Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Pamiętam twarze niemal wszystkich zmarłych, których wyciągnąłem z wody. Ale najgłębiej w umyśle utkwiło mi oblicze samej śmierci. – Przemysław Regulski, ratownik wodny
Porażająca opowieść o przepastnej toni i głębi ludzkiej solidarności
Na plaży we Władysławowie bywa blisko 60 tysięcy ludzi jednego dnia. W szczycie sezonu po mazurskich jeziorach pływa nawet 170 tysięcy osób. Twórcom thrillerów mogłoby zabraknąć wyobraźni, by nakręcić to, co działo się na polskich wodach w ciągu ostatnich lat.
Wstrząsający i poruszający reportaż o pracy ratowników wodnych. O najtrudniejszych akcjach i zawodowej codzienności. O zasadach, które ratują życie, i żywiole, który uczy pokory.
Praca na jeziorach i rzekach różni się od tej nad morzem. Tutaj nie ma tak wysokich fal, sztormów czy prądów wstecznych. Więcej jest jednak wirów czy glonów oplątujących nogi i ręce. No i samobójców skaczących z mostów do rzek. Ciało po wyciągnięciu z wody wszędzie jednak wygląda tak samo.
Ratownictwo – w szczególności wodne – ma w sobie coś uzależniającego. Kiedy ratownik gotów jest walczyć o ludzkie życie, zawsze naraża też swoje. Wobec zagrożenia reaguje odruchowo. Nie kalkuluje, nie waha się. Bohaterowie na co dzień bezimienni i anonimowi, przez cały rok ratujący setki ludzkich istnień, w tej książce otrzymują twarze i głosy.
Niezależnie od tego, czy pracują w WOPR, MOPR, SAR lub mniejszych jednostkach. Każdy z nich doskonale zna ogłuszający dźwięk miarowego rytmu serca, kiedy mierzy się z głębią.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 238
Data ważności licencji: 2/12/2026
Projekt okładki: Tomasz Majewski
Redaktor prowadzący: Anna Wyżykowska
Redakcja: Maria Śleszyńska
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Monika Łobodzińska-Pietruś, Marta Stochmiałek
© for the text by Dawid Góra
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022
Niektóre imiona bohaterów i okoliczności zdarzeń zostały zmienione.
ISBN 978-83-287-2219-4
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
Pamięci Przemysława Regulskiego, ratownika wodnego, jednego z bohaterów tej książki
W Polsce w samym tylko 2020 roku utonęło 460 osób – 412 mężczyzn i 48 kobiet.
Wśród nich aż 223 osoby były w wieku powyżej 50 lat, a 23 nie ukończyły 18. roku życia.
Polacy najczęściej toną w rzekach, w 2020 było 118 takich zdarzeń. Utonięć w jeziorach odnotowano o siedem mniej. Rzadziej ludzie toną w stawach i zalewach. Najmniej utonięć − zaledwie 25 − zdarzyło się w morzu.
Najczęstszą przyczyną utonięć jest kąpiel w miejscu niestrzeżonym, ale nie zabronionym.
117 osób przed utonięciem spożywało alkohol[1].
Sierpień 2004 roku, Ustronie Morskie. Czerwona flaga. Upał, silny wiatr, ponadmetrowe fale. Zachód słońca. Na jego krwiście pomarańczowym tle trzy postaci, chłopcy w wieku od dziesięciu do dwunastu lat. Z każdą minutą zabawy w morzu wchodzą głębiej, w sam środek przyboju, miejsca, gdzie woda porusza się wahadłowo – od brzegu i do brzegu. Jeśli fala przewróci któregoś z nich, nie będzie miał żadnych szans na ratunek.
Ratownicy mają wolne – czerwona flaga na kąpielisku oznacza, że warunki w tym miejscu nie pozwalają na pływanie. Mimo to obserwują, co dzieje się trzysta metrów na zachód od kąpieliska „Centralna”.
Apoloniusz Kurylczyk sięga po lornetkę. Chłopcy mają materac do pływania. Wydają się świadomi zagrożenia. Wchodzą tylko na określoną głębokość. Nie zapuszczają się w pobliże ostróg − drewnianych pali wbitych w brzeg.
Fale załamują się, kotłują. Tworzą wodną kipiel w części przyboju. Chłopcy wchodzą coraz głębiej. Próbują utrzymać się na wodzie, leżąc na materacu. Taka zabawa.
Są o kilka kroków za daleko. Kierownik stanowiska wysyła jednego z ratowników na miejsce. Ma użyć gwizdka i na migi pokazać chłopcom, aby przesunęli się bliżej brzegu.
Ratownik biegnie truchtem. Jest sto metrów od chłopców.
Wtedy widzi scenę, której obawiał się najbardziej.
Jedna z fal niczym dłoń szybkim ruchem zbierająca pionki z planszy do gry ściąga chłopców z materaca. Pusty materac ląduje na brzegu.
Woda gwałtownym pchnięciem przenosi dzieci w stronę ostróg. Są kilka metrów od nich.
Chłopcy jeszcze tego nie wiedzą, ale ratownik widzi doskonale – kolejna fala wrzuci ich z impetem na drewniane pale.
Wskakuje do wody. Dwóch kolejnych ratowników biegnie ze stanowiska na miejsce.
Dzieci są już na ostrogach. Wiszą, trzymając się pali. Fale uderzają o drobne ciała bez litości, woda co chwilę zalewa chłopców po czubek głowy. Prąd wsteczny próbuje wyciągnąć ich wzdłuż ostróg na otwarte morze.
Wszyscy ratownicy są już w wodzie. Pierwszy z nich dopływa do dzieci. Jeśli morze je wciągnie, sytuacja się skomplikuje.
Jeżeli zwolnią uchwyty na ostrogach, umrą.
Dwóch chłopców jest wyraźnie starszych od trzeciego. Ich głowy wystają ponad powierzchnię. Pod nimi momentami przetaczają się dwa metry wzburzonej wody.
Zapada zmierzch, widoczność jest coraz gorsza. Ratownik widzi czarne sylwetki dzieci na tle zachodzącego czerwonego słońca.
Dopłynął. Okazuje się, że najmniejszego chłopca trzyma jeden ze starszych. Przerażony przyciska jego głowę do ostróg, aby nie zabrał go prąd. Jego chwyt nie pozwala młodszemu zaczerpnąć powietrza, głowę małego co chwilę zalewa woda.
To nie może trwać dłużej.
Ratownik zabiera ze sobą chłopca znajdującego się najdalej od brzegu. Dwóch pozostałych ratowników płynie do tych, od których dzieli ich mniejszy dystans.
Zostało dwadzieścia pięć metrów. Nadchodzi fala. Ratownicy zanurzają się pod wodę. Po przejściu grzbietu fali znów są na powierzchni.
Ustalają kierunek. Płyną dalej.
Zostało piętnaście metrów. To jakieś dwie, góra trzy fale.
Idzie kolejna.
Zanurzenie. Fala. Wynurzenie.
Z oczu ratowników znika jedna głowa. Woda wciągnęła najmłodszego. Albo przerzuciła nad palisadą.
Ratownicy dopływają do chłopca wciąż trzymającego się ostróg.
– Gdzie jest trzeci?! – Trudno to nazwać podniesionym głosem. Ratownicy ryczą z całych sił, przekrzykując huk uderzających fal.
Dziecko jest przerażone. Nie daje rady wydusić z siebie ani jednego słowa.
Fala. Zanurzenie. Wynurzenie.
Jeden z ratowników chwyta chłopca i holuje do brzegu.
Został jeszcze najmłodszy. Kurylczyk schodzi pod wodę, ta jednak jest zmącona. Mężczyzna nie widzi nawet własnych rąk.
Wynurzenie. Chłopca nigdzie nie ma.
Ratownik zanurza się znowu. Nurkuje na dno. Patrzy od strony otwartego morza.
Między palami zauważa niewyraźny kształt. Ruch ramion i nóg. Odpycha wodę. Jest przy nim. Po omacku chwyta dziecko pod pachy i wyciąga je na powierzchnię.
W tym czasie wrócił ratownik, który odholował jednego z chłopców na brzeg. Najmłodszego podejmują razem.
Chłopiec nie oddycha.
Adrenalina buzuje w żyłach ratowników. Wręcz niosą dziecko nad powierzchnią wody.
Jeszcze tylko kilka metrów.
Mogą stanąć na dnie. Wyciągają chłopca na brzeg.
Zaskoczenie. Oddech wraca samoistnie.
Chłopiec się rozgląda. Przerażenie i dezorientacja.
Natychmiast ginie w objęciach drugiego. Jak się potem okazuje, to jego starszy brat. Trzeci to ich kolega.
Panika i lęk mieszają się z radością. Szanse na przeżycie były bliskie zeru. A teraz cała trójka odpoczywa na brzegu. Bezpieczna.
Ratownicy hamują wściekłość. Ustalają dane chłopców. To miejscowi. Mieszkają niedaleko Ustronia.
Czekają na karetkę. Przysięgają, że już nigdy nie wejdą do morza przy czerwonej fladze.
– A gdzie są wasi rodzice? – Ratownicy musieli zapytać.
Odpowiedź sprawia, że akcja utkwi im w pamięci na długo.
– Rodzice dużo pracują. Nie mają czasu się nami zajmować.
– Niewiele zabrakło, a mieliby o jednego syna mniej. Może po tej historii znaleźli więcej czasu na opiekę – po latach z przekąsem komentuje Kurylczyk.
Reakcja serca
Lipiec 2014 roku, Darłowo. Pierwszy dzień słonecznej pogody po dwóch dobach sztormu, który rozkołysał Bałtyk. Martwa fala ma wysokość ponad metra.
Wiatr cichnie. Ratownicy spodziewają się osłabnięcia fal, na razie jednak wywieszają czerwoną flagę.
Pełne słońce oznacza, że zapewne niektórzy turyści nie zrezygnują z wejścia do wody. Szczególnie na kąpieliskach niestrzeżonych.
Poranna odprawa. Zapada decyzja o ćwiczeniach z użyciem skutera ratowniczego i platformy do holowania poszkodowanych.
Kurylczyk jako operator skutera sukcesywnie zbiera po jednym ratowniku z każdej wieży.
Mija godzina. Szkoli już trzeciego z kolei.
Uporczywa i nielubiana melodia. Wibracje. Na wyświetlaczu telefonu CKRW – Centrum Koordynacji Ratownictwa Wodnego. Kurylczyk ma złudną nadzieję, że nie chodzi o akcję. Warunki na morzu nie sprzyjają.
– Na wschód od Darłowa, w miejscowości Cisowo trwa akcja tonięcia. Kilka osób próbowało pomóc mężczyźnie, który zaczął tonąć w pobliżu ostróg. Fale i prądy wsteczne były za silne i teraz wszyscy wiszą na ostrogach. Tonięcie masowe. Dokładne miejsce rozpoznasz po tłumie gapiów. Powiadomiłam SAR[2] i kogo się dało. Wy jesteście najbliżej – oznajmia dyspozytorka.
– Przyjmujemy akcję. Udajemy się na miejsce – odpowiada szybko Kurylczyk i łapie za radio. Wywołuje najbliższą wieżę. Podaje, że płynie do Cisowa. Trzeba przygotować zespół, który ruszy plażą.
Na platformie szkolił akurat Łukasza, studenta piątego roku kierunku lekarskiego. Lepiej nie mógł trafić.
– Trzymaj się, płyniemy na akcję! – rzuca przez ramię i zwiększa obroty silnika. Na pełną moc nie pozwalają fale.
Na wysokości portu mijają motorówkę SAR sunącą w tym samym kierunku. Do przepłynięcia mają ponad trzy kilometry.
Wreszcie jest – tłum gapiów. Ale na falochronie nie ma nikogo.
Zatrzymują skuter tam, gdzie zgromadziło się najwięcej ludzi. Za nimi na plażę wpływa motorówka SAR.
W biegu zakładają rękawiczki. Rozglądają się. Pytają, kto potrzebuje pomocy.
Na plaży obok siebie leży sześciu mężczyzn. Są pokaleczeni ostrymi krawędziami ostróg. Bladzi. Otarcia mają właściwie wszędzie. Najwięcej na klatkach piersiowych, przedramionach i podudziach.
Przejmująca cisza. Słychać jedynie szum fal i czyjś cichy płacz. Ci, którzy wyszli właśnie z wody, z trudem łapią oddech.
Obraz jak po bitwie.
Ratownicy szukają osoby, która najpilniej potrzebuje pomocy.
Zauważają ją w tej samej chwili.
Mężczyzna wygląda na siedemdziesiąt pięć lat. Potem okaże się, że ma prawie dwadzieścia lat mniej. Otyły. Oliwkowy kolor skóry.
Zza wydmy wybiegają strażacy z apteczką. Ratownicy klękają przy mężczyźnie. Dopóki nie dotrze sprzęt, trzeba zastosować metodę usta-usta. Student zaczyna resuscytację. Mężczyzna wymiotuje prosto w jego usta.
Ratownik wypluwa treść żołądkową poszkodowanego i woła do strażaków. Jak najszybciej muszą podać tlen z rurką ustno-gardłową.
Kurylczyk uciska klatkę piersiową mężczyzny. Drugi ratownik błyskawicznie umieszcza rurkę w ustach topielca. W przerwach między uciśnięciami wentyluje go tlenem z worka samorozprężalnego.
Strażacy przygotowują lądowisko. Przed chwilą wezwali śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego z sezonowej bazy w Koszalinie.
Ratownicy wymieniają się ze strażakami przy resuscytacji. Na miejsce przyjeżdża karetka pogotowia. Na morzu ludzie z SAR znajdują materac. Służył mężczyźnie do zabawy w wodzie.
Medycy zajmują się poszkodowanymi, którzy wyszli z wody o własnych siłach.
Przy mężczyźnie klęczy córka. Gładzi tatę po udzie. Zanosi się płaczem. Stara się ciągle do niego mówić.
Przylatuje śmigłowiec. Lekarz podaje mężczyźnie leki i adrenalinę. Próbuje defibrylować pacjenta.
Kolor skóry mężczyzny zmienia się na bardziej ludzki. Kurylczyk ma nadzieję, że to nie złudzenie.
Wyczuwa reakcję serca. A to oznacza, że jest szansa. Lekarz podejmuje decyzję – zabierają mężczyznę do szpitala.
Ratownicy pomagają przetransportować go do śmigłowca. Po chwili maszyna wznosi się w powietrze. Odlatuje na zachód, do Koszalina.
– Zebraliśmy sprzęt medyczny z plaży. Oddaliśmy kolegom wybebeszoną apteczkę, z którą biegli jakieś dwa i pół kilometra. Przybiliśmy piątki z chłopakami z innych służb i wsiedliśmy na skuter. Zapowiadał się długi dzień, więc musieliśmy jak najszybciej wrócić na kąpielisko – wspomina Kurylczyk. – Przez cały czas myśleliśmy o tym panu i jego córce. I o tym, czy mogliśmy zrobić coś lepiej. Ale te ostatnie myśli od razu od siebie odrzuciliśmy. To destrukcyjne. Zrobiliśmy dosłownie wszystko co się dało.
Wiadomość ze szpitala przyszła po godzinie 23.00.
Mężczyzna zmarł.
Pancerz
Sierpień 2018 roku, Darłowo. Brzeg między kąpieliskiem a falochronem przy wejściu do portu. Coraz silniejszy wiatr.
Trójka rodzeństwa: jedenastoletnia dziewczynka i dwóch chłopców, trzynasto- i piętnastoletni. Wchodzą do wody bez nadzoru rodziców.
Po kilkunastu minutach do znajdującego się sto pięćdziesiąt metrów od miejsca zdarzenia stanowiska ratowników przychodzi matka. Pyta, czy nie widzieli jej dzieci. Poszła do toalety, a kiedy wróciła, ich już nie było.
Kwatera wynajmowana przez rodzinę znajduje się pół kilometra od plaży. Mąż sprawdził, czy nie ma tam dzieci. Ale lokal jest pusty.
Na kąpielisku od kilku minut wisi czerwona flaga. Nie tylko ze względu na zdarzenie. Warunki pogodowe uległy pogorszeniu. Wiatr wieje coraz silniej.
Dyspozytor kieruje na miejsce wszelkie możliwe służby. W tym SAR, który o pomoc w poszukiwaniach prosi woprowców. Ratownicy na plaży zostali wynajęci przez gminę i nie należą do WOPR.
Mija dwadzieścia minut od rozpoczęcia poszukiwań. Pewien niebędący na służbie policjant podnosi alarm w pobliżu falochronu zachodniego.
Razem z ratownikiem wyjmują z wody ciało najstarszego z rodzeństwa. Resuscytacja.
Przylatuje śmigłowiec. Zabiera piętnastolatka do szpitala w Koszalinie.
Trwają poszukiwania pozostałych dzieci. Bez skutku.
Trzeciego dnia następuje przełom. Do straży granicznej dzwoni kapitan statku wycieczkowego. Zauważył ciało unoszące się na morzu.
Dwoma skuterami płyną ratownicy WOPR. Ciało dryfuje trzysta metrów od wejścia do portu w Darłowie.
Uwagę zwracają piękne złote włosy. To dziewczynka. Ratownicy podejmują ją i transportują na nabrzeże w porcie.
Po dziewięćdziesięciu sześciu godzinach od zdarzenia turyści zgłaszają, że na falochronie po wschodniej stronie portu zatrzymało się ciało chłopca. Ratownicy WOPR z pomocą służb SAR-u transportują je do portu skuterem, aby nie nieść go przez plażę pełną turystów.
To ostatni z poszukiwanych. Trzynastoletni chłopiec.
Jego brat, odnaleziony jako pierwszy, zmarł w szpitalu.
Dokładne okoliczności zdarzenia nie są znane. Mówi się jednak o świadku, który wszystko widział. Nawet zaczął zeznawać. Jednak kiedy policjanci mieli spisać zeznania, uciekł. Nie chciał kłopotu.
– Najważniejsze to wykonać robotę jak najlepiej i trzymać się procedur. To chroni przed nieprzespanymi nocami i poczuciem winy. Ważne też, aby pierwsze takie zdarzenie nie zdążyło wniknąć do serca. A pancerz ochronny buduje się rozmową, odnalezieniem swojej roli w sytuacji, świadomością celów i procedur – tłumaczy Apoloniusz Kurylczyk.
I dodaje, że widział ratowników przekonanych o tym, że u nich na kąpielisku nie zdarzy się nic złego. A potem nie potrafili poradzić sobie ze śmiercią.
– Znam co najmniej dziesięć osób, które po akcjach z takim zakończeniem już nigdy nie założyly koszulki ratownika. Czasem nawet wystarczy, że pierwszy raz zobaczą resuscytację, mają kontakt ze zwłokami. Emocje powodują w nich takie zmiany, że nie mogą dalej pracować – opowiada ratownik.
Dziś ma czterdzieści dwa lata, żonę i dwóch synów w wieku dziewięciu i trzynastu lat. Jest ratownikiem od ćwierć wieku, prezesem Zachodniopomorskiego WOPR, członkiem Komisji Zarządzania i Administracji w International Life Saving Federation of Europe, a także wykładowcą bezpieczeństwa wodnego na Uniwersytecie Szczecińskim.
Nie chce, aby jego dzieci zostały ratownikami. Bo to wybór na całe życie.
– A przynajmniej nie naciskam. Wiedzą, dokąd iść, jeśli postanowią wybrać taką drogę. Uważam jednak, że jeden społecznik w rodzinie w zupełności wystarczy – kwituje Kurylczyk.
Słowo klucz
Katarzyna Chmiel ma czterdzieści lat. Uczy chemii, fizyki i biologii w szkole podstawowej. Od sześciu lat jest kołobrzeżanką. Każdego lata pracuje na kąpielisku jako ratowniczka WOPR.
I każdego lata przeraża ją taki sam brak odpowiedzialności wśród ludzi. Głównie opiekunów dzieci.
– Rodzice grodzą się parawanem, siedzą przy wydmie. Telefony w rękach, a dzieci na brzegu. Albo w wodzie. Podchodzimy do dziecka i pytamy, czy wszystko w porządku. Widzimy, jak mama i tata machają zza parawanu. I tyle. Tak wygląda według niektórych opieka nad dzieckiem – irytuje się Chmiel.
W Kołobrzegu poza piaskiem, morzem (i parawanami) są też falochrony. Turyści wykorzystują je, aby robić zachwycające zdjęcia zachodu słońca. Przy okazji łamiąc wszelkie możliwe zakazy.
– Co druga osoba na nie wchodzi. Paranoją jest, że pierwsze zdjęcie tradycyjnie wykonuje się przy znaku zakazującym wchodzenia na konstrukcję. Kolejne cyka się już parę metrów dalej. Niektórzy na falochron wprowadzają dzieci. Nie było sezonu, żeby w tym miejscu nie zdarzały się wypadki – mówi ratowniczka.
Dno przy falochronie zmienia się w zależności od prądów morskich. Wystarczy krok, aby wpaść w dwumetrową dziurę przy palach.
– Kilka lat temu zauważyliśmy tam samotnie brodzącą ośmiolatkę. Nagle wpadła do głębokiej wody. Wyciągnęliśmy ją. Zachłysnęła się wodą, miała zawroty głowy. Czuła się fatalnie, więc podaliśmy jej tlen. Ojciec dziewczynki znalazł się po dziesięciu minutach, przyszedł na miejsce zdarzenia wyłącznie dlatego, że dostrzegł zbiorowisko gapiów. Sam chciał zobaczyć, co się stało. Tymczasem niczego nieświadomy znalazł swoją córkę leżącą pod aparatem tlenowym. Rzadko się tak zachowujemy, ale kolega nie wytrzymał i stanowczo wytłumaczył panu, na czym polega opieka nad dzieckiem. Słowa „przepraszam” i „dziękuję” padły kilkadziesiąt razy – opowiada Chmiel.
Codzienność ratowniczek i ratowników nad morzem to pomaganie przy wyjściu z wody, ostrzeganie przed konsekwencjami pływania zbyt daleko od brzegu i opatrywanie drobnych ran.
– W dwa tysiące dziewiętnastym zdarzyło się coś odbiegającego od naszej rutyny. Szukaliśmy bowiem starszej pani. To zdarza się rzadko. Po pomoc do nas przyszedł jej mąż. Mówił, że może poszła na zakupy, ale zaniepokoił się, bo czekał na nią już bardzo długo. Okoliczności zdarzenia tłumaczył przez kilka minut, aż wreszcie padło słowo klucz. Żona jest Polką, ale od dłuższego czasu mieszka w Niemczech i przez demencję nie jest w stanie porozumiewać się w języku polskim. Od razu uruchomiliśmy quady, samochód. Przeczesywaliśmy teren. Po piętnastu minutach sukces. Policja dała nam znać, że kawałeczek dalej też przesiadują plażowicze. Pani siedziała, jak gdyby nigdy nic, przy wydmie. Mąż rozpłakał się z radości. Przyszedł do nas kolejnego dnia i również płacząc, dziękował, że nie zlekceważyliśmy zgłoszenia i natychmiast zaczęliśmy działać – relacjonuje ratowniczka.
Nad morzem są dni, a nawet tygodnie, kiedy nie ma żadnej wymagającej akcji. Są też takie, kiedy w ciągu godziny trzeba ratować kilka osób naraz.
„Nie odchodź za daleko”
Tak było w lipcu 2013 roku. Na niestrzeżonej plaży we Władysławowie od godziny 10.00 do 11.00 tonęło osiem osób. Ratowników ze stanowiska na plaży strzeżonej mogło tam nie być. To nie jest ich obowiązek. Na swoim kąpielisku, ze względu na trudne warunki, wywiesili jednak czerwoną flagę. Mieli więc chwilę, aby sprawdzić, co dzieje się obok. Chcąc zapobiec tragedii, postanowili wysłać patrol w stronę portu.
– Zauważyliśmy dwie tonące osoby. Byliśmy we trzech, dwóch ratowników z bojkami SP[3] oraz węgorzem[4]. Posiadaliśmy również zasobnik, czyli potocznie mówiąc, worek z liną i szelkami, który ułatwia ściągnięcie ratownika z powrotem na brzeg. W momencie, kiedy wyciągaliśmy dwójkę turystów, czterdzieści metrów dalej zaczęły tonąć kolejne dwie osoby. Poprosiliśmy o wsparcie sąsiednie stanowiska ratownicze. Wydobyliśmy tonących i rozpoczęliśmy klarowanie sprzętu – czyszczenie i przygotowanie go do następnej akcji. Ale kilkanaście metrów dalej zauważyliśmy, że znów ktoś tonie. Trzy osoby. W tym czasie dostaliśmy informację, że w wodzie zaginęła kolejna osoba. O tej wcześniej nie wiedzieliśmy – wylicza Michał Zieliński, który dyżurował wtedy na plaży.
Ostatniego tonącego znaleziono po godzinie. Gapie nie potrafili wskazać dokładnego miejsca tragedii. To wydłużyło czas przebywania człowieka pod wodą. W poszukiwaniach pomagała Brzegowa Stacja Ratownictwa Morskiego we Władysławowie. Po wyciągniętego z wody mężczyznę przyleciał śmigłowiec LPR, ale trzydziestodwulatek nie miał szans na przeżycie.
– Cała akcja była oczywiście naszym sukcesem. Szczególnie że właściwie nie musiało nas tam być. Wcześniej informowaliśmy plażowiczów, że ze względu na panujące warunki nie powinni się kąpać, ale jak to często bywa, nie posłuchali. – Ratownik wzrusza ramionami.
Ma dwadzieścia osiem lat, mieszka w Łodzi. Od czternastego roku życia każdy sezon spędza nad morzem, zawsze w tym samym miejscu. Władysławowską plażę nazywa swoim drugim domem.
Od zawsze miał do czynienia z wodą. Był utalentowanym pływakiem, zawodnikiem piłki wodnej. Po grze i upragnionym zwycięstwie z drużyną ŁSTW w finale mistrzostw Polski postawił, że będzie przekazywać swoją wiedzę innym.
Teraz uczy wychowania fizycznego i jest trenerem pływania. Otworzył sekcję pływacką dla osób z niepełnosprawnościami.
Kurs na ratownika ukończył, gdy tylko osiągnął wymagany wiek. Poza sezonem dorabia na łódzkich pływalniach.
W ratownictwie zakochał się, oglądając film Patrol i kultowy serial Słoneczny patrol. Dziś wie, że nie ma on wiele wspólnego z rzeczywistością, ale wspomina go z nostalgią.
– Umówmy się, głównym problemem ratowników na plażach nie są problemy sercowe. To, co jest naszą największą zmorą, rzadko pojawiało się w serialu. Chodzi oczywiście o alkohol spożywany przez turystów. Pamiętam, jak w dwa tysiące czternastym uprzedzaliśmy jednego mężczyznę, żeby nie wchodził do wody. Było od niego czuć alkohol. Po krótkiej wymianie zdań ustąpił, po czym poszedł na plażę niestrzeżoną. Kilka godzin później ten sam mężczyzna zaczął się topić. Pobiegłem tam z kolegą. Tonął stosunkowo blisko brzegu, trafił na wyrwę w podłożu. Przyszła fala. Nakryła go raz, potem znowu. To może wystarczyć, by kąpiel skończyła się tragedią. Szczególnie kiedy we krwi płynie alkohol. Wyciągnęliśmy go z wody i zaczęliśmy resuscytację. Krążenie wróciło po jednym cyklu uciśnięć. Gdy mężczyzna odzyskał przytomność, mój kolega spojrzał mu w oczy i zapytał: „Poznajesz?”. Facet był w szoku, początkowo odmówił przyjazdu karetki. Zgodził się dopiero po usilnych namowach – opowiada ratownik.
Nieodpowiedzialność turystów na niestrzeżonych plażach to wręcz plaga. Plażowicze idą tam, aby mieć spokój od ratowników. A także wtedy, kiedy na kąpieliskach strzeżonych powiewa czerwona flaga.
Wywiesza się ją, gdy występuje chemiczne lub biologiczne skażenie wody, prądy wsteczne. Również przy ograniczonej widoczności, silnym wietrze czy zbyt wysokiej fali.
Najwięcej tragedii odnotowuje się przy prażącym słońcu i mocnym wietrze, który spiętrza morze. Oczywiście na akwenach bez ratowników, bo na kąpieliskach strzeżonych powiewa wtedy wspomniana czerwona flaga.
– Wywieszając flagę, usłyszałem kiedyś, że robię to, bo nie chce mi się pracować. A pan przyjechał ze Śląska i na co dzień ciężko pracuje w kopalni. I jemu się należy. Często po wymianie „uprzejmości” ludzie ostatecznie decydują się nas posłuchać. Ale czasami oczywiście nie. Bardzo często jest tak, że wyżyłowany „kark” z łańcuchem na szyi jest milszy i bardziej uczynny niż niepozorny, niczym niewyróżniający się facet – dochodzi do wniosku ratownik.
Zieliński o właściwym zachowaniu na kąpieliskach uczy w łódzkiej społecznej szkole podstawowej STO nr 1. Marzy o tym, aby w każdej podstawówce w Polsce był obowiązek odbywania części zajęć WF-u na pływalniach.
– U nas jest tak, że w ramach jednej godziny tygodniowo mamy obowiązkowy basen. Początkowo uczymy pływać, a potem doskonalimy technikę. Starszym dzieciom, bardziej w ramach ciekawostki, wprowadzamy też elementy ratownictwa wodnego. Doszliśmy do wniosku, że warto byłoby spróbować zaszczepić w dzieciach takie zainteresowanie. Kilku uczniów z ósmych klas po naszych lekcjach poszło na kurs młodszego ratownika. Planuję wystawiać dzieciom karty pływackie. – Głos Michała jest pełen entuzjazmu. – Im więcej osób będzie potrafiło pływać, tym większą świadomość i rozsądek będą wykazywać, spędzając czas nad wodą.
Rozsądku brakuje także tym, którzy mają pod swoją pieczą innych.
Rodzice przekraczają wszelkie granice nieodpowiedzialności przede wszystkim w stosunku do swoich dzieci.
– Dziecko bardzo szybko się gubi, szczególnie małe. Ale dla turystów często priorytetem na plaży są słońce, dobre miejsce, telefon, czasem książka. Rodzic rzuca hasło: „Nie odchodź za daleko” i po kłopocie. „Mama będzie patrzyła, a ty nie wchodź do wody”. Tyle że wcale nie patrzą – łapią za telefon lub odwracają się w kierunku słońca. Przecież trzeba wrócić do pracy z opalenizną. Na ogół po zniknięciu dziecka matka przez kwadrans szuka go sama, a dopiero potem powiadamia ratowników. Kiedy podejrzewamy wejście do wody, angażujemy kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu ratowników. Jeśli korzystamy z uprzejmości plażowiczów, to w wodzie, w łańcuchu, mamy nawet kilkuset ludzi. Bierzemy osoby z brzegu i zaczynamy akcję poszukiwawczą. Pamiętam, jak w Sopocie o godzinie jedenastej przyprowadzono do nas błąkające się dziecko. Przygarnęliśmy je na chwilę w nadziei, że zaraz ktoś się po nie zgłosi. Ale minęła godzina siedemnasta i dalej nikogo nie było. O osiemnastej maluchem zajęła się policja. Mniej więcej wtedy zadzwoniła pani i spytała, czy czasem nie widzieliśmy jej dziecka. Po siedmiu godzinach! – opowiada z kolei Maciej Dziubich, prezes Sopockiego WOPR. Do dziś jest wstrząśnięty beztroską matki.
Beztroska to zresztą słowo klucz. Także w podejściu do pływania.
Styl życia
Światowa Organizacja Zdrowia podjęła rezolucję, która ma wspomóc państwa członkowskie Organizacji Narodów Zjednoczonych w zapobieganiu utonięciom, stając się bronią do walki z beztroską i brakiem świadomości. Na jej podstawie WOPR chce stworzyć wytyczne dla Polski.
Powołano zespół, w którego skład wchodzą specjaliści w zakresie prewencji.
Polacy bowiem nie potrafią pływać.
– Próbujemy nakłonić Ministerstwo Edukacji do wprowadzenia obowiązkowej nauki pływania w szkołach podstawowych. Dzieciaki albo nauczą się pływać, albo przynajmniej nabiorą szacunku do wody. Gdy zniesiono obowiązkową naukę pływania w szkołach, ukształtowało się pokolenie beztroskie w stosunku do wody. Teraz to pokolenie ma dzieci, którym nie przekazuje podstawowych zasad i stąd się biorą problemy z pływaniem. Chcemy, żeby obowiązek wrócił z możliwością zakończenia tej nauki certyfikatem takim jak karta pływacka. Walczymy też w Międzynarodowej Federacji Ratownictwa Wodnego (ILS) o to, aby międzynarodowa karta pływacka była uznawana na całym świecie. W wielu krajach bowiem jest tak, iż wystarczy, że dziecko utrzymuje się na wodzie. Tymczasem ono powinno umieć się przemieszczać, czyli dopłynąć do pierwszego bezpiecznego miejsca; chociaż tyle. Bo są miejsca, gdzie pomoc nie dotrze tak szybko, aby je uratować – wyjaśnia Paweł Błasiak, prezes Zarządu Głównego WOPR. – Drugim elementem tego programu jest zapobieganie, a więc programy udzielania pierwszej pomocy na lądzie. Mamy projekt laboratorium z pięćdziesięcioma fantomami – w ciągu trzech godzin dzieci uczyłyby się schematów postępowania w wodzie w rytm muzyki. Należałoby powtarzać to co rok lub co dwa lata. Aż wreszcie się utrwali. Chodzi o mobilny rescue lab, który jeździłby po całej Polsce, a ratownicy prowadziliby szkolenia.
Trzecim obszarem działań ma być promocja bezpiecznego korzystania z akwenów. Większość rodziców nie potrafi nawet poprawnie założyć kamizelki asekuracyjnej swoim dzieciom, przez co pociechy wypadają z nich w wodzie. Szczęście w nieszczęściu, jeśli rodzice są blisko.
Powodzenie programu zależy jednak od tego, jakim wsparciem obejmie go rząd. WOPR zgłosiło się do odpowiednich ministerstw. Jego przedstawiciele chcą, żeby program był interdyscyplinarny i niepolityczny. Błasiak wierzy, że tak się stanie, bo przez dwadzieścia lat był członkiem formacji będącej blisko najważniejszych osób w państwie. Jako dyrektor Sztabu Działań Ochronnych stanowił wręcz o jej funkcjonowaniu. Chodzi o BOR, gdzie pracował niezależnie od opcji politycznej, która wchodziła na salony. Dało się.
WOPR nazywa swoim drugim „ja”. Choć – jak uparcie przekonuje – do pogotowia wstąpił dlatego, że… jego partnerka miała na imię Monika. A jak wiadomo, Monika musi być dziewczyną ratownika.
Bliżej prawdy jest jednak historia o koledze, z którym dzielił żołnierski pokój. To on wymyślił, że razem pójdą na kurs ratowniczy.
Po latach w wojsku chciał wstąpić do którejś ze służb porządkowych, ale nie mógł z powodu ojca, która miał obywatelstwo amerykańskie. W 1990 roku tata zmarł, a Błasiak, pracując na pływalni, poznał kilka osób z BOR. Padło więc na tę służbę. Pracował w niej do 2009 roku.
Potem został prezesem stołecznego WOPR. Po przejściu kilku kolejnych szczebli, w 2019 roku, został wybrany na stanowisko prezesa Zarządu Głównego WOPR w Polsce.
Ma żonę i trójkę dzieci. Córki są ratowniczkami, a zięć gra w ekstraklasie piłki wodnej.
Mimo że pełni służbę prezesa, nie uważa się za najważniejszą osobę polskiego ratownictwa wodnego. Pogotowie bowiem nie ma struktury jak wojsko. WOPR, jak powtarza Błasiak, to styl życia.
– Ratownictwo wykonuje podmiot do tego uprawniony w porozumieniu z wójtem, burmistrzem lub prezydentem. To oni ustalają, jak to robić, jaki sprzęt muszą posiadać, ilu ludzi. Tym zajmuje się sam dół. A góra jest od współpracy międzynarodowej i systemu szkoleń, żeby to wszystko grało. Mówimy, jak ratować, jak utworzyć plan, jak szkolić, dajemy programy i możliwości współpracy międzynarodowej. Zajmujemy się prewencją na poziomie międzynarodowym. No i sportem – tłumaczy prezes. – Oczywiście ciągle słyszę o tym, co dzieje się w lokalnych jednostkach. Między innymi o podejściu ludzi do nas. Kiedyś stykałem się z tym osobiście, teraz już nie. Jednak chcę, żeby to wybrzmiało: słowo „dziękuję” po udanej akcji to dla nas duża przyjemność. Niestety pada rzadko. Oczywiście nawet jeśli go nie usłyszymy, nadal będziemy wykonywać swoją pracę, tak jak nas nauczono. Ale „dziękuję” to magiczne słowo. Budujące.
Brak podziękowania to jednak często najmniejszy problem ratowników na kąpielisku.
Do trzech razy śmierć
20 lipca 2013 roku, Władysławowo. Wiatr północny, trzymetrowe fale. Pięćdziesięciolatek wchodzi do wody. Ratownicy kilkukrotnie powtarzają, że nie ma warunków do pływania. Wypraszają go z wody. Wściekły mężczyzna wraca na plażę.
21 lipca 2013 roku, Władysławowo. Wiatr północny, trzymetrowe fale. Ten sam mężczyzna wchodzi do wody. Tym razem kilkadziesiąt metrów dalej. Podchodzą do niego ratownicy z innej grupy i informują o zagrożeniach. Mężczyzna jest zły, wraca na plażę. Woprowcy słyszą krzyk poirytowanej żony pięćdziesięciolatka. Nie rozumie, dlaczego mąż nie może się kąpać. Przecież pływałby tylko przy brzegu.
22 lipca 2013 roku, Władysławowo. Plaża blisko portu. Wiatr północny, trzymetrowe fale. Prądy wsteczne wciągają każdego, kto próbuje głębiej wejść w morze. Jeden z ratowników zauważa tonącego mężczyznę. Dramat rozgrywa się pięćdziesiąt metrów od brzegu. Ratownik z kolegą po fachu wyprasza plażowiczów z wody. O sytuacji informuje ratownictwo wodne z Gdyni, które przy użyciu specjalistycznego sprzętu ma pomóc w akcji od strony morza.
Ratownik wchodzi do Bałtyku zabezpieczony liną. Dopływa do mężczyzny, który już od kilku minut jest pod wodą. Wyciąga go na brzeg. Zaczyna się resuscytacja.
– Kiedy zobaczyłem twarz tego człowieka, nie mogłem uwierzyć. Do dziś ją pamiętam. To ten sam facet, którego dzień i dwa dni wcześniej wypraszaliśmy z wody. Zamiast złości zrobiło mi się go żal. Przyleciał śmigłowiec lotniczego pogotowia ratunkowego. Przekazałem pana ratownikom. Żona, teraz pełna pokory, próbowała ze mną rozmawiać. Ale nie dałem rady. Nie chciałem. Miałem dość. Zazwyczaj jestem otwarty na turystów, ale teraz coś we mnie pękło – mówi Jarosław Radtke, który brał udział w akcji.
Pięćdziesięciolatka nie udało się uratować. Zmarł jeszcze na plaży.
Tego samego dnia ratownicy z tej samej grupy wyciągali trzydziestolatka, który pływał na niestrzeżonym kąpielisku. On również nie przeżył.
Rodzina zmarłego pozwała WOPR.
– Wszystko było dobrze oznakowane, ale ludzie są potwornie roszczeniowi. Wydaje im się, że jak znają treść jakiegoś paragrafu, to rozumieją, co wynika z danego przepisu. Niestety, umiejętność czytania i pisania nie wystarczy. Sprawa szybko się skończyła, sąd oczywiście oddalił pozew – podkreśla Radtke. – Dwudziestego drugiego lipca zginęła jeszcze jedna osoba. Czterdziestolatek. Przebieg akcji był podobny, ale zdarzenie miało miejsce kilka kilometrów od nas, więc nie byłem jego bezpośrednim świadkiem.
W trzech akcjach brało udział dwudziestu pięciu ratowników wodnych, do tego ratownicy medyczni, strażacy i policja.
– Wieczorem moja ekipa była tak zmęczona, że nie mogliśmy o własnych siłach dojść do domu. Zamówiłem posiłek, musiałem ich namawiać, żeby coś zjedli. Każdego dnia latem na plaży we Władysławowie jest około sześćdziesięciu tysięcy ludzi. Przyjeżdżają do nas czasem toprowcy oraz goprowcy i sami nie mogą uwierzyć, patrząc na te tłumy. A przecież w góry też chodzi masa turystów. Kilkanaście lat temu byłem w stanie usłyszeć dźwięk otwieranej przez plażowicza puszki z piwem i poczuć zapach alkoholu. Dziś nie ma miejsca, żeby spokojnie pójść z dzieckiem za rękę – stwierdza Radtke.
Uszło powietrze
7 sierpnia 2020. Ratownicy otrzymują informację o zaginionym jedenastolatku. Chłopiec pływał z dmuchanym kołem. Do przeszukania kąpieliska użyto motorówki, zaangażowano też straż pożarną i policję.
Chłopca odnaleziono trzy kilometry dalej. Szedł w kierunku Helu. Ratownicy Brzegowej Stacji Ratowniczej zabrali go na łódkę i odprowadzili do ojca.
– Najgorsza była reakcja taty. Załamała mnie. Kiedy przejmował dziecko od ratowników, zauważył, że z koła, które chłopak miał na sobie, uszło powietrze. Zamiast przytulić syna, ojciec podniesionym głosem zapytał: „Dlaczego je przedziurawiłeś?!”. Po takich słowach ręce opadają i traci się ochotę do działania. Od razu stamtąd poszedłem. Pocieszała mnie tylko myśl, że historia nie skończyła się tragicznie – wspomina Radtke.
Rok wcześniej ratownicy znaleźli sześciolatka, który błąkał się sam po plaży. Płakał, bo nie mógł znaleźć taty. Woprowcy ruszyli na poszukiwania ojca, policja nadawała komunikaty przez megafon. Mężczyzna przyszedł od strony miasta. Po godzinie. Tłumaczył, że widział policję, ale najpierw poszedł po dowód osobisty do hotelu.
Tak naprawdę postanowił zaczekać, aż upłynie trochę czasu, ponieważ pił wcześniej alkohol i nie chciał, aby policja postawiła mu zarzuty.
W tym czasie chłopiec coraz bardziej tracił nadzieję, że ktoś w końcu po niego przyjdzie.
Ile kosztuje życie?
Ratownicy na plaży zarabiają między trzy i pół a cztery i pół tysiąca złotych netto. Czasem trochę mniej, czasem trochę więcej. Pracują na ogół od godziny 9.00 do 17.00 przez sześć dni w tygodniu. Niektórzy siedem.
Składka w WOPR to pięćdziesiąt złotych rocznie. Ratowników przeszkolonych przez pogotowie jest około stu tysięcy, tych płacących składki – dwadzieścia tysięcy. Duża część wyszkolonych ratowników pracuje w podmiotach, które mają uprawnienia ratownicze, ale działają prywatnie i niezależnie.
Po wejściu ustawy z 2011 roku prawo do obsługi kąpieliska w praktyce wygrywa podmiot, który podał w przetargu najniższą cenę.
Paweł Błasiak, prezes Zarządu Głównego WOPR: Jeśli dana firma nie spełnia wymogów, bo ma dwie łódki na kąpielisku zamiast czterech, to i tak nikt nie zamknie plaży. Dadzą jakąś karę i tyle. A w umowie może w ogóle nie być mowy o karach. Wszystko zależy od tego, jaki podmiot zamawia ratowników. Ratownicy dostają od osiemnastu do dwudziestu czterech złotych na godzinę i więcej nie zarobią, bo inaczej firma nie wygra przetargu. Niestety w niektórych miejscach ratownictwo wodne idzie w złym kierunku. Obecnie mamy do czynienia z typową komercją. Podmiotów jest sto dwanaście. Czy utrzymują dwudziestoczterogodzinne dyżury? Czy mają osoby, które poradzą sobie dosłownie w każdej sytuacji? Część tak, owszem. Ale większość? Śmiem wątpić. Pewien poziom bezpieczeństwa się skończył. A w tej kwestii cena nie może grać roli.
Oferty na obsługę konkretnych kąpielisk składa się w gminie. To one rozpisują przetargi.
– Wygrywa ten, który przedstawi najlepszą ofertę, a więc też ten, który nie przeznacza zbyt dużo pieniędzy na wynagrodzenia. Musimy walczyć, aby realizować swoją pasję. Tak jest od dwa tysiące dwunastego, kiedy ustawa weszła w życie. Rywalizujemy na przykład z firmami, które zatrudniają ratowników z Ukrainy. Nie mówię, że są gorsi, ale na pewno nie znamy ich umiejętności tak jak swoich. Poza tym pracują za zdecydowanie mniejsze pieniądze. Dochodzi do absurdów. Na przykład dziesięć punktów więcej w przetargu dostaje ta firma, która zgadza się na zapłatę z miesięcznym lub jeszcze większym opóźnieniem – tłumaczy Radtke, prezes WOPR województwa pomorskiego, przewodniczący komisji rewizyjnej w Zarządzie Głównym WOPR w Warszawie i prezes oddziału w Pucku.
