Wrócimy po was. Historie alpejskie - Elżbieta Sieradzińska - ebook + audiobook

Wrócimy po was. Historie alpejskie ebook i audiobook

Elżbieta Sieradzińska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Sześć dramatycznych historii, które w swoim czasie nie schodziły z pierwszych stron gazet we Francji, w Szwajcarii i we Włoszech. Wszystkie wydarzyły się w Alpach, każda odcisnęła swój ślad w świadomości społecznej. Łączy je jedno: tajemnica. Co zachwiało legendą psów-ratowników z Wielkiej Przełęczy Świętego Bernarda? Czy wspinający się na szczyt Mont Blanc wiedzą, że stąpają po cmentarzysku, i czy Homi Bhabha – twórca indyjskiej atomistyki – musiał zginąć w katastrofie samolotowej pod szczytem tej góry? Czy można przetrwać noc na wysokości 3500 metrów nad poziomem morza w sari i w pantofelkach? Co skłoniło Henryka Mückenbrunna, jednego z „tatrzańskich diabłów”, do wyprawy przez Alpy w śnieżną zawieruchę? Czy wola życia może wygrać z administracyjnym bezwładem, ludzką obojętnością i głęboko zakorzenioną tradycją?

By odpowiedzieć na te pytania, Elżbieta Sieradzińska, autorka biografii Wandy Rutkiewicz, odtwarza losy bohaterów historii, które rozegrały się w alpejskim krajobrazie. Ich scenariusz napisały życie i góry. Epilogu być może nie poznamy nigdy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 674

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 55 min

Lektor: Mateusz Bosak

Oceny
4,3 (54 oceny)
27
20
3
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
greencer

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, czytałam z wypiekami na twarzy.
00
beatakrzewiniak

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka z mnóstwem szczegółów i informacji.
00
asamax

Dobrze spędzony czas

Ciekawe choć chaotyczne
00
andzia134

Z braku laku…

źle się to czyta, duży chaos, skakanie od bieżącego wydarzenia do przeszłości, brak mapy obrazującej miejsca wydarzeń, nazwy albo tylko po francusku albo tylko po polsku.
00
Pawel15

Nie oderwiesz się od lektury

Książkę czyta się świetnie. Polecam
00

Popularność




Wy­dawca ADAM PLUSZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja BE­ATA SŁAMA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ
Pro­jekt okładki, opra­co­wa­nie gra­ficzne ANNA POL
Skład, ła­ma­nie i ko­rekta ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cie na okładce: © Ge­rard Gery / Pa­ris Match via Getty Ima­ges
Co­py­ri­ght © by Elż­bieta Sie­ra­dziń­ska Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67510-26-4
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Panu Jó­ze­fowi Nyce (1924–2021)

W gó­rze i w dole, ze­wsząd pustka i mil­cze­nie,

Prze­strzeń strasz­liwa, w któ­rej czu­jemy spę­ta­nie...

CHAR­LES BAU­DE­LA­IRE, OT­CHŁAŃ,PRZEŁ. MIE­CZY­SŁAW JA­STRUN

Góry mil­czą.

Wszystko, co mil­czy, na­daje się

do prze­cho­wy­wa­nia ludz­kich ta­jem­nic.

KS. JÓ­ZEF TI­SCH­NER

WSTĘP

Po cięż­kiej wspi­naczce na wschod­niej ścia­nie Mię­gu­szo­wiec­kiego Szczytu[1] Jó­zef Nyka[2] i jego part­ner, umor­do­wani i nie­źle wy­stra­szeni, wresz­cie do­strze­gają „białą plamę Mor­skiego Oka [...] i sznur po­chodni, który roz­cią­gnął się” w ich kie­runku. Do wy­cho­dzą­cych im na­prze­ciw przy­ja­ciół Nyka rzuca z ulgą: „Wra­camy z nieba”.

Być w tym gór­skim nie­bie to nie wszystko, trzeba jesz­cze z niego wró­cić. Śmiałka, który po­wa­żył się wnik­nąć do ich kró­le­stwa, góry nie za­wsze chcą wy­pu­ścić ze swych ob­jęć i to one de­cy­dują, czy osta­tecz­nie wyj­dzie cało z opre­sji.

Bywa też i tak, że to nie one, ale szcze­gólna ko­in­cy­den­cja, nie­prze­wi­dy­walny łań­cuch fa­tal­nych oko­licz­no­ści czy, je­śli ktoś woli, fa­tum, na­daje bieg wy­da­rze­niom. Wtedy góry mil­czą, skry­wa­jąc na za­wsze ludz­kie ta­jem­nice.

Ta książka to sześć opo­wie­ści, sześć dra­ma­tycz­nych hi­sto­rii, które w swoim cza­sie nie scho­dziły z pierw­szych stron ga­zet we Fran­cji, w Szwaj­ca­rii czy we Wło­szech. Każda z nich jest inna, w każ­dej jest coś szcze­gól­nego, nie­co­dzien­nego. Nie­które były ka­mie­niem mi­lo­wym w hi­sto­rii ra­tow­nic­twa gór­skiego i zmie­niły spo­sób po­strze­ga­nia obec­no­ści czło­wieka w gó­rach. Dziś po­pa­dły w nie­pa­mięć, lecz ze względu na dra­ma­tyzm i to­wa­rzy­szące im nie­zwy­czajne oko­licz­no­ści wciąż tkwią głę­boko w pod­świa­do­mo­ści lo­kal­nych miesz­kań­ców.

Scena to Alpy, sce­na­riusz na­pi­sało ży­cie, a bo­ha­te­rami są lu­dzie ko­cha­jący góry lub zwy­czaj­nie ich cie­kawi, ci, dla któ­rych stały się one nie­od­łączną czę­ścią ich ist­nie­nia, i ci, któ­rzy zna­leźli się w nich nie z wła­snej woli. A także, a może przede wszyst­kim, ci spie­szący na ra­tu­nek wszyst­kim, na któ­rych los w gó­rach za­giął pa­rol, a któ­rzy ze wszyst­kich sił pra­gnęli z tego gór­skiego nieba po­wró­cić.

I

LINA

Po­ja­wił się na­gle jak bły­ska­wica. Błysz­czący w słońcu sre­brzy­sty ptak, ze skrzy­dłami jak szty­lety, wy­strze­lił na­raz znad prze­łę­czy. Nie­któ­rzy wpierw go usły­szeli, a już chwilę póź­niej pa­trzyli onie­miali, jak ro­śnie w oczach, ogrom­nieje, by w ułam­kach se­kund z ogłu­sza­ją­cym hu­kiem prze­le­cieć tuż nad peł­zną­cymi ku gó­rze me­ta­lo­wymi kloc­kami wa­go­ni­ków ko­lejki, wzbić się w niebo i znik­nąć nad gra­nią Aigu­ille Verte.

Wto­rek, 29 sierp­nia 1961, 13.00Cha­mo­nix, dolna sta­cja ko­lejki gór­skiej na Aigu­ille du Midi

Niebo wy­so­kie, przej­rzy­ste, błę­kitne. Słońce, ani jed­nej chmurki, naj­lżej­szego po­dmu­chu wia­tru. Z au­to­ka­rów wy­lewa się nie­prze­rwany stru­mień wa­ka­cju­szy. Narty, ple­caki i cze­kany, weł­niane swe­try i kra­cia­ste ko­szule, ale też krót­kie spodenki, bluzki, su­kienki i ko­szulki z krót­kim rę­ka­wem. Pan­to­felki, pół­buty i san­dały wraz z pod­bi­tymi ćwie­kami gór­skimi bu­cio­rami zgod­nie przedep­tują uliczki słyn­nego sa­baudz­kiego mia­steczka. Apa­raty fo­to­gra­ficzne i ka­mery ryt­micz­nie dyn­dają na szy­jach. Gwar, śmiech, roz­mowy. Może jed­nak ko­lejką, naj­le­piej tą po­czciwą, zę­batą na Mon­te­nvers? Za­po­mnij. Bi­lety wy­prze­dane, na Les Ho­uches też, i na Brévent. A wi­dzisz ten ogo­nek, o tam? To do tej naj­słyn­niej­szej ko­lejki, na Aigu­ille du Midi. Ja­sne, kto by nie chciał przy ta­kiej po­go­dzie po­fru­nąć so­bie ot tak, nad tym świa­tem nie­do­stęp­nym dla prze­cięt­nego śmier­tel­nika? Choćby ta­kiego jak pan Per­ri­chon z ro­dziną.

Cha­mo­nix, lata 50.

Wła­ści­wie mo­gliby wy­brać się pie­szo na lo­do­wiec Mer de Glace trasą lo­kal­nego po­ciągu od­jeż­dża­ją­cego z gór­nej sta­cji Mon­te­nvers, lecz tym ra­zem sku­siła ich na­po­wietrzna po­dróż i ta wy­so­kość – 3842 me­try. Im­po­nu­jące!

Dwie An­gielki trzy­mają się w pew­nej od­le­gło­ści od roz­ga­da­nych Wło­chów. By­łoby za­baw­nie, gdyby ta czwórka tra­fiła przy­pad­kiem do tego sa­mego wa­go­nika. An­gielki nie zno­szą dymu ty­to­nio­wego, a ci Włosi? Te ich kop­cące cy­gara! No i są tacy gło­śni! Cie­kawe, czy po­skut­ko­wa­łyby groźne spoj­rze­nia pań i pełne obu­rze­nia Don’t smoke, ple­ase!

Fran­cuzi, Włosi, Niemcy... To­wa­rzy­stwo mię­dzy­na­ro­dowe, mi­kro­ty­giel wieku, ję­zy­ków, ubio­rów. Więk­szość tych od wspi­naczki czy szu­so­wa­nia wje­chała na górę już dawno, pierw­szą ko­lejką. Klik, klik, strze­lają mi­gawki le­iki, szu­mią ka­mery. Ależ pięk­nie! Je­śli wi­dok bę­dzie taki jak na tych pocz­tów­kach, które wi­dzieli w skle­pach z pa­miąt­kami, to za­po­wiada się piękna wy­cieczka. I dla tej pani w bia­łej chu­stce na gło­wie, i dla tej w kwie­ci­stej sze­ro­kiej spód­nicy. I dla tam­tego męż­czy­zny w śred­nim wieku w swe­trze czy może ma­ry­narce. Siwe wąsy, szczery uśmiech, po­godne spoj­rze­nie. Cia­sno za­pięta pod szyją ja­sna ko­szula z pod­wi­nię­tym koł­nie­rzy­kiem. Co go tu przy­gnało? Ra­czej nie tylko upór mał­żonki, bo w oczach bły­ska iskierka cie­ka­wo­ści. A naj­pew­niej oboje od dawna o tym ma­rzyli.

Bi­let na ko­lejkę li­nową Aigu­ille du Midi

Obok nich w ko­lejce do wa­go­nika stoi młody czło­wiek z bujną czu­pryną. Sprę­ży­sty krok, pew­ność sie­bie. Wszy­scy mają je­den cel: zo­ba­czyć ten cud na­tury! To prze­cież główna atrak­cja Cha­mo­nix, prawda? Można po­pa­trzeć na jakże dziś spo­kojny, uśpiony i choć nie tak ma­low­ni­czy jak słynne Igły, ale bądź co bądź naj­wyż­szy w Eu­ro­pie Mont Blanc.

O, już można wsia­dać. Szkoda tylko tych dzie­cia­ków z fran­cu­skiej szkoły w Ber­nie, mają po dwa­na­ście, może pięt­na­ście lat. Opie­ku­no­wie chcieli prze­wieźć je ko­lejką na wło­ską stronę, jed­nak około 12.30 trzeba było zjeść po­si­łek, więc nie zdą­żyli ku­pić bi­le­tów, a te­raz jest już tro­chę za późno. Cóż, na­stęp­nym ra­zem.

Gwar, śmiech, we­sołe po­krzy­ki­wa­nia. Pan jest z tą pa­nią? Tak? Aha! Gdzie masz ten bi­let? Po­spiesz się. Zdję­cie zro­bimy po­tem. No co ty ro­bisz, wy­rzuć już tego loda! Ależ piękne jest to sierp­niowe po­po­łu­dnie, prawda?

Górna sta­cja ko­lejki na Aigu­ille du Midi

Dla wielu to sta­cja do­ce­lowa. Ni­czym so­lidna nie­wzru­szona twier­dza na nie­do­stęp­nej stro­miź­nie zdaje się się­gać nieba. Ry­wa­li­zu­jąc ze znacz­nie wyż­szym, lecz mniej strze­li­stym Mont Blanc, Aigu­ille dum­nie gó­ruje nad do­liną z wy­so­ko­ści swych 3842 me­trów nad po­zio­mem mo­rza. Słońce też ją fa­wo­ry­zuje: gdy przyj­rzeć się jej w po­łu­dnie z Cha­mo­nix, złote pro­mie­nie za­trzy­mują się do­kład­nie nad jej szczy­tem. Czyż więc mo­głaby na­zy­wać się ina­czej niż Igła Po­łu­dnia?

Wy­daje się do­stępna tylko dla or­łów, ale nie, we­wnątrz skały wy­drą­żo­nej ludz­kimi rę­kami bije serce ca­łego me­cha­ni­zmu ko­lejki, a ko­lejka jest prze­cież dla lu­dzi. Dla tych, któ­rzy mieli szczę­ście i za parę mi­nut z bi­le­tem w ręce wejdą do dłu­giego ko­ry­ta­rza wy­ku­tego w skale, by u jego wy­lotu wsiąść do jed­nego z wa­go­ni­ków. Przy tej po­go­dzie będą na­pa­wać oczy wi­do­kiem tego, czego pew­nie ni­gdy wię­cej nie zo­ba­czą. A jest się czym za­chwy­cać! Dziś góry wy­glą­dają olśnie­wa­jąco! Słońce wy­soko, a prze­la­tu­jące od­rzu­towce zna­czą błę­kit nieba dłu­gimi, bia­łymi, wa­cia­nymi smu­gami. Naj­mniej­sza chmurka nie rzuca cie­nia na su­rowe, skrzące się w peł­nym słońcu, po­kryte lo­dem i śnie­giem skały, rynny, gra­nie, ku­lu­ary. Na­wet lo­do­wiec ze zdra­dli­wymi szcze­li­nami jest jakby mniej groźny.

Aigu­ille du Midi i ko­lejka li­nowa

Ci tam, na dole, nar­cia­rze czy al­pi­ni­ści, to co in­nego. Swe­try w ja­skra­wych ko­lo­rach, narty, go­gle, ge­try, ple­caki, czer­wone liny, raki i ple­caki wy­peł­nione sprzę­tem. Swoją ra­dość i sa­tys­fak­cję mu­szą wy­drzeć na­tu­rze cze­ka­nem, za­pła­cić za nie nie­do­spa­niem, bó­lem nóg i dłoni ką­sa­nych mro­zem, ury­wa­nym od­de­chem i zmę­cze­niem. Za to mogą cie­szyć się gó­rami na co dzień, la­tem i zimą. O, wła­śnie wi­dać kilku, tam ni­żej, na na­wi­sie.

Na sta­cji, przy ba­rier­kach ogra­ni­cza­ją­cych wej­ście do wa­go­ni­ków, stoi dwóch pra­cow­ni­ków ko­lejki. Po­zor­nie roz­luź­nieni, uważ­nie śle­dzą ma­le­jące w oczach wa­go­niki i te, które do­jeż­dżają do sta­cji, po­ko­nu­jąc ostatni, naj­bar­dziej stromy od­ci­nek od Gros Ro­gnon. Od tej to­ną­cej czę­sto w bia­łej gę­stej mgle ska­li­stej wy­sepki, z je­dyną pod­porą na tym od­cinku trasy, sta­cję dzieli nie­spełna 300 me­trów. Męż­czyźni przy ba­rier­kach to z dziada pra­dziada lu­dzie gór, a nie­któ­rzy to ci sławni „tech­nicy-li­no­skocz­ko­wie” z do­lin Cha­mo­nix i Aosty, któ­rych skrzyk­nął i za­trud­nił przy bu­do­wie ko­lejki hra­bia Dino Lora To­tino.

Choćby trzy­dzie­stocz­te­ro­letni Edu­ardo Rey, wnuk słyn­nego al­pi­ni­sty Gu­ida Reya – oparty o po­ręcz spo­koj­nie ob­ser­wuje su­nące trój­kami lub dwój­kami alu­mi­niowe sre­brzy­ste pu­dełka z czer­wo­nymi da­chami. Jest ich trzy­dzie­ści sześć. W ciągu trzech kwa­dran­sów każde po­ko­nuje trasę o dłu­go­ści 5100 me­trów, by osta­tecz­nie wspiąć się na wy­so­kość 3463 me­trów na Punta Hel­bron­ner, je­den ze szczy­tów ogra­ni­cza­ją­cych Col du Midi.

Wa­go­niki prze­su­wają się po dwóch sta­lo­wych li­nach o śred­nicy 32 mi­li­me­trów: nie­ru­cho­mej li­nie no­śnej i li­nie na­pę­do­wej, do któ­rej przy­mo­co­wane są na stałe. Pa­sa­że­ro­wie sie­dzą twa­rzami do sie­bie w czte­ro­oso­bo­wych wa­go­ni­kach, co ozna­cza, że pod­niebną przy­godę prze­żywa jed­no­cze­śnie po­nad setka chęt­nych. W ciągu tych czter­dzie­stu kilku mi­nut ko­lejka osiem razy wstrzy­muje bieg: to tylko parę chwil, ale można wsiąść czy wy­siąść na sta­cji, na­brać w płuca mroź­nego zdro­wego po­wie­trza, zro­bić zdję­cia, które wyjdą nie­roz­ma­zane, i choć przez chwilę nie trzeba bę­dzie słu­chać szczęku prze­su­wa­ją­cych się wa­go­ni­ków, mą­cą­cego niemy za­chwyt nad roz­cią­ga­jącą się wo­kół pa­no­ramą. Po­tem lek­kie szarp­nię­cie i ka­biny ru­szają w dal­szą drogę. Nie­kiedy po­dmu­chy wia­tru spra­wiają, że co bar­dziej wraż­li­wym pa­sa­że­rom serce pod­cho­dzi do gar­dła, ale co tam, raz się żyje!

Z ta­ra­sów na Aigu­ille du Midi roz­ta­cza się nie­po­wta­rzalny wi­dok na całe Alpy, Combe Mau­dit czy Aigu­il­les du Dia­ble. A po­tem uka­zuje się jedna z naj­pięk­niej­szych pa­no­ram w Eu­ro­pie. Pysz­nią się w słońcu al­pej­skie gi­ganty: Gran­des Jo­ras­ses, Igły Cha­mo­nix, Drus i oczy­wi­ście Mont Blanc. A je­śli wy­tęży się wzrok, można doj­rzeć ka­wa­łe­czek cha­rak­te­ry­stycz­nej syl­wetki mi­tycz­nego Mat­ter­hornu. Wszystko to na wy­cią­gnię­cie ręki, a po­tem ko­lejka pły­nie nad Val­lée Blan­che, nad Gros Ro­gnon, nad se­ra­kami i szcze­li­nami lo­dowca Géant i prze­łę­czą Flam­be­aux. Pięć ki­lo­me­trów ot­chłani i cu­dow­nych wi­do­ków, by do­trzeć wresz­cie do Punta Hel­bron­ner. Tu prze­biega gra­nica mię­dzy Sa­bau­dią i Do­liną Aosty, Fran­cją i Ita­lią.

Co, wy­soko? No ale prze­cież wła­śnie o to cho­dziło, pro­szę pana! Pro­szę mi wie­rzyć, to naj­wy­żej po­ło­żona i naj­szyb­sza ko­lejka na świe­cie! Żona tro­chę się nie­po­koi? Nic dziw­nego, ale cóż może się wy­da­rzyć? Lina ze­rwie się pod cię­ża­rem ka­bin? E tam, spo­koj­nie ar­gu­men­tuje głowa sto­ją­cej obok czte­ro­oso­bo­wej ro­dziny, cier­pli­wie cze­ka­ją­cej w ko­lejce po bi­lety. Lina ma atest, może unieść cię­żar dzie­się­cio­krot­nie więk­szy od za­kła­da­nego, sło­nia by udźwi­gnęła. A gdyby do­szło do ja­kiejś awa­rii? Są prze­cież te­le­fony, ja­kieś plany ewa­ku­acji... A gdyby roz­pę­tała się bu­rza? Wia­domo, że w gó­rach po­goda może się gwał­tow­nie zmie­nić. Ow­szem, ale nie dziś. Wszyst­kie pro­gnozy i ser­wisy fran­cu­skie, wło­skie i szwaj­car­skie zgod­nie za­po­wie­działy piękną po­godę. A je­śli na­gle się ochło­dzi? No chyba za­brali pań­stwo na wszelki wy­pa­dek ja­kieś cie­płe okry­cia?

Ow­szem, ci bar­dziej obyci z gó­rami tak, ale więk­szość nie. Tylko... co wła­ści­wie mia­łoby się zda­rzyć?

Punta Hel­bron­ner

Tro­chę lu­dzi, ale tłu­mów nie ma. Ro­lando Mar­chi, wło­ski dzien­ni­karz, staje w ko­lejce do wa­go­nika. Już ma wsia­dać, gdy... Czy to nie... Tak, to ona! Wi­taj! Dawno nie­wi­dziana zna­joma prze­py­cha się w stronę Ro­landa. Czy ma chwilę? Tak! Co tu robi? Był na Col du Géant, Prze­łę­czy Gi­ganta. Śle­dził przez lor­netkę wspi­na­ją­cych się fi­la­rem Frêney, dzi­siaj to te­mat nu­mer je­den! A te­raz czeka na ko­lejkę, może zdąży wró­cić na Aigu­ille du Midi przed zwy­cię­skim ze­spo­łem i zro­bić parę zdjęć.

* * *

Oczu od lor­netki nie od­rywa także Chri­stian Mol­lier, młody prze­wod­nik aspi­rant z Cha­mo­nix. On też stoi w ko­lejce do wa­go­nika, jed­nak z pew­no­ścią nie za­prząta so­bie głowy kwe­stiami bez­pie­czeń­stwa czy ry­zyka. Za to po­godą – ow­szem! Dużo od niej za­leży.

Fi­lar Frêney! Naj­więk­sze al­pi­ni­styczne wy­zwa­nie, ostatni nie­roz­wią­zany „pro­blem al­pej­ski” i naj­bar­dziej go­rący te­mat nie od wczo­raj roz­pa­lał wy­obraź­nię wspi­na­czy. Fi­lar ku­sił: piękny, pie­kiel­nie trudny i wciąż nie­zdo­byty. Nie da­lej jak kilka ty­go­dni wcze­śniej od wło­skiej strony Mont Blanc za­ata­ko­wały go dwa zna­ko­mite ze­społy: Fran­cuzi z Pierre’em Ma­ze­au­dem i Włosi z le­gendą al­pi­ni­zmu i prze­wod­ni­kiem Wal­te­rem Bo­nat­tim.

W koń­co­wej fa­zie wspi­naczki po­łą­czyli siły, ale i tak atak skoń­czył się nie­po­wo­dze­niem, a pod­czas próby od­wrotu w sza­le­ją­cej bu­rzy śnież­nej ro­ze­grał się dra­mat: czte­rech al­pi­ni­stów zmarło z zimna i z wy­cień­cze­nia, w tym wspi­nacz­kowy part­ner i przy­ja­ciel Bo­nat­tiego An­drea Og­gioni. Po trzech dniach ge­henny z ży­ciem udaje się ujść je­dy­nie Bo­nat­tiemu, jego klien­towi Ro­ber­towi Gal­lie­niemu i Pierre’owi Ma­ze­au­dowi.

Tra­giczna wy­prawa i śmierć przy­ja­ciół wstrzą­sają ca­łym gór­skim świat­kiem. Ży­cie jed­nak nie uznaje pustki, a fi­lar, wciąż nie­zdo­byty, przy­zywa. Pod ko­niec sierp­nia, by zdo­być palmę pierw­szeń­stwa, ru­szają jed­no­cze­śnie ko­lejne ze­społy: Ame­ry­ka­nie, któ­rzy szybko re­zy­gnują, i Fran­cuzi – René De­sma­ison, Yves Pol­let-Vil­lard i Pierre Ju­lien. Ci tak ła­two się nie pod­da­dzą, ale mają nie­zwy­kle moc­nych ry­wali, An­gli­ków Dona Whil­lansa, Iana Clo­ugha, sa­mego Chrisa Bo­ning­tona i Po­laka Jana Dłu­go­sza. I to pew­nie te na­zwi­ska po­ja­wią się na pierw­szych stro­nach ju­trzej­szych ga­zet. To do­piero bę­dzie news! Walka jed­nak jesz­cze trwa i na ra­zie w do­li­nach Cha­mo­nix i Co­ur­may­eur nie mówi się o ni­czym in­nym, a wszystko roz­grywa się wła­śnie te­raz.

Przy tak do­brej po­go­dzie fi­lar wi­dać jak na dłoni. Sto­jąc na szczy­cie Tour Ronde na gra­nicy fran­cu­sko-wło­skiej, Chri­stian pra­wie nie wy­pusz­cza lor­netki z rąk, za­chłan­nie prze­pa­tru­jąc po­łu­dniową ścianę Mont Blanc. Wy­daje mu się na­wet... tak, chyba się nie myli, że w klu­czo­wym miej­scu drogi, na ośnie­żo­nej grani po­wy­żej Świecz­nika – ostat­niej, naj­trud­niej­szej turni fi­lara – do­strzega dwie mi­kro­sko­pijne ru­chome plamki. Czyżby już było po? Jest strasz­nie cie­kaw, dla­tego tak mu spieszno zje­chać z po­wro­tem do Do­liny[3]. Ale i tak jest za­do­wo­lony. On i jego klientka, Irene Ca­ra­mella, młoda na­uczy­cielka z Włoch, mają za sobą na­prawdę udany dzień. Ra­nek był piękny, wprost ide­alny na taką wy­cieczkę. Po­pro­wa­dził Irene nor­malną drogą, zwień­czoną prze­pięk­nym punk­tem wi­do­ko­wym w sa­mym sercu ma­sywu na szczy­cie Tour Ronde. To ła­twa wspi­naczka, głów­nie w śniegu, w ra­kach, ale Irene wła­śnie taką lubi, za skałą nie prze­pada. No i te­raz wra­cają.

Chri­stian Mol­lier ma dwa­dzie­ścia je­den lat i za­cze­sane do góry lekko fa­lu­jące włosy. Jest stąd, z Do­liny, z wio­ski Mon­tqu­arts. W góry od ma­łego za­bie­rał go oj­ciec Fir­min, który te­raz pro­wa­dzi ba­rek na lo­dowcu Bos­sons. To on na­uczył go wszyst­kiego, co prze­wod­nik po­wi­nien wie­dzieć: czym jest ry­zyko, które miej­sca trzeba omi­jać i jak. Fir­min roz­wija w chłopcu spe­cy­ficzną umie­jęt­ność wy­czu­wa­nia nie­bez­pie­czeń­stwa, prze­wi­dy­wa­nia, że coś jest nie tak! No i te jego opo­wie­ści o gó­rach... Chri­stian chło­nie je jak gąbka. W szkole w Bos­sons spo­tyka Gérarda De­vo­uas­soux. Będą się przy­jaź­nić całe ży­cie, póki na Eve­re­ście na­miotu Gérarda nie za­sy­pie la­wina.

Zizi, jak na­zywa go De­vo­uas­soux, to spo­kojny chło­pak, opa­no­wany, zrów­no­wa­żony. I cią­gnie go w góry. Bez prze­rwy bu­szuje u stóp lo­dowca Bos­sons w po­szu­ki­wa­niu mi­ne­ra­łów. Żeby je zna­leźć i zbie­rać, trzeba się do­brze wspi­nać, a Chri­stian jest w tym na­prawdę świetny. W szkole ra­dzi so­bie do­sko­nale, więc bez trudu zdaje na stu­dia do Gre­no­ble, po któ­rych staje przed po­waż­nym dy­le­ma­tem: co chciałby ro­bić? Uczyć ję­zyka fran­cu­skiego czy gim­na­styki? Pro­ble­mem staje się eg­za­min z pły­wa­nia, przez który Chri­stia­nowi ja­koś udaje się prze­brnąć, ale jak? Trudno po­wie­dzieć, bo cóż, nie da się ukryć, że on, chło­pak z gór, pły­wać nie umie. W ciągu roku pra­cuje, uczy gim­na­styki (jed­nak!), a na wa­ka­cje wraca do domu, w Alpy, i za­kłada uko­chaną czapkę prze­wod­nika. Bo i tak naj­waż­niej­sze są góry! Bę­dzie pro­wa­dził w nie lu­dzi, jak oj­ciec, nie może być ina­czej.

W wieku osiem­na­stu lat jest już ofi­cjal­nie prze­wod­ni­kiem aspi­ran­tem i in­struk­to­rem nar­ciar­stwa. Oczy­wi­ście się wspina, tyle że już nie po mi­ne­rały. I wciąż się gó­rami za­chwyca, wciąż jest ich cie­kaw. No i ma szczę­ście! Nie żeby był bar­dziej ostrożny od in­nych, nie, jest jed­nak uważny, ma w so­bie tę tak bar­dzo po­trzebną po­korę wo­bec gór, ten szcze­gólny do nich sza­cu­nek. Wie, co to ry­zyko. Choćby te­raz, gdy wra­cają z Irene z Tour Ronde. Jest go­rąco i roz­mięk­czony śnieg ob­le­pia raki, utrud­nia marsz. Nie ma co ry­zy­ko­wać, le­piej wró­cić na Aigu­ille du Midi ko­lejką.

* * *

Lu­xeuil-Sa­int-Sau­veur, 116 baza 4. Eska­dry Lot­nic­twa My­śliw­skiego, ok. 300 ki­lo­me­trów w li­nii pro­stej od Cha­mo­nix

Na pa­sie star­to­wym stoją dwie go­towe do startu ma­szyny Re­pu­blic F-84F Thun­der­streak. To jed­no­miej­scowy, jed­no­sil­ni­kowy ame­ry­kań­ski sa­mo­lot my­śliw­sko-bom­bowy na­pę­dzany tur­bi­no­wym sil­ni­kiem od­rzu­to­wym, z do­dat­ko­wymi zbior­ni­kami pa­liwa za­miast bomb, pod­wie­szo­nymi na wę­złach pod­skrzy­dło­wych. Do my­śliw­ców zde­cy­do­wa­nym sprę­ży­stym kro­kiem zbliża się dwóch pi­lo­tów, są mło­dzi, wy­spor­to­wani, przy­stojni. Wszystko idzie do­sko­nale. Po­goda na lot wy­ma­rzona, ani jed­nej chmurki. Wska­kują do ma­szyn, wkła­dają hełmy, spraw­dzają łącz­ność i od­pa­lają sil­niki lśnią­cych w słońcu pod­nieb­nych ru­ma­ków.

Fran­cu­ski my­śli­wiec woj­skowy Re­pu­blic F-84F Thun­der­streak

* * *

Punta Hel­bron­ner. Wa­go­niki są tuż-tuż. Pierw­sza w ko­lejce stoi czte­ro­oso­bowa ro­dzina z Nie­miec, za nią dwaj Włosi, oj­ciec i syn. Po­tem sa­motny tu­ry­sta z Fran­cji, Irene i Chri­stian. Lekki zgrzyt i wa­go­niki ha­mują. Niemcy i Włosi już mają wsia­dać, lecz na­gle zmie­niają zda­nie: wolą być sami, więc pro­szę, może pań­stwo wsiądą te­raz, a my za­cze­kamy na na­stępną grupę wa­go­ni­ków? Oczy­wi­ście, pro­szę bar­dzo. Uśmie­chy, uprzej­mo­ści. To ża­den pro­blem, prze­cież ko­lejne wa­go­niki już pod­jeż­dżają. Ko­niec koń­ców sa­motny Fran­cuz wsiada do pierw­szego wa­go­nika, a Chri­stian i Irene do dru­giego. Trzeci wa­go­nik po­zo­staje pu­sty. Niemcy i Włosi ma­chają im przy­jaź­nie i zaj­mują pierw­szy i drugi wa­go­nik z ko­lej­nej grupy. Lek­kie szarp­nię­cie i ru­szają. Wresz­cie! O tak, ta ko­lejka to praw­dziwy cud tech­niki. I po­my­śleć, że tak ją kry­ty­ko­wano!

* * *

Po­mysł zbu­do­wa­nia ko­lejki li­no­wej łą­czą­cej do­liny Aosty i Cha­mo­nix drą­żył umysł Dina Lory To­tina od dawna, a gdy in­ży­nier ujaw­nił go opi­nii pu­blicz­nej, po fran­cu­skiej stro­nie gra­nicy za­wrzało. Ko­lejka Gla­ciers, za­słu­żona, prze­sta­rzała i stale prze­peł­niona, funk­cjo­no­wała na gra­nicy wy­dol­no­ści. Na do­da­tek sa­baudzka sto­lica gór co­raz wy­raź­niej czuła na ple­cach od­dech tra­dy­cyj­nego ry­wala, ościen­nej gminy Sa­int-Ge­rvais, skąd ru­szała cie­sząca się du­żym po­wo­dze­niem ko­lejka TMB – Tram­way du Mont Blanc – do­sko­nały śro­dek trans­portu dla wszyst­kich ma­rzą­cych o zmie­rze­niu się z naj­wyż­szym szczy­tem Alp.

Rę­ka­wica zo­stała więc rzu­cona i chcąc nie chcąc, Cha­mo­nix zmu­szone było ją pod­jąć: mu­siało mieć  s w o j ą  ko­lejkę, wła­sny me­cha­niczny śro­dek ko­mu­ni­ka­cji do­cie­ra­jący jak naj­bli­żej wierz­chołka Bia­łej Góry, czyli jak za­kła­dano po­cząt­kowo, na Col du Midi. Naj­prost­szym spo­so­bem jego re­ali­za­cji wy­da­wało się roz­bu­do­wa­nie tego, co – mimo nie­do­stat­ków i wad – już ist­niało. A kto niby miałby to zro­bić, je­śli nie To­tino? Ten ge­nialny To­tino!

Dino Lora To­tino, uro­dzony w ro­dzi­nie wiel­kich pie­monc­kich prze­my­słow­ców, Eu­ro­pej­czyk z du­cha, in­ży­nier, kon­struk­tor i wi­zjo­ner, chęt­nie się­gał po nie­moż­liwe. Spe­cja­li­sta w za­kre­sie trans­portu li­no­wego wie­dział, jak prze­ku­wać swoje ma­rze­nia w czyn, a po­nadto miał wy­jąt­kowy dar zjed­ny­wa­nia so­bie lu­dzi, za­równo tych na naj­wyż­szych sta­no­wi­skach, jak i pro­stych ro­bot­ni­ków, z któ­rymi pra­co­wał. W la­tach trzy­dzie­stych zdo­łał na­kło­nić wła­dze szwaj­car­skie do prze­su­nię­cia gra­nicy pań­stwo­wej prze­bie­ga­ją­cej obok prze­łę­czy Teo­dulo – łą­czą­cej Ze­rmatt z Breuil-Ce­rvi­nią, prze­ci­na­ją­cej gra­nicę mię­dzy Szwaj­ca­rią a Wło­chami – tak by bez for­mal­nych prze­szkód móc po­pro­wa­dzić ko­lejkę li­nową z wło­skiego ośrodka nar­ciar­skiego Breuil-Ce­rvi­nia na lo­do­wiec Pla­teau Rosa. Wsła­wił się rów­nież zbu­do­wa­niem ko­lejki na tra­sie schro­ni­sko To­rino – La Pa­lud (kilka ki­lo­me­trów od Co­ur­may­eur) – kon­struk­cja zo­stała uznana za re­wo­lu­cyjną. Drugi jej od­ci­nek, długi na 2500 me­trów i się­ga­jący wy­so­ko­ści 3335 me­trów, zbu­do­wano bez żad­nych pod­pór, co na owe czasy było in­no­wa­cją. I choć osią­gnię­cia te przy­nio­sły To­ti­nowi ty­tuł hra­biego Ce­rvi­nii, w głębi du­szy ma­rzył on o czymś znacz­nie am­bit­niej­szym: o po­łą­cze­niu li­no­wym do­lin Aosty i Cha­mo­nix. Już wi­dział swą ko­lejkę wspi­na­jącą się na sam szczyt Mont Blanc. Wpraw­dzie dla tego pro­jektu po­par­cia aku­rat nie zna­lazł, lecz prze­cież wciąż nie­roz­wią­zany po­zo­sta­wał pro­blem ko­lejki w Cha­mo­nix i Dino po­sta­no­wił to wy­ko­rzy­stać.

Wszel­kie plany i dys­ku­sje wstrzy­muje nie­stety wy­buch II wojny świa­to­wej, jed­nak wio­sną 1946 roku te­mat po­wraca. Ed­mond De­sa­il­loud, radca kan­tonu Cha­mo­nix-Mont Blanc, for­suje kon­cep­cję prze­nie­sie­nia sta­cji po­cząt­ko­wej ko­lejki Gla­ciers z Pèle­rins do cen­trum mia­sta, obok ave­nue du Mont Blanc. Jej na­po­wietrzna trasa wio­dłaby nie­mal ide­al­nie w li­nii pro­stej naj­pierw do sta­cji prze­siad­ko­wej Plan de l’Aigu­ille, a po­tem pół­nocną ścianą Igły aż do jej szczytu. Taki też pro­jekt Com­pa­gnie fra­nça­ise des fu­ni­cu­la­ires de mon­ta­gne, CFFM [Fran­cu­skie Sto­wa­rzy­sze­nie Ko­le­jek Wy­so­ko­gór­skich], zgła­sza Mi­ni­ster­stwu Prac Pu­blicz­nych i Trans­portu. Plan jest zna­ko­mity, jed­nak – zda­niem władz Cha­mo­nix – nie­wy­ko­nalny, bo niby kto miałby go zre­ali­zo­wać? I w tym mo­men­cie do gry wcho­dzi hra­bia Dino Lora To­tino! „Nasz oj­ciec na­tych­miast po­jął – wspo­mi­nają jego córki – że sta­cję koń­cową na­le­żało umiej­sco­wić nie na Col du Midi, ale na pół­noc­nej ścia­nie Aigu­ille du Midi, bo wła­śnie tam jest naj­wspa­nial­szy punkt wi­do­kowy, na­to­miast sta­cja po­cząt­kowa po­winna znaj­do­wać się nie trzy ki­lo­me­try od Cha­mo­nix, ale w sa­mym mie­ście, by uła­twić do niej do­stęp tu­ry­stom”. Po­nadto To­tino słusz­nie są­dził, że mo­der­ni­za­cja le­d­wie zi­pią­cej ko­lejki Gla­ciers i do­sto­so­wa­nie jej do wy­mo­gów pro­jektu by­łyby zbyt kosz­towne. W gło­wie miał już inny plan, sza­lony i, zda­wa­łoby się, nie­re­alny, w któ­rym ujaw­niły się cały jego kon­struk­tor­ski ge­niusz, od­ważne wi­zjo­ner­stwo i in­no­wa­cyj­ność roz­wią­zań: trzeba zbu­do­wać nową ko­lejkę od A do Z! Nową, naj­wy­żej po­ło­żoną i naj­szyb­szą na świe­cie! Czyż Cha­mo­nix na to nie za­słu­guje? Po­tem wy­star­czy po­cią­gnąć ka­bel da­lej, do Punta Hel­bron­ner na gra­nicy z Wło­chami, i jego ma­rze­nie się spełni: dwie zi­mowe al­pej­skie sto­lice zo­staną po­łą­czone!

Plany To­tina od po­czątku wzbu­dzały ogromne emo­cje. Jego ko­lejka miała po­ru­szać się z re­kor­dową jak na ów­cze­sne czasy pręd­ko­ścią 10,5 me­tra na se­kundę, za­bie­rać jed­no­cze­śnie osiem­dzie­się­cioro pa­sa­że­rów i prze­wo­zić sześć­set pięć­dzie­siąt osób na go­dzinę. Już sam wjazd na szczyt Aigu­ille du Midi i plat­formę wi­do­kową miał być nie­by­wałą atrak­cją, a od­ci­nek Aigu­ille – Punta Hel­bron­ner pod­czas bu­dowy uznano za praw­dziwy cud tech­niki. Po star­cie z Igły ko­lejka miała je­chać nad Val­lée Blan­che, lekko skrę­cić, mi­nąć sta­cję po­śred­nią na Gros Ro­gnon i wresz­cie ru­szyć bez żad­nych pod­pór w pię­cio­ki­lo­me­trową na­po­wietrzną po­dróż do gra­nicy z Ita­lią. Po­mi­nię­cie pod­pór było nie­jako ko­niecz­no­ścią, po­nie­waż po­sta­wie­nie ich na ru­cho­mym lo­dowcu Géant było wy­klu­czone.

Nie za­bra­kło oczy­wi­ście ostrej kry­tyki, za­ja­dłych po­le­mik i pro­te­stów. Prze­ciw­ni­kami bu­dowy byli za­równo miesz­kańcy Do­liny Cha­mo­nix, jak i znaczna część prze­wod­ni­ków gór­skich, człon­ków klu­bów al­pej­skich, sto­wa­rzy­szeń i oczy­wi­ście wspi­na­czy, jak choćby słynny hi­ma­la­ista Lio­nel Ter­ray. To, co dla jed­nych było ar­cy­dzie­łem ludz­kiej my­śli tech­nicz­nej, które przy­bli­żało do na­tury zwy­kłych lu­dzi i uła­twiało do­stęp do gór wspi­na­czom i nar­cia­rzom, dla in­nych było za­ma­chem na śro­do­wi­sko, za­bu­rza­niem na­tu­ral­nej rów­no­wagi mię­dzy obec­no­ścią czło­wieka w gó­rach a na­turą, bru­ka­niem jej piękna wi­do­kiem wa­go­ni­ków i ka­bli, pro­fa­na­cją dzie­wi­czego cha­rak­teru i ma­je­statu jed­nego z naj­pięk­niej­szych miejsc w Eu­ro­pie, „praw­dzi­wym gwał­tem na uni­ka­to­wym pej­zażu lo­dow­co­wym i wy­so­ko­gór­skim”. Grzmiano: to krok, któ­rego kon­se­kwen­cji nie da się cof­nąć. A niby dla­czego każdy po­wi­nien mieć ła­twy do­stęp do gór?

Le­gen­darny al­pi­ni­sta Ga­ston Rébuf­fat nie po­dzie­lał tych obaw: „To oczy­wi­ste, że gdy gdzieś w gó­rach bu­duje się ko­lejkę, al­pi­ni­stom ści­ska się serce. Ale nie znam ani jed­nego, który by na nią na­rze­kał, kiedy już ru­szyła. A poza tym, je­śli na te trzy ty­siące cie­kaw­skich, któ­rzy wjadą na Aigu­ille z apa­ra­tem na szyi, znajdą się choćby dwie czy trzy osoby, które góry od­kryją i po­ko­chają, to warto tę ko­lejkę zbu­do­wać”. W po­dob­nym to­nie wy­po­wiada się prze­wod­ni­czący Sto­wa­rzy­sze­nia Prze­wod­ni­ków Cha­mo­nix: dla­czego wa­go­niki ko­lejki mia­łyby za­kłó­cać kra­jo­braz Val­lée Blan­che? Prze­cież na tle tego ogrom­nego kra­jo­brazu są pra­wie nie­wi­doczne. Dla­tego trudno zro­zu­mieć obawy i sprze­ciw wielu prze­wod­ni­ków: dla­czego mie­liby stra­cić część klien­tów, skoro i tak więk­szość przy­szłych pa­sa­że­rów ko­lejki, nie­dziel­nych tu­ry­stów, ro­dzin z dziećmi, lu­dzi star­szych czy mniej spraw­nych, i tak nie wy­bra­łaby się na wy­cieczkę z prze­wod­ni­kiem?

Po­le­miki i kon­tro­wer­sje To­tina nie po­wstrzy­mały, po­dob­nie jak brak for­mal­nej zgody władz fran­cu­skich, po­nie­waż roz­po­czę­cie bu­dowy za­twier­dziło ofi­cjal­nie je­dy­nie me­ro­stwo Cha­mo­nix. Te­raz ge­nialny in­ży­nier mu­siał zmie­rzyć się z naj­po­waż­niej­szym prze­ciw­ni­kiem: z gó­rami.

Pół­nocny wierz­cho­łek Aigu­ille du Midi to mo­no­lit o pod­sta­wie sze­ro­ko­ści 50 me­trów, nie­po­rów­na­nie po­tęż­niej­szy niż skały na Col du Midi, ale i tak au­tor pro­jektu ko­lejki, pro­fe­sor Vit­to­rio Zi­gnoli z In­sty­tutu Po­li­tech­nicz­nego w Tu­ry­nie, miał nad czym my­śleć. Jak będą wy­glą­dały prace na tak du­żej wy­so­ko­ści? Czy ka­bel z ta­kim ob­cią­że­niem da się wy­star­cza­jąco na­cią­gnąć? In­ży­nie­ro­wie z Con­seil général des ponts et chaus­sées [Rada Ge­ne­ralna Dróg i Mo­stów] tylko krę­cili gło­wami: nie da się! Po­zo­sta­wało jedno: na­le­żało do­kład­nie zba­dać to­po­gra­fię te­renu. Na szczyt Igły wy­słano więc geo­me­trę.

* * *

Czarno-białe zdję­cie przy­pra­wia o zimny dreszcz: na nie­wiel­kiej drew­nia­nej plat­for­mie stoi męż­czy­zna w ro­bo­czym ubra­niu. W tle za­ska­ku­jąco wy­raź­nie ry­sują się wierz­chołki, gra­nie i po­kryte śnie­giem stoki. Męż­czy­zna spo­koj­nie układa worki z ła­dun­kiem, jakby nie­po­mny zie­ją­cej pod nim prze­pa­ści. Ta pod­wie­szana pro­sto­kątna plat­forma, po­zo­sta­łość po ko­lejce na Col du Midi, ru­szyła w czerwcu 1949 roku. Zbita z de­sek, bez żad­nych za­bez­pie­czeń po bo­kach, za­wie­szona na po­trój­nych li­nach na­pę­do­wych, cier­pli­wie win­do­wała w górę ka­wałki liny, które po po­łą­cze­niu miały two­rzyć je­den ka­bel o dłu­go­ści 1,8 ki­lo­me­tra i cię­ża­rze 1,2 tony.

Wresz­cie pew­nego czerw­co­wego ranka gra­nią wio­dącą z prze­łę­czy na pół­nocny wierz­cho­łek Aigu­ille du Midi po­czął mo­zol­nie pod­cho­dzić nie­koń­czący się sznur ludz­kich mró­wek, żoł­nie­rzy i prze­wod­ni­ków, każdy z dwu­dzie­sto­pię­cio­ki­lo­gra­mo­wym ła­dun­kiem na ple­cach. Wspi­naczka, a ra­czej uparte drep­ta­nie śnieżną ko­le­iną, było ła­twe tech­nicz­nie, choć mę­czące. Na gó­rze ka­wałki ka­bla łą­czono i na­wi­jano na bę­ben.

Nie­po­rów­ny­wal­nie trud­niej­szym i bar­dziej nie­bez­piecz­nym za­da­niem było opusz­cze­nie ka­bla na lo­do­wiec Pèle­rins po pół­noc­nej ścia­nie Igły, po­łą­cze­nie go z in­nym ka­blem, po­pro­wa­dze­nie go do Plan de l’Aigu­ille i na­cią­gnię­cie ca­ło­ści. Wy­ma­gało to zjazdu po­mię­dzy Grand Co­uloir a fi­la­rem Frendo, pod nie­ustan­nym ob­strza­łem spa­da­ją­cych ka­mieni i ury­wa­ją­cych się se­ra­ków. Dla­tego ochot­ni­ków było wielu, re­kru­to­wali się głów­nie z miej­sco­wych twar­dych i dum­nych gó­rali z dziada pra­dziada. I nie szło tu o wy­na­gro­dze­nie – była to zresztą zwy­kła dzienna stawka prze­wod­nicka – ale o sprawę i o ho­nor. Osta­tecz­nie któ­re­goś ranka zjazd ty­siąc­me­trową pół­nocną ścianą roz­po­częło sze­ściu śmiał­ków z Cha­mo­nix, Co­ur­may­eur i Ce­rvi­nii. Na­wi­nięte na krążki od­cinki czte­ro­mi­li­me­tro­wej liny o dłu­go­ści 250 me­trów spusz­czali w wia­der­kach i łą­czyli ich końce.

Góra za­żar­cie się bro­niła. Ka­mienna la­wina nie­raz pró­bo­wała wy­mieść ich z ku­lu­aru, a roz­wi­jany ka­bel za­klesz­czał się w ry­sach, więc za­py­chali je, jak mo­gli, ka­wał­kami drewna. Nie­ustan­nie po­trzą­sali ka­blem, by nie utknął w lo­dzie. O 17.30, po dzie­wię­ciu go­dzi­nach w ścia­nie, mo­krzy, wy­czer­pani, ale cali i zdrowi, prze­wod­nicy do­tknęli bu­tami śniegu na lo­dowcu Pèle­rins.

Ka­bel po­zo­sta­wiono w ścia­nie na rok, by spraw­dzić, czy wy­trzyma ob­cią­że­nie i zmienne wa­runki at­mos­fe­ryczne. Próbę prze­szedł zna­ko­mi­cie i To­tino mógł za­cie­rać ręce. Gmina Cha­mo­nix ofi­cjal­nie zle­ciła mu bu­dowę ko­lejki, a z pań­stwo­wej kiesy spły­nęło dwie­ście trzy­dzie­ści mi­lio­nów fran­ków po­życzki. Bu­dowa ru­szyła.

* * *

Trwała cztery lata. Po­chło­nęła dzie­siątki ton że­laza i setki me­trów sze­ścien­nych be­tonu, choć To­tino był bar­dzo oszczędny. Drewno i me­tal po­zy­ski­wano z po­nad pięć­dzie­się­ciu pod­pór i ma­szy­ne­rii zde­mon­to­wa­nej ko­lejki Gla­ciers, wy­ko­rzy­sty­wano też czę­ści i ma­te­riały z po­przed­nich pro­jek­tów. Do bu­dowy sta­cji na Plan de l’Aigu­ille użyto gruzu wul­ka­nicz­nego po­cho­dzą­cego ze zbo­czy Etny, gdzie To­tino rów­nież zbu­do­wał ko­lejkę, dźwig z Col du Midi zde­mon­to­wano i prze­nie­siono na szczyt Igły. Do­pro­wa­dzono też li­nię elek­tryczną na 15 000 wol­tów. W gra­ni­to­wej skale wy­drą­żono tu­nel łą­czący wierz­cho­łek pół­nocny i główny oraz ga­le­rie i plat­formy na ma­szy­ne­rię sta­cji, re­stau­ra­cję i ta­rasy wi­do­kowe, a w wierz­chołku cen­tral­nym głę­boką na 60 me­trów stud­nię na przy­szłą windę. Nieco „wy­gła­dzono” przy tym pół­nocny wierz­cho­łek Igły, co nie­wąt­pli­wie przy­spo­rzyło Wło­chowi ko­lej­nych opo­nen­tów.

Wy­drą­żono, prze­nie­siono, zbu­do­wano... W prak­tyce ozna­czało to, że wszystko trzeba było ja­koś prze­trans­por­to­wać na wy­so­kość kilku ty­sięcy me­trów. He­li­kop­ter? Za wcze­śnie, nie te czasy. Po­mię­dzy Col du Midi a szczy­tem Igły krą­żył więc nie­ustan­nie ob­ła­do­wany, spe­cjal­nie skon­stru­owany nie­wielki wa­go­nik to­wa­rowy zwany czule „my­del­niczką”.

Na bu­do­wie „naj­wyż­szej” ko­lejki gór­skiej na świe­cie naj­waż­niejsi byli jed­nak lu­dzie: Fran­cuzi, w więk­szo­ści z Cha­mo­nix i oko­lic, Włosi z Pie­montu i z fran­ko­foń­skiej mniej­szo­ści w Do­li­nie Aosty. Ich wa­runki ży­cia i pracy były eks­tre­malne, zimą mo­gły z po­wo­dze­niem rów­nać się z re­aliami by­to­wa­nia w ba­zie na An­tark­ty­dzie. Trzy ty­go­dnie nie­prze­rwa­nej mor­der­czej pracy na wy­so­ko­ści, do­tkliwe zimno, brak moż­li­wo­ści umy­cia się i słabe wy­ży­wie­nie mo­gły znie­chę­cić każ­dego, lecz nie ich. Twar­dzi, wy­trzy­mali i od­ważni, a przy tym pełni en­tu­zja­zmu i wiary w suk­ces, czę­sto peł­nili po­dwójną funk­cję: ro­bot­ni­ków i al­pi­ni­stów. To, że mu­sieli się po­świę­cać, nie miało dla nich zna­cze­nia, to była sprawa ho­noru! Wspie­rali się, za­stę­po­wali, gdy było trzeba, pra­co­wali w nocy. Nie­straszne były im wia­try do­cho­dzące do 100 ki­lo­me­trów na go­dzinę, opady śniegu, na­wet w le­cie, czy wa­ha­nia tem­pe­ra­tury od mi­nus 30 czy 40 do plus 30 stopni. Wszystko za­ma­rzało, śli­zgało się, wy­my­kało z obo­la­łych i skost­nia­łych z zimna rąk. A trzeba było jesz­cze pod­trzy­my­wać ogień, roz­ta­piać wodę nie­zbędną do pracy, a rano nie­rzadko za­czy­nać od nowa to, co zro­biono po­przed­niego dnia. Do tego la­winy, bu­rze, ka­mie­nie le­cące z ota­cza­ją­cych ich ku­lu­arów, ry­zyko po­ra­że­nia prą­dem, od­pad­nię­cia od ściany, bo o wią­za­niu się liną nie było mowy – więk­szo­ści ro­bot­ni­ków udało się szczę­śli­wie unik­nąć ob­ra­żeń, choć wy­padki się zda­rzały, śmier­telne także.

Re­ali­za­cja dru­giej czę­ści wiel­kiego planu Dina Lory To­tina – po­cią­gnię­cia ko­lejki z Aigu­ille aż do Punta Hel­bron­ner – wy­ma­gała po­ko­na­nia ogrom­nych trud­no­ści tech­nicz­nych. Każdy lo­do­wiec żyje i się zmie­nia, nie było więc mowy o sta­wia­niu na nim pod­pór, a je­dyną sta­cją po­śred­nią na tych ogrom­nych bia­łych po­ła­ciach miała być Gros Ro­gnon, skalna wy­sepka od­dzie­la­jąca Val­lée Blan­che od lo­dowca Gla­ciers. Ale i tym ra­zem au­tor pro­jektu, pro­fe­sor Vit­to­rio Zi­gnoli, do­ko­nał nie­moż­li­wego i w Wi­gi­lię 1957 roku w kie­runku wło­skiej gra­nicy po­fru­nęły pierw­sze wa­go­niki.

Ko­lejka na Aigu­ille du Midi. Ko­perta oko­licz­no­ściowa

Dla Cha­mo­nix jed­nak praw­dziwe święto od­było się już dwa lata wcze­śniej, 25 czerwca 1955 roku, gdy pięć­dzie­się­cioro go­ści spe­cjal­nych w ciągu dwu­dzie­stu pię­ciu mi­nut wje­chało na Plan de l’Aigu­ille, na wy­so­kość 2317 me­trów, czyli na pierw­szą sta­cję ko­lejki. Dwa mie­siące póź­niej za­pro­szeni ofi­cjele wy­sia­dają z wa­go­ni­ków po­nad 1300 me­trów wy­żej, na sa­mym szczy­cie Igły. Prze­cię­cie tra­dy­cyj­nej wstęgi po­prze­dza nie­mal hap­pe­nin­gowy po­pis jed­nego z go­ści: nie wjeż­dża na wierz­cho­łek ko­lejką, ale wspina się nań ra­zem ze swym prze­wod­ni­kiem, Lo­uisem La­che­na­lem, który u boku Mau­rice’a He­rzoga jako pierw­szy czło­wiek na ziemi po­sta­wił stopę na szczy­cie ośmio­ty­sięcz­nika – An­na­purny. Gość ów to nie byle kto: czło­nek fran­cu­skiego ru­chu oporu w cza­sie II wojny, ab­sol­went po­li­tech­niki, były dy­rek­tor ge­ne­ralny Air France i dy­rek­tor ga­bi­netu Édo­uarda Cor­ni­glion-Mo­li­niera, mi­ni­stra ro­bót pu­blicz­nych, trans­portu i tu­ry­styki, krótko mó­wiąc, praw­dziwy VIP fran­cu­skiego lot­nic­twa cy­wil­nego. I to on, w obec­no­ści Ray­monda Ja­cqu­eta, pre­fekta Gór­nej Sa­bau­dii, uro­czy­ście prze­cina wstęgę i wy­gła­sza krótką mowę in­au­gu­ra­cyjną.

Jest 27 sierp­nia 1955 roku, a czło­wiek, który tak efek­tow­nie in­au­gu­ruje otwar­cie no­wej ko­lejki, na­zywa się Zie­gler. Henri Zie­gler.

* * *

30 sierp­nia 1961, 11.30116 baza lot­ni­cza 4. Eska­dry Lot­ni­czej w Lu­xeuil-Sa­int-Sau­veur

Dwa F-84F wzno­szą się w po­wie­trze. Za ste­rami po­rucz­nik Ja­cques De­vron i jego pro­wa­dzący, ka­pi­tan Ber­nard. To ru­ty­nowy lot pa­tro­lowy z re­ko­ne­san­sem nad Al­pami na tra­sie Lu­xeuil – An­necy – Tre­viso, pod kon­trolą ra­da­rów. Po­wrót do bazy od strony szwaj­car­skiej na ma­łej wy­so­ko­ści, co jest je­dy­nym spo­so­bem unik­nię­cia wy­chwy­ce­nia przez wro­gie ra­dary. To nie lada sztuka. Zwłasz­cza gdy sie­dzi się za ste­rami F-84F. Pręd­kość 800 ki­lo­me­trów na go­dzinę, kra­jo­braz prze­suwa się przed oczami z szyb­ko­ścią 200 me­trów na se­kundę, zmie­nia, prze­chyla. Do­wódca pa­trolu nie ma do­świad­cze­nia w la­ta­niu nad gó­rami, jed­nak przed lo­tem do­kład­nie prze­stu­dio­wał do­stępne w ba­zie mapy: żad­nych prze­szkód na tra­sie, mu­szą tylko uwa­żać na li­nie wy­so­kiego na­pię­cia.

Go­dzina 13.06. Lot prze­biega bez za­kłó­ceń, za­da­nie wy­ko­nane, wra­cają. Da­leko w dole śnieg skrzy się w ostrych pro­mie­niach słońca, ucieka dłu­gimi smu­gami pod brzu­chem ma­szyny. Lśnią białe po­ła­cie Val­lée Blan­che z wy­sta­jącą skalną wy­sepką Gros Ro­gnon po le­wej stro­nie, po pra­wej strze­li­ste i ostre kra­wę­dzie Aigu­ille du Midi. Ręce Ber­narda pew­nie trzy­mają stery my­śliwca. Jesz­cze cztery, może pięć mi­nut lotu i będą w ba­zie. „Nie wi­dzę cię” – to ko­mu­ni­kat po­rucz­nika De­vrona. Ka­pi­tan nie za­sta­na­wia się ani se­kundy. Ma to wpo­jone, wy­ćwi­czone, re­aguje więc au­to­ma­tycz­nie. Part­ner musi znowu mieć go w polu wi­dze­nia, ina­czej mógłby zgu­bić drogę – wtedy za­brak­nie mu pa­liwa i nie bę­dzie mógł wró­cić do bazy.

Na­gle ja­kieś dziwne szarp­nię­cie, lek­kie, pra­wie nie­wy­czu­walne, ale jed­nak. Przez uła­mek se­kundy Ber­nard czuje wi­bra­cje ma­szyny, nic wię­cej, 800 ki­lo­me­trów na go­dzinę robi swoje. Wy­ko­nuje pio­nowe wzno­sze­nie, po czym nie wy­tra­ca­jąc szyb­ko­ści, ostro skręca w prawo, po­tem w lewo i wy­rów­nu­jąc lot, prze­la­tuje mię­dzy Gran­des Jo­ras­ses i Aigu­ille Verte. Jego uszy wy­peł­nia je­dy­nie ryk sil­nika od­rzu­to­wego. Roz­gląda się: gdzie sa­mo­lot Ja­cques’a? Jest! A więc wszystko w po­rządku, ma­newr się udał.

* * *

Go­dzina 13.07. Wa­go­nik Irene i Chri­stiana wła­śnie prze­tur­ko­tał się przez po­tężną skalną pod­porę na Gros Ro­gnon. Słońce na­dal mocno przy­pieka, śnieg na Col du Midi jesz­cze się skrzy, lecz na po­łu­dniowo-wschod­nie zbo­cze Mont Blanc du Ta­cul wpełzł już cień. W dole, na od­kry­tej po­łaci do­liny, trzy mi­kro­sko­pijne po­sta­cie ry­sują w śniegu sze­ro­kie esy-flo­resy, ob­cho­dząc zio­nące pustką pu­łapki szcze­lin. I wła­śnie wtedy Chri­stian go do­strzegł!

„Pa­trzy­łem w lewo, w kie­runku Mont Blanc, gdy zo­ba­czy­łem mały, sre­brzy­sty, błysz­czący w słońcu punk­cik, który rósł w oczach z szyb­ko­ścią bły­ska­wicy, bez jed­nego dźwięku, w nie­zmą­co­nej ci­szy [...]. Przez myśl mi prze­mknęło, że ten sa­mo­lot jest piękny, tylko leci ni­sko, za ni­sko, jakby pro­sto na nas [...]”.

Okładka do­datku nie­dziel­nego wło­skiego dzien­nika „Cor­riere della Sera”

Na plat­for­mie wi­do­ko­wej na Aigu­ille du Midi lu­dzie nie­ru­cho­mieją. Z nie­do­wie­rza­niem pa­trzą, jak sa­mo­lot nur­kuje w głąb Val­lée Blan­che, a gdy mają wra­że­nie, że roz­bije się o lo­do­wiec, w ostat­niej chwili robi świecę, wy­strze­li­wuje w górę, po czym bły­ska­wicz­nie się od­dala, znika mię­dzy Aigu­ille Verte i Gran­des Jo­ras­ses. Prze­wod­nik aspi­rant Chri­stian Mol­lier na­tych­miast go roz­po­znaje: „To woj­skowy my­śli­wiec”.

* * *

Naj­pierw sły­szą po­tworny huk. Po me­ta­lo­wych ka­bi­nach, w któ­rych spo­koj­nie sie­dzieli, prze­ta­cza się jak eks­plo­zja. Wstrząs, jaki czują chwilę po­tem, jest tak gwał­towny i bru­talny, że wszystko jakby na­gle za­styga, za­trzy­muje się, ale tylko na mo­ment. Wa­go­nik z wielką szyb­ko­ścią za­czyna zsu­wać się w stronę Aigu­ille du Midi.

Do Chri­stiana do­ciera po­tworna myśl: spa­damy! Uszy prze­szywa prze­raź­liwy krzyk Irene i lu­dzi z są­sied­nich ka­bin, które, roz­huś­tane jak bączki, kręcą się wo­kół ka­bla. Nie­wi­dzialna siła miota oboj­giem z jed­nego końca ka­biny na drugi, ni­czym źdźbłami słomy, prze­wraca i rzuca o ściany. Chri­stian bo­le­śnie ude­rza ple­cami o drzwi, a może o su­fit? Czyżby fru­wał? Irene krzy­czy. Ich uszy wciąż wy­peł­nia świ­dru­jący ryk sil­nika. Wiecz­ność! Mija chyba cała wiecz­ność! Nad sobą chło­pak wi­dzi to niebo, to lo­do­wiec, po­tem znowu niebo, znowu lo­do­wiec, niebo, lo­do­wiec... Czy to się ni­gdy nie skoń­czy? Na­gle gwał­towne ru­chy ka­biny za­czy­nają słab­nąć, chy­bo­ta­nie z wolna ustaje. Jesz­cze kilka wah­nięć i na­gle wszystko za­miera. Chri­stian tkwi nie­ru­chomo z ra­mio­nami przy­kle­jo­nymi do szyby okienka. Niebo! Wi­dzi niebo, więc wciąż wi­szą na ka­blu! Żyją! Chri­stian wy­chyla się przez okienko i pa­trzy w górę. Wa­go­nik wisi ucze­piony liny no­śnej, na szczę­ście jest cała, ina­czej wszy­scy by­liby zgu­bieni. Na­to­miast lina na­pę­dowa, ucięta jak no­żem, zwisa luźno pew­nie aż do pod­stawy Igły. Pod ka­biną zio­nie 150, może 180 me­trów pustki, a gdzieś na końcu liny no­śnej, około 200 me­trów da­lej, ciem­nieje bu­dy­nek sta­cji na Aigu­ille du Midi.

Roz­bite wa­go­niki ko­lejki na lo­dowcu Val­lée Blan­che

Drugi wa­go­nik z ich grupy wisi nie­ru­chomo tuż obok, jed­nak trzeci jest znacz­nie da­lej i ni­żej. Chri­stian nie do­strzega na­to­miast ko­lej­nej grupy trzech wa­go­ni­ków, które do mo­mentu ude­rze­nia su­nęły tuż za nimi. Gdzie się po­działy? Była w nich ta ro­dzina z Nie­miec i dwóch Wło­chów, oj­ciec i syn, ci, któ­rzy na sta­cji ustą­pili miej­sca Chri­stia­nowi i Irene i przy­jaź­nie ma­chali im na po­że­gna­nie. Nie ma ich. Spa­dli. O czym my­śleli, gdy po mi­nię­ciu tech­nicz­nej sta­cji Gros Ro­gnon ich wa­go­niki z prze­ra­ża­jącą pręd­ko­ścią za­częły spa­dać w kie­runku, z któ­rego przy­były? Czy mieli choćby cień na­dziei, gdy w ko­lej­nej se­kun­dzie wa­go­niki zsu­nęły się z ka­bla, z im­pe­tem ude­rzyły w skalną ścianę i w chmu­rze skal­nych odłam­ków i pyłu ru­nęły 200 me­trów w dół?

* * *

Drga­nia sa­mo­lotu Ber­narda po le­wej stro­nie nie ustają. Czyżby skrzy­dło ma­szyny o coś za­ha­czyło? Ale o co? Le­cący ptak? Rzut oka na tar­cze przy­rzą­dów po­kła­do­wych: nic, żadna ze wska­zó­wek nie drgnęła. A jed­nak coś jest nie w po­rządku. „Nie wiem, co się dzieje [...] – ka­pi­tan wy­wo­łuje po­rucz­nika De­vrona. – Czuję wi­bra­cje sa­mo­lotu”. Niech po­rucz­nik to spraw­dzi i oceni ewen­tu­alne uszko­dze­nia. Ja­cques prze­la­tuje nad sa­mo­lo­tem do­wódcy. To ze­wnętrzny zbior­nik pa­liwa – in­for­muje przez ra­dio – jest na wpół urwany, a wstrząsy po­wo­duje mio­ta­jący nim pęd po­wie­trza. Ber­nard nie ma wyj­ścia, musi po­zbyć się uszko­dzo­nego zbior­nika, który od­rywa się od brzu­cha my­śliwca, pi­kuje w dół, po czym roz­pada się 500 me­trów ni­żej u stóp Gros Ro­gnon.

* * *

W pierw­szej chwili Edu­ardo Rey, peł­niący dy­żur na sta­cji Aigu­ille du Midi, za­styga w nie­mym bez­ru­chu. To nie­moż­liwe! W na­stęp­nej se­kun­dzie otrząsa się i ru­sza bie­giem. Gu­zik, wielki czer­wony gu­zik, prędko! Na­ci­ska. Cały me­cha­nizm ko­lejki nie­ru­cho­mieje. Te­raz Rey bie­gnie do te­le­fonu. „Prędko, prędko, pa­nie dy­rek­to­rze! – krzy­czy do słu­chawki. – Mamy ogromny pro­blem!” Mi­chel Le­char, dy­rek­tor eks­plo­ata­cji ko­lejki, nie wie­rzy w to, co sły­szy.

* * *

Sta­cja na Aigu­ille du Midi. Dzien­ni­karz Ro­lando Mar­chi nie od­rywa lor­netki od oczu. Przed chwilą ktoś obok krzyk­nął po nie­miecku: „To był sa­mo­lot!”. Pa­trzy w dół, na lo­do­wiec. Na skrzą­cej się w słońcu bieli Val­lée Blan­che od­ci­nają się wy­raź­nie nie­fo­remne kan­cia­ste kształty: trzy szkie­lety wa­go­ni­ków, które jesz­cze przed chwilą su­nęły w po­wie­trzu. Po­trza­skane i po­wy­gi­nane ni­czym bla­szane pu­dełka po cu­kier­kach, roz­pa­dły się na lo­dowcu na ka­wałki. Obok nie­ru­chome ludz­kie ciała. Kim byli lu­dzie, któ­rych li­nię ży­cia prze­cięto w ułamku se­kundy z szyb­ko­ścią 800 ki­lo­me­trów na go­dzinę?

Wia­do­mość roz­cho­dzi się lo­tem bły­ska­wicy nie tylko w Cha­mo­nix.

* * *

Pa­ryż. Młody re­por­ter Chri­stian Brin­co­urt do­ciera wła­śnie na rue Bay­ard pod nu­mer dwu­dzie­sty drugi. Wcho­dzi do sie­dziby roz­gło­śni RTL i rzuca we­soło: „No i co, a jed­nak we­szli An­glicy?”. Jest pod­eks­cy­to­wany i go­tów na dys­ku­sję o tym, co wła­śnie wy­da­rzyło się na fi­la­rze Frêney. Od paru dni nie było prze­cież bar­dziej go­rą­cego te­matu. Ko­le­dzy mają jed­nak inny news, zu­peł­nie nie­praw­do­po­dobny: fran­cu­ski my­śli­wiec prze­ciął ka­bel ko­lejki li­no­wej nad Val­lée Blan­che! Co ta­kiego?! Co z ludźmi, coś wia­domo? Nie­wiele! Są ranni i ofiary śmier­telne, tak mó­wią, ale w po­zo­sta­łych wa­go­ni­kach utknęło około setki tu­ry­stów. I co te­raz? Trudno po­wie­dzieć. Pewne jest tylko jedno: trzeba ich stam­tąd jak naj­szyb­ciej ścią­gnąć.

Po­tężny ma­syw Mont Blanc ogar­nia się naj­le­piej, pa­trząc na ma­kietę Alp w sław­nej En­sie – ENSA, École na­tio­nale de ski et d’al­pi­ni­sme, czyli Na­ro­do­wej Szkole Nar­ciar­stwa i Al­pi­ni­zmu. Ma­je­sta­tyczna grań Gran­des Jo­ras­ses, Val­lée Blan­che, Igły, lo­do­wiec Géant, Pla­teau de la Vierge i bez­kre­sne śnieżne po­ła­cie. Jakże ma­leń­kie, za­gu­bione w tym ogro­mie wy­dają się na re­por­ter­skim zdję­ciu Ber­na­det­tiego w „Pa­ris Match” me­ta­lowe pu­de­łeczka przy­kle­jone do liny – cie­niut­kiej po­zio­mej kre­ski! A w środku po­nad setka ludz­kich ist­nień za­wie­szo­nych mię­dzy nie­bem a zie­mią, mię­dzy ży­ciem a śmier­cią.

* * *

Baza w Lu­xeuil, 13.30koła my­śliwca F-84F do­ty­kają lą­do­wi­ska

Za­da­nie wy­ko­nane, mi­sja skoń­czona. Była długa, wła­ści­wie na gra­nicy moż­li­wo­ści ma­szyny i Ber­nard jest zmę­czony. Koła to­czą się co­raz wol­niej. Ber­nard wie, że musi na­tych­miast zgło­sić ko­le­gom pro­blem z wi­bra­cjami i spo­rzą­dzić ra­port do­ty­czący urwa­nego zbior­nika. Koła ma­szyny nie­ru­cho­mieją.

W ba­zie jest spo­koj­nie, nie­mal sen­nie, ale to ci­sza przed bu­rzą. Za chwilę prze­tnie ją na­tar­czywy dzwo­nek te­le­fonu, efekt dzie­siąt­ków go­rącz­ko­wych po­łą­czeń.

* * *

Cha­mo­nix. Pierw­szy szok mi­nął, lecz choć na­pię­cie ro­śnie z mi­nuty na mi­nutę, na emo­cje nie ma czasu, trzeba dzia­łać. Jako pierwsi na miej­scu ka­ta­strofy zja­wiają się, zu­peł­nie przy­pad­kowo, fil­mowcy. Nie, nie pa­pa­razzi, tylko ope­ra­to­rzy z Fran­cu­skich Sił Po­wietrz­nych, któ­rzy kręcą w oko­licy film o tech­ni­kach nar­ciar­skich. Ich ka­mery za­częły ter­ko­tać od pierw­szej mi­nuty ka­ta­strofy. Bły­ska­wicz­nie zja­wiają się też pra­cow­nicy ko­lejki, a za nimi, spon­ta­nicz­nie, pierwsi ra­tow­nicy i prze­wod­nicy z Cha­mo­nix. Te­le­fony roz­dzwa­niają się w Szkole Wy­so­ko­gór­skiej, w En­sie, na po­ste­runku żan­dar­me­rii i w ba­zie po­wietrz­nej he­li­kop­te­rów Bo­ur­get-du-Lac. W na­głym try­bie ściąga się in­ży­nie­rów i spe­cja­li­stów od kon­struk­cji ko­lejki, po­wia­da­miane są ko­lejne służby ra­tow­ni­cze, le­ka­rze, pie­lę­gniarki, stra­żacy...

Ber­nard Zie­gler

Także po stro­nie wło­skiej za­czyna ro­bić się go­rąco. Skrzy­kują się prze­wod­nicy z Do­liny Aosty i al­pi­ni­ści, przy­bywa na­wet pro­boszcz z Co­ur­may­eur. Na miej­scu sta­wiają się spe­cjalne od­działy po­li­cji i Gu­ar­dia di Fi­nanza[4], zgła­sza się Wal­ter Bo­natti, który do­piero co na fi­la­rze Frêney otarł się o śmierć i stra­cił part­nera i przy­ja­ciół, a mimo to na­tych­miast od­daje się do dys­po­zy­cji władz i staje na czele ekipy ra­tun­ko­wej, chcąc jak naj­szyb­ciej wy­ru­szyć w kie­runku Punta Hel­bron­ner.

Pierw­sze in­for­ma­cje do­cie­rają wcze­snym po­po­łu­dniem z pro­wi­zo­rycz­nego cen­trum ak­cji ra­tun­ko­wej urzą­dzo­nego na sta­cji na Aigu­ille du Midi. Gianni Ro­ghi, wło­ski pi­sarz i dzien­ni­karz, do­nosi: „Trwa na­rada in­ży­nie­rów, plan ak­cji ra­tun­ko­wej jest już na­kre­ślony”. Wia­domo, że ze względu na wa­runki tech­niczne ak­cja bę­dzie nie­zwy­kle trudna, po­wolna i ry­zy­kowna. Ra­tow­nicy mu­szą do­trzeć do ran­nych w roz­trza­ska­nych wa­go­ni­kach na lo­dowcu i jak naj­szyb­ciej uwol­nić tych, któ­rzy tkwią za­wie­szeni w po­wie­trzu. Pierw­sze za­da­nie ra­czej nie na­strę­czy więk­szych pro­ble­mów lo­gi­stycz­nych, ale to dru­gie... Jedno jest pewne: w tym przy­padku uży­cie he­li­kop­tera nie wcho­dzi w grę.

* * *

Głos do­wódcy jest chłodny, rze­czowy, wy­zuty z emo­cji. Słowa chłosz­czą jak bat: „Ka­pi­ta­nie, o coś za­cze­pi­li­ście”. O coś za­cze­pił? O co mógł za­cze­pić, le­cąc nad tym bia­łym, zim­nym bez­kre­sem roz­świe­tlo­nym sierp­nio­wym słoń­cem? Prze­cież na ma­pie w tym miej­scu ni­czego nie ma. Ni­czego! Spraw­dzał do­kład­nie przed lo­tem. A może to w niego coś ude­rzyło? Ja­kiś duży ptak? Słowa do­wódcy nie po­zo­sta­wiają jed­nak wąt­pli­wo­ści: „o coś za­cze­pił”. W gło­wie hu­czy, serce wali jak mło­tem. My­śli go­rącz­kowo prze­la­tują przez głowę. Rze­czy­wi­ście, było coś dziw­nego w tam­tej chwili, gdy sa­mo­lo­tem lekko szarp­nęło, ale... Ka­pi­tan za­myka się w swoim po­koju i prze­kręca klucz w zamku. Chowa twarz w dło­niach.

* * *

Zdję­cie ślubne. Para mło­dych uśmiech­nięta, roz­luź­niona. Ona – biały we­lon, krót­kie ciemne włosy. On – prze­pi­sowo ostrzy­żony sza­tyn w mun­du­rze lot­nika. Ab­sol­went pa­ry­skiej po­li­tech­niki i szkoły lot­ni­czej. Do­brze zbu­do­wany, wy­spor­to­wany, do­sko­nale wy­szko­lony, pewny sie­bie. Ko­cha la­ta­nie, to nie tylko pa­sja, to wielka mi­łość. Naj­więk­sza i bez­wa­run­kowa. Pierw­sze szlify zdo­bywa w ae­ro­klu­bie Air France w ja­kiejś za­pa­dłej dziu­rze. Gdy od­biera li­cen­cję pi­lota, ma do­piero sie­dem­na­ście lat i nie zro­bił jesz­cze prawa jazdy. Ale czyż mo­gło być ina­czej? Oj­ciec, dwaj bra­cia i szwa­gier – wszy­scy pi­loci.

Nie bez trudu, co sam przy­znaje, zdaje na po­li­tech­nikę z dość mgli­stym za­mia­rem pój­ścia w ślady ojca i skoń­cze­nia uczelni z dy­plo­mem in­ży­niera lot­nic­twa, co da­wa­łoby mu ja­kąś szansę la­ta­nia za­wo­dowo. Da­wa­łoby, gdyby tylko tak czę­sto nie ury­wał się z za­jęć i su­mien­nie się uczył! Ale cóż po­cząć, skoro w klu­bach tu i tam grają taki do­bry jazz i ku­szą pod­niebne eska­pady w ae­ro­klu­bie? Na pro­mo­cji w gro­nie kan­dy­da­tów na pi­lo­tów Ber­narda więc nie ma i je­dyne, co mu zo­staje, to, jak sam to okre­śla, „ze­sła­nie” do lot­nic­twa woj­sko­wego, naj­pierw do szkoły lot­ni­czej, a po­tem do Szkoły Pi­lo­tów My­śliw­ców „Chri­stian Mar­tell” w Mek­nes w Ma­roku.

Ber­nard szybko awan­suje i szczę­śli­wie unik­nąw­szy nud­nej pracy za jed­nym z biu­rek w Mi­ni­ster­stwie Obrony, w wieku pra­wie trzy­dzie­stu lat wraca do stu­denc­kiej ławy, tym ra­zem w słyn­nym Sup Aéro, czyli ISAE, In­sti­tut su­périeur de l’aéro­nau­ti­que et de l’espace [Kra­jowy Wyż­szy Fran­cu­ski In­sty­tut Ae­ro­nau­tyki i Prze­strzeni Ko­smicz­nej].

Z dy­plo­mem in­ży­niera lot­nic­twa w kie­szeni siada wresz­cie za ste­rami, wpraw­dzie tylko my­śliwca, ale jed­nak! Nie naj­lep­szy to mo­ment na roz­po­czę­cie ka­riery – w Al­gie­rii trwa wojna do­mowa, a Ber­nard jest prze­cież żoł­nie­rzem. Lot pa­tro­lowy nad za­porą przy gra­nicy tu­ne­zyj­skiej jest ry­zy­kowny, Ber­nard leci ni­sko, bar­dzo ni­sko. Obrona prze­ciw­lot­ni­cza re­be­lian­tów pluje ogniem. Do­stał! Pło­mie­nie liżą ka­dłub sa­mo­lotu. Jest ranny, jed­nak w ogóle tego nie czuje, sku­pia się na od­pię­ciu pa­sów i spa­do­chro­nie. Ska­cze. Lą­duje bez prze­szkód, lecz tra­fia naj­go­rzej, jak tylko można: w sam śro­dek od­dzia­łów Frontu Wy­zwo­le­nia Na­ro­do­wego. Skórę ra­tują mu, in extre­mis, ko­le­dzy lot­nicy mor­scy. Jak w hol­ly­wo­odz­kich su­per­pro­duk­cjach ścianą ognia osła­nia go zna­ko­mity my­śli­wiec bom­bar­du­jący Cor­sair, a z ziemi pod­biera za­łoga he­li­kop­tera Alo­uette.

W szpi­talu Ber­nard bije się w piersi: na­ra­ził swo­jego za­ło­ganta i ra­tu­ją­cych go ko­le­gów na wiel­kie ry­zyko, a ar­mię fran­cu­ską na utratę sa­mo­lotu T-6. A wszystko dla­tego, że – jak przy­znaje w swo­jej książce – „zszedł bar­dzo ni­sko nad sta­no­wi­ska al­gier­skiej obrony prze­ciw­lot­ni­czej”. O wiele za ni­sko...

Je­den z wa­go­ni­ków ko­lejki nad Val­lée Blan­che

Ze szpi­tala wy­cho­dzi szybko i na­tych­miast do­staje ko­lejny przy­dział: tra­fia do 116 bazy Lot­nic­twa My­śliw­skiego w Lu­xeuil w Gór­nej Sa­bau­dii. Za ak­cję w Al­gie­rii zo­staje od­zna­czony, ale wie swoje: wojna to wojna, roz­kaz to roz­kaz, a on jest żoł­nie­rzem. I ma la­ta­nie we krwi, jak jego bra­cia i oj­ciec. Prze­cież na­zywa się Zie­gler, Ber­nard Zie­gler, i jest sy­nem Hen­riego Zie­glera. Tego, który kilka lat wcze­śniej uro­czy­ście i z fan­ta­zją otwie­rał drugi od­ci­nek ko­lejki na Aigu­ille du Midi.

* * *

Val­lée Blan­che. Oko ka­mery wolno su­nie po sza­ro­bu­rym nie­bie. Za­trzy­muje się, chwyta w kadr trzy sre­brzy­ste wa­go­niki. Dwa po pra­wej, nie­na­tu­ral­nie prze­chy­lone, ucze­pione liny no­śnej, i nieco da­lej, ni­żej, po le­wej, trzeci, wi­szący na opa­da­ją­cej uko­śnie w dół ze­rwa­nej li­nie na­pę­do­wej. To praw­dziwa lina ży­cia pa­sa­że­rów. W nie­wiel­kich okien­kach wa­go­ni­ków ry­sują się cie­nie ich syl­we­tek. Czy zdają so­bie sprawę, że każda chwila może być dla nich ostat­nią?

Ro­bert Go­ren­flot, na co dzień wy­kła­dowca bio­lo­gii na Sor­bo­nie, z za­pa­łem tłu­ma­czy mał­żonce i dwu­na­sto­let­niemu sy­nowi An­dré, jak zro­bić do­bre zdję­cie szczytu Mont Blanc. Są na wa­ka­cjach w An­necy. Pe­łen za­chwytu nad pięk­nem gór, nad wie­czor­nymi szma­rag­do­wymi cie­niami nad Aigu­ille Verte i wpa­da­ją­cym w fio­let nie­bem nad Gran­des Jo­ras­ses, Ro­bert bez­sku­tecz­nie szuka ide­al­nego uję­cia tej pięk­nej góry. I cią­gle coś mu nie wy­cho­dzi. Może po pro­stu Mont Blanc nie jest fo­to­ge­niczny? Co in­nego Igły! Ostro od­ci­nają się na tle nieba, pra­wie same wcho­dzą w obiek­tyw. A te­raz, skoro aku­rat przy­tra­fiła im się awa­ria, trzeba to wy­ko­rzy­stać!

Znu­dziło się wam? To może po­gramy w ja­kąś grę to­wa­rzy­ską? Czy uchwy­cone przez fo­to­grafa ro­ze­śmiane, zre­lak­so­wane twa­rze w okienku jed­nego z wa­go­ni­ków to wła­śnie Go­ren­flo­to­wie? Za­jęci sobą i grą na szczę­ście nie wi­dzą ciał na lo­dowcu.

Mał­żeń­stwa Ri­vage’ów i Plot­tie­rów, ich dzieci, dwie An­gielki i dwaj Włosi zaj­mu­jący wa­go­niki z dru­giej strony ka­bla – także nie. Ri­vage’owie, han­dlowcy z Cam­brai, są na wa­ka­cjach z sy­nem. Usil­nie sta­rają się roz­ma­wiać o wszyst­kim, o czym­kol­wiek, byle nie o sy­tu­acji, w ja­kiej się zna­leźli. Co ich pod­nosi na du­chu? Wi­dok są­sia­dów – Plot­tie­rów z Bon­ne­ville. Ci ze spo­ko­jem, ba, wręcz z za­in­te­re­so­wa­niem przy­glą­dają się rzeź­bie te­renu, nad któ­rym za­wi­śli. Roz­ma­wiają, dys­ku­tują. Może dla­tego, że Fra­nçois, ad­wo­kat, i jego żona Thérèse to za­pa­leni i wy­trawni tu­ry­ści gór­scy, a ich córce, ste­war­de­sie, nie­obce są nie­ocze­ki­wane i nie­ko­niecz­nie po­zy­tywne emo­cje. Tylko czy na pewno Plot­tie­ro­wie zdają so­bie sprawę z tego, co się wy­da­rzyło? Wkrótce wy­pa­trzą w dole długą ka­ra­wanę ra­tow­ni­ków, a na nie­bie roz­pocz­nie się istny ba­let he­li­kop­te­rów.

Dla pani Da­vid z Bre­ta­nii ho­ry­zont za­mknięty wy­nio­słymi szczy­tami to nie­mal wy­zwa­nie. Od trzy­na­stu lat pro­wa­dzi sklep rybny w Cha­mo­nix i za­wsze się za­sta­na­wiała, co jest za tymi szczy­tami. Niby to wie, od in­nych, czyta o tym w pra­sie, w książ­kach, ogląda w te­le­wi­zji. Ale co in­nego zo­ba­czyć to na wła­sne oczy. I wresz­cie się zde­cy­do­wała, na­wet wzięła ze sobą córkę, czter­na­sto­let­nią Jos­se­line. A te­raz, w let­nich su­kien­kach, tkwią w me­ta­lo­wym pu­dełku nad ka­biną Go­ren­flo­tów, a to „za szczy­tami”, które tak chciała zo­ba­czyć, za­sty­gło w bez­ru­chu wo­kół nich ni­czym za­trzy­many fil­mowy kadr. Czy ża­łuje, że się sku­siła? Boi się o córkę? Czy ten dzień na do­bre od­strę­czy ją, Bre­tonkę przy­wią­zaną do pła­skich po ho­ry­zont rów­nin pół­nocy, od gór­skich wy­cie­czek?

No i jesz­cze ten chło­pak, Frie­drich! Młody, atle­tycz­nie zbu­do­wany Au­striak co ja­kiś czas spo­gląda na zie­jące 200 me­trów ni­żej szcze­liny i se­raki, od­wraca się do współ­to­wa­rzy­szek nie­doli i z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem po­wta­rza: „Nie­do­brze – ka­put”, po czym naj­spo­koj­niej w świe­cie mo­ści się na swoim sie­dze­niu i za­sy­pia. Chra­pie tak gło­śno, że bu­dzi sam sie­bie. Pod­ska­kuje, prze­ciera oczy, chu­cha na za­pa­ro­waną szybę w okienku. No tak, nic nie wi­dać. Znów po­grąża się w głę­bo­kim śnie i ka­binę wy­peł­nia jego gar­dłowy bul­got, który za­głu­sza na­wet wy­raźne szczę­ka­nie zę­bami dy­go­cą­cych z zimna i ze stra­chu Bre­to­nek.

W naj­gor­szej sy­tu­acji są pa­sa­że­ro­wie wa­go­ni­ków wi­szą­cych naj­bli­żej miej­sca prze­cię­cia liny. W pierw­szym Chri­stian i Irene, w dru­gim, kilka me­trów ni­żej, na szczę­ście tylko jedna osoba: Vin­cent Ban­zil, in­ży­nier z So­ci­été du Bas-Rhône-Lan­gu­edoc w Nîmes. Musi być świa­domy grozy sy­tu­acji, jed­nak w ogóle nie pa­trzy przez okienka. Wyj­muje z kie­szeni no­tes i w sku­pie­niu za­czyna za­peł­niać drob­nym pi­smem ko­lejne stro­niczki.

Ekipa zaj­mu­jąca wa­go­nik, który ru­szył w trasę jako ostatni i wisi naj­wy­żej, do­brała się wy­bor­nie: dwie za­go­rzałe prze­ciw­niczki ty­to­niu, pani Mary Bro­oks i panna Edith But­cher z Lon­dynu, tra­fiły, a jakże, na na­mięt­nych pa­la­czy, dżen­tel­me­nów z Me­dio­lanu, Ma­ria Ros­siego i Franca Car­ti­niego. Wpraw­dzie 200 me­trów nad zie­mią pro­blem no smo­king prze­stał być istotny, lecz pa­nie nie dają się zdo­mi­no­wać i zgła­szają ko­lejne pre­ten­sje: jest im za go­rąco! Dżen­tel­meni z Me­dio­lanu roz­kła­dają ręce. Nic się nie da zro­bić.

Okienka wa­go­ni­ków są nie­wiel­kie. Przez opusz­czoną szybę w drzwiach pa­sa­żer może wy­sta­wić na ze­wnątrz naj­wy­żej głowę i rękę. Nie­któ­rzy spo­koj­nie ob­ser­wują zwią­zane liną ludz­kie mrówki idące w dół Val­lée Blan­che. Z jed­nego z wa­go­ni­ków wy­gląda ły­sawy męż­czy­zna w śred­nim wieku o okrą­głej twa­rzy. Pa­trzy w dół i ra­czej nie ma po­ję­cia, że ze­rwana lina na­pę­dowa za­ła­muje się do­kład­nie nad da­chem jego ka­biny.

W środ­ko­wym wa­go­niku z trzech wi­szą­cych naj­bli­żej Gros Ro­gnon sie­dzi nie­jaki Pierre Ce­rise z La­ven­cher, stary do­świad­czony prze­wod­nik al­pej­ski, tyle że nie­zrze­szony – pra­cuje na wła­sną rękę. Tego ranka po­pro­wa­dził na Re­quin dwie Włoszki, Pierę Sca­lardi i jej dwu­dzie­sto­trzy­let­nią córkę Lo­uise, wła­śnie wra­cali do Cha­mo­nix. Gdy ko­lejka za­trzy­mała się po raz pierw­szy, tylko mach­nął ręką. To nic, uspo­ka­jał ko­biety, tak się dzieje cały czas. Ko­lejne szarp­nię­cie i wa­go­niki znowu znie­ru­cho­mieją. Co jest? To już się Ce­rise’owi mniej po­doba: znowu ja­kaś „po­wietrzna dziura” czy może zbyt gwał­towne ha­mo­wa­nie? Wy­gląda przez okienko. A niech mnie... W dole, w pro­mie­niu co naj­mniej 50 me­trów, na ośle­pia­jąco bia­łym śniegu do­strzega trzy po­wy­krzy­wiane szkie­lety ka­bin i roz­rzu­cone ciała. Prze­nosi wzrok na wy­cho­dzące na tę samą stronę okienka są­sied­nich ka­bin i wi­dzi ścią­gnięte prze­ra­że­niem twa­rze pa­sa­że­rów.

* * *

W ba­zie w Lu­xeuil nie­po­kój, wszy­scy już wie­dzą. To mo­gło przy­da­rzyć się każ­demu, my­ślą, pod­czas każ­dego lotu. Sa­mo­lot ka­pi­tana Zie­glera za­plom­bo­wano. On sam, przy­bity, za­ła­many i otę­piały, nie ru­sza się ze swo­jego po­koju. W któ­rym mo­men­cie za­wi­nił? Gdzie po­peł­nił błąd? Czy w ogóle po­peł­nił? Prze­cież wszystko spraw­dzał, uważ­nie oglą­dał mapę. W tam­tym miej­scu ni­czego na niej nie było, z całą pew­no­ścią. Ko­lejka nie zo­stała za­zna­czona. Z da­leka wa­go­niki są wi­doczne, lecz po­ma­lo­wano je na srebrno i na tle iskrzą­cego się w słońcu śniegu trudno je do­strzec, zwłasz­cza przy szyb­ko­ści 800 ki­lo­me­trów na go­dzinę. A lina? Jak miałby zo­ba­czyć tę prze­ci­na­jącą do­linę cie­niutką czarną kre­skę? Zgi­nęli lu­dzie, są ranni. Cze­kają go do­cho­dze­nie i sąd woj­skowy, bę­dzie od­po­wia­dał za spo­wo­do­wa­nie śmierci, umyślne lub nie. Ko­le­dzy – pi­loci, ofi­ce­ro­wie, me­cha­nicy, ra­diowcy – go wspie­rają, są so­li­darni. Żona z dziećmi po­je­chała na wa­ka­cje nad mo­rze, do An­ti­bes. Tylko pa­trzeć, jak usły­szy w ra­diu tra­giczną wia­do­mość, która zmrozi jej krew w ży­łach. Wtedy na­tych­miast wróci. Są za to oj­ciec i brat Mi­chel. A po­tem? Po pro­ce­sie? Czy bę­dzie mógł la­tać?

* * *

Ci­sza. Wielka, ni­czym nie­zmą­cona ci­sza. Je­dy­nie wiatr gwiż­dże na ka­blu. Chri­stian nie śmie na­wet drgnąć, jakby cze­kał, że sta­nie się coś jesz­cze, ale nic się nie dzieje. Pa­trzy na Irene. Do tej pory z ust dziew­czyny, przy­bi­tej i wy­stra­szo­nej, nie pa­dło ani jedno słowo, ale te­raz po jej twa­rzy za­czy­nają spły­wać cien­kie stru­myki łez. Płyną nie­prze­rwa­nie, co­raz szyb­ciej i ob­fi­ciej. „Wszystko bę­dzie do­brze”, mówi Chri­stian. Bo cóż in­nego może jej po­wie­dzieć?

Dzia­łać, prze­biega mu przez głowę, musi dzia­łać! Prze­cież nie bę­dzie stał z za­ło­żo­nymi rę­kami! Otwiera ostroż­nie drzwi ka­biny, kilka zwin­nych ru­chów i już jest na da­chu. Po ple­cach prze­biega mu zimny dreszcz. Jego po­czy­na­nia wy­wo­łały wpraw­dzie le­ciut­kie ko­ły­sa­nie wa­go­nika, jed­nak nie to go tak prze­ra­ziło. Lina no­śna jest na szczę­ście nie­tknięta, lecz ich ka­bina wisi na niej tylko na jed­nym krążku, po­zo­stałe spa­dły z ka­bla, a prze­rwana lina na­pę­dowa zwisa luźno tuż za ich ka­bi­nami i znika gdzieś w dole.

Chri­stian się roz­gląda. Po­ło­że­nie trze­ciej ka­biny, na szczę­ście pu­stej, jest ta­kie samo, a pierw­szej? Gdzie jest pierw­sza? Był w niej je­den pa­sa­żer! Prze­wod­nik od­wraca głowę. Jest! Wa­go­nik wisi 10 me­trów ni­żej, trzyma się je­dy­nie na ka­wałku ka­bla łą­czą­cym go z ka­biną Chri­stiana i Ireny. W każ­dej chwili może zsu­nąć się w prze­paść, mimo to męż­czy­zna w środku nie zwraca na nic uwagi, tylko za­wzię­cie pi­sze coś w no­tat­niku.

A gdzie się po­działy wa­go­niki Niem­ców i Wło­chów? W dole, na lo­dowcu, prze­wod­nik coś do­strzega... Bak? Tak, to roz­bity bak sa­mo­lotu! Na­gle chło­paka ude­rza inna myśl: czy ra­tow­nicy za­uwa­żyli, co się stało z krąż­kami? Bo je­śli nie, to skoro od Aigu­ille du Midi dzieli ich nie wię­cej niż 100 me­trów, to ktoś może wpaść na po­mysł przy­cią­gnię­cia wa­go­ni­ków do sta­cji, jed­nak przy pierw­szej pró­bie wszystko ru­nie w dół. Trzeba ich tam na gó­rze po­wia­do­mić, uprze­dzić, ina­czej wszy­scy zginą. Poza tym Mol­lier ma tylko dwa­dzie­ścia je­den lat i nie chce umie­rać. To zna­czy umrzeć w gó­rach mógłby, ale jesz­cze nie te­raz i nie w taki spo­sób, nie głu­pio za­mknięty w bla­sza­nej pu­łapce bez moż­li­wo­ści dzia­ła­nia i walki. Musi się stąd ja­koś wy­do­stać... Tylko jak?

„Co chcesz zro­bić?” Irene wciąż jest wy­stra­szona i wy­czer­pana, ale nie na tyle, by bez sprze­ciwu za­ak­cep­to­wać to, co pro­po­nuje Mol­lier, gdy ostroż­nie wsuwa się z po­wro­tem do wa­go­nika. Chyba osza­lał! Na­prawdę ma za­miar przejść po li­nie no­śnej aż do Aigu­ille du Midi? Prze­cież to po­nad 100 me­trów! A co z nią, ma tu zo­stać? Sama? Chri­stian ją uspo­kaja. Ja­koś za­bez­pie­czy i Irene, i wa­go­nik. To moż­liwe, jest pewny, że da radę! Musi do­trzeć do sta­cji i ostrzec pra­cow­ni­ków ko­lejki: nie mogą pró­bo­wać przy­cią­gać wa­go­ni­ków! Tylko Irene musi zo­sta­wić drzwi ka­biny otwarte, bę­dzie pa­mię­tała?

Chri­stian prze­cina na pół swoją trzy­dzie­sto­me­trową linę i wy­cho­dzi na dach. Jed­nym ka­wał­kiem przy­wią­zuje ramę ka­biny i dwa krążki do ka­bla no­śnego, dru­gim – Irene. Włoszka jest już bez­pieczna, na­wet gdyby ka­bina osu­nęła się w prze­paść, dziew­czyna za­wi­śnie pod liną no­śną. Te­raz Mol­lier wpina w linę kilka ka­ra­bin­ków, krzy­żuje nogi nad ka­blem i mocno ła­pie go za głową. Na prze­mian pod­ciąga nogi i chwyta ka­bel wy­pro­sto­wa­nymi rę­kami. Raz za ra­zem prze­suwa się o ko­lejne cen­ty­me­try.

Po kilku me­trach za­wisa nad pierw­szą ka­biną. Nic się w niej nie zmie­niło. Uwię­ziony męż­czy­zna, nie pa­trząc w okna, za­wzię­cie coś pi­sze... 10 me­trów, 20... Chri­stian jest młody, silny i wy­tre­no­wany, ale czuje, że długo tak nie wy­trzyma. Ka­ra­binki za­pew­niają mu ase­ku­ra­cję, lecz opóź­niają po­su­wa­nie się na­przód. Za­ci­ska zęby, musi! Jesz­cze 15 me­trów... Nie­do­brze! Ka­bel wisi pod więk­szym ką­tem, niż są­dził. Ręce słabną, a co gor­sza, co­raz trud­niej mu utrzy­mać skrzy­żo­wane nad ka­blem nogi. Ka­ra­binki szo­rują po me­talu. Jesz­cze chwila... Chri­stian co­raz bar­dziej opada z sił. Czuje, że za chwilę jego omdlałe z wy­siłku nogi wy­pro­stują się, a on za­wi­śnie bez­wol­nie pod ka­blem. Irene miała ra­cję, to się nie uda. Nie da rady po­ko­nać w tej po­zy­cji tylu me­trów, ale... spró­buje ina­czej. Tylko naj­pierw chwilę ode­tchnie. Musi wró­cić do punktu wyj­ścia, na dach ka­biny, i za­miast prze­cią­gać się po ka­blu, bę­dzie po­py­chał zmę­czone ciało na­przód. Ile to po­trwa? Pół go­dziny, go­dzinę, może wię­cej? No da­lej. Wresz­cie plecy Chri­stiana znowu do­ty­kają da­chu wa­go­nika. Od­po­cząć! Musi chwilę od­po­cząć! Irene wy­daje się jesz­cze bar­dziej prze­ra­żona niż wcze­śniej. Spo­koj­nie, niech się nie mar­twi, da radę, tylko zrobi to ina­czej.

Znów jest na da­chu i po­woli do­ciera do pierw­szej ka­biny. Pa­trzy w dół na ucięty ka­bel, który zwisa bez­wład­nie i opada około 150 me­trów w dół, na lo­do­wiec. Ry­zyko oczy­wi­ście jest, i to duże. Żad­nej ase­ku­ra­cji, żad­nego za­bez­pie­cze­nia przed upad­kiem i żad­nej moż­li­wo­ści od­wrotu. Wszystko bę­dzie za­le­żało od siły jego rąk, które przez dłuż­szy czas będą mu­siały utrzy­mać cię­żar ca­łego ciała. Na szczę­ście ka­bel nie jest na­tłusz­czany, więc jego oży­ło­wa­nie da od­po­wiedni opór dla rąk. Tak czy siak to je­dyne wyj­ście, je­dyny spo­sób, by się stąd wy­do­stać.

Jesz­cze chwila, jesz­cze przez głowę prze­la­tują wszyst­kie za i prze­ciw, wresz­cie na­gie ręce i ko­lana kur­czowo za­ci­skają się wo­kół ka­bla i Chri­stian za­czyna się zsu­wać, cen­ty­metr po cen­ty­me­trze, metr po me­trze. Co ja­kiś czas do­pada go strach, obez­wład­nia­jący, pa­niczny strach, że nie da rady, ręce pusz­czą chwyt i pod wpły­wem wła­snego cię­żaru po pro­stu spad­nie, lecz w gło­wie ko­ła­cze się jedna myśl: „W gó­rach sta­łeś oko w oko z mnó­stwem nie­bez­pie­czeństw i za­wsze wy­cho­dzi­łeś z tego cało. No i masz dwa­dzie­ścia je­den lat, chcesz w tym wieku umie­rać? Mowy nie ma! Weź się w garść!”.

Ka­bel. Zwy­kła me­ta­lowa lina. Te­raz tylko ona jest ważna, bo końca drogi w dół nie wi­dać. Zdrę­twiałe i obrzmiałe z wy­siłku ręce z co­raz więk­szym tru­dem utrzy­mują za­wie­szone w próżni ciało, które choć pod­trzy­my­wane ko­la­nami za­ci­śnię­tymi wo­kół ka­bla, staje się co­raz bar­dziej bez­władne i cięż­kie. Chwila od­de­chu. Czy jest cho­ciaż w po­ło­wie drogi? Na zmianę de­cy­zji i tak jest już za późno, nie ma od­wrotu. Jest za to prze­można chęć, by choć tro­chę, tro­szeczkę, choć ka­wa­łek zje­chać, od­cią­żyć ręce i ko­lana. Zmę­cze­nie ob­le­pia, mąci umysł Chri­stiana ni­czym wata. Wy­star­czy się pu­ścić, roz­luź­nić chwyt, nie bę­dzie bo­lało, po­leci so­bie ot tak, bez wy­siłku. Ot tak? Nie, nie te­raz. Musi wy­trzy­mać, musi.

Jak długo tak się zsuwa? Go­dzinę, dwie? Stra­cił po­czu­cie czasu. Lina wrzyna się w ze­sztyw­niałe, po­ra­nione do krwi ręce. W dole za­czyna coś ma­ja­czyć. Lo­do­wiec? Te­raz to górny ko­niec zwi­sa­ją­cego ka­bla roz­mywa się gdzieś wy­soko nad jego głową. W nie­bie? Wraca z nieba? Ale je­śli to coś w dole to rze­czy­wi­ście lo­do­wiec, to tym bar­dziej nie może się pod­dać. Jesz­cze chwila i Mol­lier czuje, że ka­bel za­czyna się lekko pod­no­sić. Jesz­cze ostat­nie kil­ka­dzie­siąt me­trów, 50... 20? Może mniej. Trzyma się ostat­kiem sił, ale już wie, że wy­grał.

* * *

Ka­mera ope­ra­tora wło­skiego dzien­nika „La Re­pub­blica” lekko drży. W gór­nej czę­ści ka­dru na nieco po­sza­rza­łym bia­łym tle od­ci­nają się wy­raź­nie trzy pu­de­łeczka z okien­kami i ciem­nym da­chem, wcze­piają się w kilka mniej wy­raź­nych po­zio­mych kre­sek, lekko prze­chy­lają, jedno w lewo, dru­gie w prawo. Trze­cie pu­dełko le­d­wie się trzyma na opa­da­ją­cej ostro w dół, jakby po­cią­gnię­tej świe­cową kredką smu­dze. To ze­rwany ka­bel ko­lejki. W dwóch trze­cich smugi syl­wetka męż­czy­zny, wy­raź­nie wi­dać gołe przed­ra­miona i ciemny swe­ter w ja­sne pasy. Zsuwa się po ka­blu na rę­kach, nogi cia­sno opla­tają linę. Na uła­mek se­kundy za­trzy­muje się, pa­trzy w górę, po czym znów się zsuwa. Jest co­raz ni­żej, do­brze wi­dać lekko prze­krzy­wioną gołą głowę, pumpy, ge­try i prze­su­wa­jącą się w dło­niach linę. Wresz­cie jest już tak bli­sko ziemi, że ciemna smuga ka­bla traci pion i ła­god­nie wy­brzu­sza się pod jego cię­ża­rem. Już nie ha­muje, może za­wi­snąć ca­łym cię­ża­rem na bez­u­ży­tecz­nym do tej chwili, wpię­tym do ka­bla ka­ra­binku. Zjeż­dża co­raz szyb­ciej, stopy do­ty­kają ziemi, jed­nak siła roz­pędu pcha go na­przód. Kilka ostat­nich szarp­nięć i wresz­cie nie­ru­cho­mieje. Leży bez­wład­nie z głową na zlo­do­wa­cia­łym śniegu. Gołe po­ka­le­czone ręce drżą. Już do niego bie­gną, ktoś pod­nosi do oka apa­rat fo­to­gra­ficzny. To ja­kiś wło­ski dzien­ni­karz, który przy­je­chał śle­dzić wy­ścig na fi­la­rze Frêney. Le­ciał he­li­kop­te­rem, gdy usły­szał o wy­padku w Val­lée Blan­che. Na­tych­miast ka­zał wy­sa­dzić się na lo­dowcu i przy­tom­nie chwy­cił za apa­rat.

Chri­stian Mol­lier na lo­dowcu po zjeź­dzie na li­nie z wa­go­nika ko­lejki

Mol­lier wciąż leży nie­ru­chomo z rę­kami za­ci­śnię­tymi na ka­blu. Pa­trzy w niebo. Błę­kitne, bez­kre­sne. Niebo. I ży­cie. Nowe ży­cie.

Jesz­cze chwilę od­po­czywa. Wresz­cie od­dy­cha głę­boko i pod­rywa się ze śniegu, nie ma chwili do stra­ce­nia. Musi szybko do­trzeć na prze­łęcz i po­wia­do­mić pra­cow­ni­ków ko­lejki o sy­tu­acji. Spo­koj­nie, chłop­cze, bez obaw, uspo­ka­jają go. Ak­cja ra­tun­kowa już się za­częła, ale ci na Aigu­ille du Midi naj­pierw do­kład­nie prze­pa­trzyli te­ren przez lor­netkę, zo­ba­czyli, jak jest i, Boże broń, nie mają za­miaru przy­cią­gać wa­go­ni­ków. Tak, wie­dzą, że li­czy się każda mi­nuta, już przy­mo­co­wali do ka­bla „my­del­niczkę” i lada mo­ment spró­bują do­to­czyć się do Irene i męż­czy­zny w pierw­szym wa­go­niku. Chri­stian czuje się od­po­wie­dzialny za tych dwoje. Chce do­łą­czyć do ra­tow­ni­ków. Wa­go­ni­kiem to­wa­ro­wym wjeż­dża na szczyt Aigu­ille. Ra­tow­nicy wła­śnie wsia­dają do „my­del­niczki”. Mogę je­chać z wami? Nie da rady, chło­pie, za mało miej­sca, mu­sisz za­cze­kać na nich tu, na Igle.

Ja­sne, za­czeka. W na­pię­ciu i z prze­ra­ża­jącą świa­do­mo­ścią, że tam, w gó­rze, mię­dzy nie­bem a zie­mią, w me­ta­lo­wych pu­łap­kach wciąż tkwią nie tylko Irene i sa­motny męż­czy­zna, lecz także po­nad sto[5] ludz­kich ist­nień.

* * *

Ma­china ru­szyła. Za­pla­no­wano dzia­ła­nia po­szcze­gól­nych ekip na ziemi i w po­wie­trzu, na lo­dowcu, na sta­cjach ko­lejki i na lo­do­wi­sku w Cha­mo­nix, które za­mie­niono w pro­wi­zo­ryczne lą­do­wi­sko he­li­kop­te­rów. Pierw­sze lą­dują si­kor­sky S-55 (H-19) i S-58 (H-34) z 725 bazy w Bo­ur­get-du-Lac – ich za­da­niem bę­dzie trans­port ewa­ku­owa­nych pa­sa­że­rów do mia­sta. Lada mo­ment mają się po­ja­wić alo­uette II i III żan­dar­me­rii na­ro­do­wej i Obrony Cy­wil­nej z Gre­no­ble-Ey­bens, wy­sa­dzą ra­tow­ni­ków na po­prze­ci­na­nych szcze­li­nami lo­dow­cach, co znacz­nie uła­twi do­tar­cie do ciał ofiar i ewa­ku­ację ran­nych z ka­bin, które spa­dły.

Wśród pi­lo­tów jest le­genda – Jean Bo­ulet, in­ży­nier, ob­sy­pany me­da­lami i wy­róż­nie­niami ka­wa­ler Le­gii Ho­no­ro­wej. Je­śli ktoś jest w sta­nie zbli­żyć się do ka­bin, to tylko on, a jego alo­uette III to je­dyna ma­szyna zdolna wy­ko­ny­wać loty na wy­so­ko­ści po­wy­żej 3300 me­trów.

Na ziemi, na lo­dowcu czy na sta­cjach ko­lejki ra­tow­nicy mogą li­czyć tylko na siłę wła­snych mię­śni, a przy tym mu­szą być szcze­gól­nie ostrożni: nikt nie ma gwa­ran­cji, że ko­lejne wa­go­niki nie ze­rwą się choćby z po­wodu za­ła­ma­nia po­gody, sil­nych po­dmu­chów wia­tru czy ja­kie­goś nie­prze­wi­dy­wal­nego zda­rze­nia. Klu­czo­wym ele­men­tem tej lo­gi­stycz­nej ukła­danki są jed­nak sami po­szko­do­wani. Jak się za­cho­wają? Jak długo zniosą stres? Czy są zdolni po­ko­nać lęk, ni­ską tem­pe­ra­turę, zmę­cze­nie fi­zyczne i psy­chiczne? Ra­tow­nicy będą im po­ma­gać, ubez­pie­czać ich, ochra­niać, lecz to oni, zwy­kli tu­ry­ści, któ­rzy naj­czę­ściej nie mieli zbyt wiele do czy­nie­nia z gó­rami, będą mu­sieli zje­chać z wa­go­nika na li­nie, na pro­wi­zo­rycz­nej to­wa­ro­wej plat­fo­remce, dojść po lo­dowcu czy ska­łach do he­li­kop­tera lub do sta­cji, drep­tać w śniegu w let­nich bu­tach czy scho­dzić po stro­mych ska­łach Gros Ro­gnon. Wszy­scy zdają so­bie sprawę, że w przy­padku za­słab­nię­cia, pro­ble­mów z ser­cem czy na­głego ataku pa­niki tam, w gó­rze, szansa na szybką po­moc jest ni­kła.

Ewa­ku­acja pa­sa­że­rów ko­lejki na Aigu­ille du Midi

Trzeba jed­nak dzia­łać. Ra­tow­nicy za­mie­rzają roz­cią­gnąć nad prze­pa­ścią do­dat­kowy ka­bel lub po­łą­czyć oba końce prze­cię­tej liny na­pę­do­wej. Je­śli to się uda, do­trą do nie­któ­rych wa­go­ni­ków, za­bez­pie­czą je i po­mogą po­szko­do­wa­nym zje­chać na lo­do­wiec. Inne wa­go­niki, te bli­sko Ro­gnon, ostroż­nie, wolno, cen­ty­metr po cen­ty­me­trze zo­staną przy­cią­gnięte do sta­cji. Pra­cow­nicy ko­lejki mak­sy­mal­nie po­lu­zują ka­bel no­śny, by zna­la­zły się jak naj­ni­żej – uła­twi to prze­rzu­ca­nie liny zjaz­do­wej przez ka­bel. Ura­to­wa­nych przejmą żoł­nie­rze i grupa ra­tow­ni­ków, by po­pro­wa­dzić ich po śniegu, lo­dzie czy stro­mych ska­łach w bez­pieczne miej­sce, do he­li­kop­tera lub pro­wi­zo­rycz­nego cen­trum po­mocy. Gdyby jesz­cze udało się przy­bli­żyć do sie­bie nie­które ka­biny tak, by pa­sa­że­ro­wie mo­gli ze sobą roz­ma­wiać! To z pew­no­ścią do­da­łoby im otu­chy. A czy da się do­star­czyć im ja­kieś je­dze­nie, koce? Ra­czej nie.

Lo­do­wi­sko w Cha­mo­nix. Obok jed­nego z he­li­kop­te­rów stoi kilku męż­czyzn. Żywo dys­ku­tują. Wresz­cie je­den z nich sa­dowi się za ste­rami ma­szyny. Przez chwilę mówi coś do mi­kro­fonu. Pro­mie­nie sło­neczne od­bi­jają się pro­mie­ni­ście od błysz­czą­cej ka­biny, tań­czą na ka­sku. Wresz­cie drzwi się za­trza­skują. Ło­paty wir­nika za­czy­nają mie­lić po­wie­trze, ma­szyna za­dziera naj­pierw ogon, po­tem brzuch i jak wielki, pę­katy, nie­zgrabny chrząszcz ciężko pod­rywa się z ziemi. Za to w po­wie­trzu, na tle ośnie­żo­nych su­ro­wych szczy­tów na­biera lek­ko­ści i bły­ska­wicz­nie się od­dala. To lot roz­po­znaw­czy. Ist­nieje obawa, że z ka­bla na od­cinku Gros Ro­gnon – Aigu­ille du Midi wy­pa­dło wię­cej wa­go­ni­ków, trzeba to spraw­dzić. Je­śli wszystko bę­dzie w po­rządku, grupa wa­go­ni­ków naj­bli­żej fe­ral­nej wy­sepki, z je­de­na­stoma pa­sa­że­rami bę­dzie przy­cią­gana do sta­cji pro­wi­zo­rycz­nym ka­blem za­in­sta­lo­wa­nym od strony Gros Ro­gnon.

Naj­go­rzej sy­tu­acja wy­gląda w wa­go­ni­kach wi­szą­cych naj­bli­żej Aigu­ille du Midi. Wpraw­dzie klientce Chri­stiana Mol­liera, wpię­tej do liny no­śnej, nic nie grozi, a pierw­szy wa­go­nik jest pu­sty, jed­nak w trze­cim tkwi Vin­cent Ban­zil, in­ży­nier z Nîmes, który ni­gdy nie upra­wiał żad­nego sportu. Za­da­nie ura­to­wa­nia go biorą na barki ka­deci Szkoły Wy­so­ko­gór­skiej i pra­cow­nicy ko­lejki.

Ak­cja po stro­nie wło­skiej idzie spraw­nie. Bli­sko Punta Hel­bron­ner za­trzy­mały się trzy wa­go­niki i wło­scy al­pini, prze­wod­nicy z Ro­lan­dem Ra­va­ne­lem i al­pi­ni­ści z Wal­te­rem Bo­nat­tim i Co­simo Zap­pel­lim na czele, za­mie­rzają wy­ko­rzy­stać resztki liny na­pę­do­wej i przy­cią­gnąć ka­biny do koń­co­wej sta­cji. Z po­mocą spie­szy sam Dino Lora To­tino. Już wy­na­jął po­tężną wcią­garkę, która bar­dzo po­woli bę­dzie na­wi­jać ze­rwany ka­bel.

Pa­sa­że­ro­wie, któ­rzy utknęli na środku od­cinka Hel­bron­ner – Gros Ro­gnon, nie będą mieli tyle szczę­ścia: ich ka­bin nie da się przy­cią­gnąć do żad­nej ze sta­cji i będą mu­sieli zejść sa­mo­dziel­nie po dra­bin­kach li­no­wych lub zje­chać na li­nie.

Ope­ra­tor Bri­tish Pa­thé śle­dzi przez obiek­tyw ka­mery od­ci­na­jący się wy­raź­nie na śniegu sznur ciem­nych syl­we­tek. Białe ge­try, cięż­kie gór­skie buty, oku­lary lo­dow­cowe. Ra­tow­nicy. Idą szybko, na tyle, na ile po­zwala im głę­boki śnieg. W ich rę­kach wije się lina, długi czarny wąż, który wy­daje się nie mieć końca. Je­den z męż­czyzn pcha przed sobą to­bo­gan. Na pewno się przyda.

* * *

Ni­komu nie chce się jeść, ale pić tak. Jak na wcze­sne po­po­łu­dnie słońce mocno grzeje, jest upal­nie i bez­wietrz­nie, me­ta­lowe sze­ściany po­woli za­mie­niają się w piece. Ile czasu są już w po­wie­trzu? Kiedy się stąd wy­do­staną? I jak?

Ka­mera ope­ra­tora dzien­nika „La Re­pub­blica” prze­suwa się po splą­ta­nych ka­blach zwi­sa­ją­cych wzdłuż ośnie­żo­nych i zlo­do­wa­cia­łych skał urwi­ska. Po­tem w sze­ro­kim ka­drze uka­zuje pa­no­ramę szczy­tów, na­stęp­nie ze­śli­zguje się w dół, na biały bez­miar Val­lée Blan­che, by wresz­cie za­trzy­mać się na trzech uko­śnie po­ło­żo­nych pro­sto­ką­tach. Na tle nieba ka­bel, do któ­rego są przy­cze­pione, jest zu­peł­nie nie­wi­doczny. Za to kon­trast mię­dzy lo­dow­cem, bez­kre­snym nie­bem nad ma­sy­wem Mont Blanc i za­wie­szo­nymi w próżni pu­deł­kami bije po oczach.

W ma­lut­kich me­ta­lo­wych ka­bi­nach jest go­rąco. Bar­dzo go­rąco. Trudno to wy­trzy­mać, jed­nak nie­któ­rzy mar­twią się czym in­nym: wie­dzą, że z każdą mi­nutą, z każdą go­dziną sy­tu­acja bę­dzie się po­gar­szać. Cią­gły ba­let he­li­kop­te­rów i ka­ra­wany lu­dzi cią­gnące po po­łu­dniu po lo­dowcu nie uszły ich uwagi, pa­trzyli na nie z na­dzieją przez szybę lub wy­sta­wiali głowy przez nie­wiel­kie okienka, ale czy to rze­czy­wi­ście da­wało im więk­sze po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa i na­dzieję na szyb­kie uwol­nie­nie? Może tylko ja­śniej uświa­da­miali so­bie, ile me­trów pustki dzieli ich od bez­piecz­nej ziemi. Ziemi? Pod brzu­chem wa­go­ni­ków wi­dać je­dy­nie nie­skoń­czoną biel lo­dowca po­prze­ci­naną nie­po­zor­nymi kre­skami zdra­dli­wych, Bóg wie jak głę­bo­kich szcze­lin. Tak jest te­raz, jed­nak gdy świa­tło dnia zbled­nie, w miej­sce du­szą­cego upału po­woli, lecz nie­ubła­ga­nie za­cznie wśli­zgi­wać się chłód, który wraz z za­pa­da­ją­cym zmro­kiem za­mieni się w prze­ni­kliwe zimno. A ra­zem z chło­dem i ciem­no­ścią w umy­sły uwię­zio­nych wkradną się jesz­cze więk­sza nie­pew­ność, zwąt­pie­nie i strach. Wy­obraź­nia od­grze­bie w pa­mięci strzępy za­sły­sza­nych czy prze­czy­ta­nych hi­sto­rii. A je­śli zmieni się po­goda albo ze­rwie wiatr? Bez trudu po­śle ich wa­go­niki śla­dem pierw­szych trzech.

* * *

Nie udało się. Jean Bo­ulet nie dał rady zbli­żyć się do wi­szą­cych wa­go­ni­ków. Mimo mi­strzow­skiego pi­lo­tażu i nad­zwy­czaj­nych jak na tamte czasy osią­gów jego alu­etka ska­pi­tu­lo­wała. To było zbyt nie­bez­pieczne dla pa­sa­że­rów. Są też jed­nak po­myślne wie­ści. Inny he­li­kop­ter wró­cił z lotu roz­po­znaw­czego: wszyst­kie wa­go­niki wi­szą sta­bil­nie i upa­dek na lo­do­wiec im nie grozi. Są też pierwsi ura­to­wani. Nie obyło się bez kom­pli­ka­cji, ale swoją pod­niebną przy­godę koń­czą szczę­śli­wie to­wa­rzy­sze nie­doli Chri­stiana, Irene Ca­ra­mella i Vin­cent Ban­zil. Do ka­bla no­śnego pra­cow­nicy ko­lejki umo­co­wali „my­del­niczkę”, nie­wielki wó­zek to­wa­rowy. Miej­sca w nim nie­wiele, od biedy dla trzech osób, i trzeba go prze­su­wać po li­nie ręcz­nie, co za­jęło dłu­gie dwie go­dziny, lecz do­tarli do pierw­szego wa­go­nika. Vin­cent wresz­cie odło­żył no­tes. Był ase­ku­ro­wany, mu­siał tylko od­waż­nie dać duży krok i już był w wózku. Do Irene Ca­ra­melli uwię­zio­nej w środ­ko­wej ka­bi­nie „my­del­niczka” do­trzeć nie może. Włoszka musi sama się do niej do­stać, jed­nak w prze­ci­wień­stwie do Ban­zila wie, jak uży­wać liny, jest oswo­jona z wy­so­ko­ścią i ma do­brą kon­dy­cję. Po­nadto wciąż jest wpięta do liny no­śnej ka­ra­bin­kiem Mol­liera. Ru­sza. Sku­piona, uważna. Do­cho­dzi do wózka. W mil­cze­niu sa­dowi się w środku. Jest prze­ko­nana, że Chri­stian zgi­nął.

* * *

Ma­newr prze­rzu­ce­nia liny zjaz­do­wej przez ka­bel no­śny nad Val­lée Blan­che się po­wiódł. Ra­tow­nicy, prze­wod­nicy i żoł­nie­rze stoją nie­ru­chomo, wpa­trzeni w rów­nie nie­ru­chome wa­go­niki z czer­wo­nymi da­chami i zmę­czo­nymi twa­rzami w czar­nych ob­ra­mo­wa­niach okien. Je­den z prze­wod­ni­ków wpina się do liny i już po chwili staje w otwar­tych drzwiach jed­nej z ka­bin. Po­każe tu­ry­stom, co mają ro­bić i w jaki spo­sób spu­ści ich na dół. Tak, tak, oczy­wi­ście, bę­dzie ich ase­ku­ro­wał! To zu­pełni no­wi­cju­sze, jed­nak to, że na­de­szła po­moc i nie są już sami, zde­cy­do­wa­nie do­daje im sił i ani­mu­szu. Mimo to pierw­szy krok ła­twy nie jest. Na­pię­cie ro­śnie. W drzwiach staje ko­bieta w żół­tym swe­trze. Waha się. Co się dzieje w jej gło­wie? Jak po­wie­rzyć swoje ży­cie ta­kiej cien­kiej li­nie i za­wi­snąć w pu­stce? Obiema dłońmi chwyta kur­czowo linę. Jesz­cze chwila i za­wisa w po­wie­trzu. Na tle po­strzę­pio­nych al­pej­skich grani i nie­bie­skiego nieba lina wolno opusz­cza się w dół pod uważ­nym spoj­rze­niem pa­sa­że­rów są­sied­niego wa­go­nika. Chustka zsu­nęła się na tył głowy, ciemną spód­nicę pod­wiewa wiatr. Ko­lejne se­kundy mi­jają w ci­szy. Jest! Już jest na ziemi! Ko­bieta siada na śniegu. Jest zdez­o­rien­to­wana, ale szczę­śliwa. Chwilę od­pocz­nie, otrzą­śnie się z na­pię­cia i pod­trzy­my­wana przez prze­wod­ni­ków nie­pew­nym kro­kiem ru­szy stro­mym zbo­czem pod górę, w kie­runku Aigu­ille du Midi.

Ak­cja ra­tun­kowa w Val­lée Blan­che

Okładka ma­ga­zynu „Pa­ris Match”

Za