Wschód słońca w dniu dożynek - Suzanne Collins - ebook + audiobook + książka

Wschód słońca w dniu dożynek ebook

Suzanne Collins

4,5
42,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Piąty tom cyklu „Igrzyska śmierci”

Skoro masz stracić wszystko, co kochasz, po co jeszcze walczyć?

W dzień dożynek mieszkańcy Panem budzą się zdjęci strachem. W tym roku, z okazji drugiego Ćwierćwiecza Poskromienia, dwukrotnie więcej trybutów trafi na arenę.

Haymitch Abernathy z Dwunastego Dystryktu woli nie zastanawiać się nad tym, co przyniesie los. Chce tylko przebrnąć przez ten dzień i spotkać się z dziewczyną, którą kocha.

Gdy słyszy swoje nazwisko, czuje, że jego przyszłość legła w gruzach. Musi zostawić bliskich i jechać do Kapitolu w towarzystwie trójki innych trybutów z Dwunastki: przyjaciółki, która jest jak młodsza siostra, kompulsywnego analityka i największej snobki w mieście.

Haymitch od samego początku wie, że przeznaczono go do odstrzału, lecz coś pcha go do walki... Pragnie tylko jednego: by jej skutki odbiły się echem daleko poza zabójczą areną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 506

Oceny
4,5 (64 oceny)
39
19
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
brsracing

Nie oderwiesz się od lektury

Mam nadzieje że będzie następna książka np. o igrzyskach Finnicka. Co do wscodu słońca w dniu dożynek jest super
00
Basiowka

Nie oderwiesz się od lektury

Jest bardzo dużo “smaczków” dla czytelników, którzy czytali poprzednie tomy. Ciszę się, że mogłam poznać historię Haymitcha, jak zwykle, Suzanne Collins mnie nie zawiodła 🩷
00
RoszkoA

Nie oderwiesz się od lektury

Dobry powrót do świata igrzysk śmierci. polecam
00
magda_kver

Dobrze spędzony czas

Książka jest tak samo dobra jak pozostałe z całego cyklu Igrzysk.
00
Angelka0201

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka! Polecam!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: SUN­RISE ON THE RE­APING
Co­py­ri­ght © 2025 by Su­zanne Col­lins All ri­ghts re­se­rved
First pu­bli­shed in the En­glish lan­gu­age in the Uni­ted Sta­tes by Scho­la­stic Press, an im­print of Scho­la­stic Inc.
Co­py­ri­ght © 2025 for the Po­lish trans­la­tion by Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Co­ver art by Tim O’Brien © 2025 Scho­la­stic Inc. Co­ver de­sign by Eli­za­beth B. Pa­risi Book de­sign by Eli­za­beth B. Pa­risi
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Bez uprzed­niej pi­sem­nej zgody wy­dawcy żadna część tej książki nie może być po­wie­lana, utrwa­lana ani roz­po­wszech­niana za po­mocą urzą­dzeń elek­tro­nicz­nych, me­cha­nicz­nych, ko­piu­ją­cych, na­gry­wa­ją­cych i in­nych ani wy­ko­rzy­sty­wana do tre­no­wa­nia sztucz­nej in­te­li­gen­cji.
Ta książka jest dzie­łem fik­cji. Imiona, po­sta­cie, miej­sca i wy­da­rze­nia są wy­two­rem wy­obraźni au­tora. Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób rze­czy­wi­stych, ży­wych lub zmar­łych, firm, or­ga­ni­za­cji, wy­da­rzeń lub miejsc jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.
Utwór Ed­gara Al­lana Po­ego pt. Kruk w prze­kła­dzie Jo­lanty Ko­zak Frag­ment wier­sza Wil­liama Word­swor­tha Lucy Gray, czyli sa­mot­ność w prze­kła­dzie Sta­ni­sława Kryń­skiego Frag­ment wier­sza Wil­liama Blake’a Sło­necz­nik w prze­kła­dzie Sta­ni­sława Ba­rań­czaka Po­zo­stałe cy­taty, wier­sze i pio­senki w prze­kła­dzie Mał­go­rzaty He­sko-Ko­ło­dziń­skiej i Pio­tra Bud­kie­wi­cza
Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Skład i ła­ma­nie An­drzej Ko­men­dziń­ski
ISBN 978-83-68242-51-5 2025.1
Must Read jest im­prin­tem Grupy Wy­daw­ni­czej Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Po­znań­ska 102, 60-185 Skó­rzewo tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Ri­charda Re­gi­stera

Pro­pa­ganda jest w ca­ło­ści kłam­stwem, na­wet je­śli ten, kto ją głosi,

mówi prawdę. Nie są­dzę, żeby to miało zna­cze­nie, do­póki się wie, co się robi i dla­czego.

GEORGE ORWELL

Gor­sza jest prawda z za­mia­rem złym,

Niż wszel­kie kłam­stwa na świe­cie tym.

WIL­LIAM BLAKE

Czło­wiek ro­dzi się wolny, a wszę­dzie jest skuty łań­cu­chami.

JEAN-JACQUES ROUS­SEAU, Umowa spo­łeczna, 1762

Dla ko­goś, kto ana­li­zuje sto­sunki mię­dzy­ludz­kie z per­spek­tywy fi­lo­zo­ficz­nej, nie ma chyba nic bar­dziej za­ska­ku­ją­cego niż to, że nie­liczni z ła­two­ścią rzą­dzą wie­loma, a lu­dzie bez­wa­run­kowo pod­po­rząd­ko­wują się swoim wład­com, re­zy­gnu­jąc z wła­snych osą­dów i na­mięt­no­ści na rzecz osą­dów i na­mięt­no­ści swo­ich wład­ców. Kiedy przyj­rzymy się bli­żej, jak osiąga się ten za­dzi­wia­jący re­zul­tat, od­kry­jemy, że rzą­dzą­cych wspiera je­dy­nie opi­nia, al­bo­wiem siła jest za­wsze po stro­nie rzą­dzo­nych. In­nymi słowy, fun­da­men­tem rządu jest wy­łącz­nie opi­nia, a to stwier­dze­nie roz­ciąga się za­równo na naj­bar­dziej de­spo­tyczne i si­łowe rządy, jak i na naj­bar­dziej wol­no­ściowe i lu­dowe.

DAVID HUME

Twier­dze­nie, że słońce ju­tro nie wzej­dzie, jest nie mniej zro­zu­miałe i skrywa nie więk­szą sprzecz­ność niż twier­dze­nie, że słońce ju­tro wzej­dzie.

DAVID HUME

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, Hay­mitch!

Plu­sem uro­dzin w dniu do­ży­nek jest to, że można dłu­żej po­spać, wszystko inne to już mi­nus. Dzień wolny od szkoły zde­cy­do­wa­nie nie re­kom­pen­suje stra­chu przed lo­so­wa­niem. Na­wet je­śli czło­wie­kowi się po­szczę­ści, wi­dok dwójki dzie­cia­ków wle­czo­nych na rzeź w Ka­pi­tolu każ­demu ode­brałby ape­tyt na tort. Prze­wra­cam się na drugi bok i przy­kry­wam głowę koł­drą.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego! – Mój dzie­się­cio­letni brat Sid szar­pie mnie za ra­mię. – Mia­łem być twoim bu­dzi­kiem. Mó­wi­łeś, że o świ­cie chcesz iść do lasu.

To prawda. Mam na­dzieję, że skoń­czę pracę przed ce­re­mo­nią, żeby po­świę­cić po­po­łu­dnie na swoje dwa ulu­bione za­ję­cia – mar­no­wa­nie czasu i spę­dza­nie go z moją dziew­czyną, Le­nore Dove. Mama utrud­nia mi oba jak może, bo nie­ustan­nie po­wta­rza, że żadna praca nie jest dla mnie zbyt trudna, zbyt brudna ani zbyt skom­pli­ko­wana, i że na­wet naj­więksi bie­dacy zdo­łają wy­skro­bać kilka gro­szy, aby zrzu­cić swoją nie­dolę na cu­dze barki, na przy­kład na­sze. Bio­rąc jed­nak pod uwagę dzi­siej­sze święta, chyba po­da­ruje mi odro­binę wol­no­ści, je­śli tylko ze wszyst­kim się wy­ro­bię. To or­ga­ni­za­to­rzy igrzysk mogą po­krzy­żo­wać mi plany.

– Hay­mitch! – za­wo­dzi Sid. – Słońce wstaje!

– Do­brze, do­brze, ja też już wstaję. – Sta­czam się z ma­te­raca pro­sto na pod­łogę i wy­cią­gam parę szor­tów uszy­tych z worka po mące z rzą­do­wych do­staw.

Na ma­te­riale na moim tyłku znaj­duje się stem­pel ze sło­wami UFUN­DO­WANE PRZEZ KA­PI­TOL. Mama ni­czego nie mar­nuje. Owdo­wiała młodo, bo tata zgi­nął w po­ża­rze ko­palni, więc żeby wy­cho­wać mnie i Sida, za­częła prać dla lu­dzi i na wszyst­kim oszczę­dzać. Po­piół drzewny z pa­le­ni­ska zo­sta­wiamy na ług do wy­robu my­dła, roz­gnie­cione sko­rupki ja­jek na­wożą ogró­dek. Pew­nego dnia z tych szor­tów, po­dar­tych na pa­ski, po­wsta­nie ple­ciony dy­wa­nik.

Koń­czę się ubie­rać i po­py­cham Sida z po­wro­tem na jego łóżko, gdzie na­tych­miast za­ko­puje się pod pat­chwor­kową koł­drą. W kuchni chwy­tam kromkę ku­ku­ry­dzia­nego chleba, upie­czo­nego na moje uro­dziny za­miast ziar­ni­stego bochna z ciem­nej ka­pi­to­liń­skiej mąki. Za do­mem mama już mie­sza ki­jem ubra­nia w pa­ru­ją­cym ko­tle, na­pi­na­jąc mię­śnie, kiedy ob­raca gór­ni­czy kom­bi­ne­zon. Ma tylko trzy­dzie­ści pięć lat, ale smutne ży­cie zdą­żyło prze­orać jej twarz zmarszcz­kami.

Mama za­uważa mnie w progu i ociera czoło.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego w dniu szes­na­stych uro­dzin. Sos jest na piecu.

– Dzięki, mamo. Znaj­duję gar­nek du­szo­nych śli­wek i przed wyj­ściem na­kła­dam por­cję na chleb. Ze­bra­łem te śliwki wczo­raj w le­sie, ale to miła nie­spo­dzianka, że te­raz są go­rące i słod­kie.

– Mu­sisz dzi­siaj na­peł­nić zbior­nik – oznaj­mia mama, kiedy ją mi­jam.

Mamy bie­żącą zimną wodę, jed­nak leci cien­kim stru­mycz­kiem, więc na­peł­nie­nie wia­dra trwa całe wieki. Jest też beczka czy­stej desz­czówki, za którą mama li­czy so­bie wię­cej, bo po pra­niu w niej ubra­nia są mięk­sze, ale za­zwy­czaj używa wody z na­szej studni. Ze względu na pom­po­wa­nie i no­sze­nie wia­der na­peł­nie­nie zbior­nika zaj­muje dwie go­dziny, na­wet je­śli Sid mi po­maga.

– Czy to nie może za­cze­kać do ju­tra? – py­tam.

– Za­czyna bra­ko­wać wody, a mam górę pra­nia – od­po­wiada.

– Wo­bec tego zro­bię to dziś po po­łu­dniu – mó­wię, pró­bu­jąc ukryć fru­stra­cję. Je­śli uro­czy­stość skoń­czy się przed pierw­szą i nie złożą nas w te­go­rocz­nej ofie­rze, zdążę wy­ro­bić się z wodą do trze­ciej i spo­tkać z Le­nore Dove.

Za­słona mgły otula znisz­czone, szare domy w Zło­ży­sku. Pew­nie byłby to ko­jący wi­dok, gdyby nie do­bie­ga­jące z róż­nych stron krzyki dzieci śnią­cych o tym, że ktoś je goni. W ostat­nich ty­go­dniach, w miarę zbli­ża­nia się pięć­dzie­sią­tych Gło­do­wych Igrzysk, krzyki się na­si­liły, po­dob­nie jak moje nie­spo­kojne my­śli, nad któ­rymi sta­ram się za­pa­no­wać. Dru­gie Ćwierć­wie­cze Po­skro­mie­nia. Dwa razy wię­cej dzie­cia­ków. Nie ma co się za­mar­twiać, po­wta­rzam so­bie, nic na to nie po­ra­dzisz. To jak dwa Gło­dowe Igrzy­ska w jed­nym. Nie zdo­łasz prze­wi­dzieć wy­ni­ków lo­so­wa­nia ani tego, co bę­dzie póź­niej, więc się nie na­krę­caj. Nie wpa­daj w pa­nikę. Nie daj Ka­pi­to­lowi sa­tys­fak­cji. I tak już nam ode­brał wy­star­cza­jąco dużo.

Idę po żużlu pu­stą ulicą na wzgó­rze z cmen­ta­rzem dla gór­ni­ków, któ­rego zbo­cze jest usiane na­grob­kami. Są różne – od płyt z wy­żło­bio­nymi na­zwi­skami i da­tami do drew­nia­nych de­sek po­kry­tych ob­ła­żącą farbą. Tata spo­czywa na ro­dzin­nej działce, po­letku Aber­na­thych z jed­nym wa­pien­nym na­grob­kiem dla nas wszyst­kich.

Roz­glą­dam się po­spiesz­nie w po­szu­ki­wa­niu świad­ków – nie­wiele osób tu przy­cho­dzi, a już na pewno nie o świ­cie – i czoł­gam się pod ogro­dze­niem do lasu za Dwu­na­stym Dys­tryk­tem, po czym ru­szam do de­sty­larni. Pę­dze­nie bim­bru ra­zem z Hat­tie Me­eney to ry­zy­kowne przed­się­wzię­cie, ale i bułka z ma­słem w po­rów­na­niu do za­bi­ja­nia szczu­rów albo czysz­cze­nia wy­gó­dek. Hat­tie ocze­kuje ode mnie cięż­kiej pracy, ale sama też się nie oszczę­dza, i choć ma do­brze po sześć­dzie­siątce, po­trafi zro­bić wię­cej niż ktoś o po­łowę młod­szy. Sporo się trzeba na­ha­ro­wać – ze­brać drewno, przy­dźwi­gać ziarno, za­brać pełne bu­telki i przy­tasz­czyć pu­ste do po­now­nego na­peł­nie­nia. To moje za­da­nie. Je­stem wo­łem ro­bo­czym Hat­tie.

Za­trzy­muję się w miej­scu, które na­zy­wamy skła­dem. To skra­wek go­łej ziemi za­ma­sko­wany opa­da­ją­cymi ga­łę­ziami wierzby, gdzie Hat­tie zo­sta­wia za­opa­trze­nie. Dwu­na­sto­ki­lo­gra­mowe worki ze śrutą ku­ku­ry­dzianą już cze­kają, więc za­rzu­cam so­bie po jed­nym na ra­mię.

Do de­sty­larni jest stąd ja­kieś pół go­dziny drogi, a kiedy tam do­cie­ram, wi­dzę, że Hat­tie mie­sza za­cier w ga­rze obok przy­ga­sa­ją­cego nie­wiel­kiego ogni­ska.

Po­daje mi drew­nianą łyżkę z długą rączką.

– Może mnie zmie­nisz? – pro­po­nuje.

Opusz­czam worki i sta­wiam pod przy­bu­dówką, gdzie trzy­mamy za­pasy, po czym uno­szę łyżkę w ge­ście zwy­cię­stwa.

– A niech mnie, awans!

Do­tąd nie wolno mi było przy­go­to­wy­wać za­cieru. Może Hat­tie za­mie­rza mnie wy­szko­lić, że­bym pew­nego dnia zo­stał jej part­ne­rem. Gdy­by­śmy we dwójkę pę­dzili bim­ber na okrą­gło, zwięk­szy­li­by­śmy pro­duk­cję, bo wciąż nie mo­żemy za­spo­koić po­pytu, na­wet na pę­dzony z ka­pi­to­liń­skiego ziarna zaj­za­jer, od któ­rego łza­wią oczy. Wła­ści­wie nie na­wet, a zwłasz­cza na taki bim­ber, bo jest na tyle tani, że stać na niego gór­ni­ków. Ten do­bry ku­pują nie­sub­or­dy­no­wani żoł­nie­rze, czyli Straż­nicy Po­koju, i bo­gatsi lu­dzie w mie­ście. Pro­blem w tym, że prze­myt al­ko­holu jest jed­nak nie­le­galny pod każ­dym wzglę­dem i wy­star­czy je­den nowy Główny Straż­nik Po­koju, taki, który nie lubi moc­nej go­rzały, że­by­śmy skoń­czyli za­kuci w dyby albo jesz­cze go­rzej. Praca w ko­palni to ciężka ro­bota, ale za nią nie grozi stry­czek.

Pod­czas gdy Hat­tie pa­kuje pół­li­trowe bu­telki bim­bru do wy­ście­ła­nego mchem ko­szyka, ja przy­ku­cam i co ja­kiś czas mie­szam za­cier. Kiedy tro­chę osty­gnie, prze­le­wam go do głę­bo­kiego wia­dra, a ona do­daje droż­dże. Od­sta­wiam za­cier do przy­bu­dówki, żeby fer­men­to­wał. Dziś Hat­tie nie de­sty­luje, żeby nie przy­cią­gać zbęd­nej uwagi, kiedy mgła się pod­nie­sie. Nasi miej­scowi Straż­nicy Po­koju przy­my­kają oko na de­sty­lar­nię Hat­tie i jej stra­gan na Ćwieku, ale ona się mar­twi, że ich od­po­wied­nicy z Ka­pi­tolu w ni­sko la­ta­ją­cych za­ma­sko­wa­nych po­dusz­kow­cach wy­pa­trzą nas z po­wie­trza. Dziś rów­nież nie bę­dzie no­sze­nia bu­te­lek, więc Hat­tie zleca mi po­rą­ba­nie drewna na ten ty­dzień. Kiedy uzu­peł­niam stos, py­tam, co jesz­cze zro­bić, ale tylko kręci głową.

Po­lu­bi­łem Hat­tie, bo cza­sem do­staję od niej na­piwki. Nie ra­zem z pen­sją, ją wrę­cza bez­po­śred­nio mo­jej ma­mie, ale bywa, że pod­rzuci mi coś na boku. Mogę za­brać garść śruty ku­ku­ry­dzia­nej dla gęsi Le­nore Dove, wy­mie­nić paczkę droż­dży na Ćwieku, a dzi­siaj Hat­tie po­daje mi bu­telkę bim­bru na wła­sny uży­tek. Szcze­rzy po­ła­mane zęby w uśmie­chu i mówi:

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, Hay­mitch. Skoro je­steś dość duży, żeby go pę­dzić, to po mo­jemu mo­żesz go pić.

Trudno się nie zgo­dzić i cho­ciaż nie piję, cie­szę się z bu­telki. Bez trudu sprze­dam ją albo wy­mie­nię, ewen­tu­al­nie po­da­ruję wu­jowi Le­nore Dove, Cler­kowi Car­mine’owi, żeby miał o mnie lep­szą opi­nię. Można by po­my­śleć, że syn praczki jest zu­peł­nie nie­szko­dliwy, ale my, Aber­na­thy’owie, kie­dyś za­sły­nę­li­śmy jako bun­tow­nicy i naj­wy­raź­niej na­dal cią­gnie się za nami woń re­be­lii, straszna i jed­no­cze­śnie ku­sząca. Po śmierci mo­jego ojca gruch­nęła plotka, że po­żar nie wy­buchł przy­pad­kowo. Nie­któ­rzy twier­dzą, że tata zgi­nął, do­ko­nu­jąc sa­bo­tażu w ko­palni, inni, że zwierzch­nicy w Ka­pi­tolu wzięli na cel jego i jego za­łogę, bo stwa­rzali pro­blemy. Może fak­tycz­nie Cler­kowi Car­mine’owi cho­dzi o moją ro­dzinę. Nie żeby sam był wiel­bi­cie­lem Straż­ni­ków Po­koju, ale draż­nić też ich nie chce. A może po pro­stu nie po­doba mu się to, że jego sio­strze­nica szwenda się z bim­brow­ni­kiem, cho­ciaż to sta­bilna praca. Nie­za­leż­nie od przy­czyny, rzadko wita mnie ina­czej niż nie­chęt­nym ski­nie­niem głowy, a kie­dyś po­wie­dział Le­nore Dove, że tacy jak ja umie­rają młodo. Coś mi się wy­daje, że to nie był kom­ple­ment.

Hat­tie wy­daje ci­chy okrzyk, kiedy spon­ta­nicz­nie ją ści­skam.

– Daj spo­kój! Na­dal uga­niasz się za tą małą z Trupy?

– Sta­ram się – od­po­wia­dam ze śmie­chem.

– No to leć za­wra­cać jej głowę. Mnie się już dziś nie przy­dasz. – Wci­ska mi w dłoń garść śruty i mnie od­pę­dza.

Wsy­puję ziarno do kie­szeni i ru­szam przed sie­bie, za­nim Hat­tie zmieni zda­nie i od­bie­rze mi naj­lep­szy pre­zent: nie­ocze­ki­wany wolny czas z moją dziew­czyną. Wiem, że po­wi­nie­nem wró­cić do domu i za­brać się do na­peł­nia­nia zbior­nika, ale nie po­tra­fię oprzeć się per­spek­ty­wie kilku skra­dzio­nych po­ca­łun­ków. Są moje uro­dziny i ten je­den raz zbior­nik może po­cze­kać.

Kiedy bie­gnę przez las na Łąkę, mgła za­czyna się prze­rze­dzać. Więk­szość lu­dzi za­chwyca się jej pięk­nem, ale Le­nore Dove na­zywa ją przy­ja­ciółką ska­zań­ców, bo można się w niej ukryć przed Straż­ni­kami Po­koju. Ma skłon­ność do mrocz­nych my­śli, ale to pew­nie nic dziw­nego u ko­goś, kto do­stał imię na cześć mar­twej dziew­czyny. Jedno imię po mar­twej dziew­czy­nie ze sta­rego wier­sza, a dru­gie od od­cie­nia sza­ro­ści, czego się do­wie­dzia­łem w dniu, w któ­rym się po­zna­li­śmy.

To było je­sie­nią po mo­ich dzie­sią­tych uro­dzi­nach i wtedy po raz pierw­szy prze­ci­sną­łem się pod ogro­dze­niem wo­kół na­szego dys­tryktu. Wcze­śniej ba­łem się za­równo kon­se­kwen­cji ła­ma­nia prawa, jak i dzi­kich dra­pież­ni­ków, wpraw­dzie nie­licz­nych, ale sta­no­wią­cych re­alne za­gro­że­nie. Mój przy­ja­ciel Bur­dock w końcu zdo­łał mnie na­mó­wić, po­wta­rza­jąc mi, że cią­gle to robi i że to nic ta­kiego, a poza tym na­dal ro­sną tam jabłka, wy­star­czy się po nie wspiąć. Po­tra­fi­łem się wspi­nać i uwiel­bia­łem jabłka. W do­datku Bur­dock był młod­szy i dla­tego czu­łem, że je­śli tego nie zro­bię, wyjdę na mię­czaka.

– Chcesz coś usły­szeć? – spy­tał Bur­dock, kiedy za­pu­ści­li­śmy się głę­biej w las.

Od­chy­lił głowę i za­śpie­wał tym swoim nie­sa­mo­wi­tym gło­sem, wy­so­kim i słod­kim jak u do­ro­słej ko­biety, ale czyst­szym, bez żad­nego drże­nia. Wszystko wo­kół za­marło, a wtedy ko­so­głosy pod­chwy­ciły me­lo­dię. Wie­dzia­łem, że na­śla­dują inne ptaki, ale do­tąd nie sły­sza­łem, żeby na­śla­do­wały czło­wieka. To na­prawdę ro­biło wra­że­nie.

Na­gle na gło­wie Bur­docka wy­lą­do­wało jabłko i prze­rwało jego śpiew.

– Kto skrze­czy na moje ptaki? – roz­legł się dziew­częcy głos.

Była ja­kieś sie­dem me­trów nad nami, usa­do­wiona wy­god­nie na ga­łęzi, jakby tam miesz­kała. Miała krzywo za­ple­cione war­ko­czyki, brudne bose stopy i żuła jabłko, trzy­ma­jąc w dłoni nie­wielką książkę w płó­cien­nej opra­wie.

Bur­dock za­darł głowę.

– Cześć, ku­zynko. – Ro­ze­śmiał się. – Wolno ci tu przy­cho­dzić sa­mej? Bo mnie na pewno nie.

– Ja cię nie wi­dzia­łam – od­parła.

– Ja cie­bie też nie. Rzuć nam parę ja­błek, co?

Bez słowa sta­nęła na ga­łęzi i za­częła pod­ska­ki­wać, za­sy­pu­jąc nas jabł­kami.

– Cze­kaj, przy­niosę wo­rek na łuk – oznaj­mił Bur­dock i od­biegł.

Dziew­czynka zwin­nie ze­szła po drze­wie i ze­sko­czyła na zie­mię. Nie była jedną z krew­nych Bur­docka od strony Ever­de­enów, ale wie­dzia­łem, że ma dal­szą ro­dzinę ze strony matki. Wi­dy­wa­łem tę dziew­czynkę w szkole – ro­biła wra­że­nie ra­czej nie­śmia­łej, ale tak na­prawdę ni­gdy ze sobą nie roz­ma­wia­li­śmy. Naj­wy­raź­niej nie śpie­szyło się jej, żeby to zmie­nić, bo tylko stała i na mnie pa­trzyła, do­póki nie prze­rwa­łem mil­cze­nia.

– Je­stem Hay­mitch.

– Je­stem Le­nore Dove.

– Dove jak go­łąb?

– Dove jak go­łębi ko­lor.

– A jaki to ko­lor?

– Taki jaki ma go­łąb.

Od tego za­krę­ciło mi się w gło­wie i to chyba ni­gdy nie mi­nęło. Nie­długo póź­niej, w szkole, przy­wo­łała mnie do pod­nisz­czo­nego słow­nika i po­ka­zała: go­łębi – cie­pła sza­rość o de­li­kat­nie fio­le­to­wym lub ró­żo­wa­wym za­bar­wie­niu. Jej ko­lor. Jej ptak. Jej imię.

Po­tem za­czą­łem za­uwa­żać też inne rze­czy. Że jej spło­wiałe ogrod­niczki i ko­szule skry­wają ak­centy ko­lo­ry­styczne – wy­sta­jącą z kie­szeni ja­skra­wo­nie­bie­ską chu­s­teczkę albo ma­li­nową wstążkę przy­fa­stry­go­waną do man­kietu od środka. Że szybko koń­czy za­da­nia na lek­cji, ale za­miast ro­bić za­mie­sza­nie, tylko wy­gląda przez okno. Za­uwa­ży­łem też, jak jej palce się po­ru­szają, na­ci­ska­jąc nie­ist­nie­jące kla­wi­sze, gra­jąc me­lo­die. Wy­su­wała stopę z buta, żeby bez­sze­lest­nie wy­bi­jać rytm na drew­nia­nej pod­ło­dze. Jak cała Trupa, ona też ma mu­zykę w krwi, ale ina­czej. Mniej ją in­te­re­sują ładne me­lo­die, bar­dziej nie­bez­pieczne słowa. Ta­kie, które pro­wa­dzą do ak­tów buntu. Ta­kie, za które dwu­krot­nie ją aresz­to­wano. Miała wtedy tylko dwa­na­ście lat, więc jej od­pu­ścili. Te­raz by­łoby ina­czej.

Kiedy do­cie­ram do Łąki, prze­ci­skam się pod ogro­dze­niem i nie­ru­cho­mieję, żeby uspo­koić od­dech i de­lek­to­wać się wi­do­kiem Le­nore Dove, która sie­dzi na swoim ulu­bio­nym ka­mie­niu. Słońce pod­kre­śla ru­dawy od­cień jej wło­sów, kiedy Le­nore Dove po­chyla się nad sta­rym akor­de­onem. Wy­do­bywa z tego świsz­czą­cego grata me­lo­dię, se­re­nadę do tu­zina sku­bią­cych trawę gęsi, i śpiewa gło­sem de­li­kat­nym i ści­ska­ją­cym za serce jak świa­tło księ­życa.

Ślą chłopa na stry­czek, zaś babę na mąki

za kra­dzież gą­seczki z ni­czy­jej gdzieś łąki.

Na więk­szych szu­braw­ców nie wznie­sie nikt pię­ści,

choć ci kradną łąkę spod ku­pra tej gęsi.

Wspa­niale jest słu­chać, jak śpiewa, bo ni­gdy nie robi tego pu­blicz­nie, po­dob­nie jak reszta Trupy. Jej wu­jo­wie to bar­dziej mu­zycy niż śpie­wacy, więc tylko grają me­lo­dię, a śpiew zo­sta­wiają pu­blicz­no­ści, je­śli ta aku­rat ma na to ochotę. W każ­dym ra­zie Le­nore to od­po­wiada. Mówi, że za bar­dzo się de­ner­wuje, żeby śpie­wać przed ludźmi, bo wtedy za­tyka się jej gar­dło.

Jej mama zmarła przy po­ro­dzie, więc wy­cho­wują ją Clerk Car­mine i drugi wuj, Tam Am­ber, o ta­cie nie­wiele wia­domo. Nie łą­czą ich więzy krwi, Le­nore Dove jest z Ba­ir­dów, ale Trupa dba o swo­ich. Wu­jo­wie za­warli umowę z bur­mistrz, w któ­rej domu stoi je­dyne pia­nino w ca­łym Dwu­na­stym Dys­tryk­cie. Le­nore Dove może na nim ćwi­czyć, je­śli ma za­grać na uro­czy­stej ko­la­cji albo spo­tka­niu. Po­ja­wia się wtedy w spło­wia­łej zie­lo­nej su­kience, z wło­sami zwią­za­nymi kre­mową wstążką i ustami za­bar­wio­nymi na po­ma­rań­czowo. Kiedy jej ro­dzina wy­stę­puje w Dwu­na­stce dla pie­nię­dzy, Le­nore Dove musi się za­do­wo­lić in­stru­men­tem, na któ­rym gra te­raz i który na­zywa pu­dło­gra­jem.

Gdy któ­ryś z nas cza­sem coś ukraść spró­buje,

to prawo sta­nowi, że w ciu­pie lą­duje.

A ja­śnie wiel­możni się kary nie boją,

jak so­bie przy­własz­czą rzecz wa­szą lub moją.

To nie jest jedna z pio­se­nek, które wu­jo­wie po­zwa­lają jej grać w domu pani bur­mistrz ani na­wet na wy­stę­pach w Dwu­na­stym Dys­tryk­cie. Ist­nieje nie­bez­pie­czeń­stwo, że część lu­dzi zna słowa i za­cznie roz­ra­biać. Ta pio­senka jest zbyt groźna. Mu­szę przy­znać, że zga­dzam się z Cler­kiem Car­mine’em i Ta­mem Am­be­rem. Po co się pro­sić o kło­poty? I tak ich nie bra­kuje, nie ma co ścią­gać na sie­bie ko­lej­nych.

Ubogi człek bę­dzie wię­zienną żyć strawą,

gdy zma­wia się z in­nym, bo zła­mać chce prawo.

Tak bywa, lecz nę­dzarz musi się uko­rzyć,

jak ktoś się z kimś zma­wia, by prawo złe stwo­rzyć.

Roz­glą­dam się po Łące. Leży w od­osob­nio­nym miej­scu, ale wszy­scy wiemy, że cie­kaw­skich nie bra­kuje. Cie­kaw­skich uzbro­jo­nych w parę oczu i uszu.

Jak prawo po­wiada, kto gęś ze­chce świ­snąć,

na bło­niach po­wszech­nych ten może za­wi­snąć.

Lecz gęsi nie mają i przed­tem, i po­tem

swej ziemi. Kto pój­dzie, by skraść ją z po­wro­tem?

Le­nore Dove wy­ja­śniła mi kie­dyś, że bło­nia to zie­mia do wspól­nego, po­wszech­nego użytku. Cza­sem Straż­nicy Po­koju bez żad­nego po­wodu prze­ga­niają ją i jej gęsi z Łąki. Mówi, że to tylko kro­pla kło­po­tów w mo­rzu nie­spra­wie­dli­wo­ści. Le­nore Dove mnie nie­po­koi, a prze­cież je­stem z Aber­na­thych.

Kilka gęsi re­aguje na moje przy­by­cie sy­cze­niem. Twarz Le­nore Dove była pierw­szą, którą uj­rzały po wy­klu­ciu się, więc nie ko­chają ni­kogo poza nią, ale dziś będą mnie to­le­ro­wać, bo mam ziarno. Ci­skam je da­leko, żeby od­cią­gnąć od niej jej ochro­nia­rzy, po czym schy­lam się i ją ca­łuję. Po­tem ca­łuję ją znowu, i jesz­cze raz, a ona od­po­wiada mi po­ca­łun­kiem.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego – mówi, kiedy od­ry­wamy się od sie­bie, żeby za­czerp­nąć po­wie­trza. – Spo­dzie­wa­łam się cie­bie do­piero po.

Ma na my­śli do­żynki, ale ja nie chcę o nich roz­ma­wiać.

– Hat­tie pu­ściła mnie wcze­śniej – wy­ja­śniam. – I dała mi pre­zent na mój wielki dzień. – Wyj­muję bu­telkę.

– Nie­trudno bę­dzie ją prze­han­dlo­wać, zwłasz­cza dzi­siaj. – Poza no­wym ro­kiem to wła­śnie dziś naj­wię­cej lu­dzi się upija. – Czwórka dzie­cia­ków... To cios dla wielu ro­dzin.

A jed­nak nie uniknę roz­mowy o do­żyn­kach.

– Wszystko bę­dzie do­brze – mó­wię, ale brzmi to pu­sto.

– Chyba sam w to nie wie­rzysz, prawda?

– Może i nie, ale pró­buję. Bo do­żynki i tak się od­będą, nie­za­leż­nie od tego, w co wie­rzę. To rów­nie pewne jak to, że ju­tro wzej­dzie słońce.

Le­nore Dove marsz­czy brwi.

– Za­raz, nie ma do­wodu, że tak się sta­nie. Nie mo­żesz za­kła­dać, że coś wy­da­rzy się ju­tro, bo wy­da­rzyło się w prze­szło­ści. To błąd lo­giczny.

– Czyżby? – mó­wię. – Mniej wię­cej w taki spo­sób lu­dzie pla­nują swoje ży­cie.

– I czę­ściowo stąd biorą się na­sze pro­blemy. Z my­śle­nia, że pewne rze­czy są nie­unik­nione. Z nie­wiary w moż­li­wość zmiany.

– Może, ale i tak nie po­tra­fię so­bie wy­obra­zić ju­tra bez wschodu słońca.

Mię­dzy jej brwiami two­rzy się zmarszczka, gdy Le­nore Dove za­sta­na­wia się nad od­po­wie­dzią.

– A po­tra­fisz so­bie wy­obra­zić, że słońce wzej­dzie nad świa­tem, w któ­rym nie ma do­ży­nek?

– Nie dziś. Ni­gdy nie mia­łem uro­dzin bez do­ży­nek.

Usi­łuję od­wró­cić jej uwagę po­ca­łun­kiem, ale uparła się mnie prze­ko­ny­wać.

– Nie, po­słu­chaj – mówi z na­ci­skiem. – Za­sta­nów się nad tym. Mó­wisz: „Dziś mam uro­dziny i są do­żynki. W ze­szłym roku w moje uro­dziny rów­nież były do­żynki, więc każ­dego roku w moje uro­dziny będą do­żynki”. Ale nie mo­żesz tego wie­dzieć. Prze­cież do­żynki z lo­so­wa­niem po­ja­wiły się do­piero pięć­dzie­siąt lat temu, wcze­śniej ich nie było. Po­daj mi je­den do­bry po­wód, dla któ­rego mia­łyby od­by­wać się da­lej tylko dla­tego, że aku­rat są twoje uro­dziny.

Jak na dziew­czynę, która pra­wie nie od­zywa się pu­blicz­nie, po­trafi za­ga­dać czło­wieka na śmierć pod­czas roz­mowy w cztery oczy. Cza­sem trudno za nią na­dą­żyć. Le­nore Dove za­wsze jest cier­pliwa, kiedy coś ob­ja­śnia, nie trak­tuje ni­kogo z góry, ale może po pro­stu za bar­dzo prze­wyż­sza mnie in­te­li­gen­cją. To cu­downa myśl, taki świat bez do­ży­nek, ale ja­koś tego nie wi­dzę. W końcu to Ka­pi­tol ma wła­dzę i tyle.

– Nie mó­wi­łem, że od­by­wają się tylko z po­wodu mo­ich uro­dzin. Po­wie­dzia­łem... – Co wła­ści­wie po­wie­dzia­łem? Na­wet nie pa­mię­tam. – Wy­bacz, po­gu­bi­łem się.

Le­nore Dove rzed­nie mina.

– Nie, to ja prze­pra­szam. Na­prawdę masz dziś uro­dziny, a ja ga­dam tu nie wia­domo o czym. – Szpera w kie­szeni i wy­ciąga z niej nie­wielką pa­czuszkę owi­niętą w skra­wek tka­niny w go­łę­bim ko­lo­rze, prze­wią­zaną wstążką w od­cie­niu na­kra­pia­nej zie­leni. Taką samą barwę mają oczy Le­nore Dove. – Wszyst­kiego naj­lep­szego. Tam Am­ber to zro­bił. Ja wy­mie­ni­łam jajka na me­tal i po­mo­głam przy pro­jek­cie.

Poza tym, że Tam Am­ber nie­sa­mo­wi­cie gra na man­do­li­nie, to naj­lep­szy ko­wal i złot­nik w ca­łym Dwu­na­stym Dys­tryk­cie. To do niego cho­dzi się po nowe ga­dżety albo czę­ści do sta­rych ma­szyn. Bur­dock ma tu­zin jego gro­tów, które ceni jak złoto, a nie­któ­rzy z bo­gat­szych miesz­kań­ców mia­sta no­szą bi­żu­te­rię, którą Tam Am­ber za­pro­jek­to­wał i ręcz­nie wy­kuł z praw­dzi­wego złota albo sre­bra, prze­to­pio­nego z ro­dzin­nych pa­mią­tek. Nie przy­cho­dzi mi do głowy nic, co mógłby dla mnie zro­bić, ale nie­cier­pli­wie roz­wią­zuję wstążkę.

Nie od razu roz­po­znaję przed­miot, który wpada mi do ręki. To cienki ka­wa­łek me­talu w kształ­cie li­tery C. Moje palce od­ru­chowo chwy­tają tył pa­łąka, kiedy przy­glą­dam się ko­lo­ro­wym zwie­rzę­tom na za­koń­cze­niach nie­peł­nej ob­rę­czy. Wę­żowy łeb sy­czy na dziób ptaka z długą szyją. Roz­chy­lam dłoń i wi­dzę, że ema­lio­wane łu­ski z jed­nej strony i pióra z dru­giej po­kry­wają me­tal, stop­niowo łą­cząc się i zle­wa­jąc w nie­odróż­nialną jed­ność. Do­strze­gam dwa małe przy­spa­wane pier­ście­nie, po jed­nym za każ­dym łeb­kiem. Może do pod­cze­pie­nia łań­cuszka?

– Piękne – mó­wię. – To się nosi, tak?

– Wiesz, że lu­bię, kiedy ładne rze­czy mają za­sto­so­wa­nie prak­tyczne – od­po­wiada ta­jem­ni­czo Le­nore Dove, więc mu­szę roz­gryźć to sam.

Ob­ra­cam przed­miot i znowu za­ci­skam na nim dłoń, ale tym ra­zem przy­kry­wam pal­cami głowy zwie­rząt i wtedy do­strze­gam prak­tyczne za­sto­so­wa­nie. Gładka kra­wędź sta­lo­wego przed­miotu to nie tylko ozdoba.

– To krze­siwo – oznaj­miam.

– Ja­sne, że tak. Tyle że nie po­trze­bu­jesz krze­mie­nia, żeby roz­pa­lić ogień, wy­star­czy ja­ki­kol­wiek przy­zwo­ity iskrzący ka­mień, dajmy na to kwarc.

W na­szym domu jest stare krze­siwo, prze­ka­zy­wane z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie w ro­dzi­nie mamy, brzyd­kie i tępe. W dłu­gie zi­mowe noce mama ka­zała mi ćwi­czyć, aż w końcu na­uczy­łem się roz­pa­lać ogień, że­by­śmy nie mar­no­wali pie­nię­dzy na za­pałki. Ziarnko do ziarnka, a zbie­rze się miarka.

Prze­su­wam pa­lec wzdłuż ozdob­nej pie­rza­stej szyi.

– Nie chciał­bym go znisz­czyć.

– Nie znisz­czysz. Do tego służy. – Do­tyka łba węża, a po­tem ptaka, i jesz­cze raz. – Trzeba by się wy­si­lić, żeby zła­mać tych dwoje. To twar­dziele.

– Jest fan­ta­styczne. – Ca­łuję ją długo i de­li­kat­nie. – A cie­bie ko­cham ca­łym ogniem.

„Ca­łym ogniem” brzmi jak ję­zyk Trupy, ale to na­sze po­wie­dze­nie. Le­nore Dove zwy­kle się uśmie­cha, kiedy je sły­szy, te­raz jed­nak jest bar­dzo po­ważna.

– Ja cie­bie też.

Ca­łu­jemy się, aż wy­czu­wam sól. Nie mu­szę py­tać, skąd się wzięła.

– Po­słu­chaj, wszystko w po­rządku – za­pew­niam ją. – Nic się nam nie sta­nie. – Kiwa głową, ale łzy nie prze­stają pły­nąć. – Le­nore Dove, przej­dziemy przez dzi­siej­szy dzień, tak jak w ze­szłym roku, i w po­przed­nim, i wresz­cie to się dla nas skoń­czy.

– Tyle że tak na­prawdę to nie – od­po­wiada z go­ry­czą w gło­sie. – Dla ni­kogo z Dwu­nastki. Ka­pi­tol pil­nuje, żeby Gło­dowe Igrzy­ska na stałe wryły się nam w mó­zgi. – Stuka w bu­telkę. – Hat­tie chyba do­brze wy­brała biz­nes. Po­maga lu­dziom za­po­mi­nać.

– Le­nore Dove. – Clark Car­mine nie krzy­czy, ale ma głos, który nie­sie się na spore od­le­gło­ści. Stoi na skraju Łąki, z pię­ściami w kie­sze­niach po­ce­ro­wa­nego kom­bi­ne­zonu. To skrzy­pek, dba o swoje dło­nie. – Le­piej za­cznij się szy­ko­wać.

– Już idę – mówi Le­nore Dove, ocie­ra­jąc oczy.

Clerk Car­mine nie ko­men­tuje jej wzbu­rze­nia, tylko pa­trzy na mnie wzro­kiem, który mówi, że to moja wina, po czym od­wraca się na pię­cie. Nie po­świę­cał mi uwagi, do­póki nie zwią­za­łem się na po­waż­nie z Le­nore Dove. Od tego czasu naj­wy­raź­niej wszystko ro­bię nie tak. Kie­dyś po­wie­dzia­łem Le­nore Dove, że moim zda­niem jej wuj po pro­stu nie­na­wi­dzi mi­ło­ści, a wtedy mi zdra­dziła, że Clerk Car­mine jest od trzy­dzie­stu kilku lat z pew­nym miej­sco­wym szkla­rzem, który wy­mie­nia szyby w oknach. Mu­szą się ukry­wać, bo przez tę inną mi­łość spo­tka­łyby ich prze­śla­do­wa­nia ze strony Straż­ni­ków Po­koju, utrata pracy, może na­wet wię­zie­nie. Bio­rąc to pod uwagę, można by po­my­śleć, że Clerk Car­mine bę­dzie nam ki­bi­co­wał – ja tam po­pie­ram jego mi­łość – ale chyba uważa, że Le­nore Dove nie tra­fiła naj­le­piej.

Le­nore Dove nie cierpi, kiedy spie­ram się z jej wu­jem, więc mó­wię tylko:

– Z dnia na dzień zy­skuję w jego oczach. – To roz­ba­wia ją na tyle, że po­nury na­strój pry­ska. – Przyjdę, kiedy bę­dzie po wszyst­kim. Mam tro­chę pracy, ale po­wi­nie­nem skoń­czyć koło trze­ciej. Wy­bie­rzemy się do lasu, okej?

– Wy­bie­rzemy się do lasu – po­wta­rza i po­twier­dza to po­ca­łun­kiem.

Po po­wro­cie do domu ką­pię się w zim­nej wo­dzie z wia­dra, wkła­dam spodnie, w któ­rych mój tata brał ślub, i ko­szulę uszytą przez mamę z chu­s­te­czek z ka­pi­to­liń­skiego sklepu, gdzie za­opa­trują się gór­nicy. Trzeba przy­naj­mniej po­sta­rać się wy­glą­dać od­święt­nie na do­żynki. Przyj­dziesz w łach­ma­nach, to Straż­nicy Po­koju cię po­biją albo aresz­tują two­ich ro­dzi­ców, bo nie tak oka­zuje się sza­cu­nek ka­pi­to­liń­skim ofia­rom wo­jen­nym. Nie­ważne, że też mamy sporo wła­snych ofiar tam­tej wojny.

Mama wrę­cza mi uro­dzi­nowe pre­zenty: roczny za­pas bie­li­zny uszy­tej z worka po mące i no­wiutki scy­zo­ryk ze ści­słym przy­ka­za­niem, że­bym nie uży­wał go do za­baw z no­żem. Sid daje mi krze­mień owi­nięty w brudny brą­zowy pa­pier.

– Zna­la­złem go na żwi­ro­wej dro­dze przy ba­zie Straż­ni­ków Po­koju – mówi. – Le­nore Dove po­wie­działa, że ci się przyda.

Wy­cią­gam swoje krze­siwo i wy­pró­bo­wuję krze­mień, z któ­rego sy­pią się piękne iskry. Cho­ciaż mama nie prze­pada za Le­nore Dove, bo uważa, że od­rywa mnie od obo­wiąz­ków, pre­zent po­doba jej się na tyle, że prze­ciąga rze­mień przez pier­ście­nie i za­wią­zuje mi krze­siwo na szyi.

– To okrut­nie do­bre krze­siwo – mówi Sid, do­ty­ka­jąc z po­dzi­wem ptaka.

– Może na­uczę cię wie­czo­rem, jak go uży­wać? – pro­po­nuję.

Roz­pro­mie­nia się na per­spek­tywę zro­bie­nia cze­goś, co ro­bią do­ro­śli, i su­ge­stię, że ni­g­dzie się nie wy­bie­ram.

– Na­prawdę?

– Na­prawdę! – Wi­chrzę jego gę­ste włosy tak, że loki ster­czą na wszyst­kie strony.

– Prze­stań! – Sid się śmieje i od­py­cha moją rękę. – Te­raz znowu będę mu­siał je ucze­sać!

– Le­piej się po­śpiesz – oznaj­miam.

Sid od­biega, a ja ukry­wam krze­siwo pod ko­szulą. Jesz­cze nie je­stem go­tów, żeby po­dzie­lić się nim ze świa­tem, nie w dniu do­ży­nek.

Mam kilka mi­nut wol­nego, więc idę do mia­sta coś wy­mie­nić. Po­wie­trze zro­biło się gę­ste i nie­ru­chome, czuć nad­cią­ga­jącą bu­rzę. Ści­ska mnie w żo­łądku na wi­dok opla­ka­to­wa­nego placu, peł­nego uzbro­jo­nych po zęby Straż­ni­ków Po­koju w bia­łych mun­du­rach. Ostat­nio wio­dący te­mat to „bez po­koju” i slo­gany ata­ku­jące czło­wieka z każ­dej strony. BEZ PO­KOJU NIE MA CHLEBA! BEZ PO­KOJU NIE MA BEZ­PIE­CZEŃ­STWA! I, oczy­wi­ście: BEZ STRAŻ­NI­KÓW NIE MA PO­KOJU! BEZ KA­PI­TOLU NIE MA PO­KOJU! Za tym­cza­sową sceną przed Pa­ła­cem Spra­wie­dli­wo­ści wisi wielki ba­ner z twa­rzą pre­zy­denta Snowa i sło­wami PIERW­SZY STRAŻ­NIK PO­KOJU PA­NEM.

Na ty­łach placu Straż­nicy Po­koju kon­tro­lują uczest­ni­ków lo­so­wa­nia. Nie­wiele osób stoi w ko­lejce, dla­tego tam idę, żeby mieć to z głowy. Ko­bieta nie pa­trzy mi w oczy, więc naj­wy­raź­niej na­dal jest zdolna do od­czu­wa­nia wstydu. A może to tylko obo­jęt­ność.

W wi­try­nie ap­teki wi­dzę flagę Pa­nem i to mnie wku­rza, ale to wła­śnie tam do­stanę naj­lep­szą ofertę za mój bim­ber. W środku kręci mnie w no­sie od ostrego za­pa­chu che­mi­ka­liów. Kon­tra­stuje z nim słaby, słodki aro­mat kwia­tów ru­mianku w słoju, które wkrótce za­mie­nią się w her­batę i le­kar­stwa. Wiem, że Bur­dock ze­brał te kwiaty w le­sie. Nie­dawno po­sze­rzył dzia­łal­ność i do my­śli­stwa do­dał zbie­rac­two.

W ap­tece jest tylko moja ko­le­żanka z klasy Aste­rid March, usta­wia ma­leń­kie bu­te­leczki na półce za ladą. Długi ja­sny war­kocz opada jej na plecy, ale przez du­chotę ko­smyki wło­sów wy­mknęły się spod kon­troli i oka­lają ide­alną twarz Aste­rid. Jest miej­scową pięk­no­ścią i bo­gaczką jak na stan­dardy Dwu­na­stego Dys­tryktu. Kie­dyś mia­łem jej to za złe, ale pew­nego wie­czoru zja­wiła się w Zło­ży­sku cał­kiem sama, żeby po­móc są­siadce, którą wy­ba­to­żono za py­sko­wa­nie Straż­ni­kowi Po­koju. Aste­rid przy­nio­sła wła­sno­ręcz­nie przy­go­to­waną maść, po czym szybko ode­szła, bez żą­da­nia za­płaty. Od tam­tej pory to do niej przy­cho­dzą lu­dzie, je­śli ktoś im bli­ski do­sta­nie karę chło­sty. My­ślę, że Aste­rid jest znacz­nie mniej płytka niż jej paczka sno­bi­stycz­nych przy­ja­ció­łek z mia­sta. Sta­ram się być uprzejmy także dla­tego, że Bur­dock za nią sza­leje, cho­ciaż ma u niej ta­kie szanse jak ko­so­głos u ła­bę­dzia. Dziew­czyny z mia­sta nie wy­cho­dzą za chło­pa­ków ze Zło­ży­ska, no chyba że coś cał­kiem wy­mknie się spod kon­troli.

– Hej. Przyda ci się to do czego? – Sta­wiam bim­ber na la­dzie. – Na przy­kład do sy­ropu na ka­szel czy coś?

– Coś na pewno się znaj­dzie. – Astrid ofe­ruje mi przy­zwo­itą sumkę i do­rzuca ga­łązkę ru­mianku. – Na dzi­siaj. Mó­wią, że przy­nosi szczę­ście.

Wsu­wam ło­dyżkę w dziurkę na gu­zik.

– Kto tak mówi? Bur­dock?

Aste­rid lekko się ru­mieni, a ja za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy nie po­my­li­łem się co do jego szans.

– Może i on, nie pa­mię­tam.

– Wszyst­kim nam przyda się dziś odro­bina szczę­ścia. – Zer­kam na flagę w wi­try­nie.

– Nie chcie­li­śmy jej tu­taj – mówi ci­cho Aste­rid. – Straż­nicy Po­koju na­le­gali.

Co by zro­bili straż­nicy w wy­padku od­mowy? Aresz­to­wa­liby ro­dzi­ców Aste­rid? Zde­mo­lo­wa­liby ich ap­tekę? Za­mknęli ją na do­bre? Kiep­sko się czuję z tym, że wcze­śniej osą­dza­łem Mar­chów.

– Nie mie­li­ście wy­boru. – Wska­zuję ru­mia­nek. – Też dzi­siaj taki weź, okej?

Uśmie­cha się smutno i kiwa głową.

Po­tem idę do sklepu ze sło­dy­czami Don­ne­rów i ku­puję małą białą to­re­beczkę róż­no­ko­lo­ro­wych żel­ków, ulu­bio­nego przy­smaku Le­nore Dove, dla nas obojga na póź­niej. Le­nore Dove na­zywa je tę­czo­wymi żel­kami i za­klina się, że roz­róż­nia smaki, cho­ciaż wszyst­kie sma­kują iden­tycz­nie. Mer­ri­lee Don­ner z mo­jej klasy ob­słu­guje mnie w świeżo wy­pra­so­wa­nej ró­żo­wej su­kience i do­pa­so­wa­nych ko­lo­ry­stycz­nie wstąż­kach we wło­sach. Nikt nie aresz­tuje Don­ne­rów za nie­chlujny wy­gląd. Na szczę­ście Aste­rid dała mi go­tówkę, bo Don­ne­ro­wie nie przyj­mują że­to­nów, któ­rymi Ka­pi­tol wy­na­gra­dza gór­ni­ków. Za­sad­ni­czo można nimi pła­cić tylko w ka­pi­to­liń­skim skle­pie, ale mnó­stwo kup­ców w mie­ście je ak­cep­tuje, po­dob­nie jak mama za pra­nie.

Kiedy wy­cho­dzę, uśmie­cham się przez chwilę do ład­nego stem­pelka Don­ne­rów na to­rebce i my­ślę o spo­tka­niu z Le­nore Dove w le­sie. Ol­brzy­mie ekrany po bo­kach sceny roz­świe­tla ob­raz flagi ło­po­czą­cej na cześć Gło­do­wych Igrzysk. Pięć­dzie­siąt parę lat temu dys­trykty zbun­to­wały się prze­ciwko bru­tal­nym rzą­dom Ka­pi­tolu i w Pa­nem wy­bu­chła krwawa wojna do­mowa. Prze­gra­li­śmy i w ra­mach kary co roku czwar­tego lipca każdy z dys­tryk­tów musi wy­słać do sto­licy dwoje try­bu­tów, dziew­czynę i chło­paka po­mię­dzy dwu­na­stym a osiem­na­stym ro­kiem ży­cia, żeby sto­czyli śmier­telną walkę na are­nie. Ostatni dzie­ciak, który prze­żyje, zo­staje zwy­cięzcą.

W trak­cie do­ży­nek lo­sują na­zwi­ska try­bu­tów na Gło­dowe Igrzy­ska. Wy­zna­czono dwa sek­tory, je­den dla dziew­czyn, drugi dla chło­pa­ków, wy­raź­nie ozna­ko­wane po­ma­rań­czo­wymi sznu­rami. Dwu­na­sto­latki tra­dy­cyj­nie zbie­rają się w przed­nich rzę­dach, za nimi stoi co­raz star­sza mło­dzież, i tak do osiem­na­sto­lat­ków z tyłu. Obec­ność wszyst­kich miesz­kań­ców jest obo­wiąz­kowa, ale wiem, że mama bę­dzie trzy­mała Sida w domu aż do ostat­niej chwili i na­wet nie pró­buję szu­kać ich wzro­kiem. Nie ma też śladu Le­nore Dove, więc my­śląc o swo­ich szan­sach, ru­szam do rzę­dów dla chło­pa­ków od czter­na­stego do szes­na­stego roku ży­cia.

Dziś w lo­so­wa­niu znaj­duje się dwa­dzie­ścia wpi­sów z moim imie­niem i na­zwi­skiem. Każdy dzie­ciak au­to­ma­tycz­nie do­staje je­den wpis rocz­nie, ale ja mam do­dat­kowe trzy, bo za­wsze biorę trzy astra­gale, żeby wy­ży­wić sie­bie i ro­dzinę. Astra­gal za­pew­nia za­pas oleju w puszce i wo­rek mąki z na­pi­sem UFUN­DO­WANE PRZEZ KA­PI­TOL dla jed­nej osoby, od­bie­rany co mie­siąc w Pa­łacu Spra­wie­dli­wo­ści. W za­mian do­staje się do­dat­kowy wpis za każdy astra­gal otrzy­many w da­nym roku. Te wpisy zo­stają i się su­mują. Cztery wpisy w roku razy pięć lat – stąd mam dwa­dzie­ścia. Na do­miar złego, po­nie­waż w tym roku wy­pada dru­gie Ćwierć­wie­cze Po­skro­mie­nia, czyli pięć­dzie­siąta rocz­nica Gło­do­wych Igrzysk, każdy dys­trykt musi przy­słać dwa razy wię­cej dzie­cia­ków. Czyli, je­śli się nie mylę, to tak, jak­bym miał czter­dzie­ści wpi­sów w zwy­kłym roku.

Tłum gęst­nieje, ale i tak wi­dzę, że je­den z dwu­na­sto­lat­ków pod sceną usi­łuje ukryć łzy. Za dwa lata Sid też tam trafi. Za­sta­na­wiam się, kto z nas, mama czy ja, usią­dzie z nim wcze­śniej i mu wy­ja­śni, co ma ro­bić w dniu do­ży­nek. Że musi ład­nie wy­glą­dać, trzy­mać bu­zię na kłódkę i nie stwa­rzać pro­ble­mów. I że na­wet je­śli sta­nie się nie­wy­obra­żalne i wy­lo­sują jego na­zwi­sko, bę­dzie mu­siał wziąć się w garść i z dzielną miną wspiąć się na scenę, bo opór nie wcho­dzi w grę. Straż­nicy Po­koju i tak go za­wloką, wrzesz­czą­cego i ko­pią­cego, je­śli będą mu­sieli, więc po­wi­nien za­cho­wać choć odro­binę god­no­ści. I niech pa­mięta, nie­za­leż­nie od tego, co się wy­da­rzy, że jego ro­dzina ni­gdy nie prze­sta­nie go ko­chać i za­wsze bę­dzie z niego dumna.

Je­śli Sid za­pyta:

– Ale dla­czego mu­szę to ro­bić?

Bę­dziemy mo­gli je­dy­nie od­po­wie­dzieć:

– Bo tak już jest.

Le­nore Dove nie­na­wi­dzi tych słów, ale to prawda.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego. – Ktoś trąca mnie w ra­mię i wi­dzę Bur­docka w wy­strzę­pio­nym gar­ni­tu­rze i jego przy­ja­ciela Bla­ira, który odzie­dzi­czył po star­szym bra­cie od­świętną ko­szulę, o trzy roz­miary za dużą.

Blair przy­ci­ska mi do piersi paczkę pra­żo­nych fi­stasz­ków z ka­pi­to­liń­skiego sklepu.

– I speł­nie­nia wszyst­kich ma­rzeń.

– Dzię­kuję. – Wkła­dam orzeszki i swoje żelki do kie­szeni. – Nie mu­sie­li­ście się tak stroić spe­cjal­nie dla mnie.

– Chcie­li­śmy, żeby twoje święto było wy­jąt­kowe – oświad­cza Blair. – Jaki idiota ro­dzi się w dniu do­ży­nek?

– Taki, który lubi wy­zwa­nia – od­po­wiada Bur­dock z uzna­niem.

– Gram ta­kimi kar­tami, ja­kie do­sta­łem. Ale wie­cie jak to mó­wią: kto ma pe­cha w grze, ten ma szczę­ście w mi­ło­ści. – Po­pra­wiam ru­mia­nek. – Hej, Bur­dock, patrz, co mi dała twoja dziew­czyna.

Wszy­scy pa­trzymy na sek­tor dziew­cząt, gdzie Aste­rid roz­ma­wia z Mer­ri­lee i jej sio­strą bliź­niaczką May­si­lee, która jest naj­więk­szą snobką w mie­ście.

– Jej przy­ja­ciółki wie­dzą o to­bie, Ever­deen? – pyta Blair.

– Nie ma czego wie­dzieć – od­po­wiada Bur­dock z uśmie­chem. – W każ­dym ra­zie jesz­cze nie.

Na­gło­śnie­nie bu­dzi się do ży­cia, a my po­waż­nie­jemy. W tym sa­mym mo­men­cie wi­dzę, jak Le­nore Dove omija Straż­nika Po­koju i wci­ska się do sek­tora dziew­cząt. Ma na so­bie fal­ba­nia­stą, czer­woną jak jabłko su­kienkę, w któ­rej cza­sami wy­stę­puje, i włosy ścią­gnięte me­ta­lo­wymi grze­by­kami zro­bio­nymi dla niej przez Tama Am­bera. Ład­nie wy­gląda.

Ład­nie i po­nuro.

Hymn z na­gra­nia ry­czy nad pla­cem, aż zęby mi szczę­kają.

Klej­not Pa­nem,

Wszech­po­tężne

Mia­sto...

Mamy śpie­wać do na­gra­nia, ale za­miast tego tylko mam­ro­czemy, żeby usta po­ru­szały się we wła­ści­wych mo­men­tach. Na ekra­nach po­ja­wiają się ob­razy po­tęgi Ka­pi­tolu: ar­mie ma­sze­ru­ją­cych Straż­ni­ków Po­koju, po­wietrzne flo­tylle po­dusz­kow­ców, czołgi prze­ta­cza­jące się przez sze­ro­kie aleje sto­licy aż do re­zy­den­cji pre­zy­denta. Wszystko jest czy­ste, dro­gie i śmier­tel­nie groźne.

Kiedy hymn się koń­czy, bur­mistrz Al­li­ster staje na sce­nie i od­czy­tuje Trak­tat o Zdra­dzie, czyli głów­nie wa­runki ka­pi­tu­la­cji i za­koń­cze­nia wojny. Więk­szo­ści miesz­kań­ców Dwu­na­stego Dys­tryktu jesz­cze nie było na świe­cie, za to je­ste­śmy tu te­raz, żeby za­pła­cić za zdradę. Pani bur­mistrz stara się mó­wić neu­tral­nym to­nem, ale w jej gło­sie sły­chać dez­apro­batę, co gwa­ran­tuje, że wkrótce po­że­gna się ze stoł­kiem. Tak to już bywa z po­rząd­nymi bur­mi­strzami.

Po­tem po­ja­wia się ko­bieta z pla­sti­kową twa­rzą, Dru­silla Sic­kle z Ka­pi­tolu, która co roku to­wa­rzy­szy na­szym try­bu­tom w dro­dze na Gło­dowe Igrzy­ska. Nie wiem, ile ma lat, ale przy­jeż­dża do Dwu­nastki od pierw­szego Ćwierć­wie­cza Po­skro­mie­nia. Może jest mniej wię­cej w wieku Hat­tie? Trudno po­wie­dzieć, bo jej twarz ob­ra­mo­wuje rzą­dek cze­goś, co wy­gląda jak wy­myślne pi­nezki, które na­cią­gają i przy­trzy­mują skórę. W ze­szłym roku każda pi­nezka była ozdo­biona ma­leńką tar­czą tnącą do piły me­cha­nicz­nej, w tym mo­ty­wem prze­wod­nim wy­daje się liczba 50. Naj­wy­raź­niej po­sta­no­wiła za wszelką cenę uwzględ­nić dwa mo­dowe trendy, mi­li­tarny i za­dziorny, stąd jej dzi­siej­szy strój – cy­try­nowa ofi­cer­ska ma­ry­narka i do­pa­so­wane buty do po­łowy uda oraz wy­soki ka­pe­lu­sik z sze­ro­kim ron­dem. Z czubka ka­pe­lu­sika ster­czą pióra, przez co Dru­silla wy­gląda jak obłą­kany żon­kil. Nikt się jed­nak nie śmieje, bo to ona jest tu­taj ob­li­czem zła.

Dwaj Straż­nicy Po­koju usta­wiają dwie wiel­kie szklane kule z lo­sami po obu stro­nach po­dium.

– Damy mają pierw­szeń­stwo – mówi Dru­silla, za­nu­rza rękę w kuli po pra­wej i wy­ciąga skra­wek pa­pieru. – Szczę­ściara to... – Milk­nie dla spo­tę­go­wa­nia efektu, ob­raca pa­pie­rek w pal­cach, uśmie­cha­jąc się drwiąco, po czym wbija nóż. – Lo­uella McCoy!

Nie­do­brze mi. Lo­uella McCoy mieszka trzy domy od nas i nie ma na świe­cie by­strzej­szej i dziel­niej­szej trzy­na­sto­latki. W tłu­mie sły­chać gniewne mam­ro­ta­nie. Czuję, że Blair i Bur­dock na­pi­nają mię­śnie obok mnie, kiedy Lo­uella wcho­dzi po stop­niach na scenę, prze­rzuca czarne war­ko­czyki przez ra­mię i z ca­łych sił marsz­czy brwi, żeby wy­glą­dać na twar­dzielkę.

– W tym roku mamy też drugą damę! Do Lo­uelli do­łą­czy... – Dłoń Dru­silli po­ru­sza pa­pier­kami i wy­ciąga jesz­cze je­den. – May­si­lee Don­ner!

Od­naj­duję wzro­kiem Le­nore Dove i mogę my­śleć tylko o jed­nym: nie ty. Przy­naj­mniej nie przez naj­bliż­szy rok. Je­steś bez­pieczna.

Tłum znowu re­aguje, tym ra­zem jed­nak bar­dziej zdu­mie­niem niż gnie­wem, bo May­si­lee to ra­sowa dziew­czyna z mia­sta, na­dęta jak dia­bli, do tego Don­ne­ro­wie są kup­cami i ogól­nie wszy­scy uwa­żają, że Ka­pi­tol na­ma­ści jej tatę na na­stępcę bur­mistrz Al­li­ster. Dzie­ciaki z mia­sta rzadko zo­stają try­bu­tami, bo w prze­ci­wień­stwie do dzie­cia­ków ze Zło­ży­ska zwy­kle nie biorą astra­gali.

W sek­to­rze dziew­cząt May­si­lee ści­ska dłoń Aste­rid, pod­czas gdy szlo­cha­jąca Mer­ri­lee ją przy­tula, i wszyst­kie trzy sty­kają się blond gło­wami. W końcu May­si­lee ostroż­nie uwal­nia się z uści­sku i wy­gła­dza su­kienkę, iden­tyczną jak ró­żowa su­kienka jej sio­stry, ale w od­cie­niu la­wendy. Wła­ści­wie za­wsze za­dzie­rała nosa, ale dziś za­dziera go szcze­gól­nie wy­soko, kiedy zmie­rza w stronę sceny.

Te­raz ko­lej na chło­pa­ków. Przy­go­to­wuję się na naj­gor­sze, gdy Dru­silla wy­ła­wia pa­pie­rek z kuli po le­wej.

– Pierw­szym dżen­tel­me­nem, który do­łą­czy do dam, jest... Wy­att Cal­low!

Od ja­kie­goś czasu nie wi­duję Wy­atta Cal­lowa w szkole, co pew­nie ozna­cza, że skoń­czył osiem­na­ście lat i pra­cuje w ko­palni. Tak na­prawdę go nie znam. Mieszka po dru­giej stro­nie Zło­ży­ska i się nie wy­chyla. Nie­na­wi­dzę się za ulgę, którą czuję, pa­trząc, jak pod­cho­dzi do sceny, a jego mia­rowe kroki i pu­ste spoj­rze­nie ni­czego nie zdra­dzają. Szkoda mi go. Pew­nie nie­dużo mu zo­stało do dzie­więt­na­stych uro­dzin, a to wiel­kie wy­da­rze­nie w dys­tryk­tach, bo wła­śnie wtedy od­pada się z lo­so­wa­nia.

Ręka Dru­silli znowu za­nu­rza się w kuli i chyba nie ma co li­czyć na to, że oboje, Le­nore Dove i ja, wyj­dziemy z tego cało. Że za kilka go­dzin, z dala od placu, przy­tu­limy się do sie­bie w chło­dzie pod osłoną lasu. Za­sy­sam po­wie­trze przez zęby, przy­go­to­wu­jąc się na wy­rok śmierci.

Dru­silla zerka na ostat­nie na­zwi­sko.

– Chło­piec nu­mer dwa to... Wo­od­bine Chance!

Mi­mo­wol­nie od­dy­cham z ulgą, po­dob­nie jak kilku chło­pa­ków w po­bliżu. Le­nore Dove spo­gląda na mnie i pró­buje się uśmiech­nąć, ale ja­koś nie może sku­pić się na mnie za­miast na ostat­niej ofie­rze.

Wo­od­bine to naj­młod­szy i naj­przy­stoj­niej­szy z tych stuk­nię­tych braci Chance’ów. Tak sza­leją, kiedy się na­piją, że Hat­tie nie sprze­daje im bim­bru z obawy, że do­padną ją za to Straż­nicy Po­koju, więc chło­paki mu­szą ku­po­wać go od sta­rego Ba­scoma Pie, który nie ma skru­pu­łów i sprzeda sa­mo­gon każ­demu, kto jest przy ka­sie. O ile od Aber­na­thych le­d­wie za­la­tuje bun­tem, o tyle Chance’owie wręcz cuchną re­be­lią i na­wet nie zdo­łam po­li­czyć, ilu człon­ków ich ro­dziny za­wi­sło na stryczku. Krążą plotki, że to krewni Le­nore Dove ze strony jej taty. Strasz­nie ją lu­bią, cho­ciaż się z tym nie ob­no­szą. Tak czy owak, Clerk Car­mine nie apro­buje tej ko­mi­tywy.

Wi­dzę na ekra­nie Wo­od­bine’a, który sie­dzi kilka rzę­dów przede mną. Wstaje, jakby za­mie­rzał iść w ślady Wy­atta, ale na­gle w jego zie­lo­nych oczach po­ja­wia się błysk. Wo­od­bine od­wraca się na pię­cie i pusz­cza się bie­giem w kie­runku jed­nej z bocz­nych uli­czek. Jego ro­dzina wznosi za­chę­ca­jące okrzyki, ciała od­ru­chowo blo­kują Straż­ni­ków Po­koju. Kiedy już my­ślę, że mu się uda – wszy­scy mło­dzi Chance’owie są szybcy jak bły­ska­wica – sły­chać strzał z da­chu Pa­łacu Spra­wie­dli­wo­ści, a tył głowy Wo­od­bine’a eks­plo­duje.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki