Worek Judaszów - Zbigniew Nienacki - ebook

Worek Judaszów ebook

Nienacki Zbigniew

3,5

Opis

Akcja powieści jest oparta na faktach i wydarzeniach, jakie miały miejsce w latach 1946—1947.

Do małego miasteczka w środkowej Polsce przyjeżdża Albert i zamieszkuje w prywatnym pensjonacie. Jest on majorem Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, ale udaje nauczyciela historii, znającego dobrze język angielski. Tymczasem koło niedalekiego klasztoru odnaleziono spadochron z angielskimi napisami i dowódca miejscowego oddziału Armii Krajowej „Rokita” łączy to z osobą przybysza. Kiedy partyzantom zaczyna palić się grunt pod nogami, „Rokita” zwraca się do Alberta o pomoc...

Na podstawie tej książki nakręcono film „Akcja Brutus” z Zygmuntem Huebnerem w roli głównej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 184

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (16 ocen)
3
4
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zbi­gniew Nie­nacki

Worek Juda­szów

Wyda­nie I

Liber Novus

Redak­tor naczelny • Mar­cin Nowak Pro­jekt okładki • Maciej Łazow­ski

Wydaw­nic­twoLiber Novus Mar­cin Nowak ul. Łaska 43 95–050 Kon­stan­ty­nów Łódzkiwww.liber­no­vus.plinfo@liber­no­vus.pl

Copy­ri­ght © • Helena Nowicka Copy­ri­ght © for elec­tro­nic ver­sion • Liber Novus Kon­stan­ty­nów Łódzki 2019

ISBN • 978-83-7741-125-4

Liber Novus 2019

MOTTO:

„Ten pstry worek u pasa, wszak go baczysz i ty,

Jest z roz­ma­itej jer­chy mister­nie uszyty —

Naj­dziesz tu skórę wil­czą, naj­dziesz tu i lisią,

Jeno się dobrze przy­patrz, naj­dziesz lwią i rysią.”

(„Worek Juda­szów”, Seba­stian F. Klo­no­wicz)

„W dniu 26 kwiet­nia 1946 r. koło klasz­toru w Dąbro­wie w pow. R. odna­le­ziono spa­do­chron z angiel­skimi napi­sami. Mimo tajem­nicy z naszej strony wieść o odkry­tym spa­do­chronie roze­szła się bar­dzo sze­roko…”

(z mel­dunku PUBP w R.)

Nad ranem Albert wsiadł do prze­działu, w któ­rym jechała piękna kobieta w kara­ku­ło­wym futrze. Z początku nie zwró­cił na nią uwagi. Za szy­bami pociągu wsta­wał mokry kwiet­niowy dzień, w prze­dziale było aż duszno od smrodu machorki, u sufitu żarzyła się różowo malutka lampka, twa­rze podróż­nych zda­wały się wymę­czone i chore.

Pod oknem z policz­kiem na barw­nej okładce powie­ści kry­mi­nal­nej spał zażywny księ­żulo, zapewne ple­ban wiej­ski jadący w odwie­dziny do krew­nych; z dużego kosza u jego stóp wychy­lał się zakrwa­wiony kikut indy­czej szyi. Naprze­ciw księ­dza roz­party łok­ciami na sto­liku nie­ustan­nie jadł chudy męż­czy­zna w rogo­wych oku­la­rach. Naj­pierw na fra­mu­dze okna tłukł pię­ścią laskowe orze­chy, potem wyjął z teczki jaja na twardo, kieł­basę, bułki, teraz żuł cukierki i cze­ko­ladki.

Jadł tak przez cztery sta­cje. Iry­to­wało to głod­nego Alberta.

W kącie kuc­nęły dwie baby wiej­skie, zaku­tane w chustki; ich kosze i brzu­chate tłu­moki zaj­mo­wały pra­wie wszyst­kie miej­sca na pół­kach. Przy Alber­cie tkwił czer­wo­no­ar­mi­sta kurzący smro­dliwą machorkę.

Młoda kobieta w kara­ku­łach sie­działa obok bab-spe­ku­lan­tek. Posta­wiła koł­nierz futra i zaczęła drze­mać. W pew­nej chwili, śpiąc, zało­żyła nogę na nogę, futro roz­chy­liło się, zadzie­ra­jąc sukienkę — zaja­śniały kolana obcią­gnięte cienką poń­czoszką. Gład­kie, okrą­głe i nagie mimo poń­czoch wprost rzu­cały się w oczy; były tak bli­sko, że wystar­czyło wycią­gnąć rękę, aby dotknąć lśnią­cej powierzchni poń­czochy. Nagle kobieta poru­szyła się sen­nie, zsu­nęła nogę z kolana i Alber­towi zda­wało się, że bły­snął jaśniej­szy skra­wek ciała.

Oku­lar­nik spod okna prze­stał żuć i zezu­jąc na odsło­nięte kolana z nie­spo­dzie­waną wytwor­no­ścią otarł chu­s­teczką wil­gotne wargi. Księ­żulo drgnął, oso­wiale rozej­rzał się po prze­dziale; w brud­nym mroku nie spo­sób było uciec oczami od bia­łej goli­zny obrze­żo­nej futrem i czarną spód­nicą. Ple­ban się­gnął do kosza po gruby bre­wiarz, ze zło­ścią szarp­nął czer­woną tasiemkę zakładki i bez­czel­nie przy­glą­dał się kola­nom damy w kara­ku­łach.

Na przy­stanku w S. młoda kobieta obu­dziła się, jak by prze­jęta złym snem. Ner­wo­wymi ruchami otrzą­snęła się z jakichś maja­ków — popra­wiła włosy, suk­nię, spoj­rzała na zega­rek. Gwał­tow­nie zerwała się z ławki i pod­bie­gła do okna.

— Duszno tu — stwier­dziła gło­śno.

Ple­ban usłuż­nie szarp­nął okno, podzię­ko­wała mu nikłym uśmie­chem. Wyj­mu­jąc z kie­szeni futra czer­woną jedwabną chu­s­teczkę w białe gro­chy, wychy­liła się na peron wdy­cha­jąc zimne, szkli­ste powie­trze. W brza­sku dnia jej puszy­ste włosy oka­zały się mie­dziane, a na bla­dej twa­rzy gdzie­nie­gdzie zazna­czały się złote cętki. Była bar­dzo piękna — z orlim nosem, małymi ustami i ową białą twa­rzą, jak by ni­gdy nie dotkniętą przez słońce.

Pociąg ruszył. Pęd wia­tru chwy­cił koniec jej czer­wo­nej chustki. Wychy­lona pozwa­lała chu­stce trze­po­tać, a wiatr roz­wi­chrzał włosy.

— Zimno! — pisnęła któ­raś z bab-spe­ku­lan­tek.

— No, zdo­rowo — nie­chęt­nie mruk­nął ku nim czer­wo­no­ar­mi­sta.

Młoda kobieta odstą­piła od okna. Czer­wo­no­ar­mi­sta pośpie­szył je zatrza­snąć; teraz szcze­rzył w uśmie­chu duże zęby.

I znowu wtu­liła się w swoje futro. Ale już nie zasnęła. Albert pozna­wał to po ostroż­nym drga­niu jej powiek. Sie­działa na ławce bokiem, nie­wy­god­nie. Albert domy­ślił się, że obser­wuje chu­dego męż­czy­znę w oku­la­rach. Ten zacho­wy­wał się dość dziw­nie. Już nie było w nim nic z bez­tro­skiego żar­łoka. Raz po raz przy­kle­jał twarz do szyby spo­glą­da­jąc na bie­gnący obok pociągu gęsty sosnowy las. Oku­lary jak by mu prze­szka­dzały. Zdjął je — miał roz­bie­gane, czujne oczy. Ale nie były to oczy krót­ko­wi­dza.

Pociąg jechał coraz szyb­ciej i szyb­ciej. Prze­ni­kli­wie kle­ko­tał stary wagon. Zgrzyty reso­rów, drzwi, okien i łań­cu­chów głu­szyły i pochła­niały każdy inny dźwięk. Zda­wało się, że pociąg sta­cza się w prze­paść łoskotu, za chwilę zde­rzy się z jakimś miaż­dżą­cym wszystko hała­sem. „Pędzę po śmierć” — tar­gnęło Alber­tem. Uczuł strach tak wielki, że wcze­pił się pal­cami w ławkę, aby nie krzyk­nąć. Pośpiesz­nie szu­kał w gło­wie myśli, które mogłyby odwró­cić jego uwagę od tego, co ocze­ki­wało go u kresu tej podróży. Prze­bie­gały mu przez głowę jakieś strzępki zdań angiel­skich, zwro­tów, słów. Wresz­cie przy­po­mniał sobie ulu­biony frag­ment z Byro­now­skiego „Man­freda” i począł go powta­rzać w pamięci. „Kocham patos jak kiep­ski aktor, a czy nie kiep­skiego aktor­stwa trzeba, aby wcie­lić się w rolę Alberta?” — pomy­ślał.

Nagle zgrzyt­nęły hamulce, pocią­giem wstrzą­snęło gwał­towne drże­nie, pękate tłu­moki bab spa­dły Alber­towi na kolana. Za oknami kla­snęła krótka salwa z pisto­letu maszy­no­wego, gdzieś obok, może w sąsied­nim prze­dziale, posy­pało się szkło. Zastu­kały poje­dyn­cze gło­śne wystrzały kara­bi­nowe. Pociąg rap­tow­nie zwal­niał…

Młoda kobieta w kara­ku­łach rzu­ciła się do drzwi. Żar­łok spod okna uchy­lił szyby i ostroż­nie wyj­rzał na dwór. Nikt nie zauwa­żył, jak i kiedy w jego ręku zna­lazł się odbez­pie­czony pisto­let. Strze­lił trzy­krot­nie, pra­wie nie celu­jąc.

— Pod ławki! Pod ławki! — żar­li­wie wołał ple­ban, gra­mo­ląc się pośród tłu­mo­ków na pod­ło­dze.

Czer­wo­no­ar­mi­sta bły­ska­wicz­nie zdjął z półki kara­bin, zare­pe­to­wał i teraz skła­dał się do okna. „Ojcze nasz, któ­ryś jest w nie­bie…” — modliły się baby, nie potra­fiąc wci­snąć swych obfi­tych ciał mię­dzy rury zagra­dza­jące miej­sce pod ław­kami. Albert sku­lił się w kącie przy drzwiach, od okna osło­nił się tłu­mo­kiem.

Roze­rwał się gra­nat. Póź­niej drugi. Auto­maty uja­dały pra­wie bez prze­rwy. Rap­tem umil­kły i nastała cisza.

Pociąg stał w lesie, na niskim nasy­pie. W otwar­tym oknie bez­wład­nie leżał żar­łok. Głowa, piersi i ręce zwi­sały na zewnątrz. Albert widział tylko jego drga­jące kon­wul­syj­nie nogi. Obok na ławkę spa­dły rogowe oku­lary.

— Nie pod­cho­dzić do okien! — wołał ktoś. Na żwi­rze nasypu dźwię­czały pod­kute buty, sły­chać było gło­śną komendę.

Wtem do prze­działu wbie­gła dama w kara­ku­łach. Znowu miała na gło­wie czer­woną chu­s­teczkę w białe gro­chy.

— Czto? Czto słu­czy­łos’? — chra­pli­wie zapy­tał ją czer­wo­no­ar­mi­sta.

— Nie wiem. Nie wiem. Zabity? — mówiła tro­chę nie­przy­tom­nie, patrząc ze stra­chem na mar­twe ciało w oknie.

— Rokita, Rokita napadł! Tu jego kraj… — z pod­łogi zabrzmiał głu­cho głos ple­bana.

— „Zdro­waś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą” — modliły się gło­śno baby.

Na kory­ta­rzu zało­mo­tały kroki. W drzwiach prze­działu sta­nęło trzech uzbro­jo­nych męż­czyzn w pol­skich mun­du­rach, w roga­tyw­kach, z pepe­szami w rękach. Mło­dzik z wypie­lę­gno­wa­nymi czar­nymi wąsi­kami deli­kat­nie odsu­nął na bok damę w kara­ku­łach i trą­ca­jąc czub­kiem buta wypięte pośladki bab toro­wał sobie drogę do okna.

— Nie żyje. Ubek — stwier­dził sucho pochy­la­jąc się nad zabi­tym.

Chwy­cił mar­twego za nogi, bez wysiłku prze­wa­żył ciało i wyrzu­cił je z wagonu.

Czer­wo­no­ar­mi­stę ucie­szył widok pol­skich mun­du­rów i orzeł­ków. Uśmiech­nął się sze­roko.

— E, ty, ruski, chodź — kiw­nęli na niego pal­cem, wycho­dząc z prze­działu. Pośpie­szył za nimi zado­wo­lony, że będzie potrzebny. W kory­ta­rzu wyszarp­nęli mu kara­bin z ręki.

— Nu czto? Czto? — dener­wo­wał się. Ale go popchnęli, nadzie­wa­jąc na lufy pepesz.

Umil­kły ich kroki, trza­snęły drzwi wagonu. Za chwilę krótko ude­rzył wystrzał pisto­letu. Wybuch­nął prze­ni­kliwy krzyk bólu, zała­mał się, prze­szedł w gruby, zwie­rzęcy jęk, który ucięły dwa nowe wystrzały.

Młoda kobieta osu­nęła się na ławkę, pra­wie omdlała. Na jej bia­łych policz­kach ner­wowo drgały muskuły.

Albert odrzu­cił tłu­mok. Dotknął ręki kobiety.

— Słabo pani?

Prze­cząco pokrę­ciła głową. Nasłu­chi­wała. Kory­ta­rzem znowu nad­cho­dziło kilku ludzi. Szli wolno, zgrzyt­nęły drzwi, zapewne zaglą­dali do każ­dego prze­działu. Albert sie­dział sztywno, na próżno pró­bu­jąc opa­no­wać drże­nie rąk.

Usły­szał, jak w sąsied­nim prze­dziale żądali oka­za­nia doku­men­tów. „Doku­menty? Co im powie mój doku­ment? Jestem w nim Alber­tem — zasta­na­wiał się. — Jeśli zechcą zro­bić rewi­zję, znajdą pisto­let, a wów­czas roz­walą mnie, zanim zdo­łam zażą­dać, żeby zapro­wa­dzili mnie do swego dowódcy. A dowódca? Czy zaufa Alber­towi?…”

Gło­śno posa­pu­jąc pod­niósł się z pod­łogi księ­żulo. Na czar­nej sutan­nie zazna­czały się szare plamy kurzu. Za jego przy­kła­dem wstały baby. Popa­trzyły na księ­dza bła­gal­nie, jak by odda­jąc się pod jego opiekę. Ple­ban otrze­py­wał się z pyłu, wtem krzyk­nął i ze wstrę­tem odsu­nął od sie­bie wła­sną rękę. Dłoń miał spla­mioną, kro­ple krwi ska­py­wały ze sto­lika pod oknem.

Do prze­działu zaj­rzał ów z czar­nymi wąsi­kami. Był bar­dzo przy­stojny, z kobie­cymi wiśnio­wymi ustami. Roga­tywka trzy­mała mu się zawa­diacko na tyle głowy.

— Ksiądz ranny? — zatro­skał się.

— Nie, nie. To ze sto­lika ścieka…

— Ten ubek tak was urzą­dził. No nic. Zdechł. A pan, co za jeden? Wstań pan! — roz­ka­zał Alber­towi.

Albert powoli pod­niósł się z ławki. W jed­nym oka­mgnie­niu zoba­czył czu­bek pan­to­felka mło­dej kobiety, trą­ca­jący cho­lewy wyso­kich butów mło­dzika. Krew napły­nęła mu do twa­rzy. Zro­zu­miał. To prze­bu­dze­nie się, czer­wona chustka powie­wa­jąca z okna i widoczna z daleka — znak, roz­kaz dla kogoś.

Mło­dzik huk­nął na Alberta:

— Czyje to walizki? No te, ze skóry?

— Moje.

Pogar­dli­wym spoj­rze­niem otak­so­wał nowiutki płaszcz Alberta, pil­śniowy szary kape­lusz.

— Co pan wie­ziesz? Han­de­lek, co?

— Tro­chę ksią­żek. Bie­li­zna. Gar­ni­tur.

— Taaak?

Albert zdjął z pó­łek walizki. Nie śpie­sząc się wycią­gnął z kie­szeni klu­czyk, otwo­rzył zamki.

Mło­dzik z wyraź­nym roz­cza­ro­wa­niem wyjął rękę spo­mię­dzy koszul, kra­wa­tów, nie­dbale prze­rzu­cił rękawy i nogawki czar­nego gar­ni­turu. Dłu­żej zatrzy­mał się przy książ­kach, nie­które wziął nawet do ręki, z nie­ukry­wa­nym łakom­stwem lek­tury poprawną angielsz­czy­zną odczy­tał kilka tytu­łów.

Potem cof­nął się na kory­tarz i pogwiz­du­jąc przez zęby zaj­rzał do następ­nego prze­działu.

Za oknem prze­cią­gle zawył głos komendy. Zadud­niły buciory na kory­ta­rzu.

— O, jedziemy! — pisnął rado­śnie ksiądz.

— „Pod Twoją obro­oonę…” — zain­to­no­wały baby, ale ksiądz gwał­tow­nym ruchem naka­zał im ciszę. Syp­nęło strza­łami.

Twarz mło­dej kobiety wyra­żała ogromne zmę­cze­nie. Kil­ka­krot­nie prze­cią­gała pal­cami po czole i skro­niach, jak by uśmie­rza­jąc tra­piący ją ból głowy, potem przy­mknęła oczy i z rękami na kola­nach trwała tak bez ruchu nie śpiąc i nie patrząc ni­gdzie. „Czyżby to był jej pierw­szy występ, ten współ­udział w napa­dzie na pociąg? ” — zasta­na­wiał się Albert.

Pociąg szedł już szybko i równo. Kle­ko­ta­nie sta­rego wagonu wyda­wało się teraz czymś miłym, uspo­ka­jało; odda­lali się od nie­bez­pie­czeń­stwa. Ksiądz zakoń­czył szep­ta­nie modli­twy i zwró­cił się do Alberta:

— Niech pan sobie wyobrazi, że ostrze­gano mnie przed tą podróżą. Jedziesz w kraj Rokity, mówiono mi, tam nie ma dnia bez napadu, bez strze­la­niny. No, dzi­siaj ni­gdzie nie jest spo­koj­nie. Pro­wa­dzę pracę dusz­pa­ster­ską w wiej­skiej para­fii koło Wło­cławka, dwa razy były u mnie na ple­ba­nii oddziały leśne. Co prawda wyglą­dali raczej na zwy­kłych ban­dy­tów niż na par­ty­zan­tów…

Baby-spe­ku­lantki nara­dzały się pół­gło­sem. Jedna z nich wycią­gnęła pie­nią­dze z bia­łego zawi­niątka, druga cap­nęła księ­dza za rękę i poca­ło­wała.

— Na mszę świętą. Niech ksiądz odprawi, za cudowne ura­to­wa­nie życia. Naszego i księ­dza.

— Nie tak, nie tak! — roz­gnie­wał się księ­żulo. — Nie było w tym cudu, wy to zaraz we wszyst­kim boskiej inge­ren­cji się dopa­tru­je­cie. U Rokity dobremu czło­wie­kowi nic nie grozi. Prawda, pro­szę pana? — powo­łał się na Alberta.

Ten poka­zał zie­lony wore­czek czer­wo­no­ar­mi­sty pozo­sta­wiony na półce.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki