Wracając do moich Baranów - Janusz R. Kowalczyk - ebook + audiobook

Wracając do moich Baranów ebook i audiobook

Janusz R. Kowalczyk

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

O Piwnicy pod Baranami krążą legendy. To niepowtarzalne miejsce na artystycznej mapie Krakowa najlepiej poznać oczami stałego bywalca. Janusz R. Kowalczyk należał do Piwnicy przez niemal dekadę (1978-1987). W gawędziarskim stylu wraca do czasów, kiedy występował na deskach kabaretu ze swoimi autorskimi piosenkami. Wspomnienia przenoszą czytelników w świat bohemy drugiej połowy XX wieku. To opowieści o ludziach, którzy tworzyli krakowską scenę okraszone wieloma anegdotami. Fragmenty utworów, wywiady i komentarze innych twórców związanych z Baranami tworzą wielowymiarowy obraz najbardziej rozpoznawalnego kabaretu pod Wawelem. Inteligentna i pełna humoru podróż w czasie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 538

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 12 min

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Janusz R. Kowalczyk

Wracając do moich Baranów

Mojej Siostrze Justynie

Saga

Wracając do moich BaranówZdjęcie na okładce: Shutterstock Copyright © 2012, 2020 Janusz R. Kowalczyk i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788726594102

 

1. Wydanie w formie e-booka, 2020

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

 

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

Jan Nowicki W mgle przemijania

Piwnica pod Baranami to dziwne miejsce, a Kraków to dziwne miasto. Kazimierz Wyka powiedział kiedyś: „Kraków to suka, która rodzi udane szczenięta”. I myślę, że jednym z takich udanych szczeniąt jest Janusz Kowalczyk.

Pierwsze wspomnienia zatracają się w mgle przemijania. Bardziej pamiętam klimat. Większość czasu poświęcałem pracy w Starym Teatrze – wtedy najbardziej prestiżowej scenie kraju – i pobytom na planach filmowych. Stąd też w Piwnicy, gdzie spotykałem się z Piotrem Skrzyneckim, jedynie bywałem.

Był tam bar, który bardziej mnie interesował niż to, co się dzieje na scenie.Idąc na widownię, zostawałem przy barze. Pojawiał się tam chłopiec o chłopięcych warunkach – bo są chłopcy, którzy nie mają chłopięcych warunków. Tym chłopcem był Janusz Kowalczyk. Miał dyskretny sposób bycia, który pozostawał też dyskretny na estradzie. Był lirycznie śmieszny. Piotr Skrzynecki cenił Janusza.

Minęły lata. Czytam w gazecie sensowną recenzję teatralną. Podpisana: Janusz R. Kowalczyk. Początkowo nie myślałem, że to ten Janusz Kowalczyk. Ten liryczny artysta przemienił się w dobrego recenzenta. Zaroiło się bowiem od beznadziejnych recenzentów, którzy nie wiedzą, na czym polega ich zadanie. Dobry recenzent nie feruje wyroków. Dobry recenzent powinien współtworzyć spektakl, a jego słuszne uwagi powinnosię brać pod uwagę. Po to były premiery prasowe. Twórcy analizowali uwagi krytyków i te istotne przenosili na scenę. W ten sposób recenzent stawał się współtwórcą przedstawienia. Janusz Kowalczyk należy do tej właśnie grupy ludzi teatru. Jako przykład mogę przytoczyć recenzję z Hamleta w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze STU, z sugestiami Janusza, gdzie spektakl mógłby być doskonalszy. Z lirycznego chłopięcego satyryka stał się poważnym panem. Krytykiem. W dalszym ciągu lirycznym, delikatnym.

Krzysztof Miklaszewski Nie znasz Kowalczyka?

Nie znasz Kowalczyka? To bardzo źle, bo... rozszyfrowanie, kim jest naprawdę, zajmie sporo czasu. Świadczy o tym dowodnie „naukowa” biografia druków podziemia Solidarności: jej biegli i rozeznani w drugim obiegu autorzy pełne Kowalczykowe personalia (nazwisko poprzedzone dwoma imionami) uznali za pseudo nieznanego literackiego konspiratora. Nie znasz Janusza? To wręcz fatalnie, bo... jego skromna postura bywa bardzo myląca. Przekonać się o tym przyszło kręgowi „gniewnych po warszawsku” krytyków teatralnych, którzy wysokie recenzyjne wymagania estetyczne swego kolegi skłonni byli traktować w kategoriach staromodnych marzeń krakowskiego (na dodatek) konserwatysty. Ten esteta okazywał się bowiem bardziej od nich skutecznym fighterem w polemicznych starciach z nimi samymi.

Nie znasz R.? To prawie niemożliwe, bo... łagodność jego lirycznego spojrzenia kryje niekłamaną pasję odkrywania myślowej demagogii i ujawniania artystycznego kłamstwa. Sprawdzić to mogli zarówno czytelnicy, jak i – przede wszystkim – interlokutorzy jego niezliczonych wywiadów prasowych i rozmów. Ten kulturalny rozmówca nie stronił w nich bowiem ani od radosnej kpiny, ani nawet od intelektualnej prowokacji.

Nie znasz Janusza R. Kowalczyka? Jeśli rzeczywiście nie, to żałuj, bo... jego sylwetka wiecznego chłopca, który jak Piotruś Pan ani dorastać nie chce, ani nie musi, kamufluje dobrze przewrotną psotę dystansu estradowego wykonawcy własnych teksów. Doświadczali tego przez lat kilka widzowie krakowskiej Piwnicy pod Baranami, na wybiegu której Kowalczyk nie tylko wzrastał, ale i dojrzewał...

To koniec anaforycznego narastania wątpliwości. Pytanie bowiem NIE ZNASZ KOWALCZYKA? to przecież jego własna Kowalczykowa figura wyrafinowanej prowokacji. Po prostu JANUSZ R. takim pytaniem otworzył XV rozdział swojej książki. Więcej: rozliczając się publicznie z tej swojej najważniejszej młodzieńczej inicjacji, dorosły JANUSZ R. KOWALCZYK nie ma złudzeń, iż:

„Wspomnienia mają to do siebie, że pamięć odsiewa wszystko to, co oczywiste, powszednie, banalne, niekoniecznie istotne. To z kolei sprawia, że obraz opisywanej rzeczywistości zdaje się być mniej lub bardziej wyidealizowany”.

7

Ta refleksja jest szczególnie istotna w momencie, kiedy istnieje zarówno kanoniczne dzieło Joanny Olczak-Ronikierowej, intymny przewodnik plotkarski Barbary Nawratowicz, jak i sylwetkowy baedeker Wacława Krupińskiego.

Olczakówna – której babcia Janina Mortkowiczowa, żona słynnego wydawcy Jakuba, a sama – znakomita tłumaczka, odkryła dla estrady Skrzyneckiego – obdarzyła nas wspaniale ilustrowaną przez Kazimierza Wiśniaka historią Piwnicy na jej czterdziestolecie. Barbara Nawratowicz, błyskotliwa wykonawczyni i autorka własnych piwnicznych numerów, której udało się kontynuować swą twórczość na falach Wolnej Europy, wyjaśniła wiele towarzysko-politycznych tajemnic początków kabaretu. Wreszcie wszędobylski redaktor „Dziennika Polskiego” Wacław Krupiński, obcując na co dzień z całą piwniczną hałastrą, zbudował każdemu ze swych ulubieńców solidny dziennikarski pomniczek.

Kowalczyk zatem – powracając do swych Baranów – nie tylko nie odciął się od istniejących już wzorców zapisu piwnicznego szaleństwa, ale z nich korzystając, zaproponował swój własny punkt widzenia. Punkt niesłychanie oryginalny i – jak się okazało – skuteczny.

Janusz R. Kowalczyk postanowił bowiem pokazać Piwnicę pod Baranami poprzez swoją w niej... obecność. Zanim jednak się w niej zadomowił, przeżywając wzruszające chwile i wstrząsające epizody, przeszedł iście cierniową drogę przez mękę piwnicznej inicjacji.

Piwnica była i jest do dzisiaj swoistym fenomenem, opartym na dialektyce otwartości i zamkniętości zarazem. Wejście w nią jest tylko pozornie łatwe. Tak wydaje się jedynie oszołomionym widzom, którzy w kabaretowym collage’u estradowym dojrzą wśród prawdziwych gwiazd rewelacyjną, ale skromną debiutantkę z jeszcze skromniejszym instrumentem, przyniesionym pod pachą i na piechotę.Takie wrażenie odnieść mogą nawet bywalcy na widok wpuszczonego na estradę znanego człowieka innej (zwłaszcza dziennikarskiej) profesji, świetnie radzącego sobie z kabaretowym przekazem. Zdziwienie natomiast wszystkich bez wyjątku wzbudzi na pewno nieznany nikomu amator, człowiek z ulicy, przekonujący swoją sceniczną osobowością.

Na pytania: „Skąd się oni, u diabła, wzięli?”, „Kto tu ich wpuścił?” czy „Kto ich odkrył?”, odpowiada Kowalczyk swoją książką. Więcej: wzruszająco, ale i dowcipnie, opowiada o bardzo powolnym wchodzeniu w artystyczny, zamknięty klan, którego członkowie nie tylko dobrze się znają i lubią (a czasami: równie silnie nie cierpią), ale są także odporni na zewnętrzne wpływy. Było to zresztą konieczne – co podkreślała Nawratowicz – w czasach, których zasadą była inwigilacja wszystkich środowisk, a środowiska artystycznego zwłaszcza. Możni tego świata, czyli socjalistyczni rządcy – podążając za dobrymi sowieckimi wzorami – wierzyli w zgubną siłę myśli, podważającej krzepiące komunistyczne ideały posłusznego społeczeństwa.

8

„Wysłuchałeś człowieka?” – od tej wątpliwości piwnicznego bossa, skierowanej do Andrzeja Warchała, Kowalczykowego protektora – rozpoczęła się piwniczna kariera młodego teatrologa, nieopierzonego jeszcze wtedy scenarzysty i przyszłego krytyka.

Janusz R., zapamiętawszy na całe życie, że w to pytanie Piotra do Andrzeja wpisana była cała jego ( J.R.K.) determinacja, jak dostać się do Piwnicy, po pokonaniu wszystkich pokładów nieśmiałości z masochistycznym wręcz rechotem ujawnia kolejne progi piwnicznej akceptacji jego rzeczywiście skromnej osoby.

Jednym z nich było wspólne imprezowanie przed, po i w czasie występów. I chociaż on sam krytycznie stwierdza, że w tej kategorii „utrzymywał się raczej w dolnej strefie stanów niskich” (jak zwykł mawiać Warchał), to jednak z osiągania kolejnych stopni wtajemniczenia był tak dumny, że na całe życie zapamiętał komentarz wiejskiej baby o piwnicznym kręgu: „Uni jedna sitwa! Z jednego kieliszka pijom!”.

Na szczęście jednak Kowalczykowi, którego ekspresja mieściła się między Warchałem i Dymnym, udało się skorzystać zarówno z ich estradowego kunsztu, jak i opieki artystycznej Piotra Skrzyneckiego, który z dumą anonsował wejście debiutanta: „Proszę państwa, proszę państwa, oto przed wami Janusz Kowalczyk, który na własną odpowiedzialność mówi teksty własnego autorstwa”.

Tych tekstów było – jak widać z dzisiejszej perspektywy – bardzo wiele. I dobrze się stało, że się ich Kowalczyk po latach nie wstydzi, skrzętnie je przypominając. Są wśród nich i wiersze, i teksty piosenek, i estradowe dialogi, i pełne inwencji sceniczne skecze. Są literackie pastisze, „pytania ze sceny”, „listy życzliwych”, fraszki, satyry, bajki, „myśli i absurdeski”, cytaty kunsztownie na nowo spreparowane, własne aforyzmy, sentencje, złote myśli, maksymy, powiedzonka, „pytania kontrolne kursu dla awansowanych”, a więc pełny sztafaż form estradowych – niezbędnik literacki świadomego wykonawcy.

I wreszcie, pośród zapisu wrażeń estradowych – Blask – impresja wypchniętego na estradę autora podczas czytania debiutanckiego utworu.

„Choć włosy lepiły mi się do czoła, a siódmy pot łaskotliwą strużką spływał wzdłuż kręgosłupa, usiłowałem nadać swojej twarzy niefrasobliwy, pogodny wyraz”.

To wyznanie wzmaga autentyzm relacji, w której na każdej stronie pojawia się kolejny piwniczanin – współtwórca – jak słusznie dowodzi Kowalczyk – całościowego zespołowego sukcesu. Na pierwszym planie – Kowalczykowa Trójca Święta Piwnicy: Piotr – Wiesław – Andrzej, znakomicie sportretowana.

Kowalczyk – w przeciwieństwie do Krupińskiego – daleki jest od hagiografii. I stąd, niezależnie od hołdu dla Skrzyneckiego, w innej jego opowieści pracodawca Piwnicy pojawi się jako żądna estradowego mięsa „hiena”. W pamięci Kowalczyka pozostaje na zawsze ten Bóg Ojciec Piwnicy jako „Piotr – mędrzec w błazeńskim przebraniu”, „bezkompromisowy prześmiewca, przewrotny

9

szyderca”, ale i „człowiek, który na dnie duszy skrywa tajemnicę własnej dojmującej samotności”.

Największy jednak szacunek płynie dla Świątka Filozofa oraz polskiego Andy’ego Warhola.

Ten pierwszy – Wiesław Dymny – jest wzorem literackim. Wzorcem – co konstatuje z żalem Kowalczyk – „nie do podrobienia”, chociaż – i to była dla niego wyjątkowa satysfakcja – po śmierci Dymnego wiele Kowalczykowych tekstów traktowano jako testament... Wiesia. Ten drugi – Andrzej Warchał – pozostał dla Kowalczyka na zawsze ultrasem zaskakującego estradowego dowcipu sytuacyjnego.

Żeby zrozumieć, co wziął z nich Kowalczyk, wsłuchajmy się w kilka satyrycznych „mgnień” jego dowcipu:

„Kto żywi nadzieję, sam zazwyczaj chodzi głodny”.

„Nie krusz kopii zgodnej z oryginałem”.

„Nie wszyscy ugięli się pod ciężarem bagażu przeżyć i doświadczeń: niektórzy wynajęli tragarzy”.

„Stojąc na gruncie zasad, możesz narazić się na kwasy”.

„Dlaczego poniektórzy ponieśli wielkie zasługi na polu. I te zasługi leżą tam do dziś – a pole nie wydaje plonów?”

 

„«Róbmy rząd, chodźmy stąd»

Padło hasło z sali.

Rząd uformowali,

Niestety – zostali”.

Tę Kowalczykową antologię gatunkowo zróżnicowanych utworów czyta się znakomicie, zwłaszcza że poprzedza je prezentacja piwnicznych głów. I – co najciekawsze – Janusz przedstawia każdą postać w uwikłaniu z jakimś konkretnym ważnym piwnicznym wydarzeniem, które detalicznie zapamiętał.

Tym sposobem każdy z Wielkich ożywa w swych bardzo ludzkich cechach. I tak: Zygmunt Konieczny – muzyczny „klasyk za życia” – jawi się w zaszczepionym przezeń całej Piwnicy procederze – „sprzedawania i kupowania plotek”, a bezkompromisowa Halina Wyrodek – w ciągu niekonwencjonalnych wystąpień w rozdziale „Trzeba mieć czoło”. Co myśli Kowalczyk o Marianie Dziędzielu, określanym jako „polski Travolta”, o

„cudownym dziecku muzyki” Jacku Wójcickim, o „wodzireju” Janie Kantym Pawluśkiewiczu – przeczytajcie Państwo sami. A wtedy się przekonacie, że obok tak popularnych piwniczan, jak Marek Grechuta, Grzegorz Turnau, Leszek Długosz, Anna Szałapak, Ewa Wnukowa czy Jacek Zieliński, zstępują z kart książki Kowalczyka i pozostają w naszej pamięci równie ciekawe postaci, jak Andrzej Skąpski, Andrzej Pacuła – brat Marka, czy Piwniczna Madonna – Janina Garycka.

10

Cieszy mnie natomiast fakt, iż pośród Kowalczykowych sylwetek Piwnicy pod Baranami nie znajdziecie Państwo mojej skromnej osoby, która podobnie, a może trochę inaczej niż Kowalczyk, wstępowała w piwniczny mrok, żeby w nim prawie cztery lata (notabene: wbrew woli mego Mistrza Kantora, który Piwnicy nie cierpiał) na estradzie pozostać.

Cieszy mnie, bo tym sposobem mogłem spojrzeć bardziej obiektywnie na dzieło Kowalczyka, podejrzewając go jednak, że to czysta odgrywka po latach.

Aby rzecz skonkretyzować: wraz z Andrzejem Majem na przełomie roku 1980 i 1981 zrealizowaliśmy film Zawsze w sobotę czyli Pamiętnik Piotra S. Janusz R. Kowalczyk wprawdzie w nim wystąpił, ale honorarium nie otrzymał. Kto był winien? Pewnie ja jako reżyser tego „półkownika” (film pozostał na półkach dobrych lat kilka). Dlatego tak dobrze rozumiem poczętą z inspiracji Bułhakowem końcową refleksję autora:

„Na pewnym etapie życia zacząłem stroić poważniejsze miny, czego dowodem, mam nadzieję, ta książka. I niech tak zostanie”.

Londyn – Kraków – Warszawa luty – marzec 2011

Prolog

Stoję tutaj, oczy mrużę,

reflektorów wokół blaski.

Stoję. Mogę stać tak jeszcze dłużej...

Oklaski chyba należą mi się,

chyba należą mi się oklaski?

Ja czekam i wnerwiać mnie już zaczyna

ten znieczulicy objaw i marazmu

wychodzę, stoję i w dalszym ciągu

nie słyszę entuzjazmu.

Dlaczego? – zapytuję.

Czy sztuka dzisiaj

już niepotrzebna? Nikomu?

Postoję jeszcze

tak z dziesięć minut

i chyba pójdę do domu.

Publiczność... Niby jest,

choć dzisiaj jakby niemrawa.

A brawa? Chyba należą mi się,

chyba należą mi się brawa?

W tym dowód się kryje niezbity

i jak najbardziej oczywisty,

że u nas się wciąż, jak gdyby,

wciąż nie docenia artysty.

Publika – jakby psyka.

Głosy zniecierpliwienia...

A przecież prawdziwa Sztuka

wymaga nieco skupienia.

Już sytuacja taka wyraźnie

artysta w niskiej dziś cenie;

i szkoda, że klaka właśnie

dostała wypowiedzenie.

Ostatecznie... Mogę zacząć.

Już jak gdyby coś mnie bierze!

Lecz jak na złość nie pamiętam,

w jakim stoję charakterze.

Mijają dnie i noce,

nowe się rodzą brzaski,

publiczność czeka Bóg wie na co,

ja czekam na oklaski.

Rozdział I

Wysłuchałeś człowieka?

Pytanie zadał Piotr Skrzynecki. Odpowiedzi oczekiwał od Andrzeja Warchała. Człowiekiem byłem ja.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem program krakowskiej Piwnicy pod Baranami,

oniemiałem. Świat nabrał intensywniejszych kolorów i zaczął zmierzać w zupełnie innym kierunku. Przynajmniej tak mi się zdawało.

Uwiódł mnie autentyzm estetyki i ekspresji artystów Piwnicy. Zawirowało mi w głowie od błyskotliwych skojarzeń, w których celował lider zespołu Piotr Skrzynecki. Zaimponowali mi odwagą satyrycy – buńczuczny Wiesław Dymny i stoicko zdystansowany, chłodno rzeczowy Andrzej Warchał. Bezceremonialnie naśmiewali się z absurdów ówczesnej nierzeczywistości, ostentacyjnie lekceważąc cenzurę.

Zacząłem sobie łamać głowę, jak to możliwe, że choć przeżyłem ponad dwadzieścia lat w rodzinnym Krakowie, nie dane mi było zbłądzić na żaden program słynnego kabaretu w podziemiach Pałacu Potockich przy Rynku Głównym. Owszem, znałem niektóre pomieszczenia tego umiejscowionego w samym sercu miasta imponującego budynku, choć tylko od parteru w górę. Mieścił się tam wówczas Krakowski Dom Kultury, gdzie też jako student teatrologii Uniwersytetu Jagiellońskiego często korzystałem z czytelni. Bywałem w KDK także wcześniej na rozmaitych imprezach, projekcjach filmowych, prelekcjach czy spotkaniach.

Dobrze na przykład zapamiętałem występ Daniela Olbrychskiego recytującego poezje Norwida w reprezentacyjnej sali marmurowej Pałacu pod Baranami. Kiedy po odprowadzeniu sympatii do domu wracałem do siebie przez nocny Kraków,

15

marszruta wypadła mi znowu przez ulicę Świętej Anny, obok murów KDK. Nagle dobiegł mnie gremialny wybuch śmiechu. Stłumiony, jakby spod ziemi. Po raz drugi, trzeci, kolejny. Ponad tą eksplozją zbiorowej radości, potwierdzoną oklaskami, górował śmiech silniejszy od innych. Spontaniczny, ale dobrze ustawiony. Aktorski. Jeszcze nie do końca rozpoznany, choć znajomy.

Wreszcie udało mi się zlokalizować źródło owej wesołości. Eksplozje śmiechu wydobywały się z przegrodzonego rdzewiejącą żeliwną taflą uchylonego piwnicznego okienka. Nigdy wcześniej nie zwróciłem nań uwagi, choć przechodziłem tamtędy setki razy. Jeden rzut oka pod łukowate sklepienia pozwolił mi powtórnie tego dnia zobaczyć Olbrychskiego. Siedział w środku pierwszego rzędu i zaśmiewał się z przewrotnych puent tekstu Warchała. Z ostrzem satyry wymierzonym – w sposób zawoalowany, ale jakże celny – w ówczesny układ polityczny. Stałem jak wmurowany, chłonąc pokątnie, bo bez jakiegokolwiek upoważnienia, atmosferę tego osobliwego lokum i całkiem nie po chrześcijańsku zazdroszcząc aktorowi komfortu bycia piwnicznym gościem.

Determinacja, z jaką zapragnąłem dostać się na program kabaretu, albo i przypadek skierowały mój wzrok na niewielką odręczną notatkę o możliwości nabycia biletów na koncert Piwnicy. Ginęła w natłoku innych informacji przyszpilonych do tablicy ogłoszeń w Gołębniku, jak w studenckim slangu określaliśmy siedzibę Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego przy ulicy Gołębiej, gdzie mieliśmy większość zajęć. Miejsce występu było jednak nietypowe, bo w gościnnych progach studenckiego klubu Rotunda przy ulicy Oleandry. Niedługo później

udało mi się również kupić bilet na koncert kabaretu na scenie kameralnej Starego Teatru przy ulicy Bohaterów Stalingradu, dziś ponownie Starowiślnej. Natomiast podziemia Pałacu pod Baranami stanęły przede mną otworem dopiero za trzecim podejściem – dzięki łańcuszkowi ludzi dobrej woli, którzy pomogli mi w zdobyciu zaproszenia.

– Wysłuchałeś człowieka? Dobry? – rzeczowy ton Skrzyneckiego sprawił, że dziwnie zwiotczały mi mięśnie nóg. Warchała zamurowało. Znał moje teksty tylko z lektury. Nie tracąc kontenansu, potwierdził jednak kiwnięciem głowy. Na wszelki wypadek nieznacznym.

Odpowiadała mi formacja estetyczna Piwnicy, wyczarowywany z programu na program wystrój plastyczny, opętańcza muzyka Zygmunta Koniecznego, Jana Kantego Pawluśkiewicza, Piotra Walewskiego, refleksyjne piosenki Leszka Długosza. Chłonąłem atmosferę magicznego miejsca, w którym czuło się oddech intelektualnej wolności.

Piwnica nieodparcie zawładnęła moją wyobraźnią. Do tego stopnia, że przy wyborze tematu pracy rocznej na zajęciach z teatru współczesnego zgłosiłem chęć spisania jej historii. Uczyniłem to z pewną nieśmiałością, gdyż opiekun naukowy ponosił pełne ryzyko akceptacji pracy studenta.

16

Bo o czym to ja właściwie wtedy – w czasach skrajnego zideologizowania każdego skrawka życia publicznego – chciałem pisać? O jakiejś ledwo tolerowanej przez władze grupce skandalizujących artystów, niestroniących od satyry politycznej? To zapowiadało kłopoty już na starcie. Pocieszał mnie fakt, że jeden z naszych wykładowców, doktor Józef Opalski (dziś profesor), dopiero co na łamach „Literatury” i „Teatru” dzielił się swymi doświadczeniami organizatora jubileuszu dwudziestolecia Piwnicy pod Baranami. Więc jednak można.

Kolejne zajęcia z doktor Anną Krajewską-Wieczorek (dziś profesor) wypadło nam odbyć w nietypowym miejscu, w kawiarni Sukiennice, którą i tak wszyscy nazywali po dawnemu Noworolem. Od nazwiska właścicieli: Haliny z Ujazdowskich i Tadeusza Noworolskich, którym ludowe państwo w majestacie nowo ustanowionego prawa odebrało zarówno ten lokal, jak i kawiarnię Literacką znajdującą się na linii Plant, nieopodal ulicy Sławkowskiej. (Ich córka, Zofia Noworolska-Klimek, była notabene wierną fanką Piwnicy). W niekrępującej atmosferze kafeterii moja propozycja przyjęta została bez zastrzeżeń, co dawało mi pretekst częstszego przebywania wśród ludzi, których kunszt podziwiałem.

Tu pora uderzyć się w piersi. Zgłoszonego tematu nigdy nie podjąłem. Sprawę pracy rocznej przesłonił wkrótce problem osobisty.

Kinga, moja sympatia, a wkrótce i żona, studiowała malarstwo w pracowni Jerzego Nowosielskiego na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Po powrocie z zajęć w uniesieniu opowiadała, jak podczas malowania „wchodzi w obraz”. I mierzyła mnie wymownym spojrzeniem. Bo i cóż... Na tle barwnej braci malarskiej, z którą dopiero co się rozstała, ja – w kapciach i na kanapie, z palcem wetkniętym między stronice kolejnej książki z długiej listy lektur – jawiłem się jej jako pozbawiony wyobraźni, tępy mieszczuch. Nie przeczę – zgroza.

Dawała mi to nieraz odczuć, zwłaszcza wtedy, gdy wracała po nie tak znowu rzadkich okazjach imprezowych. Samym wzrokiem wyrażała tak skrajną dezaprobatę, że już lepiej pomińmy wypowiadane wtenczas słowa. I trudno jej się dziwić.

Dla ratowania nadwerężonego związku postanowiłem zrobić coś radykalnego. Ba! Ale co? Chyba jedynie... zostać artystą.

Miałem wprawdzie za sobą debiut literacki w tygodniku „Przekrój”, gdzie nowelką Wbrew woli zapoczątkowałem długoletnią współpracę z tym, wtedy jeszcze tradycyjnie krakowskim, tygodnikiem. Redaktor Wandę

Błońską zarzucałem swoimi humoreskami, wierszami, fraszkami czy złotymi myślami, z czego spora część trafiła na łamy pisma. Tego typu dokonania oznaczały jednak wciąż to samo – kanapę.

Pełen neofickiego zapału zapisałem się więc na lekcje rysunku prowadzone w Collegium Maius przez Zdzisława Pabisiaka – malarza, który zasłynął

17

zwłaszcza jako zdolny kopista, między innymi plafonów w odbudowanym Zamku Królewskim w Warszawie. Na jego zajęciach za martwą naturę służyły nam bezcenne eksponaty z muzealnych zasobów powierzonych pieczy profesora Karola Estreichera. Mimo takich subtelności nie zająłem jednak stosownego miejsca wśród mistrzów pędzla. Ostatecznie zniechęciła mnie drobnostka – brak jakichkolwiek postępów. Cóż... moje umiejętności plastyczne okazały się odwrotnie proporcjonalne do chęci.

O tym, że jeszcze wcześniej byłem w Teatrze 38, wstyd mi nawet wspominać, gdyż zmusiły mnie do tego okoliczności zgoła pozaartystycznej natury. Otóż z końcem lat sześćdziesiątych dotarła do Polski epidemia grypy Hongkong. Dopadła i mnie – pobiłem wówczas własny rekord ciepłoty ciała: czterdzieści stopni i dwie kreski w skali Celsjusza.

Nie wyszedłem z tej choroby bez powikłań laryngologicznych, czego najprzykrzejszą konsekwencją była osobliwa pamiątka... Zamiast niskiego tembru głosu, jak przystało na człowieka wchodzącego w wiek męski, piałem niczym kogut. Było to jeszcze przed modą na falsety Bee Geesów, więc upiorny dyszkant, którego w żaden sposób nie umiałem się pozbyć, zatruł mi cztery licealne lata.

Skrępowany nienaturalnym brzmieniem piskliwego głosu, odzywałem się na lekcjach skąpo i niechętnie. Nawet gdy na zadane przez nauczycieli pytania znałem odpowiedzi, sam się z nimi nie zgłaszałem. Niewątpliwie nie pozostawało to bez wpływu na moje oceny.

Posiadaną wiedzą dzieliłem się szeptem z kolegą z ławy szkolnej. On ochoczo podnosił rękę i konto świetnych not pęczniało, ale jemu. Raz jedyny polonistka, pochwaliwszy odpowiedź mego kompana z ławki, dorzuciła mimochodem:

– Zapomniałeś tylko dodać: „Jak słusznie zauważył kolega Kowalczyk”. Słusznie czy niesłusznie, wyrywany do odpowiedzi ustnych przepadałem z kretesem. Zebrane wówczas pały poprawiałem z kolei przy okazji sprawdzianów pisemnych. Stąd też moje oceny osiągały skrajną rozpiętość: niedostatecznie; bardzo dobrze; niedostatecznie; bardzo dobrze; niedostatecznie; bardzo dobrze...Ten stan rzeczy był jednak dla mnie na tyle uciążliwy, że przełamując pokłady nieśmiałości, stawiłem się ze swoimi ówczesnymi warunkami głosowymi (permanentnej mutacji) przed komisją prowadzącą nabór do studenckiego Teatru 38.

Oczywiście odrzucili mnie w przedbiegach. Determinacja kazała mi jednak skorzystać z furtki, jaką pozostawili, ogłaszając, iż nie są nieomylni. Podszedłem do najaktywniejszego z nich, Bogdana Michalika, wtedy jeszcze studenta aktorstwa, późniejszego reżysera, i wyjawiłem mu ów wstydliwy sekret, który przygnał mnie do teatru. Szczerość albo i tupet wydały owoce: zostałem przyjęty, a w sceniczne arkana wtajemniczał mnie arabista Paweł Świderski, zagorzały wielbiciel Ghelderodego.

18

Pozostaje zagadką, na ile teatr mi pomógł w pracy nad głosem, skoro byłem w nim zaledwie trzy miesiące. Wskutek niepojętych tarć wśród wierchuszki studenckich władz nasz zespół został rozwiązany, zanim zdołał z czymkolwiek wystąpić. Wniwecz poszły tygodnie pracy nad przygotowaniem groteski dramatycznej Elektra raz jeszcze Wiesława Goreckiego, w co szczególnie zaangażował się Stanisław Banaś – jedyny kolega z ówczesnego naboru, który znalazł się później na aktorstwie w krakowskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Ludwika Solskiego, a w końcu w zespole Teatru im. Juliusza Słowackiego.

Wprawdzie Teatr 38 po latach reaktywowano, ale w zupełnie innym składzie osobowym. Mimo że szefem sceny został Piotr Szczerski – mój krakowski sąsiad, z domu po przeciwnej stronie ulicy Wybickiego, dziś znów Pomorskiej, i kolega z Gołębnika – nigdy tam już nie trafiłem, nawet jako widz. Nie potrafię sobie tego wybaczyć, obserwując później, jak Szczerski dzielnie sobie poczynał jako reżyser i dyrektor Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. (Zmarł przedwcześnie 28 maja 2015 roku).

Z czasem zapanowałem nad głosem na tyle, że trafiłem do

Międzyuczelnianego Chóru Akademickiego. Jego dyrektor artystyczny Stanisław Has (brat reżysera filmowego Wojciecha Jerzego Hasa) pochwalił mój, jak się wyraził, ciepły baryton i namawiał do uczestnictwa w dalszych próbach, między innymi obietnicą rychłego wyjazdu na festiwal do Kanady. Nie muszę chyba przypominać, co w PRL lat siedemdziesiątych znaczyła możliwość zakosztowania uroków wielkiego świata, zwłaszcza za oceanem. Nie była mi jednak dana. Próby chóru pokrywały się, niestety, w czasie z projekcjami Dyskusyjnego Klubu Filmowego w kinie Sztuka, na które chodziłem wraz z Kingą. Zarzuciłem śpiewanie.

Miałem także konszachty z Amatorskim Klubem Filmowym Nowa Huta, mieszczącym się na Osiedlu Młodości, gdzie też spotkałem się z Anką Kawalec, koleżanką z teatrologii. Jak natchniony pisałem scenariusze, za które zbierałem nawet nagrody i dyplomy. Szybko się jednak okazało, że wielce zasłużony AKF Nowa Huta nie posiada zbyt wielu kamer. Żeby zrealizować swoje pomysły, trzeba było wcześniej o nie powalczyć. Jako zdeklarowanemu pacyfiście wydało mi się to zajęciem na tyle przykrym, że poddałem się już na wstępie. Zrezygnowałem. Pocieszałem się, że odpadną mi wyczerpujące dojazdy z centrum Krakowa tramwajem lub autobusem pośpiesznym.

Cóż mi zatem pozostało? Dotarło do mnie, że mógłbym zostać piwnicznym artystą, ale natychmiast przestraszyłem się nadmiaru bezczelności. Później jednak przyszła pewna bezsenna noc, z gonitwą myśli, które co chwila zrywały mnie z łóżka. Wychodząc rano z domu, kilka zabazgranych kartek wziąłem ze sobą. Szczęśliwie była to środa i zajęcia z wojska, na których z

pełnym zapałem – choć po sztubacku, pod ławką – oddałem się przepisywaniu na czysto i szlifowaniu mych tekstów.

19

Stanąłem przed problemem, z kim się nimi podzielić? No, z kim?

Wybrałem się do Studia Filmów Animowanych przy ulicy Kanoniczej. Wtedy akurat nie do kuzynki Elżbiety Dyakowskiej, która pracowała tam jako plastyk, lecz do Andrzeja Warchała, reżysera po pierwszych międzynarodowych laurach.

Wiedziałem, gdzie go znaleźć, od czasu, kiedy w studenckiej grupie zaprowadził nas tam jeden z wykładowców, operator Krzysztof Romanowski. Teatrologia obejmowała bowiem także filmoznawstwo. Poza tym, zgodnie z moimi wyobrażeniami, osobowość Wiesława Dymnego, którego twórczość znałem głównie z kina, była nazbyt nieprzewidywalna. Do niego, po prostu, pójść nie śmiałem.

Stojąc w przejściu między widownią a piwniczną salką, gdzie zbierali się artyści, miałem okazję otrzeć się o przeciskające się piwniczne gwiazdy. De facto to one, przechodząc na estradkę, ocierały się o mnie: Skrzynecki i Dymny. Zygmunt Konieczny i Piotr Walewski. Marek Grechuta i Jan Kanty Pawluśkiewicz. Leszek Długosz i Jacek Zieliński. Krzysztof Litwin i Miki Obłoński. Irena Wiśniewska i Halina Wyrodek. Natasza Czarmińska i Ewa Wnukowa. Ola Maurer i Ewa Kolasińska. Marian Dziędziel i Edward Wnuk. Mieczysław Święcicki i Jan Adamski. Trwałem uporczywie na wywalczonej placówce, w przekonaniu, że wielokrotnie natykający się na mnie Andrzej Warchał da mi znak, kiedy mam wejść na scenę. No, cóż... Nie dał. Nie tak łatwo zostać artystą.

Na rannych zajęciach z doktorem Janem Michalikiem (dziś profesorem) koleżanka z grupy Elżbieta Godorowska – później, po mężu Jerzym, Bińczycka – opowiadała, że Anna Dymna zastała swego męża Wiesława martwego. Poczułem dławiący ucisk w gardle. Poszedłem na pogrzeb wielkiego piwnicznego artysty. Spoczął na najpiękniejszym krakowskim cmentarzu, położonym na salwatorskim wzgórzu przy trakcie spacerowym na Kopiec Kościuszki, gdzie trzy lata wcześniej żegnaliśmy profesora Kazimierza Wykę. Wieczorem byłem na koncercie w kościele Wizytek przy ulicy Krowoderskiej. Przyjaciele żegnali Wiesława Dymnego przypomnieniem najpiękniejszych pieśni, po części do jego poetyckich tekstów. Z jego Czarnymi aniołami wystąpiła również Ewa Demarczyk, wtedy już od wielu lat nieobecna w programach kabaretu.

Nie był to stosowny czas, żeby się przypominać w Piwnicy. Minęło ponad

pół roku, zanim znowu zbłądziłem w podziemia Pałacu pod Baranami. Wprowadzony przez Warchała, a pomny poprzednich doświadczeń, nie przyglądałem się już programowi. Czatowałem w drzwiach salki, w której gromadzili się artyści, pełen obaw, że ktoś mnie zaraz stamtąd przepędzi. Do tego jednak nie doszło. Przeciwnie, poczułem dłoń na ramieniu i

usłyszałem:

– Piotrze, to właśnie pan Janusz Kowalczyk, o którym ci mówiłem. Przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu przewierciło mnie na wskroś, po czym spoczęło na Warchale.

20

– Wysłuchałeś człowieka? Dobry?

Tego dreszczu emocji, jaki mi towarzyszył przy pierwszym wejściu na piwniczną estradkę, nie zapomnę do końca życia. Nie miałem dotąd zbyt wielu okazji do publicznych wystąpień. Ot, będąc harcerzem w słynnej krakowskiej drużynie Czarna Trzynastka im. Zawiszy Czarnego, udzielałem

się czasem jako wykonawca w skeczach podczas obozowych ognisk, dzięki czemu komendant obozu, harcmistrz Janusz Depa, przyznał mi sprawność aktora. I tyle. Aż tu nagle przyszło mi mierzyć się z widzem, który z niemałym trudem, nie mówiąc o kosztach, zdobył – bo wszystko się wtedy zdobywało – bilet na piwniczny program.

Oczywiście zanim wszedłem na scenkę, Piotr odpowiednio mnie zapowiedział, w swoim absolutnie niezapomnianym stylu.

– A teraz przed państwem, na odpowiedzialność Andrzeja Warchała, który go odkrył, wystąpi Janusz Kowalczyk – rzucił niby to zdawkowo, acz zachęcająco, Skrzynecki. – To jego debiut, więc przyjmijcie go ciepło.

Nikt, żaden konferansjer na świecie nie umiał tak jak on podchodzić do mikrofonu. Może raczej: dopadać mikrofonu... Widząc go przy tej czynności, miałem wrażenie, że owija się wokół statywu jak wąż. („Jak wąż boa oburącz”), ale i... obunóż.

Równie niepowtarzalne było to, co mówił. Nikt poza nim nie potrafił z równie niewinną beztroską łączyć powagi z kpiną, głębokich przemyśleń z brawurową improwizacją, artystowskiej nonszalancji z estradową rutyną, dzięki czemu zawsze wychodził na swoje. Wirtuozeria.

Jego zapowiedź dawała odpowiednią rangę wszystkiemu, co za chwilę mogło się wydarzyć. Skrzynecki każde potknięcie takiego jak ja napaleńca umiałby obrócić w doskonały żart. Choćby nawet przez ściśnięte z tremy gardło nie przeszło mi ani słowo. Na szczęście przeszło, choć w gardle sucho. Przede mną aksamitna czerń usiana czerwonymi punkcikami żarzących się papierosów. Zdawało się, że jeśli nieopatrznie postąpię krok naprzód, ta czarna dziura mnie wchłonie. Ulżyło mi dopiero po nawracających wybuchach śmiechu i oklaskach widzów.

Paradoksalnie, tym bardziej mnie zadziwiły, że padły w miejscach ściśle przez mnie przewidzianych. Nagle wokół mego serca rozlało się dziwne ciepło. I jak wtedy, gdy pierwszy raz w życiu wziąłem za rękę ukochaną dziewczynę, tętno zaczęło mi nieoczekiwanie pulsować gdzieś w gardle. Tym razem było podobnie, choć, o dziwo, nie przeszkadzało mi to w mówieniu. I nikomu nie przeszkadzało, że Skrzynecki robi mi klakę, śmiejąc się głośniej od innych. Wręcz przeciwnie.

Kiedy wychodziłem z Piwnicy na płytę Rynku Głównego, widząc już z daleka w wykroju pałacowej bramy oświetloną Wieżę Ratuszową i podcienia Sukiennic, żegnający gości lider zespołu zastąpił mi drogę.

21

– Gratuluję – mocno potrząsnął moją dłonią i ponownie zmierzył mnie wzrokiem, tym razem nieco uważniej. – Niech pan o nas nie zapomina. I koniecznie wpadnie na następny program.

No i wpadłem. Na dziesięć dalszych lat.

Po pierwszym piwnicznym występie wracałem do domu w euforii przeżyć trudnych do opisania. W absolutnym przekonaniu, że złapałem oto Pana Boga za nogi. Choć udało mi się to wszelako psim swędem, jako efekt uboczny starań o względy osoby, na której mi zależało.

Moja propozycja wybrania się na piwniczny koncert bynajmniej nie zachwyciła Kingi. Nie uśmiechała jej się zwłaszcza perspektywa bycia świadkiem moich występów.

– A więc to prawda, co na mieście mówią o Piwnicy – oświadczyła. – Rzeczywiście na pysk upada, skoro ciebie przyjęli.

Nie muszę chyba dodawać, że jej kształtna noga nigdy więcej progu tego kabaretu nie przestąpiła. W każdym razie nie za czasów mojej w nim bytności. Nie każdemu bywa dane wejście w obraz.

Rozdział II

I kochaj mamuśkę

Trzymaj się mnie – usłyszałem od Andrzeja Warchała. Cokolwiek miało to znaczyć, starałem się jego polecenie ściśle wypełniać. Zrozumiałem, że przyzwolenie, żeby się go trzymać, było glejtem wstępu wszędzie tam, gdzie on sam czuł się jak u siebie w domu. Wtedy jeszcze nie do końca doceniałem wagę jego gestu. Bez niego – jakkolwiek nie zamierzałem nadmiernie wykorzystywać faktu dopuszczenia mnie do takiej konfidencji – trudniej byłoby mi uwierzyć, że Piwnica jest miejscem również dla mnie.

Pierwszy próg wtajemniczenia, czyli debiut na piwnicznej scence, miałem wszak za sobą. Zaproszenie Piotra Skrzyneckiego potraktowałem najzupełniej serio. Inaczej nie wypadało. Odtąd regularnie zstępowałem na długie godziny w kamienne czeluście Pałacu Potockich.

Wkrótce na łamach prasy Piotr Skrzynecki zaszczycił mnie wzmianką, że w Piwnicy od pewnego czasu występuje „coraz zdolniejszy Janusz Kowalczyk”. Wśród znajomych stwierdzenie to dało asumpt do licznych interpretacji, niekoniecznie pochlebnych. W wywiadach lider zespołu – w zależności od usposobienia – wymieniał mnie obok Warchała jako piwnicznego satyryka, bądź też rzucał od niechcenia: „występuje ze swoimi tekstami teatrolog Janusz Kowalczyk”. Najczęściej jednak o mnie zapominał.

Dopiero po latach w wydanym na cześć jubileuszu dwudziestopięciolecia Piwnicy specjalnym numerze Szpilek (1 listopada 1981) wyczytałem w artykule redaktor Barbary Natkaniec, prywatnie żony Marka Pacuły, co następuje:

„Ja nie chcę siać plotek, ale ponoć Piotr wprowadził, swoją drogą wielce sensowny obyczaj, że każdy wymieniony z nazwiska artysta czy to w wywiadzie, czy

25

też w «Echu Piwnic» – jedynym pewnie w PRL-u samorządnym, niezależnym

organie prasowym kabaretu, przy okazji którego ukazuje się też «Echo Krakowa» – płaci Piotrowi stówę”.

Nie wiedziałem. Nie płaciłem. Kiedy się dowiedziałem, nie płaciłem tym bardziej, bo świadomie. I na tym polegał mój obyczaj. Kwestia uznania, na ile sensowny.

Programy kabaretowe Piwnicy najczęściej odbywały się w piątkowe i sobotnie wieczory. Zaczynały się przeważnie o dwudziestej trzeciej, choć zazwyczaj z czasowym poślizgiem kwadransa czy dwóch. Trwały circa do drugiej, trzeciej w nocy. Piotr Skrzynecki miał zwyczaj kończyć je tak, żeby widzowie wychodzili na Rynek Główny podczas odgrywania hejnału z

wieży mariackiej, co było zawsze znakomitym zwieńczeniem

wcześniejszych, nie zanadto doskonałych doznań. Kto chciał, mógł po programie zostać na towarzyskich posiadach, które trwały zazwyczaj do bladego świtu.

To drugie, pozaartystyczne życie Piwnicy było równie ekscytujące jak same występy. Jeśli nie bardziej. Mój udział w nocnych Polaków rozmowach był zrazu ograniczony. Akceptacja moich satyrycznych poczynań przez nader otwartych piwnicznych artystów nie dawała mi, jak sądziłem, uprawnień, żeby zasiadać w ich gronie. Bez wyraźnego zaproszenia nie śmiałbym się przyłączyć do dobrze znanych aktorów, kompozytorów, muzyków, plastyków czy reżyserów, zawsze otoczonych wianuszkiem znajomków i akolitów.

W brataniu się z zespołem pewną przeszkodą był zdecydowanie solowy charakter moich występów. Mówiłem to, co chciałem i napisałem. Rzucony od razu na głęboką wodę, stanąłem twarzą w twarz z widzem. W grupie wykonawców nikomu nie byłem potrzebny i nikt też nigdy ze mną nie prowadził żadnych prób.

Gdyby nie fakt, że niskie uczucia są mi zasadniczo obce, mógłbym zazdrościć koleżankom i kolegom, którzy brali udział w bardziej rozbudowanych formach i wspólnie z kompozytorami czy akompaniatorami ćwiczyli śpiewanie piosenek. Mnie tego typu doświadczenia zostały oszczędzone. Choć zakotwiczyłem się w Piwnicy, byłem jednak niezależny. Samorządny. Na osobnych prawach.

Piwniczanie musieli przyzwyczaić się do mego widoku, gdyż pewnego razu powierzyli mi misję. Wywiązałem się z niej na tyle gracko, iż zostałem dopuszczony do przypadającej mi części zawartości butelki, którą przyniosłem z właściwego stoiska w pobliskich delikatesach. Wychylając kolejka za kolejką należne mi promile – ja, niepozorny student – czułem, że dostąpiłem nobilitacji. Co tu kryć: osiągnąłem kolejny szczebel wtajemniczenia w piwniczne życie.

Na szczęście poza tym pierwszym razem po trunki zbytnio się nie nabiegałem. Pojawili się młodsi ode mnie, więc im przypadł w udziale ten szczególny przywilej.

26

Za jego utratą bynajmniej nie płakałem, zważywszy, że w imprezowaniu utrzymywałem się raczej „w dolnej strefie stanów niskich”, jak mawiał

Warchał.

Wtedy jednak, kiedy zostałem dopuszczony do piwnicznej zażyłości, a zimna żytnia łaskotała w gardle przełykanym kłoskiem i czarownym ciepłem rozlewała się po duszy, zaświtała mi w głowie stosowna do tej okoliczności wypowiedź wiejskiej kobiety, wyczytana w jednym z interwencyjnych reportaży w „Dzienniku Polskim”: „Uni jedna sitwa! Z jednego kieliszka pijom”. Jeśli przynależność do sitwy może być powodem do dumy, to swoją postawą niewątpliwie ją poświadczałem.

Z niejakim skrępowaniem przyjdzie mi też wyznać, że do szczególnych entuzjastów napojów wyskokowych nigdy nie należałem. Jako krakowianin z urodzenia i zamieszkania nie doświadczyłem życia w akademiku, więc studenckie okazje do biesiad jakoś mnie ominęły. „Smutna, panowie, ta plaga pijaństwa, co się nad naszym znęca ludem!” – mówił Ojciec-Król w Ślubie Gombrowicza. Trudno mu nie przyznać racji, zwłaszcza gdy

wygłaszał to aktor Jerzy Trela.

Taki też – teoretyczno-literacki – był wówczas mój stosunek do alkoholu. Z lektury Łuku triumfalnego Ericha Marii Remarque’a czy Młodych lwów

Irwina Shawa nabierałem na przykład ogólnego wyobrażenia o calvadosie, jednak jego mocy na sobie nie miałem jeszcze okazji wypróbować. Do czasu mego pierwszego wyjazdu z zespołem na występy do klubu Żak w Gdańsku.

Tę podróż z wielu względów mogę uznać za inicjacyjną. Zarazem trzeci próg wtajemniczenia. Zaczęło się zgoła niewinnie, od pytania naszego piwnicznego dyrektora organizacyjnego Piotra Ferstera, czy znajdę czas, żeby wyrwać się na kilka dni na Wybrzeże. Natychmiast potwierdziłem, nie zastanawiając się zbytnio, jak wytłumaczę swoją nieobecność na zajęciach. W tamtym szczególnym momencie w hierarchii ważności wyżej stawiałem przywilej bycia członkiem Piwnicy niż status studenta teatrologii.

Podróż była długa, nocna, w kuszetkach. Tak się dłużyła, że Andrzej Warchał wywołał mnie w nadziei, że jej część uda nam się spędzić w wagonie barowym WARS-u. Rewir naszego kuszetkowego opuściliśmy bez zbędnych formalności. Problemy zaczęły się dopiero w następnym wagonie – sypialnym.

Andrzej obudził śpiącą w kajutce dyżurną i rozwinął przed nią pełnię swego uwodzicielskiego wdzięku. Udało mu się ją w końcu na tyle udobruchać, że się podniosła. Stanęła przy drzwiach, oddzielających nas od pozostałych

wagonów, z klamkami spiętymi łańcuchem z masywną kłódką.

Warchał nadal śmieszył, tumanił, przestraszał. Wreszcie zazgrzytał klucz,

jęknęły przerdzewiałe ogniwa i uwolnione drzwi rozsunęły się, zapraszając nas do przejścia. Ruszyłem po oddzielającym wagony metalowym pomoście. Huk wywołany jazdą nie pozwolił mi dosłyszeć przebiegu dalszych pertraktacji. Reszta była dla mnie tylko pantomimą.

27

Kobieta zdecydowanym ruchem zasunęła nagle oba boczne skrzydła drzwi wagonu i zaczęła zakładać łańcuch. Już, już miała jego ogniwa sczepić

kłódką, kiedy zobaczyłem, jak mój piwniczny guru w desperacji ujmuje ją w pasie i odciąga od drzwi. Skwapliwie skorzystałem z szansy znalezienia się z powrotem w poprzednim wagonie. Instynkt podpowiadał mi, że taka okazja drugi raz się nie powtórzy.

W końcu zalecenie: „Trzymaj się mnie”, nadal obowiązywało.

Pracownica sypialnego wyrwała się z objęć piwnicznego satyryka i puściła w ruch solidny łańcuch. Rozjuszona zaczęła nim okładać Andrzeja, zrazu po plecach, choć i tam, gdzie kończą swą szlachetną nazwę.

– Ratunku, bandyci! – wrzeszczała przy tym rozdzierająco. – Milicja, mordują!

Pasażerowie wagonu sypialnego spali na szczęście w najlepsze. Jeśli nawet

ktoś ją słyszał, to się nie ujawnił.

Sytuacja była nieprawdopodobna, niby z sennego majaku. Wymagała zdecydowania i zimnej krwi. Sam nie wiem, jak udało mi się wyszarpnąć pracownicy sypialnego ów łańcuch z kłódką, a ją samą – obiecującą tym rzezimieszkom, że ich na najbliższej stacji wysadzi, a nawet wsadzi – wyrwać z mocarnego uchwytu rąk mistrza. Następnie, z należną mu rewerencją, przepchnąć go z powrotem do naszego wagonu.

Wprawdzie wzburzenie odbierało Warchałowi mowę, jednak po dojściu do jakiej takiej równowagi zreferował przebieg pertraktacji. Otóż zaraz po otworzeniu nam drzwi Andrzej grzecznie poprosił kobietę, żeby zaczekała, aż odpowiednio zaopatrzeni wrócimy z wagonu barowego. Usłyszał, że ani jej się śni. Zamyka. Możemy stukać, ile nam się podoba, ona i tak nie usłyszy. Przesiąść się będziemy mogli na najbliższej stacji, na której zatrzymuje się pociąg. Okazja taka nadarzy się mniej więcej za dwie

godziny. Wystarczy przebiec peronem wzdłuż jej wagonu i wsiąść do naszego. Kuszetkowy na pewno nas wpuści. Kiedy swoje słowa poparła zamykaniem drzwi na łańcuch, odcinając mnie od reszty piwnicznego towarzystwa, Andrzej zareagował w jedyny możliwy sposób. Jako mistrz, który zaakceptował mnie jako swoją – toutes proportions gardées – konkurencję, czuł się za mnie odpowiedzialny. Jego stwierdzenie, żebym się go trzymał, odebrałem jako obowiązujące obie strony, co wydało mi się tym bardziej krzepiące.

Komuś z piwnicznej paczki udało się wydobyć z bagażu akurat to, po co tak niefortunnie startowaliśmy do WARS-u. Andrzej dał się przebłagać, żeby sprawę wyciągania konsekwencji wobec tej... – przez szacunek dla rodzaju ludzkiego nie zacytuję – pozostawić na razie swojemu biegowi. Zawsze

będzie można złożyć stosowną skargę już po powrocie, w Krakowie. Korzystając z takiego obrotu zdarzeń, urwałem się z przedziału. Z własnej i nieprzymuszonej woli zdałem

28

raport z przebiegu zajścia naszemu kuszetkowemu. Zrobiłem to w nadziei, że porozmawia z krewką koleżanką i obejdzie się bez wzywania milicji. Oczyma wyobraźni widziałem już bowiem, jak nas wyprowadzają za chuligaństwo w kajdankach, a następnie stawiają przed kolegium do spraw wykroczeń. Nie były to jeszcze czasy tak wyrozumiałe dla piwnicznych artystów jak późniejsze, począwszy od lat dziewięćdziesiątych. Ślepe prawo opowiedziałoby się przypuszczalnie po stronie kobiety z sypialnego, która stosowała się do jakichś bliżej nam nieznanych przepisów, cóż z tego, że absurdalnych. Zapewne miała podstawy, żeby równie uciążliwych pasażerów, spragnionych oferty WARS-u, do podległego jej pieczy wagonu nie wpuścić.

Imaginacja podpowiedziała następnie memu szóstemu zmysłowi, jak odpowiednie pisemko z kolegium wędruje na ręce Jego Magnificencji Rektora Mieczysława Karasia. Albo i „Jego Mistyfikacji...” – jak pewna matka zatytułowała list do rektora UJ w imieniu swego syna studenta, który coś tam przeskrobał. I zrobiłaby się z tego sprawa polityczna, jednak ustalono, że piszącej istotnie mogło się coś pokręcić, skoro edukację

skończyła na kilku klasach wiejskiej freblówki. Tak przynajmniej głosiła stugębna plotka.

Niemniej jednak w sposób równie absurdalny, jak niespodziewany zadziałała moja bujna wyobraźnia, w której groźba relegacji z uczelni wydawała się całkiem realna. Zwłaszcza że powinienem w tym czasie odbywać kolejne uczelniane zajęcia, a nie włóczyć się po kraju w równie podejrzanym towarzystwie.

Personalia Warchała ani jego pozycja w Piwnicy do naszego kuszetkowego nie przemawiały. Oczy mu zalśniły dopiero, gdy wspomniałem, iż Andrzej był szefem (pominąłem, że literackim) Studia Filmów Animowanych. Szef – to już był konkret na tyle dumnie brzmiący, że trafiał do przekonania.

Do aresztowania bandytów jakoś nie doszło. Ile w tym było czyjejkolwiek zasługi, trudno dziś rozstrzygnąć.

Użytkowniczka łańcucha stanęła mi przed oczami, gdy wiedziony modą wybrałem się na film Wejście smoka z udziałem Bruce’a Lee. Patrząc, jak on sobie radzi z nunczaku, musiałem przyznać, że na nadwiślańskim gruncie miał anonimową propagatorkę podobnego rodzaju broni. Szło jej nie gorzej.

Nazajutrz wystąpiliśmy w pełnym składzie. Pierwszy raz spotkałem się oko w oko z widzem, któremu mogłem spojrzeć wprost w twarz, bo na sali gdańskiego klubu Żak było wystarczająco jasno. Dokładnie widziałem, kto i jak reaguje na moje teksty. Z satysfakcją odnotowałem, że odbiór ich jest tym żywszy, im inteligentniejsza publiczność, bo tym razem byli to studenci. W macierzystej siedzibie krakowskiego kabaretu bywało z tym różnie.

Sala Żaka, szczególnie w porównaniu z ciasnotą Piwnicy, wydawała się gigantyczna. Nie mówiąc o scenie. Piotr Skrzynecki, jak miał w zwyczaju, mnożył nieprzewidziane

29

sytuacje. Polecił mi na scenę wejść w trakcie piosenki, którą śpiewała Ewa Wnukowa. Instynkt teatrologa podpowiadał mi, że zanim ostatnie nuty wybrzmią do końca i będę mógł zacząć wygłaszanie kolejnej partii moich żartów, powinienem w tej przestrzeni coś zdziałać. Skłoniłem się przed Ewą zamaszyście, chwacko zdzierając z głowy pikielhaubę. Zapomniałem, że na jej szpicu scenografka Krysia Majowa pozawieszała mi jakieś drobiazgi, które pospadały i zaczęły się turlać po scenie. Widziałem, jak publiczność wodzi za nimi oczami, tu i ówdzie reagując chichotami. I nagle dotarło do mnie, co to znaczy zepsuć komuś numer. Śmiali się nie z piosenki, lecz z tak zaaranżowanej sytuacji. Mnie do śmiechu nie było.

Czyżby Piotr takiego efektu nie przewidział? Nie chciało mi się wierzyć... Wkrótce miałem się przekonać, że w porównaniu z innymi prowokacjami, jakimi spontanicznie urozmaicał piwniczne występy, tamta była jedną z wyjątkowo niewinnych.

Ewa nie chciała przyjąć moich przeprosin. Zwyczajnie. Dla niej nie było sprawy. Uznała, że takie rzeczy zdarzają się, i tyle.

Coraz bardziej zauroczony Piwnicą, wieczorem ściśle zastosowałem się do polecenia Andrzeja Warchała, żeby się go trzymać.

Dla mnie te próby wody i ognia zamieniły się w próby wody ognistej. Ale nikt nam nigdy nie obiecywał, że będzie lekko. Po występach w klubie Żak następnego dnia czekały nas i inne: w Szkole Morskiej w Gdyni i w miasteczku studenckim w Sopocie. Zanim do nich doszło, rozkwitło typowo delegacyjne życie hotelowe.

Naiwność artystycznego neofity sprawiła, że wziąłem w nim żywy udział. Poniewczasie przekonałem się, że nadaktywny. Zebraliśmy się w pokoju zajmowanym przez małżonków Halinę Wyrodek i Mariana Dziędziela. Pojawiła się butelka żytniej czy wyborowej, ale grono konsumentów było zbyt liczne, żeby alkohol komukolwiek mógł uderzyć do głowy. Właśnie rozpatrywano zrzutkę na następną butelkę, kiedy nieoczekiwanie pojawił się nowy polski wyrób monopolowy zwany „Złota jesień”. Jednym słowem, rodzima odmiana pędzonego z jabłek calvadosu, opiewanego w znanych mi z lektury książkach Remarque’a czy Shawa. Jakże mógłbym go nie popróbować?

Dobroczyńcą, który regularnie wychodził z pokoju i wkrótce pojawiał się znowu z kolejną butelką, był kompozytor Piotr Walewski, autor muzyki między innymi do wspaniałego piwnicznego hymnu Dezyderata do słów Maksa Ehrmanna. I jedyny w tym gronie... niepijący. Butelek „Złotej jesieni” przyniósł wtedy bodaj dziesięć i tyleż paczek pumpernikla, który służył za zakąskę. Uczestników biesiady było niewielu więcej.

Jak na człowieka, który kontakty z alkoholem miał dotąd sporadyczne, przypadająca na mnie porcja okazała się zabójcza. Oczywiście nic na to nie wskazywało,

30

kiedy spełniałem kolejne toasty. Nawet się dziwiłem, że mój organizm przyjmuje je tak łatwo i bez widocznych skutków. Dopiero następny dzień okazał się dla mnie trudny do przeżycia.

Dość powiedzieć, że po raz pierwszy – i jak dotąd ostatni – urwał mi się film. Nad ranem odnalazłem się nie w swoim numerze, lecz w tak zwanej dwójce – dzielili ją Jan Kanty Pawluśkiewicz z Andrzejem Skąpskim, którzy dogasającą imprezę wspaniałomyślnie przygarnęli do siebie. Ściślej mówiąc, obudziłem się nie w ich pokoju, lecz w przylegającej doń łazience. Andrzej Skąpski zabrał mnie na śniadanie do pobliskiego baru i namówił na obfity, gorący posiłek. Z bogatej oferty wybrałem golonkę. I to był zasadniczy błąd. Już przy pierwszym kęsie zawirował mi w nosie chrzan z octem, który aż nadto przypomniał mi o trunkach spożywanych poprzedniego dnia, tak że musiałem czym prędzej rejterować od stolika.

Drugi nierozważny krok popełniłem przy kolejnej próbie regeneracji, kiedy to koleżanka Krystyna Majowa namówiła mnie na lampkę koniaku. Sam zapach wykwintnego trunku kazał mi w natychmiastowym trybie opuścić całkiem miłą kafejkę. Trzeci, równie zgubny w skutkach, okazał się pomysł nabycia jakiegoś owocu. W przeciwieństwie do Krakowa, gdzie cytrusy pojawiały się wówczas jedynie przed świętami, w portowych miastach Wybrzeża można je było znaleźć w co drugim warzywniaku. Ale i tu dopadł mnie skądinąd miły, choć w ówczesnych okolicznościach zabójczy, zapach... jabłek.

Calvados Piotrka Walewskiego zapamiętałem na całe życie. Sam fundator wyznał później, że jego ówczesna szczodrość wynikała z walki z samym sobą. Chciał być obecny przy alkoholowej uczcie, nie biorąc w niej udziału. Jemu się udało.

Popołudniowy wyjazd na występy w Wyższej Szkole Morskiej był dla mnie kolejną drogą przez mękę. Jako człowiek, który palenie rzucił w podstawówce, z olbrzymim trudem znosiłem fakt, że większość koleżanek i kolegów sięgnęła po papierosy. W mikrobusie, który wiózł nas do Gdyni, momentalnie zrobiło się sino od dymu. I to bardziej niż poprzedniego dnia na imprezce, gdzie dla fasonu wypaliłem jednego czy dwa papierosy i obok kaca alkoholowego miałem jeszcze tytoniowego. Doszło do tego, że zamierzałem poprosić o zatrzymanie wozu. Zdecydowałem się na to za późno, kiedy treść żołądka podeszła mi do połowy gardła, a w końcu, niestety, wypełniła usta.

Na moje szczęście osiągnęliśmy już cel podróży. Na nieszczęście – bo każdemu przypadł w udziale jakiś bagaż do niesienia – ktoś zarzucił mi na plecy wór z kostiumami. Tak obładowany wtargnąłem do wnętrza szkoły.

Ze schodów schodziło właśnie dwóch dziarskich kadetów, w dopasowanych mundurkach, z kołnierzami stójkami obszytymi dystynkcjami oznaczającymi rok nauki. Wtem zatrzymało ich jakieś monstrum z wydętymi policzkami. Zrzuciwszy

31

wór z pleców, bez jednego słowa przyciągnęło ich do ściany i zaczęło po niej wodzić palcem.

– O co chodzi? – odezwał się spłoszonym głosem pierwszy z zaczepionych i zdziwionym wzrokiem szukał pomocy u równie zdezorientowanego kolegi.

– Nie rozumiem...

Zdumienie było zresztą obustronne. Bo i ja w tym samym czasie nie mogłem pojąć, czemu inteligentny człowiek nie może odczytać powszechnie zrozumiałych symboli. Mój palec wyraźnie rysował dwa zera i znak zapytania. Po drugiej, równie nieudanej, próbie odczytania mych intencji doznałem iluminacji. Zamiast kółek napisałem palcem na ścianie: WC?

Kadeci rozpromienili się i udzielili mi niezbędnych objaśnień. W samą porę.

Ze wszystkich uczestników gdańskiej wyprawy najlepiej zapamiętałem Jacka Zielińskiego. W związku z wyjazdem jego brata Andrzeja do Stanów Zjednoczonych nie miał wówczas koncertów ze Skaldami, więc udzielał się twórczo w Piwnicy. Podczas pamiętnej hotelowej biesiady ubrany w jakiś zdumiewający chałat i stosowne nakrycie głowy siedział w milczeniu w kącie. Co pewien czas zwracał się tylko do mnie nieodmiennie tym samym zdaniem:

– I kochaj mamuśkę.

Dopiero z czasem pojąłem takt jego przesłania. Przekazane wprost, musiałoby brzmieć znacznie dosadniej, na przykład: „Nie chlej tyle”.

Od pierwszego wyjazdu z Piwnicą poza Kraków nigdy więcej nie wziąłem do ust calvadosu. Do innych wyrobów monopolowych również trzymam stosowny dystans. Na pumpernikiel dotąd patrzeć nie mogę.

Rozdział III

Szkoła przetrwania

Piwnica pod Baranami otworzyła przede mną wiele drzwi. Najwcześniej – do studia radiowego. Po pierwszym kontakcie z mikrofonem w okolicznościach stricte estradowych, drugi raz zetknąłem się z nim w warunkach studyjnych, w Rozgłośni Krakowskiej Polskiego Radia. Mieściła się wtedy w Pałacu Tarnowskich przy ulicy Szlak, dokąd trafiłem towarzysząc Andrzejowi Skąpskiemu. On to przedstawił mnie redaktorowi Markowi Pacule.

Wcześniej widziałem go w akcji tylko raz, gdy podnosił piwnicznym widzom ciśnienie, wygłaszając równie nieprawomyślne, co przewrotne teksty w tandemie z Wiesławem Dymnym. Po jego śmierci rozluźnił kontakty z kabaretem. Rekomendacja Skąpskiego sprawiła, że Pacuła zaprosił mnie jako autora do swoich audycji. Propozycja padła tak nieoczekiwanie, że zanim zdążyłem się z nią oswoić, już wymyślałem i nagrywałem dźwiękowe żarty i skecze.

Marek Pacuła – na długo przed tym, gdy wolą zespołu Piwnicy został jej szefem po śmierci Piotra Skrzyneckiego – był w Krakowie człowiekiem instytucją. Znał dosłownie wszystkich, łącznie z cenzorami. Po części byli jego kolegami ze studiów. Posiadł szczególny dar przemycania na antenę radiową najbardziej karkołomnych tekstów w audycjach, których – czujnie – nigdy nie nazywał satyrycznymi. Określał je eufemistycznie i niezobowiązująco „Akademiami humoru”. Takie, po prostu, były czasy. Taki był i jest on sam. Niepowtarzalny.

Jedno ze słynnych pytań wygłaszanych przez Wiesława Dymnego: „Dlaczego z trzech stron mamy przyjaciół, a tylko z jednej morze?”, było zresztą autorstwa Marka Pacuły. O czym Dymny początkowo informował widzów, lecz po jakimś czasie dał sobie spokój.

35

Miło nawiązana radiowa współpraca szybko się skończyła, gdyż Marek wyjechał do Stanów Zjednoczonych w odwiedziny do matki. Zanim to jednak nastąpiło, poznałem jego młodszego brata, Andrzeja.

Nietuzinkowa osobowość Andrzeja Pacuły biła wprost w oczy. Znałem go dobrze z widzenia, bo – wzorem brata – studiował filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Spotykaliśmy się na niektórych wykładach i ćwiczeniach, jakie grupa Andrzeja odbywała wraz z nami, teatrologami. Szczególnie dał się poznać na pierwszych zajęciach z wojska. Spał w ostatnim rzędzie, wygodnie rozłożony na pulpicie ławki, budząc się z rzadka tylko po to, aby sięgnąć po butelkę z mlekiem. Opróżniał ją z wolna, z widoczną satysfakcją, jeśli nie zapamiętaniem, łyskając białkami oczu i wierzchem dłoni ocierając wiechcie wąsów.

W tym samym plutonie studium wojskowego był też zresztą Włodzimierz Dulemba, poeta, późniejszy autor tekstów piwnicznych piosenek. On, przeciwnie, siedział w pierwszym rzędzie ławek.

Tymczasem na sali wykładowej szybko zapanowała atmosfera klubokawiarni. Oficer prowadzący zajęcia próbował opanować rozprzężenie, wyrywając niesubordynowanych studentów do odpowiedzi. Trudno pojąć, czemu upatrzył sobie Andrzeja, który akurat spokojnie sobie drzemał.

– Co to jest praworządność? – wykładowca wycelował gruby palec, niby lufę broni krótkiej, w rozmierzwioną czuprynę Pacuły.

Rozbudzony szturchnięciami łokcia przez kolegę Janusza Margańskiego – późniejszego autora książek o Witoldzie Gombrowiczu, a i scenarzysty filmowego – podniósł się Andrzej nadzwyczaj godnie. Zdziwionym spojrzeniem jasnoniebieskich oczu omiótł wojskowy mundur i najniewinniej w świecie zapytał:

– Praworządność? A gdzie? U nas, czy tak w ogóle?

Takim go poznałem po raz pierwszy. Natomiast wtedy, w krakowskiej rozgłośni radia, usłyszałem jego równie niestereotypowe teksty. Po czym ośmieliłem się zaproponować mu, żeby wieczorem przyszedł z nimi na piwniczny program. Warto było widzieć minę Piotra Skrzyneckiego, a i Warchała, że to nie Marek przedstawił im swego brata, lecz ja. Odtąd stanowiliśmy z Andrzejem zaczepno-obronny tandem satyryczny. On mnie zaczepiał, ja się broniłem. Z różnym skutkiem. Taka to już była satyryczna szkoła przetrwania.

Stworzyliśmy duet piwnicznych papużek nierozłączek. Był partnerem z gatunku wiecznych improwizatorów. Pamiętam turlających się ze śmiechu ludzi, gdy gdzieś na wyjeździe Andrzej Pacuła wyciągnął z kąta tablicę z napisem „Szkolenie partyjne”. Połą kapoty zasłonił „Szko”. Wystarczyło.

– To kim pan jest w tej Piwnicy? – pytał go kiedyś naczelnik wydziału paszportowego przed wyjazdem zespołu do Włoch.

36

– Satyrykiem.

– O! To niech mnie pan rozśmieszy.

I wtedy Andrzej poczuł, że jego wyjazd do Arezzo wisi na włosku.

– Nie załatwiłby mi pan tego paszportu tak od ręki? – zaproponował.

– Ha, ha, ha! – roześmiał się naczelnik, ale zaraz spoważniał. – Wyjeżdżał pan

już na Zachód? – Tak.

– Gdzie?

– Do NRD. – Ha, ha, ha!

Naczelnik pękał ze śmiechu. Paszportu w terminie jednak nie było. Andrzej z nami nie pojechał.

Była połowa lat osiemdziesiątych. Wspólnie z koleżanką ze studium scenariuszowego Ewą Nawój i jej mężem Janem Strękowskim wracaliśmy z wernisażu wystawy prac malarskich wyeksponowanych w galerii przy Uniwersytecie Warszawskim. Jedno z płócien było autorstwa Marii Nowakowskiej-Majcher, koleżanki z tego samego studium. Wystawiała autoportret z niepokojąco czerwonymi rękami, jakby unurzanymi we krwi. Motywem tej ekspozycji była bowiem czerwień. Współorganizatorem wernisażu był mąż Ewy. Postanowił wzbogacić go o satyryczny występ w moim wykonaniu. Naraził tym samym żonę na zafrasowanie, skądinąd niepotrzebne.

– Wybacz, Janusz, że się nie śmiałam z twoich dowcipów, ale wiesz, jaki ze mnie ponurak – zagadnęła mnie Ewa.

– Nie przejmuj się – pocieszałem ją. – Janek ma tak doskonałe poczucie humoru, że śmiał się za was dwoje.

Ewę zamurowało. Przystanęła. W jej wzroku zamigotały iskierki politowania.

– To niby Janek ma doskonałe poczucie humoru? – Nie kryła zdziwienia. – Przecież on się śmieje ze wszystkiego. To właśnie ja mam doskonałe poczucie humoru. Mnie byle co nie rozśmieszy.

Brawo, Ewa. Trudno jej nie przyznać racji. Z poczuciem humoru nie ma lekko.

Najłatwiej można się było o tym przekonać podczas organizowanych występów Piwnicy pod Baranami. Odbywały się i takie, obok normalnych imprez biletowanych. Po części cyklicznie, dla stałych, zaprzyjaźnionych odbiorców: prawników, filozofów, psychiatrów, przewodników, nauczycieli, dziennikarzy sportowych, uczestników rozmaitych kongresów. Pamiętam, że kiedyś pisałem coś niemal na kolanie, ze specjalnym przeznaczeniem na zjazd parazytologów. Przypadek sprawił, że spotkałem Piotra Skrzyneckiego, który wręczył mi

37

pozyskaną od nich ulotkę, życząc sobie na wieczór jakiegoś prześmiewczego tekstu.

Była to reklama elancobanu. Specyfik tępił pasożyty, a oprócz tego – jeśli sobie dobrze przypominam – poprawiał wydolność rozrodczą kur. Instrukcja jego użycia, z powtarzającymi się zwrotami: bezpieczny, skuteczny, dawała pewne pole do popisu wyobraźni. Nie miałem jednak pojęcia, czy parazytolodzy nie odbiorą tego jako kpin z ich jakże pożytecznej pracy.

Nie zgłaszali zastrzeżeń. Kiedy doszedłem do puenty:

gdy pasożytom dacie już radę to kurczę blade

trafią brojlery na olimpiadę,

a że zbliżała się właśnie ta pamiętna, w Moskwie, całą salę miałem po swojej stronie. Nawet Piotr Skrzynecki, na ogół nieskory do pochwał pod adresem ludzi, z którymi przeszedł na „ty”, wyraził swoją aprobatę.

Tak jednak wygląda sytuacja idealna, kiedy to podczas organizowanych występów najwyższy przełożony – w tym przypadku parazytologów – ma...

No, właśnie. Chciałoby się napisać: poczucie humoru, choć pióro stawia opór, bo nauki Ewy Nawój nie poszły w las. Wyrażę to inaczej.

Otóż dobrze się dzieje, jeśli capo di tutti capi uczestników kongresu schodzi do Piwnicy, żeby się po prostu odprężyć i pośmiać. Bywały jednak i takie grupy, których zwierzchnicy przychodzili jedynie po to, żeby trzymać pieczę nad personelem. Wtedy rzeczywiście mało kto odważał się wychylić ze śmiechem czy brawami, skoro sam szef nie wyrażał na to ochoty. Nie było wprawdzie ekscesów, ale i atmosfery. Oj, nikomu nie życzę takiej publiczności.

Asekuranctwo naczalstwa wynikało często z przesadnych obaw. Nie każdy przełożony czuł się na tyle mocno usadowiony w fotelu, aby podczas piwnicznych żartów ryzykować ujawnianie własnych emocji. Wyśmiewanie absurdów ówczesnej rzeczywistości gorliwy funkcjonariusz systemu łatwo mógł podciągnąć pod krytykę jedynie słusznego ustroju czy też – broń Panie

Boże – za podważanie obowiązujących sojuszy. Niektórzy szefowie na wszelki wypadek woleli nie dawać podwładnym pożywki do zbyt daleko idących spekulacji. Takie były zabawy, spory w one lata...

A i mnie pewnego razu – gdy po jakichś satyrycznych popisach schodziłem właśnie ze scenki – niespodziewanie przydarzyło się ujrzeć wśród widzów Lesława Bajera, szefa studium scenariuszowego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. Jako podległy mu student pierwszego roku nie byłem pewny, jak się odniesie do moich estradowych poczynań.

Bajer znalazł się tam z grupą filmowców, którzy co roku zjeżdżali do Krakowa na Krajowy i Międzynarodowy Festiwal Filmów Krótkometrażowych. Weszło

38

w tradycję, że Piwnica pod Baranami dawała specjalne występy dla festiwalowych gości. Zawsze udane, z częstymi wybuchami śmiechu i brawami. Po nich zdarzały się rozmowy artystów i filmowców do bladego świtu.

Był akurat maj roku 1983, ledwie wyrastaliśmy z bojkotu telewizji, Piwnica zaczynała wracać do życia po przerwie spowodowanej stanem wojennym.

Ten to właśnie bezruch twórczy, zafundowany przez ówczesną ekipę

rządzącą, skłonił mnie do zdawania na studium scenariuszowe. Kabaret otwierał przede mną kolejne, tym razem filmowe drzwi.

Studia były zaoczne. Zajęcia odbywały się raz w miesiącu, podczas trzy- lub czterodniowych zgrupowań. I to nie w Łodzi, lecz w siedzibie Zespołów Filmowych w Warszawie przy ulicy Puławskiej. Profesor Bolesław Michałek, opiekun naszej (między innymi Marii Nowakowskiej-Majcher i mojej) grupy, jeszcze na pierwszym roku studium zarekomendował mnie do Zespołu X Andrzeja Wajdy, gdzie był kierownikiem literackim. Podjąłem się adaptacji powieści Kakadu Ryszarda Kłysia.

Napisałem scenariusz, złożyłem na ręce Bolesława Michałka i byłem już po

wstępnych rozmowach z reżyserem Andrzejem Kotkowskim, kiedy to Komitetowi Kinematografii przyszło do głowy rozwiązać niepokorny Zespół X, w którym powstawały tak niesłuszne filmy jak legendarne, oglądane na magnetowidach, bo nie w kinach, Przesłuchanie Ryszarda Bugajskiego. Ot, czasy. Za moją pracę, już po likwidacji X-a, dostałem jedynie pierwszą ratę. Dobre i to. Reszta okazała się milczeniem. Film nigdy nie powstał.

Przekonanie, że mój piwniczny występ obejrzany przez Lesława Bajera nie pozostanie bez skutku, przekuło się w pewność, gdy na kolejnym zgrupowaniu, kończącym pierwszy rok, wezwał mnie przed swoje oblicze. Czasy, jak wiadomo, były wtedy niełatwe.

– Widziałem pana występ w Piwnicy – oznajmił na wstępie. – Czy mówił pan teksty własnego autorstwa?

– Mo... moje – wydukałem.

– A, to gratuluję. Zgrabne. Pomyślałem sobie, że skoro ma pan smykałkę do zabawnych tekstów, to może by nas pan poratował.

Krótko mówiąc, postanowił mnie zarekomendować reżyserowi Feridunowi Erolowi, który przystępował latem do kręcenia telewizyjnego filmu Złe dobrego początki. Była to komedia według scenariusza Brunona Miecugowa. Popularnego krakowskiego dziennikarza i felietonisty, stałego – obok Tadeusza Kwiatkowskiego i Jacka Stwory – autora programów kabaretu Jama Michalika, a także ojca Grzegorza Miecugowa (współtwórcy i redaktora Faktów w TVN i nieodżałowanego prowadzącego Szkła Kontaktowego TVN24). W ten to nieoczekiwany sposób przypadło mi w udziale pisanie dialogów do filmu. Jednocześnie zostałem asystentem reżysera. Całe lato inspirującej pracy, ale i niezłej zabawy na planie filmowym w Skoczowie,

39

gdzie zdarzyło mi się nawet dublowanie w jednej ze scen głównego bohatera, którego zagrał Ryszard Dreger.

Wprawdzie autorstwo dialogów i asystenturę miałem zapisane w umowie, jednak na tak zwanej liście płac na filmowej taśmie moje personalia pojawiły się drobnym druczkiem jako współpraca reżyserska, obok nazwiska inspicjentki. Autorem dialogów okazał się wyłącznie reżyser. Na szczęście okazało się, że brak nazwiska na celuloidzie nie wyklucza

wypłacania tantiem z tytułu praw autorskich. Wtedy jednak o tym nie wiedziałem. Sprawa ewidentnie nadawała się do sądu, jednak machnąłem ręką. Z opinią pieniacza nikt by mnie już więcej przy filmie nie zatrudnił.

Zaskakujący przebieg miał też mój egzamin dyplomowy. Odpowiadając na pytanie jednego z członków komisji, wtrąciłem dowcip, przy którym całe gremium – poza Andrzejem Trzosem-Rastawieckim – wybuchnęło spontanicznym śmiechem. Zatkało mnie z wrażenia. W scenariuszach filmów hollywoodzkich jest to tak zwany punkt zwrotny. Im wcześniej się pojawia i częściej, tym lepiej. Byłem przekonany, że komu jak komu, ale im ten dowcip powinien być znany. Z prostego powodu: był mojego autorstwa i stanowił immanentną część bronionej przeze mnie pracy dyplomowej.

W nagłym olśnieniu zdałem sobie sprawę, że ów areopag nie zadał sobie trudu zapoznania się z tekstem mojego scenariusza. Oceniają stojącego przed nimi delikwenta na podstawie... No właśnie – czego? Uroku osobistego?

Dla pewności tak pokierowałem dalszą częścią mojej wypowiedzi, żeby zmieścić w niej kolejny mój dowcip. Reakcja była identyczna. Towarzystwo – z wyjątkiem Trzosa-Rastawieckiego – rechotało do rozpuku.

O poczuciu humoru wspomnianego reżysera nie będę się wypowiadać. Mnie jednak wcale do śmiechu nie było.

Plon wielomiesięcznego trudu takiego jak ja naiwniaka, przekonanego, że pisze właśnie dla nich, twórców rodzimego kina, wziął w łeb. Elementarna przyzwoitość, że o uczciwości nie wspomnę, nakazywałaby im ocenianą pracę znać. Skoro jednak jej nie przeczytali, to czego mogłem oczekiwać od pozostałej części rodzaju ludzkiego?

Elitarni reprezentanci polskiej kinematografii podkopali swoim śmiechem nadzieję świeżo upieczonego absolwenta, że jego scenariuszowe poczynania mogą jeszcze na tym filmowym targowisku próżności cokolwiek znaczyć. Sami o tym nie wiedząc, zdemaskowali się przede mną jako grupka obiboków, którzy pod szyldem łódzkiej szkoły stworzyli sobie przy Zespołach Filmowych w Warszawie ciepłą synekurę na czas produkcyjnych przestojów.

Jedyną osobą, o której wiem, że mój scenariusz poznała, był mój promotor Bolesław Michałek. Niestety, w czasie mej obrony nie było go w kraju. Na pocieszenie pozostał mi jego list:

40

Mój nieuleczalny optymizm sprawił, że mimo serii pierwszych niepowodzeń dałem się jeszcze kilkakrotnie wpuścić w pracę dla kina.

Lesław Bajer, który był też kierownikiem literackim zespołu Rondo Wojciecha Hasa, namówił mnie wkrótce na pisanie scenariusza serialu telewizyjnego Bracia Dalcz według powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Siedziałem nad tym dobrych kilka miesięcy. Kiedy skończyłem, okazało się, że serial nie wytrzymał kalkulacji budżetowej. Do produkcji nie doszło.

Zapewnienia kierownika literackiego zespołu, że za wykonaną robotę wypłacą mi przynajmniej pierwszą ratę, przerwała jego przedwczesna śmierć. Nikt już ze mną w tej sprawie żadnych rozmów nie podjął.

Naiwnie sądziłem, że nagrody zdobyte przeze mnie na festiwalach filmowych sprawią, iż reżyserzy zaczną się interesować moimi scenariuszami. Były to jednak czasy – w dużej części jest tak zresztą do tej pory – kiedy reżyserzy pisali sobie sami. Z reguły podpisywali się też pod dziełem scenarzysty, który – zwłaszcza wchodząc na rynek – musiał iść na ustępstwa. Nie podobało mi się to z założenia, więc szybko dałem sobie z filmem spokój.

Dużo później, kiedy po 1989 roku zająłem się na dobre krytyką teatralną, los skojarzył mnie z Maciejem Strzemboszem. Zlecił mi on pisanie dalszych odcinków Baru Atlantic – kontynuacji telewizyjnego serialu, który reżyserował Janusz Majewski. Napisałem trzy odcinki drugiej serii, z czego kapnął mi nawet jakiś grosz. Nie muszę chyba dodawać, że była to tylko pierwsza rata. Z kalkulacji speców wypadło, że wyniki badań oglądalności nowych odcinków nie rokują przedsięwzięciu stosownych zysków. Kolejny filmowy falstart przyśpieszył mą decyzję, że pozostanę przy znacznie pewniejszym – kryzys pokazał, że tylko do czasu – dziennikarstwie.

41

Za namową kolegi z teatrologii, reżysera Wojciecha Markiewicza, poprzerabiałem natomiast część moich scenariuszy na słuchowiska. O radiowym debiucie na falach eteru, który nosił tytuł Samobójca na gapę, Wojtek mnie powiadomił. Drugiego słuchowiska Remont nie udało mi się wysłuchać. Kiedy wezwali mnie do siedziby Polskiego Radia przy ulicy Woronicza w celu podpisania umowy, było już po emisji.

Nieco mnie to zdziwiło. Panie od umów oświadczyły, że nikt nie ma obowiązku powiadamiać autorów o antenowych premierach ich tekstów. Na prośbę o kasetę z nagraniem wymieniły sumę, jaką musiałbym za tę usługę zapłacić. Okazało się, że przekraczała moje honorarium. I to pomimo faktu, że – jak mi wcześniej oznajmiły – do niedawna stawki były po cztery sześćdziesiąt za minutę, a już od niedawna są po dziewięć dwadzieścia.

W końcu i mnie nie ominął tak zwany fart. Podzieliłem się tą pomyślną wieścią z Janem Majdrowiczem, prezesem Związku Polskich Autorów i Kompozytorów ZAKR, gdy tegoż dnia spotkałem się z nim w warszawskiej siedzibie stowarzyszenia, Domu pod Królami przy ulicy Hipotecznej. On się tylko uśmiał z mojej naiwności. Zgasił mój entuzjazm stwierdzeniem, że członkom ZAKR-u – a w ich poczet miałem zaszczyt się zaliczać – przysługuje w radio dwadzieścia sześć złotych za minutę.

Miałem już za sobą trzecie (trzyczęściowe) słuchowisko Nie bądź dzieckiem, kiedy to przy okazji podpisywania umowy zdecydowałem się napomknąć o wyższych stawkach dla członków ZAKR-u. Musiało to wywrzeć niemałe wrażenie, skoro pozostałe moje teksty okazały się nagle zupełnie nieradiowe. Wojtek Markiewicz wyrażał wprawdzie zamiar ich wyreżyserowania, jednak o przyjęciu lub odrzuceniu materiału literackiego decydowały wspomniane damy. Notabene ich nazwiska, jako autorek rozmaitych słuchowisk i audycji, na falach eteru pojawiały się nader często.

Dopiero kiedy szefem Teatru Polskiego Radia został Krzysztof Zaleski, który osobiście namawiał mnie do pisania słuchowisk, trafiłem doń z wyciągniętymi z szuflady tekstami. Wcześniej odrzucone, triumfalnie weszły na antenę. Wojciech Markiewicz wyreżyserował Miejsce, Jan Warenycia – Kapelusik z miotełką.