Wola sensu - Viktor E. Frankl - ebook

Wola sensu ebook

Viktor E. Frankl

5,0

Opis

Prawdziwym wyzwaniem współczesnej psychiatrii jest odpowiedzenie na egzystencjalna pustkę. Coraz więcej pacjentów uskarża się bowiem na poczucie bezsensu i życiowej próżni. Logoterapia uczy, że nawet tragiczne i negatywne aspekty życia, jak na przykład nieuniknione cierpienie, mogą zamienić się w triumf ludzkiego ducha pod warunkiem, że przyjmiemy odpowiedni stosunek do sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. W epoce, w jakiej przyszło nam żyć ? epoce umierających tradycji ? podstawowym zadaniem psychiatrii musi być wyposażenie człowieka w umiejętność odnajdywania w życiu sensu. W czasach, gdy przykazania dekalogu utraciły w oczach wielu swą niepodważalną wartość, każdego dnia musimy przestrzegać dziesięciu tysięcy przykazań wynikających z dziesiątków tysięcy życiowych sytuacji; W tym sensie można śmiało powiedzieć, że logoterapia to odpowiedź na duchowe potrzeby współczesnego człowieka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przedmowa

Książka ta jest owo­cem serii wykła­dów, które wygło­si­łem latem 1966 roku na zapro­sze­nie Per­kins School of The­ology Połu­dnio­wego Uni­wer­sy­tetu Meto­dy­stycz­nego w Dal­las w Tek­sa­sie. Otrzy­ma­łem wów­czas zada­nie wyja­śnie­nia słu­cha­czom pod­sta­wo­wych zało­żeń i zasad logo­te­ra­pii. W tam­tym cza­sie wielu auto­rów pod­kre­ślało, iż w prze­ci­wień­stwie do innych szkół psy­cho­te­ra­pii egzy­sten­cjal­nej, logo­te­ra­pia wypra­co­wała wła­sną tech­nikę tera­peu­tyczną, rzadko jed­nak dostrze­gano fakt, że jest to rów­nież ostat­nia ze szkół psy­cho­te­ra­pii, która docze­kała się sys­te­ma­tycz­nej kon­cep­tu­ali­za­cji1.

Odno­sząc się do fun­da­men­tów tego sys­temu, w roz­dzia­łach niniej­szej książki zawar­łem główne zało­że­nia i zasady leżące u pod­staw logo­te­ra­pii, które są jak połą­czone ze sobą ogniwa. Logo­te­ra­pia opiera się na nastę­pu­ją­cych trzech kon­cep­cjach: (1) wol­nej woli; (2) woli sensu oraz (3) sensu życia. (1) Kon­cep­cja wol­nej woli wiąże się z kwe­stią deter­mi­ni­zmu, sto­ją­cego w opo­zy­cji do pandeter­mi­ni­zmu. (2) Wola sensu została z kolei omó­wiona w opo­zy­cji do woli mocy i woli przy­jem­no­ści, opi­sa­nych odpo­wied­nio w psy­cho­lo­gii adle­row­skiej i freu­dow­skiej psy­cho­ana­li­zie. Należy co prawda pod­kre­ślić, że poję­cie woli mocy zostało sfor­mu­ło­wane przez Nie­tz­schego, a nie przez Adlera, zaś okre­śle­nie „wola przy­jem­no­ści” – odno­szące się do zasady przy­jem­no­ści Freuda – wyszło ode mnie, nie od Freuda. Co wię­cej, zasada przy­jem­no­ści powinna być roz­pa­try­wana w szer­szej per­spek­ty­wie zasady home­ostazy2. Kry­tyka obu powyż­szych kon­cep­cji będzie wyma­gała głęb­szej ana­lizy logo­te­ra­peu­tycz­nej teo­rii moty­wa­cji. (3) Sens życia łączy się nato­miast z pro­ble­mem rela­ty­wi­zmu poj­mo­wa­nego w opo­zy­cji do subiek­ty­wi­zmu.

Przed­sta­wione w niniej­szej książce zasto­so­wa­nia logo­te­ra­pii są rów­nież tro­ja­kie. Po pierw­sze, logo­te­ra­pię sto­suje się w lecze­niu ner­wic noogen­nych; po dru­gie, spraw­dza się w lecze­niu ner­wic psy­cho­gen­nych, tzn. ner­wic w potocz­nym zna­cze­niu tego słowa; po trze­cie wresz­cie, jest ona pomocna w lecze­niu ner­wic soma­to­gen­nych czy wręcz scho­rzeń soma­to­gen­nych w ogóle. Jak się prze­ko­namy, przed­sta­wiona powy­żej kolej­ność odzwier­cie­dla wszyst­kie wymiary ludz­kiej egzy­sten­cji.

Pierw­szy roz­dział przed­sta­wia logo­te­ra­pię na tle innych szkół psy­cho­te­ra­pii, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem egzy­sten­cja­li­zmu. Roz­dział ostatni nato­miast doty­czy dia­logu pomię­dzy logo­te­ra­pią a teo­lo­gią.

Pisząc tę książkę, sta­ra­łem się uwzględ­nić naj­now­sze osią­gnię­cia logo­te­ra­pii, zarówno odno­śnie do for­mu­ło­wa­nia indy­wi­du­al­nych zasad, jak i mate­riału ilu­stru­ją­cego kon­kretne przy­padki. Nie­mniej jed­nak chęć przed­sta­wie­nia jak naj­peł­niej­szego obrazu sys­temu logo­te­ra­peu­tycz­nego zmu­sza mnie do posłu­że­nia się czę­ścią mate­ria­łów wyko­rzy­sta­nych już w moich wcze­śniej­szych publi­ka­cjach3.

To, co nazy­wam egzy­sten­cjalną pustką, sta­nowi praw­dziwe wyzwa­nie dla współ­cze­snej psy­chia­trii. Coraz wię­cej pacjen­tów skarży się bowiem na poczu­cie bez­sensu i życio­wej pustki, co zdaje się wyni­kać z dwóch powo­dów. Po pierw­sze, w prze­ci­wień­stwie do zwie­rzę­cia, czło­wiek nie ulega instynk­tom w kwe­stii tego, jak musi postę­po­wać. A w odróż­nie­niu od poprzed­nich poko­leń, nie kie­ruje się już tra­dy­cją w kwe­stii tego, jak powi­nien postę­po­wać. Czę­sto nie wie nawet, jak wła­ści­wie chciałby żyć. Pra­gnie za to robić to, co robią inni (kon­for­mizm), albo postę­puje zgod­nie z tym, czego się od niego żąda (tota­li­ta­ryzm).

Mam nadzieję, że zdo­łam prze­ka­zać Czy­tel­ni­kowi swoją głę­boką wiarę w to, iż wbrew upad­kowi tra­dy­cyj­nych war­to­ści każdy czło­wiek może odna­leźć w swoim życiu sens, wię­cej – może przy nim trwać dosłow­nie do swo­jej ostat­niej godziny. Psy­chia­tra nato­miast może uświa­do­mić pacjen­towi, że życie ni­gdy nie traci sensu. Nie może on rzecz jasna wska­zać nikomu sensu jego życia, może jed­nak uka­zać mu obec­ność tego sensu w życiu i prze­ko­nać, że bez względu na oko­licz­no­ści życie zawsze ma sens. Logo­te­ra­pia uczy, że nawet tra­giczne i nega­tywne aspekty życia, jak na przy­kład nie­unik­nione cier­pie­nie, mogą zamie­nić się w triumf ludz­kiego ducha – pod warun­kiem że przyj­miemy odpo­wied­nią postawę wzglę­dem swo­jego poło­że­nia. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści szkół filo­zo­fii egzy­sten­cjal­nej logo­te­ra­pia ni­gdy nie bywa pesy­mi­styczna, a jedy­nie reali­styczna w swoim podej­ściu do tra­gicznej trójcy ludz­kiej egzy­sten­cji: bólu, śmierci oraz winy. Z powo­dze­niem można ją wręcz nazwać opty­mi­styczną, ponie­waż uka­zuje pacjen­towi spo­soby prze­ku­wa­nia roz­pa­czy w triumf.

W epoce, w jakiej przy­szło nam żyć – epoce zaniku tra­dy­cji – pod­sta­wo­wym zada­niem psy­chia­trii musi być wypo­sa­że­nie czło­wieka w umie­jęt­ność odnaj­dy­wa­nia w życiu sensu. W cza­sach, gdy przy­ka­za­nia deka­logu utra­ciły w oczach wielu swoją nie­pod­wa­żalną war­tość, każ­dego dnia musimy prze­strze­gać dzie­się­ciu tysięcy przy­ka­zań wyni­ka­ją­cych z dzie­siąt­ków tysięcy nie­po­wta­rzal­nych życio­wych sytu­acji. W tym sen­sie można więc śmiało powie­dzieć, że logo­te­ra­pia to odpo­wiedź na duchowe potrzeby współ­cze­snego czło­wieka.

Dr Vik­tor E. Frankl

Wie­deń, Austria

Wstęp

Sytu­acja psy­cho­te­ra­pii i sta­no­wi­sko logo­te­ra­pii

Obecną sytu­ację psy­cho­te­ra­pii naj­le­piej cha­rak­te­ry­zuje szybki roz­wój psy­chia­trii egzy­sten­cjal­nej. Można już wręcz mówić o wio­dą­cym tren­dzie, jakim jest zaszcze­pia­nie zasad egzy­sten­cja­li­zmu w dzie­dzi­nie współ­cze­snej psy­chia­trii. Jed­nak mówiąc o egzy­sten­cja­li­zmie, nie należy zapo­mi­nać, że egzy­sten­cja­li­zmów jest dokład­nie tyle, co egzy­sten­cja­li­stów. Co wię­cej, każdy z nich nie tylko two­rzy wła­sną wer­sję tej filo­zo­fii, ale i w indy­wi­du­alny spo­sób inter­pre­tuje powszech­nie przy­jęte nazew­nic­two. Na przy­kład zna­cze­nie takich pojęć jak egzy­sten­cja oraz Dasein różni się w zależ­no­ści od tego, czy mamy do czy­nie­nia z pismami Jaspersa czy Heideg­gera.

Mimo to nie ulega wąt­pli­wo­ści, że indy­wi­du­al­nych auto­rów zaj­mu­ją­cych się psy­chia­trią egzy­sten­cjalną coś jed­nak łączy. Tym wspól­nym mia­now­ni­kiem jest poję­cie tak czę­sto przez nich wszyst­kich uży­wane – i zbyt czę­sto naduży­wane – a mia­no­wi­cie „bycie w świe­cie”. Można wręcz odnieść wra­że­nie, że zda­niem wielu auto­rów nie­ustanne powta­rza­nie sfor­mu­ło­wa­nia „bycie w świe­cie” jest wystar­cza­ją­cym potwier­dze­niem ich pozy­cji praw­dzi­wych egzy­sten­cja­li­stów. Śmiem wąt­pić, aby był to rze­czy­wi­ście wystar­cza­jący powód, ażeby móc się uwa­żać za egzy­sten­cja­li­stę, szcze­gól­nie że – jak łatwo można udo­wod­nić – w więk­szo­ści przy­pad­ków heideg­ge­row­ska kon­cep­cja bycia w świe­cie bywa myl­nie inter­pre­to­wana jako zwy­kły subiek­ty­wizm, tak jakby „świat”, w któ­rym ma miej­sce „bycie” istoty ludz­kiej, był niczym wię­cej, jak tylko pro­jek­cją tejże istoty. Tylko dla­tego ośmie­lam się kry­ty­ko­wać to jakże roz­po­wszech­nione błędne prze­ko­na­nie, ponie­waż mia­łem kie­dyś oka­zję oma­wiać tę kwe­stię w pry­wat­nej roz­mo­wie z samym Mar­ti­nem Heideg­ge­rem, który przy­znał mi rację.

Mylne inter­pre­ta­cje, z jakimi możemy się spo­tkać w dzie­dzi­nie egzy­sten­cja­li­zmu, są łatwe do wytłu­ma­cze­nia. Ter­mi­no­lo­gia egzy­sten­cjalna jest, deli­kat­nie mówiąc, co naj­mniej ezo­te­ryczna. Przed około trzy­dzie­stu laty musia­łem wygło­sić w Wied­niu otwarty wykład na temat psy­chia­trii i egzy­sten­cja­li­zmu. Przy­to­czy­łem wów­czas dwa cytaty, infor­mu­jąc słu­cha­czy, że jeden z nich został zaczerp­nięty z pism Heideg­gera, drugi zaś pocho­dzi z roz­mowy, jaką odby­łem z pacjen­tem cho­rym na schi­zo­fre­nię, prze­by­wa­ją­cym w wie­deń­skim szpi­talu pań­stwo­wym, w któ­rym wów­czas pra­co­wa­łem. Następ­nie popro­si­łem moich słu­cha­czy, aby w dro­dze gło­so­wa­nia zde­cy­do­wali, który cytat jest który. Może trudno w to uwie­rzyć, ale prze­wa­ża­jąca więk­szość była prze­ko­nana, że cytat zaczerp­nięty z Heideg­gera to słowa schi­zo­fre­nika i vice versa. Nie należy oczy­wi­ście wycią­gać pochop­nych wnio­sków z tego małego eks­pe­ry­mentu. W żad­nym wypadku nie umniej­sza on wiel­ko­ści Heideg­gera i możemy śmiało zało­żyć, iż jest on rze­czy­wi­ście tak wiel­kim myśli­cie­lem, za jakiego uważa go wielu znaw­ców tematu. Prze­pro­wa­dzony przeze mnie eks­pe­ry­ment prze­ma­wia raczej za tym, że język potoczny czę­sto nie jest w sta­nie wyra­zić nie­zna­nych dotąd myśli i uczuć, bez względu na to, czy byłyby to rewo­lu­cyjne idee wiel­kiego filo­zofa, czy nie­co­dzienne odczu­cia, jakich doświad­cza osob­nik cier­piący na schi­zo­fre­nię. Tym, co ich łączy, jest coś na kształt kry­zysu eks­pre­sji; nawia­sem mówiąc, w prze­szło­ści wyka­za­łem, że podobne zja­wi­sko doty­czy rów­nież współ­cze­snych arty­stów (wię­cej na ten temat Czy­tel­nik znaj­dzie w mojej książce Psy­cho­the­rapy and Exi­sten­tia­lism: Selec­ted Papers on Logo­the­rapy wyda­nej przez Washing­ton Squ­are Press w Nowym Jorku w 1967 roku, w roz­dziale zaty­tu­ło­wa­nym „Psy­cho­the­rapy, Art and Reli­gion”).

Jeśli cho­dzi o metodę będącą przed­mio­tem niniej­szej książki, a którą nazwa­łem logo­te­ra­pią, więk­szość auto­rów jest zgodna, iż mie­ści się ona w kate­go­rii psy­chia­trii egzy­sten­cjal­nej4. W rze­czy samej już w latach trzy­dzie­stych uku­łem okre­śle­nie Exi­sten­za­na­lyse jako alter­na­tywę dla ter­minu „logo­te­ra­pia”, który naro­dził się w latach dwu­dzie­stych. Póź­niej, gdy Ame­ry­ka­nie zaczęli publi­ko­wać prace z zakresu logo­te­ra­pii, poja­wiło się dodat­kowo poję­cie „ana­lizy egzy­sten­cjal­nej”, jako bez­po­śred­nie tłu­ma­cze­nie Exi­sten­za­na­lyse. Nie­stety, inni auto­rzy postą­pili w ten sam spo­sób z okre­śle­niem Dase­in­sa­na­lyse – ter­mi­nem uku­tym w latach czter­dzie­stych przez nie­ży­ją­cego już Ludwiga Bin­swan­gera, wiel­kiego szwaj­car­skiego psy­chia­trę, dla opi­sa­nia jego wła­snych teo­rii. Od tam­tej pory ana­liza egzy­sten­cjalna stała się poję­ciem co naj­mniej dwu­znacz­nym. W związku z zamie­sza­niem wyni­ka­ją­cym z tego stanu rze­czy i nie chcąc stwa­rzać dodat­ko­wych nie­ja­sno­ści, stop­niowo odcho­dzi­łem w swo­ich anglo­ję­zycz­nych publi­ka­cjach od sto­so­wa­nia poję­cia ana­lizy egzy­sten­cjal­nej. Uży­wa­łem za to ter­minu logo­te­ra­pia, czę­sto rów­nież wtedy, gdy nie było mowy o tera­pii w ści­słym tego słowa zna­cze­niu. Na przy­kład to, co nazy­wam tutaj posługą lekar­ską i co sta­nowi istotny aspekt prak­tyki logo­te­ra­peu­tycz­nej, jest zale­cane dokład­nie w tych przy­pad­kach, w któ­rych praw­dziwa tera­pia nie jest moż­liwa, gdyż pacjent cierpi na nie­ule­czalną cho­robę. Mimo to nawet wów­czas logo­te­ra­pia – w jak naj­szer­szym rozu­mie­niu tego ter­minu – na­dal pozo­staje tera­pią – tera­pią postawy pacjenta wobec nie­uchron­no­ści jego losu.

Logo­te­ra­pia została zatem nie tylko nie­jako włą­czona w psy­chia­trię egzy­sten­cjalną, lecz rów­nież okrzyk­nięta jedyną szkołą, któ­rej udało się wypra­co­wać w tej dzie­dzi­nie coś, co można z peł­nym prze­ko­na­niem nazwać tech­niką tera­peu­tyczną5. Nie zna­czy to jed­nak, że my, logo­te­ra­peuci, prze­ce­niamy zna­cze­nie tech­nik tera­peu­tycz­nych; dawno już bowiem stwier­dzono, że tym, co naj­bar­dziej liczy się w tera­pii, nie są kon­kretne tech­niki, ale oso­bi­ste rela­cje leka­rza i pacjenta lub ich indy­wi­du­alne bądź egzy­sten­cjalne doświad­cze­nia.

Czy­sto tech­niczne podej­ście do psy­cho­te­ra­pii może zablo­ko­wać jej efekt tera­peu­tyczny. Jakiś czas temu popro­szono mnie o wygło­sze­nie wykładu na jed­nym z ame­ry­kań­skich uni­wer­sy­te­tów przed publicz­no­ścią zło­żoną z psy­chia­trów przy­dzie­lo­nych do opieki nad oca­la­łymi po przej­ściu hura­ganu. Nie tylko przy­ją­łem owo zapro­sze­nie, ale wybra­łem nawet tytuł swo­jego wystą­pie­nia – „Tech­niki i dyna­mika prze­trwa­nia” – który naj­wy­raź­niej bar­dzo spodo­bał się spon­so­rom. Roz­po­czy­na­jąc jed­nak swój wykład, otwar­cie stwier­dzi­łem, że roz­pa­tru­jąc swoje zada­nie wyłącz­nie w kate­go­riach tech­niki oraz dyna­miki, cał­ko­wi­cie mijamy się z celem, nie docie­ramy bowiem do serc tych, któ­rym pra­gnę­li­by­śmy nieść psy­cho­te­ra­peu­tyczną pierw­szą pomoc. Ogra­ni­cza­nie podej­ścia do pacjenta do sto­so­wa­nia odpo­wied­nich tech­nik tera­peu­tycznych nie­od­łącz­nie wiąże się z ryzy­kiem mani­pu­la­cji, nato­miast spro­wa­dza­nie go do czy­stej dyna­miki grozi uprzed­mio­to­wie­niem pacjenta, trak­to­wa­niem istoty ludz­kiej jak mar­twego przed­miotu. Istota ta jed­nak natych­miast wyczuwa i zauważa każdą próbę mani­pu­la­cji i uprzed­mio­to­wia­nia jej przez leka­rza. Rzekł­bym nawet, że uprzed­mio­to­wie­nie stało się grze­chem pier­wo­rod­nym psy­cho­te­ra­pii. Tym­cza­sem czło­wiek nie jest rze­czą. Wła­śnie owa „pod­mio­to­wość”, jako prze­ci­wień­stwo „przed­mio­to­wo­ści”, jest lek­cją, jaką powin­ni­śmy wycią­gnąć z egzy­sten­cja­li­zmu.

Kiedy przy oka­zji innej serii wykła­dów zapro­szono mnie na spo­tka­nie z więź­niami zakładu kar­nego w San Quen­tin, nie mogłem oprzeć się wra­że­niu, że dzięki mojemu wystą­pie­niu ludzie ci w pew­nym sen­sie po raz pierw­szy w życiu poczuli się zro­zu­miani. Nie zro­bi­łem przy tym nic szcze­gól­nego; po pro­stu potrak­to­wa­łem ich jak istoty ludz­kie, a nie jak wyma­ga­jące naprawy maszyny. Ode­bra­łem ich tak, jak od zawsze odbie­rali samych sie­bie, to zna­czy jako ludzi wol­nych i odpo­wie­dzial­nych. Nie pro­po­no­wa­łem im łatwej ucieczki od poczu­cia winy, kreu­jąc ich na ofiary bio­lo­gicz­nych, psy­cho­lo­gicz­nych czy spo­łecz­nych uwa­run­ko­wań. Nie dostrze­głem też w nich bez­rad­nych pion­ków na sza­chow­nicy ście­ra­ją­cych się ze sobą sił id, ego oraz super­ego. Nie zapew­ni­łem im alibi, nie odsu­ną­łem od nich poczu­cia winy ani nie pró­bo­wa­łem go racjo­na­li­zo­wać. Uzna­łem ich za rów­nych sobie. Dowie­dzieli się, że poczu­cie winy jest pre­ro­ga­tywą każ­dego czło­wieka, który sam jest odpo­wie­dzialny za jego poko­na­nie.

Czyż to, co zasto­so­wa­łem, zwra­ca­jąc się do więź­niów w San Quen­tin, nie było feno­me­no­lo­gią w naj­czyst­szej for­mie? Tak się bowiem składa, że feno­me­no­lo­gia jest próbą opi­sa­nia spo­sobu widze­nia sie­bie przez czło­wieka, tego, jak inter­pre­tuje on wła­sną egzy­sten­cję, daleką od przy­ję­tych z góry wzor­ców inter­pre­ta­cyj­nych oraz wyja­śnień ofe­ro­wa­nych cho­ciażby w hipo­te­zach psy­cho­dy­na­micz­nych lub socjo­eko­no­micz­nych. Przyj­mu­jąc meto­do­lo­gię feno­me­no­lo­giczną, logo­te­ra­pia – jak ujął to nie­gdyś Paul Polak6 – stara się w naukowy spo­sób prze­ka­zać obiek­tywny obraz wła­sny czło­wieka.

Pozwolę sobie jesz­cze raz powró­cić do kwe­stii tech­niki tera­peu­tycz­nej będą­cej w opo­zy­cji do doświad­cze­nia. Psy­cho­te­ra­pia sta­nowi coś wię­cej niż tylko zwy­kłą tech­nikę w tym sen­sie, że jest sztuką, a jako mądrość wykra­cza też poza czy­stą naukę. Ale nawet mądrość nie ma ostat­niego słowa. Będąc w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym, widzia­łem kie­dyś ciało kobiety, która popeł­niła samo­bój­stwo. Wśród jej rze­czy oso­bi­stych zna­la­złem skra­wek papieru, na któ­rym zapi­sała nastę­pu­jące motto: „Potęż­niej­sza od losu jest odwaga, która pozwala go zno­sić”. A jed­nak, wbrew temu, co sama zano­to­wała, kobieta ta ode­brała sobie życie; jak widać, mądrość jest niczym bez odro­biny czło­wie­czeń­stwa.

Nie­dawno o trze­ciej nad ranem ode­bra­łem tele­fon od pew­nej kobiety, która oświad­czyła, iż jest gotowa popeł­nić samo­bój­stwo, była jed­nak cie­kawa mojego zda­nia na ten temat. Przy­to­czy­łem więc wszyst­kie moż­liwe argu­menty prze­ciw takiemu roz­wią­za­niu oraz prze­ma­wia­jące za tym, aby jed­nak dalej żyła. Prze­ma­wia­łem do niej przez trzy­dzie­ści minut, aż w końcu dała mi słowo, że zamiast tar­gnąć się na swoje życie, spo­tka się ze mną w szpi­talu. Gdy to jed­nak nastą­piło, oka­zało się, że żaden z przy­to­czo­nych przeze mnie argu­men­tów nie zro­bił na niej więk­szego wra­że­nia. Jedy­nym powo­dem, dla któ­rego zde­cy­do­wała nie odbie­rać sobie życia, był fakt, że zamiast wpaść w złość po tym, jak zosta­łem przez nią wyrwany z głę­bo­kiego snu, cier­pli­wie jej wysłu­cha­łem, a następ­nie roz­ma­wia­łem z nią jesz­cze przez pół godziny. Uznała, że świat, w któ­rym może się zda­rzyć coś podob­nego, musi być wart tego, aby dalej żyć.

Skoro już mowa o psy­cho­te­ra­pii, trzeba koniecz­nie pod­kre­ślić, że wła­śnie nie­ży­ją­cemu Ludwi­kowi Bin­swan­ge­rowi w dużej mie­rze zawdzię­czamy przy­wró­ce­nie isto­cie ludz­kiej jej pozy­cji i czło­wie­czeń­stwa. Coraz czę­ściej za istotę pełni ludz­kiej egzy­sten­cji uwa­żana jest syme­tryczna rela­cja Ja – Ty. Poza nią ist­nieje jed­nak jesz­cze jeden, nie odkryty dotąd wymiar. Zbli­że­nie Ja i Ty nie może być jedyną i skoń­czoną prawdą. Z gruntu samo­tran­scen­dentna natura ludz­kiej egzy­sten­cji czyni z czło­wieka istotę wykra­cza­jącą poza sie­bie. Jeśli zatem Mar­tin Buber oraz Fer­di­nand Ebner roz­pa­trują ludzką egzy­sten­cję zasad­ni­czo w kate­go­riach dia­logu pomię­dzy Ja i Ty, nale­ża­łoby przy­jąć, że dia­log ów będzie jałowy, dopóki Ja i Ty nie wykro­czą poza sie­bie, odno­sząc się do ist­nie­ją­cego poza sobą sensu.

Skoro więc psy­cho­te­ra­pia – będąc czymś wię­cej niż zwy­kłą inży­nie­rią psy­cho­lo­giczną spro­wa­dza­jącą się do tech­no­lo­gii – opiera się na zbli­że­niu, to tym, co ulega zbli­że­niu, nie są dwie monady, ale dwie ludz­kie istoty, z któ­rych każda repre­zen­tuje wła­sny logos, to jest sens ist­nie­nia.

Kła­dąc nacisk na owo zbli­że­nie Ja i Ty, Dase­in­sa­na­lyse każe jego uczest­ni­kom praw­dzi­wie słu­chać sie­bie nawza­jem, a co za tym idzie, uwal­nia ich – można powie­dzieć – od onto­lo­gicz­nej głu­choty. Wciąż jed­nak pozo­staje pro­blem onto­lo­gicz­nej śle­poty, z któ­rej muszą zostać ule­czeni, aby mógł się obja­wić pełen sens ist­nie­nia. Ten krok doko­nuje się wła­śnie za sprawą logo­te­ra­pii. Logo­te­ra­pia wykra­cza poza Dase­in­sa­na­lyse lub – jeśli przy­jąć inter­pre­ta­cję Jor­dana M. Schera – onto­ana­lizę w tym sen­sie, że nie sku­pia się wyłącz­nie na tym, co nazy­wamy ontos, to zna­czy bycie, ale także na logos, a więc sen­sie. Fakt ten może tłu­ma­czyć, dla­czego logo­te­ra­pia jest czymś wię­cej niż zwy­kłą ana­lizą, będąc przede wszyst­kim – jak sama nazwa wska­zuje – tera­pią. Pod­czas jed­nej z roz­mów, jakie odby­łem z Ludwi­giem Bin­swan­ge­rem, stwier­dził on, iż w porów­na­niu z ontoana­lizą logo­te­ra­pia jest jego zda­niem bar­dziej akty­wi­styczna, co wię­cej, mogłaby się stać tera­peu­tycz­nym dopeł­nie­niem onto­ana­lizy.

Świa­do­mie uprasz­cza­jąc, można by zde­fi­nio­wać logo­te­ra­pię, posłu­gu­jąc się dosłow­nym tłu­ma­cze­niem zna­cze­nia tego ter­minu, jako uzdra­wia­nie poprzez sens (Joseph B. Fabry7). Oczy­wi­ście nie możemy zapo­mi­nać, że logo­te­ra­pia, nie będąc żad­nym pana­ceum, w pew­nych przy­pad­kach bywa wska­zana, a w innych wręcz prze­ciw­nie. Jak to zosta­nie wyka­zane w dal­szej czę­ści książki, gdzie jest mowa o zasto­so­wa­niach logo­te­ra­pii, sto­suje się ją przede wszyst­kim w lecze­niu ner-wic. W tym miej­scu ujaw­nia się kolejna róż­nica pomię­dzy logo­te­ra­pią a onto­ana­lizą. Psy­chia­tria zawdzię­cza Bin­swan­ge­rowi lep­sze rozu­mie­nie zja­wi­ska psy­chozy, a w szcze­gól­no­ści kon­kret­nego i spe­cy­ficz­nego modelu psy­cho­tycz­nego „bycia w świe­cie”. W prze­ci­wień­stwie do onto­ana­lizy, celem logo­te­ra­pii nie jest lep­sze zrozu­mie­nie psy­chozy, lecz raczej krót­sze lecze­nie ner­wicy. Jest to, rzecz jasna, kolejne uprosz­cze­nie.

W tym kon­tek­ście warto wspo­mnieć o tych, któ­rzy utrzy­mują, iż teo­ria Bin­swan­gera spro­wa­dza się do zasto­so­wa­nia w psy­chia­trii kon­cep­cji Heideg­gera, pod­czas gdy logo­te­ra­pia jest owo­cem zasto­so­wa­nia w psy­cho­te­ra­pii kon­cep­cji Maksa Sche­lera.

Skoro już mowa o Sche­le­rze, Heideg­ge­rze oraz wpły­wie ich filo­zo­fii na logo­te­ra­pię, nale­ża­łoby rów­nież zapy­tać, jaka jest w tym wszyst­kim rola Freuda i Adlera? Czyżby logo­te­ra­pia mniej im zawdzię­czała? W żad­nym wypadku. Już w pierw­szym aka­pi­cie mojej pierw­szej książki Czy­tel­nik znaj­dzie ślad tego zacią­gnię­tego długu w przy­to­czo­nym przeze mnie nawią­za­niu do karła, który sto­jąc na ramio­nach olbrzyma, sięga wzro­kiem dalej niż sam olbrzym. Psy­cho­ana­liza jest bowiem – i już na zawsze pozo­sta­nie – nie­odzow­nym fun­da­men­tem każ­dej szkoły psy­cho­te­ra­pii, w tym rów­nież przy­szłych. Zara­zem jed­nak ska­zana jest na los wszyst­kich fun­da­men­tów, które nikną z oczu z chwilą, gdy wyra­sta na nich nowy budy­nek.

Freud był zbyt wiel­kim geniu­szem, aby nie być świa­do­mym tego, iż ogra­ni­cza swoje docie­ka­nia do fun­da­men­tów, naj­głęb­szych warstw, wymia­rów leżą­cych u pod­staw ludz­kiej egzy­sten­cji. W liście do Ludwiga Bin­swan­gera napi­sał prze­cież: „Zawsze ogra­ni­czałem się do bada­nia par­teru i piw­nicy gma­chu” zwa­nego czło­wie­kiem8.

W napi­sa­nej przez sie­bie recen­zji książki9 Freud wyra­ził nie­gdyś prze­ko­na­nie, że dobrze jest odczu­wać sza­cu­nek przed mistrzem, lecz jesz­cze więk­szy i głęb­szy sza­cu­nek win­ni­śmy fak­tom. Spró­bujmy teraz poku­sić się o rein­ter­pre­ta­cję i ponowną ocenę psy­cho­ana­lizy Freuda w świe­tle fak­tów, które stały się znane dopiero po jego śmierci.

Taka rein­ter­pre­ta­cja psy­cho­ana­lizy odbiega od samo­in­ter­pre­ta­cji Freuda. Kolumb był prze­ko­nany, że odna­lazł drogę do Indii, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści odkrył cał­kiem nowy kon­ty­nent; podob­nie ist­nieje róż­nica pomię­dzy prze­ko­na­niami Freuda a tym, co udało mu się osią­gnąć. Freud uwa­żał, że zacho­wa­nie czło­wieka można wytłu­ma­czyć za pomocą mecha­ni­stycz­nej teo­rii, a jego psy­chikę ule­czyć, sto­su­jąc okre­ślone tech­niki. Osią­gnął wszakże coś zupeł­nie innego, coś, co wciąż jest się w sta­nie obro­nić, pod warun­kiem że zosta­nie pod­dane ponow­nej oce­nie w świe­tle egzy­sten­cjal­nych fak­tów.

Według jed­nej z wypo­wie­dzi Zyg­munta Freuda psy­cho­ana­liza opiera się na dwóch pod­sta­wo­wych kon­cep­cjach: repre­sji jako źró­dła ner­wic oraz zja­wi­ska prze­nie­sie­nia jako spo­sobu ich lecze­nia. Każdy, kto uznaje zasad­ność owych kon­cep­cji, śmiało może się uwa­żać za psy­cho­ana­li­tyka i takim się mie­nić.

Repre­sja jest rów­no­wa­żona przez rosnącą świa­do­mość, a zatem repre­sjo­no­wana mate­ria powinna zostać uświa­do­miona albo – jak ujął to sam Freud – gdzie było id, tam powinno stać się ego. Jeśli uwol­nić psy­cho­ana­lizę od mecha­ni­stycz­nej dzie­więt­na­sto­wiecz­nej ide­olo­gii i spoj­rzeć na nią przez pry­zmat filo­zo­fii egzy­sten­cjal­nej dwu­dzie­stego wieku, można śmiało powie­dzieć, że dopin­guje ona czło­wieka do samo­zro­zu­mie­nia.

W podobny spo­sób można by udo­sko­na­lić i oczy­ścić kon­cep­cję zja­wi­ska prze­nie­sie­nia. Psy­cho­log szkoły adle­riań­skiej Rudolf Dre­ikurs zwró­cił uwagę na mani­pu­la­cję wła­ściwą freu­dow­skiej kon­cep­cji prze­nie­sie­nia10. Uwol­nione od mani­pu­la­cji prze­nie­sie­nie może być rozu­miane jako narzę­dzie huma­ni­stycz­nego, oso­bi­stego zbli­że­nia w opar­ciu o rela­cję Ja – Ty. W rze­czy samej, aby mogło mieć miej­sce samo­zro­zu­mie­nie, musi do niego dojść dzięki zbli­że­niu. Innymi słowy, freu­dow­skie twier­dze­nie, że tam, gdzie jest id, powinno być ego, nale­ża­łoby roz­sze­rzyć o nastę­pu­jące zastrze­że­nie: gdzie było id, tam powinno stać się ego, ale ego może stać się ego jedy­nie poprzez Ty.

Mate­rią, która mia­łaby pod­le­gać repre­sji, był według Freuda seks. Fak­tem jest, że w jego cza­sach seks był repre­sjo­no­wany na masową skalę. Był to sku­tek powszech­nego w kra­jach anglo­sa­skich pury­ta­ni­zmu. Nic dziw­nego, że wła­śnie te kraje oka­zały się naj­bar­dziej podatne na psy­cho­ana­lizę, a zara­zem naj­bar­dziej odporne na teo­rie tych szkół psy­cho­te­ra­pii, które wykra­czały poza naukę Freuda.

Utoż­sa­mia­nie psy­cho­ana­lizy z psy­cho­lo­gią albo psy­chia­trią byłoby jed­nak rów­nie wiel­kim błę­dem, jak utoż­sa­mia­nie mate­ria­li­zmu dia­lek­tycz­nego z socjo­lo­gią. Zarówno mark­sizm, jak i freu­dyzm są nie­za­leż­nymi podej­ściami do nauki, a nie nauką samą w sobie. Indok­try­na­cja – zarówno w stylu zachod­nim, jak i wschod­nim – nie­wąt­pli­wie jest w sta­nie zatrzeć róż­nice mię­dzy tym, co sek­ciar­skie, a tym, co naukowe.

A jed­nak w pew­nym sen­sie psy­cho­ana­liza pozo­staje nie­za­stą­piona, zaś miej­sce wciąż zare­zer­wo­wane dla Freuda w histo­rii psy­cho­te­ra­pii przy­wo­dzi mi na myśl opo­wieść powta­rzaną w naj­star­szej syna­go­dze świata – śre­dnio­wiecz­nej Syna­go­dze Sta­ro­no­wej w Pra­dze. Opro­wa­dza­jący po wnę­trzu świą­tyni prze­wod­nik poka­zuje tury­stom miej­sce zaj­mo­wane nie­gdyś przez słyn­nego rabina Loewa. Po jego śmierci nie zasiadł na nim żaden z jego następ­ców. Usta­wiono dla nich inne sie­dzi­sko, jako że rabin Loew był nie­za­stą­piony i nikt nie mógł się z nim rów­nać. Przez stu­le­cia nikomu nie wolno było usiąść na jego miej­scu – podob­nie miej­sce Freuda rów­nież powinno pozo­stać puste.

CZĘŚĆ PIERWSZA: Podstawy logoterapii

Metakliniczne konsekwencje psychoterapii

Meta­kli­niczne kon­se­kwen­cje psy­cho­te­ra­pii doty­czą głów­nie jej kon­cep­cji czło­wieka oraz filo­zo­fii życia. Nie ist­nieje psy­cho­te­ra­pia bez teo­rii czło­wieka i leżą­cej u jej pod­staw filo­zo­fii życia. Chcąc nie chcąc, to na nich opiera się cała psy­cho­te­ra­pia. W tym sen­sie psy­cho­ana­liza nie sta­nowi wyjątku. Paul Schil­der nazy­wał psy­cho­ana­lizę Weltan­schau­ung11 i dopiero nie­dawno F. Gor­don Pleune stwier­dził, że „prak­ty­ku­jący psy­cho­ana­lizę jest przede wszyst­kim mora­li­stą”, który „wpływa na moralne i etyczne postę­po­wa­nie innych”12.

A zatem pro­blem nie polega na tym, czy psy­cho­te­ra­pia opiera się na Weltan­schau­ung, czy nie, ale raczej czy leżący u jej pod­staw Weltan­schau­ung jest słuszny, czy nie. „Słuszny czy nie” ozna­cza jed­nak w tym kon­tek­ście to, czy dana filo­zo­fia i teo­ria uwzględ­niają ludz­kie czło­wie­czeń­stwo. Aspekt czło­wie­czeń­stwa istoty ludz­kiej jest na przy­kład lek­ce­wa­żony i pomi­jany przez psy­cho­lo­gów wier­nych „mode­lowi maszyny” bądź „mode­lowi szczura”, jak okre­ślił ich Gor­don W. All­port13. Jeśli cho­dzi o pierw­szy z nich, jest czymś abso­lut­nie wyjąt­ko­wym, że uwa­ża­jąc się za boskie stwo­rze­nie, czło­wiek przez długi czas roz­pa­try­wał kwe­stię wła­snej egzy­sten­cji w kon­tek­ście wize­runku Boga, swo­jego Stwórcy; jed­nak w momen­cie, gdy sam uznał się za stwórcę, zaczął roz­pa­try­wać swoją egzy­sten­cję w kon­tek­ście tego, co sam stwo­rzył, a mia­no­wi­cie maszyny.

Logo­te­ra­peu­tyczna kon­cep­cja czło­wieka opiera się na trzech fila­rach, któ­rymi są: wolna wola, wola sensu oraz sens życia. Pierw­szy z nich – wolna wola – prze­ciw­sta­wia się zasa­dzie cha­rak­te­ry­zu­ją­cej więk­szość współ­cze­snych kon­cep­cji czło­wieka, a mia­no­wi­cie deter­mi­ni­zmowi. Naprawdę jed­nak prze­ciw­sta­wia się temu, co zwy­kłem nazy­wać pan-deter­mi­ni­zmem, ponie­waż mówie­nie o wol­nej woli nie ozna­cza abso­lut­nie żad­nego inde­ter­mi­ni­zmu a priori. Wolna wola to prze­cież wolna wola czło­wieka, zaś wola czło­wieka jest wolą skoń­czo­nej istoty. Wol­ność czło­wieka nie jest zatem wol­no­ścią od ogól­nych uwa­run­ko­wań, lecz wol­no­ścią zaję­cia odpo­wied­niej postawy wzglę­dem tych uwa­run­ko­wań, z jakimi przyj­dzie mu się zmie­rzyć.

Kie­dyś w trak­cie prze­pro­wa­dza­nego ze mną wywiadu Huston C. Smith z Harvardu (wów­czas jesz­cze MIT) zapy­tał, czy jako pro­fe­sor neu­ro­lo­gii oraz psy­chia­trii nie był­bym skłonny przy­znać, że czło­wiek jest istotą zde­ter­mi­no­waną i pod­le­ga­jącą roz­ma­itym uwa­run­ko­wa­niom. Odpar­łem, że jako neu­ro­log i psy­chia­tra jestem rzecz jasna w pełni świa­dom, w jak wiel­kim stop­niu czło­wiek pod­lega róż­nym uwa­run­ko­wa­niom – bio­lo­gicz­nym, psy­cho­lo­gicz­nym, socjo­lo­gicz­nym. Doda­łem jed­nak, że oprócz tego, iż jestem pro­fe­sorem dwóch spe­cja­li­za­cji (neu­ro­lo­gii i psy­chia­trii), jestem też byłym więź­niem czte­rech obo­zów (obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych!). A co za tym idzie, naocz­nym świad­kiem tego, w jakim stop­niu czło­wiek był, jest i zawsze będzie w sta­nie zno­sić nawet naj­gor­sze warunki, dziel­nie sta­wia­jąc im czoło. Jedy­nie czło­wiek posiadł umie­jęt­ność trwa­nia w ode­rwa­niu od naj­bar­dziej skraj­nych warun­ków. Jed­nakże ta wyjąt­kowa ludzka umie­jęt­ność ode­rwa­nia się od każ­dej sytu­acji, w jakiej możemy się zna­leźć, wyraża się nie tylko poprzez hero­izm, jak to miało miej­sce w obo­zach zagłady, ale także poprzez poczu­cie humoru. Jest ono bowiem inną cechą zastrze­żoną wyłącz­nie dla gatunku ludz­kiego. Nie powin­ni­śmy się tego wsty­dzić; mówi się nawet, że poczu­cie humoru jest boskim przy­mio­tem – w trzech psal­mach jest prze­cież mowa o śmie­chu Boga.

Poczu­cie humoru oraz hero­izm wiążą się w spo­sób nie­po­wta­rzalny z typowo ludzką zdol­no­ścią samo­odłą­cze­nia. Dzięki niej czło­wiek jest w sta­nie ode­rwać się nie tylko od danej sytu­acji, ale rów­nież od samego sie­bie. Może wybrać postawę, jaką zaj­mie wzglę­dem samego sie­bie. Tym samym zaj­muje sta­no­wi­sko wobec wła­snych soma­tycz­nych i psy­chicz­nych uwa­run­ko­wań oraz deter­mi­nant. Ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów jest to klu­czowa kwe­stia z punktu widze­nia psy­cho­te­ra­pii i psy­chia­trii, edu­ka­cji oraz reli­gii. Czło­wiek widziany z tej per­spek­tywy dys­po­nuje bowiem wol­no­ścią kształ­to­wa­nia wła­snego cha­rak­teru, jest też odpo­wie­dzialny za to, kim się staje. Prze­stają być zatem ważne cechy cha­rak­teru, popędy czy instynkty per se, liczy się za to postawa, jaką wzglę­dem nich przyj­mu­jemy, a umie­jęt­ność zaję­cia takiej postawy jest tym, co czyni nas ludźmi.

Przy­ję­cie postawy wobec feno­me­nów soma­tycz­nych i psy­chicz­nych ozna­cza koniecz­ność wznie­sie­nia się ponad nie i otwar­cia na cał­kiem nowy wymiar – wymiar feno­me­nów noetycz­nych albo, mówiąc ina­czej, wymiar noolo­giczny, w odróż­nie­niu od wymiaru bio­lo­gicz­nego i psy­cho­lo­gicz­nego. Jest to wymiar doty­czący sfery, w któ­rej ulo­ko­wane są spe­cy­ficz­nie ludz­kie feno­meny.

Wymiar ten można byłoby zde­fi­nio­wać rów­nież jako wymiar duchowy. Jed­nak jako że w języku angiel­skim przy­miot­nik „duchowy” koja­rzy się z reli­gią, nale­ża­łoby go za wszelką cenę uni­kać. Wymiar noolo­giczny powi­nien być raczej rozu­miany jako wymiar antro­po­lo­giczny, a nie teo­lo­giczny. To samo doty­czy cząstki „logos” w kon­tek­ście ter­minu „logo­te­ra­pia”; poza „sen­sem” „logos” ozna­cza tutaj jesz­cze „ducha”, lecz rów­nież bez kono­ta­cji głów­nie reli­gij­nych. W tym przy­padku „logos” odnosi się do czło­wie­czeń­stwa istoty ludz­kiej – a zara­zem do sensu tejże ludz­kiej istoty!

Czło­wiek wcho­dzi w wymiar noolo­giczny, ile­kroć oddaje się reflek­sji na swój temat lub, jeśli zacho­dzi taka potrzeba, kiedy odrzuca samego sie­bie, czyni z sie­bie obiekt lub kwe­stio­nuje sam sie­bie, oka­zuje, że posiada świa­do­mość samego sie­bie albo że ma sumie­nie. Zwłasz­cza ta ostat­nia sytu­acja zakłada, że czło­wiek jako jedyne żywe stwo­rze­nie jest w sta­nie wznieść się ponad sie­bie, aby osą­dzić i oce­nić wła­sne uczynki z moral­nej i etycz­nej per­spek­tywy.

Można oczy­wi­ście pozba­wić ów spe­cy­ficz­nie ludzki feno­men, jakim jest sumie­nie, jego czło­wie­czeń­stwa. Można je uznać za zwy­kły sku­tek pro­ce­sów uwa­run­ko­wy­wa­nia. Jed­nak tego rodzaju inter­pre­ta­cja może być praw­dziwa i ade­kwatna wyłącz­nie w przy­padku psa, który zała­twił się na dywan, po czym pod­wi­nąw­szy ogon pod sie­bie, ukrył się pod kanapą. Czy ów pies rze­czy­wi­ście oka­zuje wyrzuty sumie­nia? Sądził­bym raczej, że prze­ja­wia w ten spo­sób swój lęk przed spo­dzie­waną karą, który jak naj­bar­dziej może być skut­kiem pro­ce­sów uwa­run­ko­wy­wa­nia.

Spro­wa­dza­nie sumie­nia do zwy­kłego rezul­tatu pro­ce­sów uwa­run­ko­wy­wa­nia to tylko jeden przy­kład reduk­cjo­ni­zmu. Według mojej defi­ni­cji, reduk­cjo­nizm to pseu­do­nau­kowe podej­ście, które lek­ce­waży i igno­ruje spe­cy­ficz­nie ludz­kie feno­meny, spro­wa­dza­jąc je do roli zwy­kłych epi­fe­no­me­nów, a kon­kret­nie redu­ku­jąc je do zja­wisk pod­ludz­kich. Innymi słowy, reduk­cjo­nizm można by zde­fi­nio­wać jako sub­hu­ma­nizm.

Weźmy za przy­kład dwa feno­meny, które chyba naj­peł­niej oddają nasze czło­wie­czeń­stwo, a mia­no­wi­cie miłość oraz sumie­nie. Sta­no­wią one naj­wyż­sze prze­jawy innej wyłącz­nie ludz­kiej zdol­no­ści, jaką jest zdol­ność do samo­tran­scen­den­cji. Czło­wiek wykra­cza poza sie­bie w swoim dąże­niu do innej ludz­kiej istoty albo w dąże­niu do sensu. Rzekł­bym wręcz, że miłość jest tym, co pozwala nam pojąć dru­giego czło­wieka w całej jego wyjąt­ko­wo­ści, sumie­nie zaś umoż­li­wia nam ogar­nię­cie sensu danej sytu­acji w całej jej wyjąt­ko­wo­ści. W osta­tecz­nym roz­ra­chunku sens jest czymś abso­lut­nie nie­po­wta­rzal­nym, podob­nie jak każda ludzka istota. Każdy z nas jest nie­za­stą­piony – jeśli nie dla wszyst­kich, to przy­naj­mniej dla tych, któ­rzy nas kochają.

Ze względu na nie­po­wta­rzalny cha­rak­ter inten­cjo­nal­nych refe­ren­tów miło­ści i sumie­nia należy je uznać za zdol­no­ści intu­icyjne. Jed­nak pomimo owego wspól­nego mia­now­nika, jakim jest nie­po­wta­rzalny cha­rak­ter inten­cjo­nal­nych refe­ren­tów, róż­nią się one od sie­bie. W przy­padku miło­ści tym, co jest nie­po­wta­rzalne, są jedyne w swoim rodzaju moż­li­wo­ści kocha­nej osoby. Z dru­giej strony, w przy­padku sumie­nia owa wyjąt­ko­wość odnosi się do jedy­nej koniecz­no­ści, jedy­nej potrzeby, jaką możemy być zmu­szeni zaspo­koić.

Reduk­cjo­nizm chęt­nie inter­pre­tuje miłość jako zwy­kłą sub­li­ma­cję popędu sek­su­al­nego, a sumie­nie roz­pa­truje w kate­go­riach super­ego. W moim jed­nak prze­ko­na­niu miłość nie może być tylko rezul­ta­tem sub­li­ma­cji popędu sek­su­al­nego, ponie­waż pod­czas gdy do sub­li­ma­cji docho­dzi, miłość jest zawsze warun­kiem koniecz­nym. Powie­dział­bym nawet, że tylko w takim stop­niu, w jakim Ja skła­nia się z miło­ścią ku Ty, ego może się połą­czyć z id, włą­cza­jąc sek­su­al­ność w oso­bo­wość czło­wieka.

Sumie­nie nato­miast nie może być utoż­sa­miane wyłącz­nie z super­ego z tego pro­stego powodu, iż zada­niem sumie­nia jest – jeśli zacho­dzi taka koniecz­ność – prze­ciw­sta­wia­nie się tym kon­kret­nie kon­wen­cjom i stan­dar­dom, tra­dy­cjom oraz war­to­ściom, które są nam narzu­cane przez super­ego. A zatem skoro sumie­nie może w okre­ślo­nych przy­pad­kach sprze­ci­wiać się super­ego, z oczy­wi­stych wzglę­dów nie może być z nim iden­tyczne. Próby spro­wa­dza­nia sumie­nia do super­ego i wypro­wa­dza­nia miło­ści od id są z góry ska­zane na porażkę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Juan Bat­ti­sta Torello poczy­nił taką obser­wa­cję we wstę­pie do wło­skiego wyda­nia Czło­wieka w poszu­ki­wa­niu sensu. [wróć]

Jeśli cho­dzi o zasadę rze­czy­wi­sto­ści, służy ona celom zasady przy­jem­no­ści w takim samym stop­niu, w jakim ta ostat­nia służy celom zasady home­ostazy, dla­tego nie ma potrzeby szcze­gó­ło­wego jej oma­wia­nia w kon­tek­ście teo­rii logo­te­ra­pii. [wróć]

Zob. Vik­tor E. Frankl, Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensu, Wydaw­nic­two Czarna Owca (daw­niej Jacek San­tor­ski & Co), War­szawa 2009. [wróć]

Zob. Gor­don W. All­port w: Vik­tor E. Frankl Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensu, dz.cyt.; Aaron J. Unger­sma, The Search for Meaning: A New Appro­ach to Psy­cho­the­rapy and Pasto­ral Psy­cho­logy, The West­min­ster Press, Fila­del­fia 1961; Donald F. Twe­edie, Logo­the­rapy and the Chri­stian Faith: An Eva­lu­ation of Frankl’s Exi­sten­tial Appro­ach to Psy­cho­the­rapy, Baker Book House, Grand Rapids, Michi­gan 1965; Robert C. Leslie, Jesus and Logo­the­rapy: The Mini­stry of Jesus as Inter­pre­ted Thro­ugh the Psy­cho­the­rapy of Vic­tor Frankl, Abing­don Press, Nowy Jork 1965; God­fryd Kacza­now­ski [w:] Arthur Bur­ton, Modern Psy­cho­the­ra­peu­tic Prac­tice: Inno­va­tions in Tech­ni­que, Science and Beha­viour Books, Palo Alto, Kali­for­nia 1965; James C. Crum­baugh, The Appli­ca­tion of Logo­the­rapy [w:] „Jour­nal of Exi­sten­tialism” nr 5 (1965) s. 403–412; Joseph Lyons, Exi­sten­tial Psy­cho­the­rapy: Fact, Hope, Fic­tion [w:] „Jour­nal of Abnor­mal and Social Psy­cho­logy” nr 62 (1961) s. 242–249; oraz Law­rence A. Per­vin, Exi­sten­tialism, Psy­cho­logy, and Psy­cho­the­rapy [w:] „Ame­ri­can Psy­cho­lo­gist” nr 15 (1960), s. 305–309. [wróć]

Takiego zda­nia są przy­naj­mniej Unger­sma, Twe­edie, Leslie, Kacza­now­ski, Lyons oraz Crum­baugh. [wróć]

Paul Polak, Frankl’s Exi­sten­tial Ana­ly­sis [w:] „Ame­ri­can Jour­nal of Psy­cho­the­rapy” nr 3 (1949), s. 517–522. [wróć]

Joseph B. Fabry, The Pur­suit Of Meaning: Logo­the­rapy Applied to Life, wstęp Vik­tora E. Fran­kla, Beacon Press, Boston 1968. [wróć]

Ludwig Bin­swan­ger, Remi­ni­scen­ces of a Friend­ship, Grune & Strat­ton, Nowy Jork 1957, s. 96. [wróć]

Zyg­munt Freud, Űber Forel: Der Hyp­no­ti­smus, seine Bedeu­tung und seine Han­dha­bung [w:] „Wie­ner medi­zi­ni­sche Wochen­schrift” nr 34 (1889), s.1098. [wróć]

Rudolf Dre­ikurs, The Cur­rent Dilemma in Psy­cho­the­rapy [w:] „Jour­nal of Exi­sten­tial Psy­chia­try” nr 1 (1960), s. 187–206. [wróć]

(z niem.) świa­to­po­gląd [przyp. tłum.]. [wróć]

F. Gor­don Pleune, All Dis-Ease Is Not Dise­ase: A Con­si­de­ra­tion of Psy­cho-Ana­ly­sis, Psy­chotherapy, and Psy­cho-Social Engi­ne­ering [w:] „Inter­na­tio­nal Jour­nal of Psy­cho-Ana­ly­sis” nr 46 (1965), s. 358, cyt. za „Digest of Neuro-logy and Psy­chia­try” nr 34 (1966), s. 148. [wróć]

Gor­don W. All­port, Per­so­na­lity and Social Enco­un­ter, Beacon Press, Boston 1960. [wróć]