Pan Samochodzik i... Pan Samochodzik i skarb Atanaryka - Zbigniew Nienacki - ebook

Pan Samochodzik i... Pan Samochodzik i skarb Atanaryka ebook

Nienacki Zbigniew

3,8

Opis

Zabawne perypetie studenta historii sztuki, który udaje się na kolejną wyprawę archeologiczną. Razem ze swoim bratem Pawłem, oraz Babim Latem, szukają zaginionego skarbu Gotów. Przy okazji przeżywają wspaniałą przygodę w otoczeniu przepięknej przyrody. Pływają kajakiem po jeziorze, nocują pod namoptem i spotykają ciekawe osoby. Czy ich trud się opłaci i uda im się znaleźć skarb? Książka ta jest kontynuacją przygód opisanych w Panu Samochodziku i świętym relikwiarzu.

Powieść Zbigniewa Nienackiego Pan Samochodzik i skarb Atanaryka po raz pierwszy została wydana w 1960 roku jako Skarb Atanaryka. Nie była wtedy pomyślana jako książka o Panu Samochodziku. Autor zdecydował się jednak na zmianę głównego bohatera i rysu fabuły. Opublikowana jako część cyklu stanowiła prequel do opowieści o przygodach detektywa-amatora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (93 oceny)
34
25
22
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wmilewi

Z braku laku…

Drugi tom przygód, do przeczytania ale tylko jeden raz. momentami wieje nudą.
00
Patrycja_Szlachta1

Z braku laku…

Pozostałe części znacznie lepsze
00
AniaPietruczuk

Nie oderwiesz się od lektury

zaskakująco dobra
00
mike77vava

Całkiem niezła

Trochę gorsza pozycja niż te zaliczane do kanonu przygód Pana Samochodzika. Sporo ciekawych faktów historycznych, które niestety brzmią trochę jak "Wikipedia". Zdecydowanie za mało fabuły "kryminalnej" przez co historia traci klimat.
00

Popularność




Zbi­gniew Nie­nacki

Pan Samo­cho­dzik i skarb Ata­na­ryka

Wyda­nie I

Liber Novus

Redak­tor naczelny • Mar­cin Nowak Korekta • Mar­cin Nowak Skład i łama­nie • Mar­cin Nowak Pro­jekt okładki • Maciej Łazow­ski

Wydaw­nic­twoLiber Novus Mar­cin Nowak ul. Łaska 43 95–050 Kon­stan­ty­nów Łódzkiwww.liber­no­vus.plinfo@liber­no­vus.pl

Copy­ri­ght © • Helena Nowicka Copy­ri­ght © for elec­tro­nic ver­sion • Liber Novus Kon­stan­ty­nów Łódzki 2019

ISBN • 978-83-7741-124-7

Liber Novus 2019

* * *

…Zanim po swoim wuju odzie­dzi­czy­łem nie­zwy­kły wehi­kuł, który spo­wo­do­wał, że zaczęto mnie nazy­wać Panem Samo­cho­dzi­kiem, stu­dio­wa­łem histo­rię sztuki na jed­nym z naszych uni­wer­sy­te­tów. Już wów­czas ujaw­niły się moje zdol­no­ści detek­ty­wi­styczne, które spra­wiły, że prze­ży­łem kilka nie­zwy­kle dra­ma­tycz­nych przy­gód i odzy­ska­łem dla naszych muzeów bar­dzo cenne zabytki kul­tury. Miało to póź­niej decy­du­jący wpływ na fakt, że gdy ukoń­czy­łem stu­dia, natych­miast zatrud­niono mnie w Mini­ster­stwie Kul­tury i Sztuki jako swego rodzaju detek­tywa lub — wyra­ża­jąc się ina­czej — czło­wieka do spe­cjal­nych zadań. Owe zada­nia pole­gały na poszu­ki­wa­niu zagi­nio­nych pod­czas minio­nej wojny lub zra­bo­wa­nych przez hitle­row­ców cen­nych pol­skich dzieł sztuki i kolek­cji muze­al­nych, a także już póź­niej włą­czy­łem się w walkę prze­ciw fał­sze­rzom dzieł sztuki, nie­uczci­wym han­dla­rzom anty­ków oraz zło­dzie­jom naszych zabyt­ków kul­tury. Nie­które cie­kaw­sze przy­gody z tych cza­sów opi­sa­łem w cyklu opo­wie­ści o Panu Samo­cho­dziku, a jest tych opo­wie­ści aż dwa­na­ście.

Lecz czy dra­ma­tyczne histo­rie z moich lat stu­denc­kich powinny być zapo­mniane tylko dla­tego, że wów­czas nie pra­co­wa­łem w Mini­ster­stwie i nie nazy­wano mnie Panem Samo­cho­dzi­kiem? Jakże cie­kawa jest na przy­kład sprawa odna­le­zie­nia słyn­nego szcze­ro­zło­tego skarbu króla Ata­na­ryka, którą prze­ży­łem, gdy jako stu­dent bra­łem udział pod­czas waka­cji w pra­cach na wyko­pa­li­skach we wsi Gąsiory? Wyobraź­cie sobie ogromny skarb zło­tych przed­mio­tów, skarb bez­cenny, który został odzy­skany tylko dzięki ludz­kiemu spry­towi i nauko­wej wie­dzy. A ileż z odna­le­zie­niem go wią­zało się nie­zwy­kłych przy­gód…

Zapewne trapi was pyta­nie: kim był król Ata­na­ryk? Dla­czego wła­śnie we wsi Gąsiory w Pol­sce udało się odzy­skać jego złoty skarb? Prze­cież król Ata­na­ryk był Gotem, a co mogli robić Goci — ple­mię skan­dy­naw­skie — na pol­skich zie­miach przed pra­wie dwoma tysią­cami lat, bo to z tam­tych cza­sów pocho­dził ich złoty skarb. Na te pyta­nia odpo­wie wam niniej­sza opo­wieść.

* * *

Ojczy­zną Gotów była połu­dniowa Skan­dy­na­wia. W III wieku n.e. zało­żyli potężne pań­stwo Ostro­go­tów i Wizy­go­tów w połu­dniowo-wschod­niej Euro­pie. Od cio­sów ich mie­czy padły dwa wiel­kie mia­sta: Olbia, poło­żona u ujścia Bohu i Dnie­pru, oraz Tyras, u ujścia Dnie­stru. Pod wodzą Ala­ryka złu­pili Ateny, Korynt, Rzym. Na początku V wieku stali się panami Hisz­pa­nii, a potem pod wodzą Teo­do­ryka Wiel­kiego opa­no­wali Ita­lię. Dotąd pra­wie nikomu nie znane pół­nocne ple­mię ger­mań­skie szczę­kiem swego oręża napeł­niło całą Europę, od ste­pów nad­czar­no­mor­skich aż po daleką Hisz­pa­nię.

Jak się to stało, że w III wieku zna­leźli się Goci nad Morzem Czar­nym?

Napi­sano o Gotach setki roz­praw nauko­wych i powie­ści. Urze­kała pisa­rzy histo­ria pięk­nej goc­kiej kró­lo­wej Ama­la­sunty i jej zde­ge­ne­ro­wa­nego syna Ata­la­ryka, zachwy­cała postać wiel­kiego króla Gotów Teo­do­ryka i jego mądrego mini­stra, Rzy­mia­nina Kas­sjo­dora. Ale choć poświę­cono Gotom tyle ksią­żek, prze­cież nie odpo­wie­dziano w żad­nej z nich w spo­sób zde­cy­do­wany i wyczer­pu­jący: któ­rędy i kiedy wywę­dro­wali Goci ze swej pół­noc­nej ojczy­zny.

Mini­ster króla Teo­do­ryka, mądry Kas­sjo­dor, w latach 526-533 napi­sał na roz­kaz swego władcy „Histo­rię Gotów”. Do naszych cza­sów docho­wała się ona tylko w złym stresz­cze­niu, spo­rzą­dzo­nym w 551 roku przez Jor­da­nesa, mni­cha, Gota z pocho­dze­nia, który — gdy Ostro­goci zeszli już z areny poli­tycz­nej świata — zapra­gnął pamięć o nich oca­lić na kart­kach książki noszą­cej tytuł: „De ori­gine acti­bu­sque Geta­rum”.

Opo­wia­dał Jor­da­nes, że pod wodzą króla Beri­cha odbili Goci od brze­gów Skan­dy­na­wii i na trzech jesio­no­wych okrę­tach prze­pły­nęli przez morze do miej­sca, które przez nich nazwane zostało „Gothi­scan­dza”. A było to nasze wybrzeże Bał­tyku, bowiem Jor­da­nes opi­su­jąc dalej wędrówkę goc­kiego szczepu Gepi­dów, któ­rzy opu­ścili kraj w kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej w ślad za Gotami, mówi: „Ci więc Gepi­dzi, tknięci zawi­ścią, prze­by­wali w kraju Spe­sis na wyspie oto­czo­nej wodami Wisły, którą w mowie ojczy­stej nazy­wali Gepe­do­jos”.

Tylko kilka zdań w księ­dze Jor­da­nesa — a ileż spo­rów nauko­wych i pole­mik! Gdyby pozwo­lić rów­no­cze­śnie prze­mó­wić wszyst­kim kłó­cą­cym się w tej spra­wie, powsta­łaby wrzawa tak wielka, że zagłu­szy­łaby hałas wzla­tu­ją­cego w niebo odrzu­towca. Ale krzyk ten ginie tłu­miony stro­ni­cami gru­bych folia­łów, szem­rze cicho jak stru­myk w murach pra­cowni histo­ry­ków i arche­olo­gów. My, nie­fa­chowcy, musimy dobrze nad­sta­wić ucha, aby choć cokol­wiek usły­szeć…

Wywę­dro­wali Goci ze swej ojczy­zny praw­do­po­dob­nie na krótko przed począt­kiem lub na początku naszej ery. Czy można więc ufać Jor­da­ne­sowi, który dopiero w sześć wie­ków póź­niej opo­wiada o tej wędrówce? — zasta­na­wiają się histo­rycy. I śmieją się z owych „trzech jesio­no­wych okrę­tów”. Bo czyż moż­liwe, aby ple­mię, które pod­biło potem pra­wie cały świat antyczny, wyru­szyło w bój tylko na trzech łód­kach? I docho­dzą do wnio­sku, że Jor­da­nes prze­ka­zuje nam pra­starą gocką legendę. Trzy jesio­nowe okręty mają sym­bo­li­zo­wać póź­niejszy podział Gotów na Ostro­go­tów, Wizy­go­tów i Gepi­dów. Zasta­na­wiają się uczeni: „A może legendą jest także histo­ria pobytu Gotów u ujścia Wisły? Bo czy nie bli­żej i łatwiej było im prze­ma­sze­ro­wać po Pół­wy­spie Jutlandz­kim, a potem wędru­jąc wzdłuż Łaby i Dunaju zja­wić się nad Morzem Czar­nym?”

I wielu histo­ry­ków powiada: „Nie, nie było ni­gdy Gotów na pol­skim Pomo­rzu”.

Jeśli zaś przy­jąć, że wędrówka Gotów odbyła się tak, jak ją opi­suje Jor­da­nes, znowu zagro­dzi drogę mur pytań. Kogo spo­tkali Goci na Pomo­rzu? Czy natknęli się tu na ple­mię ger­mań­skich Bur­gun­dów — jak twier­dzą nie­któ­rzy nie­mieccy naukowcy? A może wypa­dło im wal­czyć z ple­mio­nami Pra­sło­wian pomor­skich? Odnie­śli nad nimi zwy­cię­stwo czy też zostali poko­nani? Jak długo prze­by­wali na Pomo­rzu i kiedy stąd poszli na dal­szą wędrówkę, która przy­nio­sła im tyle sławy?

W spór histo­ry­ków wmie­szali się arche­olo­go­wie. Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzy­sta — wyda­wało się, że arche­olo­go­wie w spo­sób naj­bar­dziej zde­cy­do­wany roz­wiążą zagadkę tak zwa­nej „sprawy goc­kiej”. Jeśli bowiem Goci rze­czy­wi­ście byli na Pomo­rzu, to prze­cież musieli pozo­sta­wić jakieś ślady.

…Są ślady. Wiele śla­dów. Zawi­łych, krę­tych, splą­ta­nych ze sobą jak tropy zwie­rząt w dzi­kiej pusz­czy leśnej. Który z nich jest tym poszu­ki­wa­nym, tym naj­wła­ściw­szym, tym, co zawie­dzie do celu? Arche­olo­go­wie — „tro­pi­ciele histo­rii” — klu­czą pośród roz­rzu­co­nych na Pomo­rzu sta­rych cmen­ta­rzysk, odnaj­dują gli­niane naczy­nia, meta­lowe ozdoby, poznają mate­rialną kul­turę ludzi, co tu żyli przed wie­kami. I jak w pusz­czy leśnej, gdy gonią­cemu po splą­ta­nych śla­dach nagle otwiera się przed oczami wypeł­niona słoń­cem prze­strzeń wolna od drzew i wydaje mu się, że oto dobrnął do kresu lasów, tak i arche­olo­gom zda­wało się nie­raz, że już roz­wi­kłali gocką zagadkę. Potem oka­zy­wało się, że była to tylko nie­wielka polana. A za nią jest znowu las gęsty, pełen zawi­łych tro­pów.

Roz­dział pierw­szy

Paweł chce zapu­ścić bródkę • W poszu­ki­wa­niu magicz­nych krę­gów • Spo­tka­nie z TEMA­TEM • Alfred z Doliny • Straszna histo­ria dziada Rzyndy • Złoty skarb • Smutny przy­pa­dek łowcy raków • Dziwne świa­tełko • „Pawle, czemu mnie prze­śla­du­jesz?”

Zbli­żały się waka­cje — tym razem ostat­nie w moim życiu, ponie­waż ukoń­czy­łem wresz­cie histo­rię sztuki i nawet napi­sa­łem pracę magi­ster­ską. Jak zwy­kle pod­czas waka­cji chcia­łem wziąć udział w eks­pe­dy­cji arche­olo­gicz­nej, a potem przy­gody takiej wyprawy opi­sać w gaze­cie, gdzie jako dzien­ni­karz dora­bia­łem sobie do skrom­nego sty­pen­dium.

Histo­ryk sztuki nie zara­bia w redak­cji gazety zbyt wiele pie­nię­dzy. Zazwy­czaj pisze spra­woz­da­nia lub recen­zje z wystaw arty­stycz­nych lub jakichś odkryć dzieł sztuki. Skrom­nie więc zara­białem, uzu­peł­nia­jąc swoje sty­pen­dium. Kogo obcho­dzą bowiem kore­spon­den­cje z eks­pe­dy­cji arche­olo­gicz­nych i to nie gdzieś za gra­nicą, w Egip­cie czy w Pal­mi­rze, ale z wyko­pa­lisk doko­ny­wa­nych w Pol­sce? A jed­nak cie­szy­łem się, że z ramie­nia redak­cji wyjadę do wsi Gąsiory.

Ocze­ku­jące mnie waka­cje napeł­niały mnie więc rado­ścią. Jedyną tro­skę sta­no­wił mój młod­szy brat Paweł, który wła­śnie zdał maturę, ale nie oka­zy­wał chęci do dal­szego zdo­by­wa­nia wie­dzy. Tak w ogóle był to młody czło­wiek dziw­nie zgorzk­niały i nie­chętny światu, o dzi­wacz­nych manie­rach i braku zain­te­re­so­wa­nia dla kogo­kol­wiek poza wła­sną osobą. Rodzice sądzili, że mogę mieć na niego dobry wpływ, zain­te­re­so­wać go czym­kol­wiek i uczy­nić war­to­ścio­wym czło­wiekiem. Dla­tego popro­sili mnie, abym zabrał go ze sobą na pla­no­waną wyprawę arche­olo­giczną i poświę­cił mu wię­cej uwagi. A wła­śnie w tym cza­sie pasjo­no­wały mnie tajem­ni­cze „kamienne kręgi” odna­le­zione na Pomo­rzu i chcia­łem swoim pra­gnie­niem zba­da­nia ich tajem­nicy zara­zić młod­szego brata.

Powie­dzia­łem do niego:

— Pawle, masz dopiero dzie­więt­na­ście lat. Ale świat w two­ich oczach wygląda jak stara i brudna ścierka. Czy naprawdę nie ma sprawy, która mogłaby cię szcze­rze zain­te­re­so­wać? Czy nic nie jest w sta­nie cię zachwy­cić, prze­ra­zić, wstrzą­snąć, porwać?… W tym roku uzy­ska­łeś maturę. Zda­łeś ją z wyni­kiem prze­cięt­nym. W ogóle wszystko w tobie jest prze­ciętne, let­nie, nija­kie. Pró­bo­wa­łeś zdać na uni­wer­sy­tet i nie przy­jęto cię. Oka­zało się, że nie masz żad­nych szcze­gól­nych zain­te­re­so­wań. Z rów­nym nie­po­wo­dze­niem mógł­byś stu­dio­wać che­mię, fizykę, mate­ma­tykę, etno­gra­fię, medy­cynę czy arche­olo­gię. Rodzi­com i mnie, bratu twemu, nie spra­wi­łeś ni­gdy żad­nego kło­potu. Nie przy­spo­rzy­łeś jed­nak i chwili dumy czy rado­ści. Zaczy­nasz zie­wać po pięt­na­stu minu­tach czy­ta­nia naj­cie­kaw­szej książki, ja zie­wam po pię­ciu minu­tach two­jego towa­rzy­stwa. Powiedz mi: co z cie­bie wyro­śnie? Wieje od cie­bie sza­ro­ścią, ple­śnią i stę­chli­zną jak od pustej beczki po kapu­ście. Bła­gam cię: zain­te­re­suj się czymś i zacznij być czło­wie­kiem, a nie próż­nym śpi­wo­rem bez serca i bez duszy, nie­cie­kawą powłoką kry­jącą tylko kształt czło­wieka. I powiedz mi: co zamie­rzasz z sobą czy­nić, skoro jed­nak nie przy­jęto cię na stu­dia?

Paweł ziew­nął.

— Tym­cza­sem wyjadę z kum­plami na waka­cje nad morze. Wiesz, co posta­no­wi­łem? — oży­wił się. — Zapusz­czę sobie bródkę. Taką szwedzką bródkę, bo nie mam jesz­cze zbyt gęstego zaro­stu.

Wyobra­zi­łem sobie twarz Pawła oko­loną kęp­kami mło­dzień­czego zaro­stu, rude, brzyd­kie wąsiki i nad nimi ogromny nos, świe­cący czer­wono. Patrzy­łem na wykrzy­wione nudą usta, małe śpiące oczka i ogar­niało mnie uczu­cie ogrom­nego nie­smaku, jakby w tym pokoju wraz z jego obec­no­ścią roz­cho­dził się znie­na­wi­dzony zapach goto­wa­nych kala­fio­rów.

— Jesteś śmieszny — wyrze­kłem.

Wzru­szył ramio­nami. Mówił jakby od nie­chce­nia, jak czło­wiek, który prze­żył już wszystko i wszystko pozo­stało poza nim.

— Jeśli ja wydaję ci się śmieszny, cóż mogą powie­dzieć ci, któ­rzy patrzą na cie­bie? Czym się teraz zaj­mu­jesz? Alche­mią? Tru­ci­znami? Rol­nic­twem? A może zamie­rzasz hodo­wać bawełnę albo szy­ku­jesz wyprawę po złote runo?

Mówił długo i zawile jak wszy­scy w naszej rodzi­nie. Żało­sny, smutny czło­wiek. Jakże wiele bym dał, aby uwol­nić go od nudy i sza­ro­ści jego wła­snej osoby, tchnąć ducha w tę gli­nianą figurę o dużym, czer­wo­nym nosie i o policz­kach, które obro­snąć miały nie­chlujną szwedzką bródką…

Zdją­łem ze stołu książki, roz­ło­ży­łem mapę Pomo­rza Wschod­niego. Zazie­le­niła się duża plama Pusz­czy Tuchol­skiej, wąskie, dłu­gie jeziora Wyżyny Kaszub­skiej spoj­rzały na nas jak szparki wielu nie­bie­skich, przy­mru­żo­nych oczu.

— Popatrz, Pawle — zaostrzo­nym koń­cem ołówka dotkną­łem czer­wo­nej niteczki drogi, wiją­cej się wśród jezior. — Dwa lata temu, wędro­wa­łem tędy od Kar­tuz z arche­olo­giem, dok­to­rem Andrze­jem K. Poma­ga­łem mu szu­kać kamien­nych „krę­gów magicz­nych”.

Spod sterty ksią­żek wycią­gną­łem teczkę z foto­gra­fiami i naprędce robio­nymi szki­cami.

— Nie wyobra­żasz sobie, jakie potężne wra­że­nie czyni widok kamien­nego kręgu. Wcho­dzisz do lasu albo na wrzo­so­wi­sko nad jezio­rem i oto nagle naty­kasz się na kilka ogrom­nych kół utwo­rzo­nych z podłu­go­wa­tych gła­zów. Pośrodku koła stoją zazwy­czaj po trzy głazy, z któ­rych środ­kowy bywa wyż­szy od dwóch pozo­sta­łych. Te trzy głazy nazy­wają arche­olo­go­wie „try­li­tami”, zaś te podłu­go­wate „ste­lami”. Z obec­no­ścią krę­gów zwią­zana jest trudna do roz­wią­za­nia zagadka. Praw­do­po­dob­nie twór­cami ich byli Goci! Ale to długa histo­ria…

— Bła­gam cię, nie rób mi wykładu — jęk­nął Paweł.

— Czy lubisz kry­mi­nalne powie­ści?

— Oczy­wi­ście. Byle nie pol­skich auto­rów.

— Nie­stety, to będzie „kry­mi­nał” pol­skiego autora.

* * *

Pamię­tam, był wła­śnie począ­tek wrze­śnia, wie­czór, brnę­li­śmy z Andrze­jem drogą od Kar­tuz.

Prze­ma­sze­ro­wa­li­śmy chyba z pięt­na­ście kilo­me­trów na pie­chotę. Bolały mnie nogi, byłem głodny i zmę­czony, cią­żył mi ple­cak i połowa namiotu. Mijał ostatni dzień lata i ostatni dzień tego­rocz­nej swo­body, naza­jutrz mie­li­śmy wsiąść w auto­bus i jechać do Gdań­ska, a stam­tąd koleją do domu, do zwy­kłych zajęć. Andrzej był arche­olo­giem, a ja koń­czy­łem histo­rię sztuki.

Wędro­wa­łem z Andrze­jem już prze­szło tydzień. Odna­leź­li­śmy jedno wcze­sno­śre­dnio­wieczne gro­dzi­sko, które oka­zało się już kie­dyś przez kogoś odkryte i wymie­nione w pracy nauko­wej, natra­fi­li­śmy na kilka mogił „skrzyn­kow­ców”1.

W napo­tka­nej po dro­dze wsi Gąsiory posta­no­wi­li­śmy zano­co­wać. Czu­li­śmy się tak stru­dzeni, że nie chciało się nam roz­bi­jać namiotu, ale wpro­si­li­śmy się na noc­leg do sto­doły. Gospo­darz, Kaszub, przy­jął nas bar­dzo życz­li­wie i gościn­nie. Opo­wie­dzie­li­śmy mu, skąd i po co wędru­jemy.

— Koła z kamieni? Mogiły usy­pane z kamie­nia z gła­zem na szczy­cie? Są, są u nas. Pięć kilo­me­trów od wsi. Nad jezio­rem.

Podzię­ko­wa­li­śmy za noc­leg i choć noc się zbli­żała, poszli­śmy we wska­za­nym kie­runku. Andrzej był nie­stru­dzony, gdy tylko mały krok dzie­lił go od celu.

Weszli­śmy w pustą, bez­ludną oko­licę. Na jało­wych kamie­ni­stych wzgó­rzach rósł wrzos i malut­kie kar­ło­wate sosenki, piasz­czy­sta droga pro­wa­dziła głę­bo­kim wąwo­zem pośród stro­mych zbo­czy. Na hory­zon­cie maja­czyły lasy — skraj roz­le­głej Pusz­czy Tuchol­skiej. Piękna malow­ni­cza oko­lica, teraz jed­nak kry­jąca swoje piękno pod szarą zasłoną zmierz­chu.

Nad jezio­rem znaj­do­wało się spore wzgó­rze i nie­wielki, rzadki las, scho­dzący po stro­mym stoku pagórka aż do jeziora i do malut­kiego zamu­lo­nego stru­myka. To tu, na wzgó­rzu i nad brze­giem stru­myka, drze­mało od wie­ków stare cmen­ta­rzy­sko. Pośród pni drzew wyra­stały z ziemi podłużne głazy, jedne, jakby roz­rzu­cone w cha­osie bez ładu i składu, inne — uło­żone w wiel­kie syme­tryczne koła ota­cza­jące try­lity.

Noc unie­moż­li­wiała dokład­niej­sze obej­rze­nie cmen­ta­rzy­ska. Roz­bi­li­śmy namiot u ujścia rzeczki, nad brze­giem jeziora. Roz­pa­li­li­śmy ogni­sko, w sąsiedz­twie wody odczu­wało się bowiem chłód bli­skiej jesieni.

Pamię­tam dobrze tę chwilę. Oto prze­cież zbli­żał się do mnie TEMAT. Tajem­ni­czy, nie­ja­sny jak księ­życ wiszący nad jezio­rem, nakryty krą­głą czapą żół­ta­wej mgły. Dookoła nas trwała noc i zupełna cisza. Trzask palą­cych się w ogni­sku sosno­wych gałą­zek wyda­wał się bar­dzo gło­śny. O kilka kro­ków od nas spały kur­hany i kręgi magiczne, smuga bla­sku ognia bez­sze­lest­nie pły­nęła po jezio­rze gdzieś ku dru­giemu brze­gowi, led­wie rysu­ją­cemu się w mroku. Widzia­łem twarz Andrzeja — szczu­płą, pocią­głą twarz, która w bla­sku ognia była pra­wie czer­wona, czer­wono mie­niły się także jego jasne włosy. Pomy­śla­łem, że jest zupeł­nie podobny do owych Gotów, któ­rzy przed nie­spełna dwoma tysią­cami lat sie­dzieli być może tu, w tym samym miej­scu, u ogni­ska, i któ­rych ślady — te kręgi magiczne i kur­hany — tak cier­pli­wie tro­pił. „Wszy­scy mają białą cerę, jasne włosy i przy­jemne oczy, a wyso­kiego są wzro­stu” — pisał o Gotach Pro­kop z Ceza­rei2.

Nagle struga bla­sku na jezio­rze zadrgała, zała­mała się. Dopiero potem usły­sza­łem cichy plusk i zama­ja­czył kształt łodzi rybac­kiej. W mil­cze­niu i bez ruchu ocze­ki­wa­li­śmy przy­jazdu gościa. Wyłu­skał go z nocy blask naszego ogni­ska — jak chyba nikt inny paso­wał do kolo­rytu tej oko­licy. Stary sie­dem­dzie­się­cio­letni rybak kaszub­ski, Alfred Rzynda, zwany wśród swo­ich Alfre­dem z Doliny.

* * *

Teraz, roz­ma­wia­jąc z Paw­łem, wyobra­zi­łem sobie, że jestem jed­nym z kapła­nów goc­kich. Sie­dział przede mną młody, ale zupeł­nie znu­dzony czło­wiek, któ­rego nic nie inte­re­so­wało poza wła­sną nie­cie­kawą osobą.

Jak obu­dzić w nim życie i roz­dmu­chać pra­gnie­nie przy­gody?

Dla osią­gnię­cia tego celu wszyst­kie chwyty zostały mi dozwo­lone, mogłem zasto­so­wać wszel­kie zabiegi magiczne.

Mówi­łem szep­tem. Tajem­nica sznu­ro­wała mi usta:

— Jezioro, przy któ­rym odna­leź­li­śmy z Andrze­jem stare cmen­ta­rzy­sko i kręgi kamienne, nazywa się Dłu­gie. Ale Alfred z Doliny, czyli Rzynda, powie­dział mi, że nie­kiedy zowią je Zło­tym. Przez wiele lat wśród Kaszu­bów zamiesz­ku­ją­cych wieś Gąsiory krą­żyła legenda prze­ka­zy­wana z poko­le­nia w poko­le­nie, że kamienne kur­hany nad jezio­rem kryją złote skarby. Byli nawet tacy, co przy­się­gali, że w noc Sobótki widzieli ognie pło­nące w kur­ha­nach. Tak w legen­dach pali się złoto zako­pane w ziemi. Opo­wia­dał Alfred z Doliny, że jego dziad, rybak na jezio­rze Dłu­gie, posta­no­wił wydo­stać skarby z kur­ha­nów. W noc św. Jana, w tajem­nicy przed wła­sną żoną i synami, zakradł się na cmen­ta­rzy­sko i wypa­trzył, z któ­rego kur­hanu wydo­bywa się blask złota. Miał ze sobą łopatę i kur­han roz­ko­pał. Zna­lazł w nim bogate naczy­nia z litego złota, klej­noty naj­szla­chet­niej­sze. Pierw­szy kur piał, gdy dziad Rzyndy prze­niósł skarby do łodzi, żeby prze­wieźć je do swego domu. Ludzie mówią, że skar­bami ukry­tymi w kur­ha­nach opie­kują się siły nie­czy­ste. Dziad Rzyndy prze­wró­cił się z łodzią na jezio­rze, skarby wpa­dły w głę­boką toń. Rzynda pró­bo­wał rato­wać wielką złotą misę, ale była tak ciężka, że jak kamień młyń­ski pocią­gnęła go za sobą na dno jeziora. Skąp­stwo nie pozwo­liło Rzyn­dzie roz­stać się z ciężką misą, nie wypu­ścił jej z ręki i wraz z nią zato­nął. Odtąd ni­gdy już w żadną noc świę­to­jań­ską nie pali się złoto na cmen­ta­rzy­sku. Nie ma już skar­bów w kur­ha­nach, wykradł je Rzynda i wraz z nimi spo­czął głę­boko pod wodą.

Paweł nie­spo­koj­nie poru­szył się na krze­śle. Na ustach miał scep­tyczny uśmie­szek, ale słowa jego bie­gły zbyt ner­wowo i pośpiesz­nie. Nie potra­fił zama­sko­wać cie­ka­wo­ści.

— To oczy­wi­ście tylko legenda? Lipa? Prawda?

— Nie wiem…

Wes­tchnął.

Czyżby mu żal było, że histo­rię dziada Rzyndy należy wło­żyć mię­dzy bajki?

Wycią­gną­łem spo­śród ksią­żek foto­gra­fię ucha­tego kubka. Na odwro­cie foto­gra­fii wid­niała metryczka:

ZBIORY MUZEUM ARCHE­OLO­GICZ­NEGO: ZŁOTY KUBEK, JEZIORO DŁU­GIE NA POMO­RZU WSCHOD­NIM

— Odna­le­ziono ten kubek jesz­cze przed wojną. Zna­lazca prze­ka­zał go do muzeum. Pro­szę cię, Pawle, zacho­waj tę sprawę w ści­słej tajem­nicy. Ludzie roz­nie­śliby kur­hany w poszu­ki­wa­niu skar­bów, unie­moż­li­wi­łoby to pracę naukow­com.

— I… i… — Paweł aż jąkał się z wra­że­nia — i nie zna­lazł żad­nego innego zło­tego przed­miotu?

— Opo­wia­dał mi stary Rzynda, że zaraz po woj­nie pewien młody chło­pak ze wsi przez całe lato łowił w jezio­rze raki, które potem sprze­da­wał w mie­ście. Pew­nego dnia oka­zało się, że chło­pak ten, syn ubo­giego rol­nika, posiada bar­dzo dużo pie­nię­dzy; kupił działkę ziemi nad jezio­rem i duży dom tam sta­wia. Może doro­bił się na poło­wie raków? Dom wymu­ro­wał duży, ceglany. Ale roz­pił się i umarł. Dom pozo­stał pusty i nisz­czy się, nikt ze wsi nie chce w nim zamiesz­kać. Tłu­ma­czą, że nie wykoń­czony, za bar­dzo na ubo­czu, z daleka od drogi i od wsi. Andrzej, który od trzech tygo­dni kie­ruje eks­pe­dy­cją wyko­pa­li­skową na cmen­ta­rzy­sku w Gąsio­rach, pisał mi w liście, że gdy nocą prze­cho­dził obok tego domu, w oknach zauwa­żył świa­tło. Wszedł do wnę­trza, ale napo­tkał tylko pustkę i ciem­ność. Świa­tło zga­sło albo było tylko złu­dze­niem…

— Hm… — chrząk­nął Paweł.

— Posta­no­wi­łem spró­bo­wać wyja­śnić zagadkę „zło­tego jeziora”. Jadę do eks­pe­dy­cji Andrzeja. Jeśli chcesz, jedź razem ze mną. Zre­zy­gnuj z brody, z kum­pli, z morza… Andrzej przyj­mie cię jako robot­nika. Otrzy­masz dniówkę za pracę przy wyko­pach. Popo­łu­dnia będziesz miał wolne, pomysz­ku­jemy po oko­licy.

— Phi, i tak mają wyglą­dać waka­cje? Harówka na wyko­pach. Nie możesz mnie jakoś ina­czej urzą­dzić?

Roz­gnie­wany pośpiesz­nie skła­da­łem wielką mapę Pomo­rza. Mój młod­szy brat oka­zał się, jak na mój gust, czło­wie­kiem zbyt wygod­nym i pozba­wio­nym wyobraźni. Było mi już wszystko jedno, czy zde­cy­duje się poje­chać ze mną, czy też wybie­rze morze, kum­pli i zapusz­cze­nie bródki. Żało­wa­łem tylko naszej matki, która tak mnie prze­cież pro­siła: „Zabierz go ze sobą, ode­rwij od tych kole­gów, zain­te­re­suj go czymś, niech prze­sta­nie być taki wiecz­nie skrzy­wiony i znu­dzony, pamię­taj, że i ty, jako star­szy brat, pono­sisz za niego odpo­wie­dzial­ność…”

— No co? Jedziesz ze mną? — zapy­ta­łem po raz ostatni.

Rozej­rzał się po moim pokoju, jakby u kogoś nie­wi­dzial­nego szu­kał pomocy czy ratunku.

— Jadę — burk­nął ponuro tonem czło­wieka wyświad­cza­ją­cego ogromną łaskę.

Wie­czo­rem zoba­czy­łem Pawła w małej zady­mio­nej kawiarni. Sie­dział w gro­ma­dzie podob­nych do niego chłop­ców i dziew­cząt, oku­pu­ją­cych aż trzy sto­liki. Chłopcy nosili małe, nie­chlujne bródki, a jeden bez­wąsy palił ogromną fajkę. Czym prę­dzej ukry­łem w kie­szeni swoją ulu­bioną fajeczkę — nie chcia­łem, aby ktoś myślał, że należę do ich towa­rzy­stwa. Dziew­częta miały twa­rze anio­łów, hała­so­wały jed­nak jak prze­kupki. Wszy­scy oni naj­pierw bar­dzo długo i nie­mą­drze mówili o samo­cho­dach, języ­kiem, który wyda­wał mi się podobny do mojej ojczy­stej mowy, ale był chyba jakąś jej dziwną odmianą. Potem nudzili się indy­wi­du­al­nie i zespo­łowo, a wresz­cie poczęli przy sto­liku bawić się w dziwną grę. Pod­rzu­cali do góry pude­łeczko zapa­łek, z nie­zwy­kłym napię­ciem ocze­ku­jąc, na którą stronę upad­nie. Trwało to bar­dzo długo. Tak długo, że opu­ścił mnie spo­kój i czmych­ną­łem z kawiarni.

Na ulicy dogo­nił mnie Paweł i jakiś młody wysoki czło­wiek w spodniach nabi­ja­nych gwoź­dziami jak żoł­nier­skie buty.

— Mój przy­ja­ciel Kurza Rączka — przed­sta­wił go Paweł.

— Poju­trze nasz wyjazd… — przy­po­mnia­łem Paw­łowi.

Kurza Rączka kon­fi­den­cjo­nal­nie uści­snął mą pra­wicę.

— Ach, to pan jesteś ten nadziany facet, co nam Pawła zabiera? Ma baciar faj­nego bra­cia­chę. Pode­rwiemy go panu, koniec świata.

Spoj­rza­łem surowo na swego brata. „Rzekł Pan: Pawle, Pawle, czemu mnie prze­śla­du­jesz?”

Mogiły „skrzyn­kow­ców” — rodzaj gro­bów budo­wa­nych z pła­skich płyt kamien­nych, ukła­da­nych w for­mie skrzyń. Taka budowa gro­bów cha­rak­te­ry­zuje kul­turę nazwaną przez histo­ry­ków kul­turą gro­bów skrzyn­ko­wych; powstała ona na początku epoki żela­znej (ok. 800 r. przed n.e.) na połu­dnio­wym wybrzeżu Bał­tyku i stam­tąd sze­rzyła się w kie­runku połu­dniowo-wschod­nim. [wróć]

Pro­kop z Ceza­rei (ok. 490-562) — histo­ryk grecki. Opi­sał dwór cesa­rza bizan­tyń­skiego Justy­niana (ok. 483-565) i pro­wa­dzone przez niego wojny. [wróć]