Bóg ukryty. W poszukiwaniu ostatecznego sensu - Viktor E. Frankl - ebook

Bóg ukryty. W poszukiwaniu ostatecznego sensu ebook

Viktor E. Frankl

4,2
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Viktor Frankl znany jest milionom czytelników na całym świecie jako autor Człowieka w poszukiwaniu sensu, wstrząsającego świadectwa czasu Holokaustu. „Czytelnicy tej krótkiej autobiograficznej relacji często prosili mnie o pełniejszy i bardziej szczegółowy wykład” – przyznał niegdyś Frankl i tym właśnie jest niniejsza książka.

Autor Boga ukrytego wyjaśnia założenia filozofii, dzięki której wbrew wszystkim przeciwnościom losu udało mu się przeżyć w kolejnych obozach koncentracyjnych. Z wiarą, że egzystencja człowieka to coś więcej niż tylko zewnętrzne pozory, Frankl daje wyraz głębokiemu przekonaniu, iż nie jesteśmy szlachetnymi bestiami, lecz spętanymi aniołami.

Frankl pochyla się nad najważniejszymi kwestiami w życiu człowieka, poczynając od analizy snów aż po kwestię istnienia Boga, by na koniec wskazać drogę do odnalezienia prawdziwego sensu i udowodnić, że życie ma nam do zaoferowania o wiele więcej, niż mogłoby się komukolwiek wydawać.

Znakomita książka! Dzięki niej otrzymujemy wyjątkową szansę uczestniczenia w bogatym doświadczeniu Frankla i obcowania z jego mądrością.

Elisabeth Kübler-Ross, autorka Rozmów o śmierci i umieraniu

Viktor Frankl twierdzi, że zło i cierpienie nie mogą nas zniszczyć w sensie ostatecznym.

Brian Keenan, irlandzki pisarz, autor An Evil Cradling

Bardzo ważna książka.

Harold Kushner, amerykański rabin, autor bestsellera Kiedy złe rzeczy zdarzają się dobrym ludziom

Prawdziwy skarb dla (…) wszystkich zmagających się z kwestiami ostatecznymi, którzy szukają Boga zarówno w pytaniach, jak i w odpowiedziach.

Michael Berenbaum, amerykański rabin, uczony, pisarz, reżyser filmowy, autor After Tragedy and Triumph

Viktor Frankl to jeden z autorytetów moralnych XX wieku. Jego przemyślenia związane z zagadnieniami wolności człowieka, jego godności oraz poszukiwania sensu życia mają głęboki wymiar humanitarny i moc przemieniania ludzkich serc i umysłów.

dr Jonathan Sacks, Naczelny Rabin Wielkiej Brytanii

Viktor E. Frankl (1905–1997) – profesor neurologii i psychiatrii na wydziale medycznym Uniwersytetu Wiedeńskiego, twórca trzeciej wiedeńskiej szkoły psychoterapii (obok psychoanalizy Freuda i psychologii indywidualnej Adlera) – logoterapii. U jej podstaw leży przekonanie, że każdy człowiek poszukuje w życiu sensu, a jego odnalezienie ma uzdrawiający wpływ na ludzką psychikę. Więzień niemieckich obozów koncentracyjnych Auschwitz i Dachau.

Jest autorem 32 książek, które przetłumaczono na wiele języków. Jego najsłynniejsza książka, Człowiek w poszukiwaniu sensu, sprzedała się w milionach egzemplarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 208

Oceny
4,2 (47 ocen)
26
11
6
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przedmowa Claudii Hammond

Jak wska­zuje pod­ty­tuł niniej­szej książki – W poszu­ki­wa­niu osta­tecz­nego sensu – jest ona prze­zna­czona dla tych wszyst­kich, któ­rzy pra­gną odna­leźć w swoim życiu coś, dla czego warto żyć. Frankl dowo­dzi, że każdy z nas może tego doko­nać bez względu na oko­licz­no­ści i że nawet życie pełne nie­zno­śnego cier­pie­nia może mieć głę­boki sens. Na początku dwu­dzie­stego pierw­szego wieku, w cza­sach, gdy coraz wię­cej ludzi zaczyna kwe­stio­no­wać pogląd utoż­sa­mia­jący kon­sump­cjo­nizm z postę­pem, temat ten wydaje się być szcze­gól­nie aktu­alny.

Sądzę, że przy­stę­puję do pisa­nia tej przed­mowy z podob­nym nasta­wie­niem, z jakim zapewne więk­szość czy­tel­ni­ków weź­mie tę książkę do ręki, a mia­no­wi­cie jako wielka entu­zjastka słyn­nego dzieła Vic­tora Fran­kla zaty­tu­ło­wa­nego Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensu. Dosko­nale pamię­tam, jak sie­dząc w kawiarni, zama­wia­łam kolejne fili­żanki her­baty, a następ­nie sączy­łam ją na tyle długo, aby jesz­cze tego samego popo­łu­dnia dokoń­czyć lek­turę. Jestem wię­cej niż pewna, że jeżeli ktoś nie miał dotąd oka­zji zapo­znać się z tym dzie­łem, zechce to uczy­nić natych­miast po prze­czy­ta­niu niniej­szej fascy­nu­ją­cej publi­ka­cji.

Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensu to pod­su­mo­wa­nie roz­my­ślań autora na temat cier­pie­nia i woli prze­trwa­nia. Na każdy z dzie­wię­ciu dni – tyle czasu bowiem zajęło Fran­klowi stwo­rze­nie tego arcy­dzieła – przy­pada dobrze ponad milion sprze­da­nych egzem­pla­rzy (obec­nie ich liczba na całym świe­cie prze­kro­czyła już dwa­na­ście milio­nów). Tempo, z jakim genialny umysł zdo­łał ubrać w słowa swoją filo­zo­fię, może nas zdu­mie­wać, pamię­tajmy jed­nak, że owe dzie­więć dni to tylko czas, jaki autor poświę­cił na napi­sa­nie książki; prze­my­śle­nie wszyst­kiego, co w niej zawarł, zajęło mu całe lata. I tak, jak ma to miej­sce w przy­padku innych zna­ko­mi­tych dzieł, rów­nież to pozo­sta­wiło we mnie wra­że­nie nie­do­sytu. Nie­któ­rzy wybitni auto­rzy sta­wiają swo­jego czy­tel­nika w sytu­acji, w któ­rej całą wie­dzę przy­cho­dzi mu czer­pać z jed­nej fun­da­men­tal­nej książki. Na szczę­ście, jeśli cho­dzi o Fran­kla, mamy jesz­cze do dys­po­zy­cji eseje zawarte w Bogu ukry­tym, szcze­gó­łowo roz­wi­ja­jące zało­że­nia jego filo­zo­fii. Każdy roz­dział sta­nowi tu nie­wąt­pli­wie war­tość samą w sobie i mógłby być czy­tany nie­za­leż­nie od tego, co już wcze­śniej napi­sano. Zara­zem jed­nak niniej­sza książka rzuca nowe świa­tło na wcze­śniejsze dzieło Fran­kla, zachę­ca­jąc czy­tel­nika do jego ponow­nej lek­tury.

Roz­po­czy­na­jąca się wła­śnie druga dekada dwu­dzie­stego pierw­szego wieku, ze swoją atmos­ferą nie­pew­no­ści i nie­ustanną groźbą kry­zysu, to moim zda­niem dosko­nały czas na przy­po­mnie­nie sobie teo­rii Vik­tora Fran­kla. Czy­ta­jąc jego książki, czę­sto nie mogę wyjść z podziwu, jak traf­nie udało mu się prze­wi­dzieć kie­runki roz­woju współ­cze­snej psy­cho­lo­gii. Frankl pisze o tra­gicz­nym opty­mi­zmie, o naszej świa­do­mo­ści tego, co nie­sie ze sobą życie – cier­pie­nia, poczu­cia winy i śmierci – oraz o tym, że mimo wszystko więk­szość z nas jest w sta­nie to życie udźwi­gnąć. Bazu­jąc na swo­ich obser­wa­cjach i doświad­cze­niach okresu Holo­kau­stu, autor uczy nas, jak radzić sobie z tymi trzema nie­od­łącz­nymi skład­ni­kami ludz­kiej egzy­sten­cji i jak je wyko­rzy­sty­wać z korzy­ścią dla sie­bie – zmie­nia­jąc cier­pie­nie w triumf, poczu­cie winy w pracę nad sobą, a świa­do­mość nie­unik­nio­nego końca w bodziec do dzia­ła­nia. Pół wieku póź­niej opty­mizm sta­nie się myślą prze­wod­nią dyna­micz­nie się roz­wi­ja­ją­cej, nowej, waż­nej gałęzi psy­cho­lo­gii zwa­nej psy­cho­lo­gią pozy­tywną, ana­li­zu­ją­cej te cnoty i atuty czło­wieka, które sprzy­jają roz­kwi­towi zarówno samej jed­nostki, jak i całych spo­łecz­no­ści. I cho­ciaż wąt­pię, aby Frankl w pełni pod­pi­sał się pod wszyst­kimi zało­że­niami tej filo­zo­fii, nie spo­sób nie zauwa­żyć tu pew­nych ude­rza­ją­cych podo­bieństw.

Każdy, kto zetknął się z tera­pią poznaw­czo-beha­wio­ralną (z ang. CBT), czy to jako tera­peuta, czy to jako klient, z pew­no­ścią dostrzeże we Fran­klu pre­kur­sora wielu współ­cze­śnie sto­so­wa­nych metod. W ramach CBT ludzie uczą się nowego inter­pre­to­wa­nia zewnętrz­nych infor­ma­cji oraz nowego spoj­rze­nia na wła­sne myśli. W Bogu ukry­tym Frankl przy­ta­cza przy­kład star­szego męż­czy­zny zała­ma­nego śmier­cią żony. Czło­wiek ów zadaje sobie pyta­nie, dla­czego to ona ode­szła pierw­sza, pozo­sta­wia­jąc go na sta­rość samego, w nie­utu­lo­nym żalu. Frankl radzi mu potrak­to­wać to osa­mot­nie­nie w kate­go­riach ofiary. Pozo­sta­jąc przy życiu, męż­czy­zna oszczę­dził swo­jej żonie iden­tycz­nego cier­pie­nia, powi­nien zatem spoj­rzeć na swój ból jak na dar zło­żony komuś, kogo kochał naj­bar­dziej na świe­cie.

Wiele prac badaw­czych z dzie­dziny psy­cho­lo­gii poświęca obec­nie uwagę pro­ble­mowi odpor­no­ści psy­chicz­nej. Zamiast uczyć dzieci, aby bez względu na poziom swo­ich osią­gnięć zacho­wy­wały wysoką samo­ocenę, powin­ni­śmy raczej roz­wi­jać w nich te cnoty cha­rak­teru, które pomogą im w przy­szło­ści zmie­rzyć się zarówno z porażką, jak i z suk­ce­sem. I cho­ciaż w swo­ich książ­kach Frankl rzadko wspo­mina o odpor­no­ści psy­chicz­nej, jestem prze­ko­nana, że rów­nież w tej kwe­stii wyprze­dził on swoją epokę. Obser­wa­cje, jakie poczy­nił w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych, sta­no­wią w pew­nym sen­sie stu­dium odpor­no­ści, i to nie tylko innych ludzi, ale także jego samego. Lek­tura tych spo­strze­żeń jest tak fascy­nu­jąca mię­dzy innymi dla­tego, że widzimy, jak nie­mal na naszych oczach autor wal­czy o psy­chiczne prze­trwa­nie, ucie­ka­jąc się do mecha­ni­zmów obron­nych. Frankl odna­lazł sens w swo­ich doświad­cze­niach okresu Holo­kau­stu, ponie­waż nie tylko potrak­to­wał je jako uni­kalną oka­zję do bada­nia ludz­kich zacho­wań w sytu­acji eks­tre­mal­nej, prze­kra­cza­ją­cej wszystko, co jaki­kol­wiek psy­cho­log byłby w sta­nie zain­sce­ni­zo­wać we wła­snym labo­ra­to­rium, ale przede wszyst­kim dla­tego, że potra­fił wyko­rzy­stać swoje obser­wa­cje w prak­tyce.

Co cie­kawe, naj­więk­szym pro­ble­mem oka­zał się dla mnie nacisk, jaki niniej­sza książka kła­dzie na reli­gię. Autor oma­wia reli­gię w jej jak naj­sze­rzej poję­tym sen­sie, jed­nak jako osoba nie­wie­rząca, na doda­tek głę­boko zako­rze­niona w świe­cie współ­cze­snej psy­cho­lo­gii, w pierw­szym odru­chu chcia­łam zakwe­stio­no­wać rolę, jaką Frankl jej przy­pi­suje. Jed­no­cze­śnie nie mogłam nie zauwa­żyć, że rów­nież w tej dzie­dzi­nie udało mu się wyprze­dzić swoją epokę i prze­wi­dzieć dwu­dzie­sto­wieczne bada­nia poświę­cone roli reli­gii w pro­ce­sie rekon­wa­le­scen­cji i wycho­dze­nia z zabu­rzeń psy­chicz­nych. I cho­ciaż nie mogę się zgo­dzić z jego poglą­dem, jakoby tylko reli­gijni psy­chia­trzy potra­fili roz­ma­wiać ze swo­imi klien­tami o spra­wach ducho­wych, to nie ulega wąt­pli­wo­ści, że w ostat­nim cza­sie coraz czę­ściej mówi się o potrze­bie pogłę­bio­nych szko­leń w tym zakre­sie, skie­ro­wa­nych do osób zaj­mu­ją­cych się zawo­dowo tera­pią. Prawdą jest, że cza­sami tego rodzaju roz­mowy mogą być dla tera­peu­tów nie­kom­for­towe. Pisząc, że pacjenci wsty­dzą się wspo­mi­nać w obec­no­ści swo­ich psy­chia­trów o spra­wach doty­czą­cych reli­gii, Frankl wier­nie oddaje naszą rze­czy­wi­stość.

Jeżeli jesteś osobą wie­rzącą, roz­działy szó­sty i siódmy mogą cię szcze­gól­nie zain­te­re­so­wać, jeśli jed­nak jest ina­czej, to i tak znaj­dziesz w tej książce wiele dla sie­bie. Jeżeli o mnie cho­dzi, naj­wię­cej do myśle­nia dały mi ostat­nie roz­działy, w któ­rych Frankl ana­li­zuje pro­blem poczu­cia braku sensu. Oma­wia mię­dzy innymi dyle­mat wyboru pracy dobrze płat­nej albo takiej, która nadaje życiu sens. Tego rodzaju pyta­nia wydają się szcze­gól­nie waż­kie w cza­sach kry­zysu gospo­dar­czego i pod tym wzglę­dem teo­rie Fran­kla rów­nież dzi­siaj mogą mieć dla nas zasto­so­wa­nie. Frankl jest prze­ko­nany, że nawet w sytu­acji, gdy zostaje nam ode­brana wszelka kon­trola nad wła­snym życiem, tak jak to miało miej­sce w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych, gdzie więź­niom w każ­dej chwili gro­ziła śmierć, nawet wów­czas czło­wiek może odna­leźć sens swo­jej egzy­sten­cji. I cho­ciaż mało kto doświad­cza w swoim życiu rów­nie trau­ma­tycz­nych prze­żyć, wielu z nas cierpi z powodu opi­sy­wa­nej przez autora egzy­sten­cjal­nej pustki. W cza­sach, kiedy zasta­na­wiamy się, czy ist­nieje jakieś inne życie poza kon­sump­cjo­ni­zmem, a ludzie coraz mniej sobie ufają, Vik­tor Frankl uczy nas, jak odna­leźć wspólny sens i nowe poczu­cie jed­no­ści.

Tym, co budzi mój naj­więk­szy podziw, jest jego współ­czu­cie i wiel­ko­dusz­ność. Miał moż­li­wość wyje­chać z Wied­nia przed wybu­chem wojny, a jed­nak został, żeby, nie bacząc na ryzyko, opie­ko­wać się swo­imi rodzi­cami. Jego filo­zo­fia wolna jest od naka­zów, on sam zaś przy­znaje, że stwo­rzona przez niego forma ana­lizy egzy­sten­cjal­nej zwana logo­te­ra­pią nie sta­nowi żad­nego pana­ceum. Logo­te­ra­pia ma za zada­nie poma­gać ludziom odnaj­dy­wać w życiu sens, a u jej pod­staw leży zało­że­nie, że zawsze możemy tego doko­nać nie­za­leż­nie od dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ści, w jakich przy­szło nam żyć. Wydaje się, że bar­dzo mu zależy na tym, aby każdy z nas odna­lazł swoją wła­sną drogę. W oczach czło­wieka, który tak jak on doświad­czył nie­wy­obra­żal­nych potwor­no­ści, codzienne narze­ka­nia na pustkę i poczu­cie bez­sensu naszego bez­piecz­nego, wygod­nego życia mogły się wyda­wać try­wialne. Tym­cza­sem Frankl zdaje się rozu­mieć, że każdy może czuć się samotny, zdru­zgo­tany i roz­pacz­li­wie poszu­ki­wać sensu. Wła­śnie dzięki takiemu podej­ściu udało mu się uczy­nić z wła­snego dąże­nia do zro­zu­mie­nia ota­cza­ją­cego go świata nie­zwy­kle istotny wkład w roz­wój dwu­dzie­sto­wiecz­nej myśli. Jed­no­cze­śnie prze­kuł swoje teo­rie w prak­tykę i to nie tylko na wła­sny uży­tek, poświę­ca­jąc się przede wszyst­kim nie­sie­niu pomocy tym, któ­rzy pra­gną nadać swo­jemu życiu praw­dziwy sens.

CLAU­DIA HAM­MOND

Clau­dia Ham­mond jest wie­lo­krot­nie nagra­dzaną dzien­ni­karką i pisarką, pro­wa­dzi też wykłady z dzie­dziny psy­cho­lo­gii. Czer­piąc ze swej spe­cja­li­stycz­nej wie­dzy, stwo­rzyła i pro­wa­dziła audy­cje radiowe na tematy psy­cho­lo­giczne i naukowe, mię­dzy innymi serię pro­gra­mów State of Mind, która zdo­była duże uzna­nie kry­tyki. Czę­sto zapra­szana do tele­wi­zji bie­rze udział w dys­ku­sjach na temat naj­now­szych badań psy­cho­lo­gicz­nych, współ­pra­cuje też z lon­dyń­ską filią Uni­wer­sy­tetu Bostoń­skiego, gdzie wykłada psy­cho­lo­gię zdro­wia i psy­cho­lo­gię spo­łeczną. Jej debiu­tancka książka, zaty­tu­ło­wana Emo­tio­nal Rol­ler­co­aster – a jour­ney thro­ugh the science of feelings, została prze­tłu­ma­czona na sześć języ­ków.

Słowo wstępne Swanee Hunt (2000 r.)

1 stycz­nia 1994 roku sta­łam nieco zdez­o­rien­to­wana na szczy­cie scho­dów amba­sady. Drobny, siwo­włosy męż­czy­zna zmie­rza­jący żwawo w moją stronę w niczym nie przy­po­mi­nał czło­wieka, któ­rego spo­dzie­wa­łam się tego dnia ujrzeć. Uści­snę­łam dłoń mojego gościa, Vik­tora Fran­kla, i powie­dzia­łam: – Prze­czy­ta­łam pań­ską książkę przed dwu­dzie­stu pię­ciu laty i na­dal pamię­tam każde słowo.

– Wryły się pani w pamięć, czy w serce? – on na to.

– W serce.

– To dobrze – odparł, jakby udzie­lał mi swo­jego bło­go­sła­wień­stwa.

W trak­cie kolej­nych kilku mie­sięcy pro­fe­sor Frankl stał się moim powier­ni­kiem i nie­za­wod­nym doradcą. Czy cho­dziło o ame­ry­kań­ską poli­tykę w Bośni, zdro­wie rodziny, czy też moje sprawy oso­bi­ste i zawo­dowe, Vik­tor i Elly byli mi ostoją, żywą kry­nicą mądro­ści. A kiedy mądrość wszyst­kich nas zawio­dła, wciąż byli dla mnie źró­dłem pocie­chy.

Czy­stość cha­rak­teru szła u nich w parze z dobro­cią, wyro­zu­mia­ło­ścią i miło­ścią. Byli­śmy sobie na tyle bli­scy, że mogłam być świad­kiem ich wła­snych cier­pień i nie­ustan­nie zdu­mie­wać się, skąd biorą swoją wewnętrzną siłę.

Niniej­sza książka przy­nosi odpo­wiedź na to wła­śnie pyta­nie. Vik­tor Frankl dotyka w niej pro­blemu skoń­czo­no­ści czło­wieka w obli­czu nie­skoń­czo­nych moż­li­wo­ści. Nie utoż­sa­mia przy tym swo­ich ogra­ni­czeń z ogra­ni­cze­niami natury osta­tecz­nej ani wła­snego bytu z naj­wyż­szym bytem.

Jego filo­zo­fia cha­rak­te­ry­zuje się nie­zwy­kłą dozą tole­ran­cji; potrafi przy­znać, że nasze sym­bo­liczne inter­pre­ta­cje osta­tecz­nego sensu są niczym innym, jak próbą zbli­że­nia się do rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej nie możemy bez­po­śred­nio uczest­ni­czyć. Obozy kon­cen­tra­cyjne, w któ­rych cier­piał on sam i gdzie zgi­nęli jego naj­bliżsi, zostały wszak stwo­rzone, żeby uni­ce­stwić tych, któ­rzy byli inni. Frankl dopusz­cza więc ist­nie­nie całego spek­trum ludz­kich doświad­czeń meta­fi­zycz­nych.

Dla jed­nych zatem Bóg przy­biera formę antro­po­mor­ficzną; inni będą go utoż­sa­miać z wła­snym ego. Koniec koń­ców naj­wyż­szy sens z pew­no­ścią jest w sta­nie ogar­nąć całą skoń­czo­ność naszych prób zro­zu­mie­nia i opi­sa­nia nie­skoń­czo­no­ści.

Dla Fran­kla jed­nak tego rodzaju tole­ran­cja nie wyklu­cza zdro­wego roz­sądku. Na świe­cie ist­nieje bowiem zło, a rany, jakie on sam odniósł, są tego naj­lep­szym dowo­dem. Nie­świa­dome poszu­ki­wa­nie osta­tecz­nego sensu może dopro­wa­dzić do nik­czem­nych zacho­wań: bru­tal­nego nacjo­na­li­zmu, obse­syj­nej zazdro­ści, wro­go­ści etnicz­nej, pra­co­ho­li­zmu. Pół wieku po tym, jak naro­dził się pomysł tej książki, spę­dzi­łam popo­łu­dnie w towa­rzy­stwie Elly i Vik­tora. Roz­ma­wia­li­śmy nie tylko o Auschwitz, ale i o Sre­bre­nicy – a także o tym dia­bo­licz­nym i prze­wrot­nym sen­sie, jaki nie­któ­rzy znaj­dują w sady­stycz­nym roz­pa­sa­niu.

Warto zatem po raz kolejny przy­po­mnieć sobie, że abs­trak­cyjne teo­rie nie są celem same w sobie. Muszą przede wszyst­kim kształ­to­wać kon­kretne ist­nie­nia. Lek­tura niniej­szej ksią­żeczki skła­nia nas do poważ­nych roz­wa­żań nad wiel­kim impe­ra­ty­wem moral­nym. Zgłę­bia­jąc filo­zo­fię Fran­kla, możemy pochy­lić się nad tym, co dla nas oso­bi­ście jest dro­gie, i choćby przez taką formę intym­nego dia­logu z samym sobą włą­czyć się w uni­wer­salne dąże­nie do tego, co dobre.

Tole­ran­cja, zazdrość, życz­li­wość, nie­na­wiść, przy­zwo­itość – co jest naszym nad­rzęd­nym celem? Jak nie­stru­dze­nie przy­po­mina nam Vik­tor Frankl, wybór należy do nas.

SWA­NEE HUNT,

Amba­sa­dor Sta­nów Zjed­no­czo­nych w Austrii

Wstęp

W poszu­ki­wa­niu osta­tecz­nego sensu to tytuł wykładu, który wygło­si­łem w 1985 roku na dorocz­nym zjeź­dzie Ame­ry­kań­skiego Towa­rzy­stwa Psy­chia­trycz­nego z oka­zji przy­zna­nia mi nagrody im. Oskara Pfi­stera. Jego treść została w cało­ści przy­to­czona w roz­dziale dzie­wią­tym. Co do pierw­szych ośmiu roz­dzia­łów, sta­no­wią one prze­druk wyda­nej w 1975 roku książki zaty­tu­ło­wa­nej Nie­uświa­do­miony Bóg – angiel­skiego prze­kładu opu­bli­ko­wa­nej w 1947 roku pracy Der unbe­wus­ste Gott, u któ­rej źró­deł leżał z kolei odczyt, jaki wygło­si­łem w Wied­niu zale­d­wie kilka mie­sięcy po woj­nie.

Jak widać, „histo­ria publi­ka­cji” niniej­szego wyda­nia liczy już sobie pra­wie pięć­dzie­siąt lat. Prze­glą­da­jąc to, co napi­sa­łem w latach 1947, 1975 i 1985, mam wra­że­nie, iż sta­nowi ona spójny zbiór waż­nych roz­wa­żań poświę­co­nych dość istot­nej kwe­stii. Mam zatem nadzieję, że część moich prze­my­śleń, zano­to­wa­nych na prze­strzeni dzie­się­cio­leci, okaże się przy­naj­mniej dla nie­któ­rych Czy­tel­ni­ków war­to­ściowa.

Tak czy ina­czej, mogę powie­dzieć jedno: „Oto nie powścią­gną­łem warg swo­ich”1.

V.F.

Wstęp do pierwszego wydania anglojęzycznego

Zawarte w tej książce roz­wa­ża­nia pocho­dzą z odczytu, jaki wygło­si­łem wkrótce po zakoń­cze­niu dru­giej wojny świa­to­wej na zapro­sze­nie wąskiego kręgu inte­lek­tu­ali­stów wie­deń­skich. Moja publicz­ność skła­dała się wów­czas z garstki słu­cha­czy. W 1947 roku treść tego odczytu uka­zała się po nie­miecku w postaci książki. Od jej publi­ka­cji minęło już dwa­dzie­ścia osiem lat i dopiero teraz uka­zuje się angiel­ski prze­kład (wyda­nia hisz­pań­skie, duń­skie, holen­der­skie, fran­cu­skie, grec­kie, hebraj­skie, wło­skie, japoń­skie, pol­skie, serb­sko-chor­wac­kie oraz szwedz­kie już się uka­zały).

Bio­rąc pod uwagę czas, jaki upły­nął od pierw­szego wyda­nia – ponad ćwierć wieku – należy jasno powie­dzieć, iż nie mogę się już w pełni pod­pi­sać pod każ­dym stwier­dze­niem, przy jakim obsta­wa­łem w 1947 roku. Z bie­giem czasu moja filo­zo­fia ule­gła znacz­nym prze­mia­nom: ewo­lu­owała i – mam nadzieję – stała się bar­dziej doj­rzała.

Niniej­sze wyda­nie różni się od pier­wot­nego, pozwo­li­łem sobie bowiem wpro­wa­dzić pewne zmiany. Celowo jed­nak powstrzy­ma­łem się od poważ­niej­szej inge­ren­cji w tekst, ponie­waż na tle moich dwu­dzie­stu ksią­żek ta jedna wydaje się być naj­bar­dziej upo­rząd­ko­wana i naj­sta­ran­niej skon­stru­owana. Szkoda byłoby nisz­czyć tak spójny wywód, doko­nu­jąc zbyt licz­nych uzu­peł­nień w opar­ciu o mate­riały, jakie zgro­ma­dzi­łem przez te wszyst­kie lata.

Co wię­cej, z zado­wo­le­niem przy­ją­łem roz­wią­za­nie pod­su­nięte mi przez wydaw­nic­two Simona i Schu­s­tera. Zasu­ge­ro­wano mi mia­no­wi­cie włą­cze­nie do książki – w for­mie post­scrip­tum – dodat­ko­wego roz­działu zary­so­wu­ją­cego zmiany, jakim w ostat­nim dwu­dzie­sto­le­ciu ule­gła moja teo­ria sumie­nia. Jeśli cho­dzi o sze­roko pojętą tema­tykę niniej­szej książki, czyli wza­jemne rela­cje psy­cho­te­ra­pii i teo­lo­gii, wię­cej infor­ma­cji na ten temat Czy­tel­nik znaj­dzie w moich dwóch ostat­nich książ­kach: Psy­cho­te­ra­pia i egzy­sten­cja­lizm2 oraz Wola sensu3. Każda z nich zawiera roz­dział poświę­cony reli­gii oraz liczne odnie­sie­nia do tej kon­kret­nej kwe­stii.

Zamiesz­czona na końcu uak­tu­al­niona biblio­gra­fia uła­twi Czy­tel­ni­kowi wyszu­ka­nie dodat­ko­wych war­to­ścio­wych publi­ka­cji, nie tylko tych zaj­mu­ją­cych się związ­kami pomię­dzy reli­gią a psy­chia­trią, lecz rów­nież doty­czą­cych sze­roko poję­tych zało­żeń logo­te­ra­pii oraz jej zasto­so­wa­nia.

Nie­mniej teza wyj­ściowa mojego odczytu zaty­tu­ło­wa­nego Nie­uświa­do­miony Bóg wciąż pozo­staje aktu­alna i moż­liwa do obrony. W głębi nie­świa­do­mo­ści każ­dego czło­wieka tkwi bowiem głę­boko zako­rze­nione poczu­cie reli­gij­no­ści. W dwóch moich książ­kach – Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensu4 oraz wspo­mnia­nej już Woli sensu – przy­ta­czam dowody na potwier­dze­nie tej tezy, świad­czące o tym, iż owo poczu­cie reli­gij­no­ści może dojść do głosu cał­kiem nie­spo­dzie­wa­nie, nawet w przy­padku cięż­kich cho­rób psy­chicz­nych, takich jak psy­choza. Oto co napi­sał jeden z moich stu­den­tów z Mię­dzy­na­ro­do­wego Uni­wer­sy­tetu Sta­nów Zjed­no­czo­nych w San Diego:

W szpi­talu psy­chia­trycz­nym zamknięto mnie jak zwie­rzę w klatce. Kiedy krzy­cza­łem, bła­ga­jąc, ażeby pozwo­lono mi pójść do toa­lety, nikt nie reago­wał i koniec koń­ców pod­da­łem się temu, co było nie­unik­nione. Na szczę­ście codzien­nie apli­ko­wano mi elek­trow­strząsy, tera­pię insu­li­nową oraz bar­dzo silne leki, dzięki czemu nie zacho­wa­łem pra­wie żad­nych wspo­mnień z tego, co działo się ze mną w ciągu kolej­nych kilku tygo­dni…

Jed­nak pogrą­żony w ciem­no­ści odkry­łem, że mam w tym świe­cie do speł­nie­nia wyjąt­kową misję. Tak jak wów­czas, tak i teraz wiem, że musia­łem oca­leć z jakie­goś kon­kret­nego powodu. Choćby był on naj­bar­dziej błahy, jest to coś, czego tylko ja mogę doko­nać i jest nie­zmier­nie istotne, abym wła­śnie ja to zro­bił. Oca­la­łem też dla­tego, że w naj­bar­dziej ponu­rym momen­cie mojego życia, kiedy leża­łem opusz­czony jak zwie­rzę w klatce i ze względu na wywo­łaną elek­trow­strzą­sami nie­moc umy­słu nie mogłem wezwać Go na pomoc, On był przy mnie. W samot­nej, mrocz­nej „otchłani”, do któ­rej mnie wrzu­cono, On był przy mnie. Nie zna­łem Jego Imie­nia, a mimo to On tam był. Bóg tam był.

W podob­nie nie­ocze­ki­wany spo­sób uczu­cia reli­gijne mogą dać o sobie znać rów­nież w innych oko­licz­no­ściach, tak jak to było z pew­nym czło­wie­kiem, który napi­sał do mnie z wię­zie­nia:

Mam pięć­dzie­siąt cztery lata, finan­sowo jestem zruj­no­wany, prze­by­wam w wię­zie­niu. Kiedy się tu zna­la­złem (osiem mie­sięcy temu), moja sytu­acja wyda­wała mi się bez­na­dziejna. Czu­łem, że nie­odwo­łal­nie pogrą­żam się w cha­osie, któ­rego ni­gdy nie zdo­łam ogar­nąć, a co dopiero zro­zu­mieć.

Mijały kolejne mie­siące, aż pew­nego dnia odwie­dził mnie psy­chia­tra sądowy, który z miej­sca wzbu­dził moją olbrzy­mią sym­pa­tię. Przed­sta­wia­jąc się, powi­tał mnie miłym uśmie­chem i uści­skiem dłoni, jak­bym wciąż był „kimś”, a przy­naj­mniej istotą ludzką. W tym momen­cie coś się we mnie stało, coś nie­wy­tłu­ma­czal­nego, co zapo­cząt­ko­wało głę­boką prze­mianę. W myślach zaczą­łem na nowo prze­ży­wać całe swoje życie. Tam­tej nocy, w ciszy cia­snej celi, moim udzia­łem stało się nie­zwy­kłe doświad­cze­nie reli­gijne. Niczego podob­nego wcze­śniej nie prze­ży­łem. Nagle oka­zało się, że potra­fię się modlić i to jak naj­bar­dziej szcze­rze. Pogo­dzi­łem się z Naj­wyż­szą Wolą, powie­rza­jąc jej swoje cier­pie­nie i smu­tek; nabrały one w ten spo­sób war­to­ści i sensu, a pyta­nie o ich przy­czynę prze­stało mieć zna­cze­nie. Od tego momentu mój stan zaczął się bły­ska­wicz­nie popra­wiać.

Miało to miej­sce w kwiet­niu tego roku w wię­zie­niu w Bal­ti­more. Obec­nie jestem cał­ko­wi­cie pogo­dzony ze sobą i z całym świa­tem. Odna­la­złem praw­dziwy sens mojego życia i prze­ko­na­łem się, że czas może jedy­nie odro­czyć jego speł­nie­nie, ni­gdy zaś mu prze­szko­dzić. W wieku pięć­dzie­się­ciu czte­rech lat posta­no­wi­łem odmie­nić swoje życie i zdo­być wykształ­ce­nie. Jestem pewien, że osią­gnę swój cel. Odkry­łem rów­nież nowe, wspa­niałe źró­dło nie­zwy­kłej ener­gii – potra­fię teraz śmiać się ze swo­ich nie­szczęść, zamiast pogrą­żać się w bólu z powodu błę­dów, któ­rych nie da się odwró­cić. Oka­zało się, że moje życie nie jest wcale tak tra­giczne, jak mi się wyda­wało…

O reli­gij­no­ści czło­wieka warto dys­ku­to­wać bez względu na to, czy uwa­żamy ją za coś świa­do­mego czy nieświa­do­mego, ponie­waż kwe­stia, jaką należy roz­wa­żyć, jest o wiele bar­dziej zasad­ni­cza. Po pierw­sze, musimy odpo­wie­dzieć na pyta­nie, czy reli­gia może być przed­mio­tem badań psy­chia­trycz­nych. Ostat­nimi czasy bar­dzo wyraź­nie roz­gra­ni­czy­łem te dwie dzie­dziny, reli­gię i psy­chia­trię5. Prze­ko­na­łem się (i usi­ło­wa­łem prze­ko­nać o tym innych), że dzie­ląca je róż­nica jest niczym innym jak róż­nicą wymia­rów. Z ana­lo­gii tej jasno jed­nak wynika, że obie te sfery w żaden spo­sób się nie wyklu­czają. Wyż­szy wymiar jest z defi­ni­cji wymia­rem szer­szym, wię­cej sobą ogar­nia­ją­cym. Wymiar niż­szy zawiera się w wymia­rze wyż­szym, jest w nim ujęty i w niego włą­czony. W tym sen­sie psy­cho­lo­gia domi­nuje nad bio­lo­gią, noolo­gia nad psy­cho­lo­gią, a teo­lo­gia nad noolo­gią.

Wymiar noolo­giczny słusz­nie bywa defi­nio­wany jako ten, który obej­muje swo­iście ludz­kie zja­wi­ska. Wśród nich jest jedno, które uwa­żam za naj­bar­dziej repre­zen­ta­tywne dla rze­czy­wi­sto­ści czło­wieka. Okre­ślam je mia­nem „poszu­ki­wa­nia sensu”. Jeśli zało­żyć słusz­ność takiego rozu­mo­wa­nia, defi­ni­cja reli­gij­no­ści jako poszu­ki­wa­nia przez czło­wieka osta­tecz­nego sensu wydaje się w pełni uza­sad­niona. Już Albert Ein­stein stwier­dził, że być reli­gij­nym to zna­leźć odpo­wiedź na pyta­nie: „Jaki jest sens mojego życia?”. Jeżeli przy­znamy mu rację, możemy zde­fi­nio­wać wiarę jako ufność w osta­teczny sens. Poj­mu­jąc w ten spo­sób – to zna­czy w jak naj­szer­szym sen­sie – reli­gię, nie można mieć wąt­pli­wo­ści, że psy­chia­trzy mają pełne prawo rów­nież zgłę­biać to zja­wi­sko, cho­ciaż ana­liza psy­cho­lo­giczna siłą rze­czy musi się ogra­ni­czyć jedy­nie do jego ludz­kiego wymiaru.

Kon­cep­cja sze­roko poję­tej reli­gii, przy­jęta przez autora niniej­szej książki, wykra­cza z pew­no­ścią poza wąskie poj­mo­wa­nie Boga upo­wszech­niane przez licz­nych przed­sta­wi­cieli reli­gii insty­tu­cjo­nal­nej czy Kościo­łów wyzna­nio­wych. Czę­sto umniej­szają oni wiel­kość Boga, przed­sta­wia­jąc Go jako byt zain­te­re­so­wany przede wszyst­kim tym, aby wyzna­wała Go jak naj­więk­sza liczba wier­nych, któ­rzy na doda­tek powinni to robić zgod­nie z okre­ślo­nymi regu­łami. Po pro­stu uwierz, powta­rza się nam, a wszystko będzie dobrze. Nie­stety, ta kon­cep­cja nie tylko znie­kształca jakie­kol­wiek głęb­sze poj­mo­wa­nie bóstwa, ale, co wię­cej, z góry ska­zana jest na porażkę. Jest oczy­wi­ste, że pew­nych dzia­łań zwy­czaj­nie nie można naka­zać, wymu­sić ani zle­cić, i tak się składa, że wła­śnie trójca „wiara, nadzieja i miłość” należy do tej kate­go­rii zja­wisk, które wymy­kają się, że tak powiem, „roz­wią­za­niom siło­wym”. Wiara, nadzieja i miłość nie pod­le­gają sile woli. Nie mogę się zmu­sić do tego, żeby uwie­rzyć, tak jak nie mogę się zmu­sić do nadziei czy miło­ści – a już na pewno nie mogę się zmu­sić do tego, ażeby wzbu­dzić w sobie taki akt woli.

Jeżeli lepiej się temu przyj­rzeć, oka­zuje się, że za wszel­kimi pró­bami wymu­sza­nia siłą wiary, nadziei, miło­ści oraz aktów woli kryje się zwy­kła mani­pu­la­cja. Jed­nak u pod­staw takich usi­ło­wań leży nie­wła­ściwa obiek­ty­wi­za­cja oraz reifi­ka­cja owych spe­cy­ficz­nie ludz­kich zja­wisk: trak­tuje się je jak mar­twe obiekty, przed­mioty. Ponie­waż jed­nak wiara, nadzieja, miłość oraz akty woli są tak zwa­nymi aktami czy sta­nami „inten­cjo­nal­nymi”, zgod­nie z ter­mi­no­lo­gią Edmunda Hus­serla i Maxa Sche­lera, twór­ców szkoły „feno­me­no­lo­gii”, są one nakie­ro­wane na „inten­cjo­nalne” refe­renty, czyli, innymi słowy, wła­ściwe sobie obiekty. Im więk­sze uprzed­mio­to­wie­nie aktów inten­cjo­nal­nych, tym bar­dziej tra­cimy z oczu wła­ściwe im obiekty. O ile wiem, ni­gdzie nie jest to zobra­zo­wane w bar­dziej ude­rza­jący spo­sób niż na przy­kła­dzie spe­cy­ficz­nie ludz­kiego zja­wi­ska, jakim jest śmiech: nie możemy nikomu naka­zać, żeby się śmiał – chcąc, aby się roze­śmiał, musimy go naj­pierw roz­śmie­szyć.

Czy – w pew­nym sen­sie – nie tak samo ma się rzecz z reli­gią? Jeżeli chcemy, żeby ludzie wie­rzyli w Boga i Mu ufali, nie możemy się ogra­ni­czać do naucza­nia w zgo­dzie z wytycz­nymi danego Kościoła, lecz przede wszyst­kim musimy przed­sta­wiać wier­nym swo­jego Boga w spo­sób wia­ry­godny – i samemu być dla nich wia­ry­godnym. Innymi słowy, musimy postę­po­wać w spo­sób dokład­nie prze­ciwny niż przed­sta­wi­ciele zor­ga­ni­zo­wa­nych reli­gii, któ­rzy tak czę­sto budują obraz Boga jako kogoś, komu zależy przede wszyst­kim na byciu obiek­tem kultu i kto rygo­ry­stycz­nie wymaga, aby ci, któ­rzy w niego wie­rzą, byli zwią­zani z kon­kret­nym Kościo­łem. Nic dziw­nego, że ludzie ci zacho­wują się tak, jakby głów­nym celem ich wyzna­nia była domi­na­cja nad innymi wyzna­niami.

Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że coraz czę­ściej odcho­dzi się od postrze­ga­nia reli­gii wyłącz­nie w jej ogra­ni­czo­nym wyzna­nio­wym czy insty­tu­cjo­nal­nym sen­sie. Co jed­nak nie ozna­cza, że w pew­nym momen­cie na świe­cie zapa­nuje jedna uni­wer­salna reli­gia. Prze­ciw­nie, jeżeli reli­gia ma prze­trwać, będzie musiała zostać głę­boko sper­so­na­li­zo­wana.

Nie zna­czy to, że znik­nie potrzeba sym­boli i rytu­ałów. Nawet zago­rzali agno­stycy oraz ate­iści nie mogą cał­ko­wi­cie odrzu­cać sym­boli. Weźmy choćby Rosjan, któ­rzy posta­wili sym­boliczny pomnik wyra­ża­jący ich wdzięcz­ność wobec tysięcy psów wyko­rzy­sty­wa­nych przez Paw­łowa w trak­cie słyn­nych eks­pe­ry­men­tów bada­ją­cych odru­chy warun­kowe – czy­sto sym­boliczny gest, cał­kiem zbędny z uty­li­ta­ry­stycz­nego punktu widze­nia mate­ria­li­zmu dia­lek­tycz­nego, a mimo to nie­zwy­kle bli­ski sercu rosyj­skiego narodu. Sercu, które – jak zauwa­żył już Bła­żej Pas­cal – ma swoje racje, któ­rych rozum nie poj­muje (Le coeur a ses raisons que la raison ne connaît point). Jak widać, serce czło­wieka może się prze­ciw­sta­wić nawet mark­si­stow­skiej indok­try­na­cji.

Wszystko wska­zuje na to, że reli­gia nie umiera i jeśli rze­czy­wi­ście tak jest, to zna­czy, że Bóg rów­nież nie umarł, nawet „po Auschwitz”, jak prze­ko­nuje tytuł pew­nej książki. Wiara w Boga bowiem albo jest bez­wa­run­kowa, albo wcale nie jest wiarą. Jeżeli jest bez­wa­run­kowa, stawi czoło temu, że sześć milio­nów ludzi stra­ciło życie w prze­pro­wa­dzo­nym przez nazi­stów Holo­kau­ście; jeżeli nie jest bez­wa­run­kowa, nie znie­sie nawet śmierci jed­nego nie­win­nego dziecka, aby przy­to­czyć argu­ment wysu­nięty nie­gdyś przez Dosto­jew­skiego. Nie ma sensu tar­go­wać się z Bogiem i mówić: „Moja wiara w Cie­bie wytrzyma śmierć sze­ściu­set tysięcy czy nawet miliona ofiar Holo­kau­stu, ale wystar­czy milion wię­cej, a będę zmu­szony się jej wyrzec”.

Prawda jest taka, że wśród tych, któ­rzy oso­bi­ście doświad­czyli kosz­maru Auschwitz, liczba osób, któ­rych reli­gij­ność się pogłę­biła pomimo, a może na sku­tek dozna­nych prze­żyć, zde­cy­do­wa­nie prze­wyż­sza liczbę tych, któ­rzy wiarę utra­cili. Para­fra­zu­jąc słowa La Roche­fo­ucaulda w odno­sie­niu do wpływu roz­sta­nia na miłość, można powie­dzieć, że tak jak wichura gasi nikły pło­mień, ale pod­syca ogień, tak samo prze­ciw­no­ści losu i tra­ge­die pod­ko­pują słabą wiarę, lecz umac­niają silną.

Vik­tor E. Frankl

Podziękowania

Kiedy po raz pierw­szy przy­szedł mi do głowy pomysł napi­sa­nia Boga ukry­tego. W poszu­ki­wa­niu osta­tecz­nego sensu, książki będą­cej roz­wi­nię­ciem jed­nej z moich ulu­bio­nych prac, jaką jest Nie­uświa­do­miony Bóg, stwier­dzi­łem, że nie powinno mi to nastrę­czyć więk­szych trud­no­ści. Jak zwy­kle jed­nak doświad­cze­nie oka­zało się naj­lep­szym nauczy­cie­lem. To, że książka ta osta­tecz­nie się uka­zała, było moż­liwe dzięki wysił­kowi wielu ludzi, za co jestem im nie­zmier­nie wdzięczny.

Dzię­kuję Joan­nie Law­rence z Ple­num Publi­shing Com­pany za to, że niniej­sza publi­ka­cja w ogóle ujrzała świa­tło dzienne. Jestem rów­nież bar­dzo wdzięczny Jej Eks­ce­len­cji Swa­nee Hunt, Amba­sa­do­rowi Sta­nów Zjed­no­czo­nych w Austrii, która wyświad­czyła mi ogromny zaszczyt, godząc się napi­sać słowo wstępne. Udało jej się dosko­nale uchwy­cić ducha tych roz­wa­żań. Dzię­kuję dok­to­rowi Jay­owi Levin­so­nowi, mojemu asy­sten­towi i przy­ja­cie­lowi, za pomoc w koor­dy­no­wa­niu wielu logi­stycz­nych szcze­gó­łów tego pro­jektu. Chciał­bym wyra­zić wielką wdzięcz­ność mojemu zię­ciowi, dok­to­rowi Fran­zowi Vesely’emu, który peł­nił w Wied­niu rolę mojego oso­bi­stego „redak­tora naczel­nego”, słu­żąc radą i wspar­ciem zawsze, kiedy tego potrze­bo­wa­łem. Bez sumien­nej i życz­li­wej pomocy Franza i Jaya ta książka ni­gdy by się nie uka­zała. Na koniec chciał­bym wyra­zić wdzięcz­ność mojej nie­oce­nio­nej żonie Elly i zapew­nić ją o mojej miło­ści. Jest moim świa­tłem, moim natchnie­niem, moją pod­porą.

Wszyst­kim tym oso­bom, jak rów­nież nie wymie­nio­nym tu z nazwi­ska pozo­sta­łym współ­pra­cow­ni­kom, pra­gnę prze­ka­zać naj­szczer­sze podzię­ko­wa­nia.

BÓG UKRYTY

W poszu­ki­wa­niu osta­tecz­nego sensu

ECCE LABIA MEA NON COHIBUI6

ROZ­DZIAŁ 1

Istota analizy egzystencjalnej

Arthur Schnit­zler, słynny wie­deń­ski poeta współ­cze­sny Zyg­mun­towi Freu­dowi, powie­dział kie­dyś, że ist­nieją tylko trzy cnoty: obiek­ty­wizm, odwaga oraz poczu­cie odpo­wie­dzial­no­ści. Byłoby inte­re­su­jące przy­po­rząd­ko­wać każ­dej z tych cnót filo­zo­fię jed­nej z trzech szkół psy­cho­te­ra­pii zro­dzo­nych na grun­cie wie­deń­skim.

Jeśli cho­dzi o cnotę odwagi, nie­wąt­pli­wie naj­ła­twiej przy­pi­sać jej zało­że­nia psy­cho­lo­gii adle­row­skiej. Wyznawcy tej szkoły całe postę­po­wa­nie tera­peu­tyczne spro­wa­dzają prze­cież do próby ośmie­le­nia pacjenta. Ośmie­le­nie to ma słu­żyć jed­nemu celowi: prze­zwy­cię­że­niu przez pacjenta poczu­cia niż­szo­ści, które psy­cho­lo­gia adle­row­ska uważa za czyn­nik zde­cy­do­wa­nie cho­ro­bo­twór­czy.

W podobny spo­sób psy­cho­ana­li­zie Freuda możemy przy­po­rząd­ko­wać inną cnotę – cnotę obiek­ty­wi­zmu. Co innego niż obiek­ty­wizm mogło skło­nić Zyg­munta Freuda, żeby niczym współ­cze­sny Edyp spoj­rzał w oczy Sfinksa – ludz­kiej duszy – i pod­jął próbę roz­wi­kła­nia jej zaga­dek, nie zwa­ża­jąc na to, że odkry­cie może się oka­zać w naj­wyż­szym stop­niu prze­ra­ża­jące? W owym cza­sie było to nie­zwy­kłe przed­się­wzię­cie i rów­nie nie­zwy­kły suk­ces. Psy­cho­lo­gia, a zwłasz­cza tak zwana psy­cho­lo­gia aka­de­micka, odrzu­cała wcze­śniej to wszystko, co Freud uczy­nił głów­nym przed­mio­tem zain­te­re­so­wa­nia swo­jej filo­zo­fii. Tak jak ana­tom Julius Tan­dler żar­to­bli­wie okre­ślał nauczaną w wie­deń­skich szko­łach śred­nich „soma­to­lo­gię” mia­nem „ana­tomii z wyłą­cze­niem narzą­dów płcio­wych”, tak Freud mógłby powie­dzieć, że psy­cho­lo­gia aka­de­micka to psy­cho­lo­gia z wyłą­cze­niem kwe­stii libido.

Jed­nakże psy­cho­ana­liza nie tylko przy­jęła cnotę obiek­ty­wi­zmu za swoją, ona się jej pod­po­rząd­ko­wała. Obiek­ty­wizm dopro­wa­dził koniec koń­ców do obiek­ty­wi­za­cji czy ina­czej urze­czo­wie­nia. Innymi słowy, z żywej istoty, jaką jest czło­wiek, uczy­niono obiekt, rzecz. Z punktu widze­nia psy­cho­ana­lizy pacjen­tem rzą­dzą „mecha­ni­zmy”, tera­peuta zaś to ktoś, kto posiadł odpo­wied­nią tech­nikę dopro­wa­dza­nia do porządku zakłó­co­nych mecha­ni­zmów.

Poj­mo­wa­nie psy­cho­te­ra­pii jako zwy­kłej tech­niki pod­szyte jest wszakże cyni­zmem. Tera­peuta może być uznany za tech­nika wyłącz­nie wtedy, gdy przed­tem przyj­miemy, że pacjent jest swego rodzaju maszyną, albo­wiem tylko homme machine – „czło­wiek maszyna” potrze­buje méde-cin tech­ni­cien – „leka­rza tech­nika”.

Jak jed­nak doszło do tego, że psy­cho­ana­liza przy­jęła tak tech­niczno-mecha­ni­styczny punkt widze­nia? Łatwo to zro­zu­mieć, jeśli weź­mie się pod uwagę inte­lek­tu­alny kli­mat epoki, w któ­rej wyro­sła, jak rów­nież ówcze­sne śro­do­wi­sko spo­łeczne – pełne daleko posu­nię­tej pru­de­rii. Mecha­ni­styczny punkt widze­nia psy­cho­ana­lizy sta­no­wił auto­ma­tyczną reak­cję na ową pru­de­rię, obec­nie zaś pod wie­loma wzglę­dami jest prze­sta­rzały. Jed­nak Freud nie tylko reago­wał na spe­cy­fikę swo­ich cza­sów, lecz rów­nież dzia­łał w ich duchu. Two­rząc swoją filo­zo­fię, pozo­sta­wał cał­ko­wi­cie pod wpły­wem rodzą­cego się wów­czas aso­cja­cjo­ni­zmu, który póź­niej miał zdo­mi­no­wać psy­cho­lo­gię. Sam aso­cja­cjo­nizm był zaś pro­duk­tem natu­ra­li­zmu, ide­olo­gii końca dzie­więt­na­stego stu­le­cia. Natu­ra­lizm jest szcze­gól­nie widoczny w dwóch pod­sta­wo­wych skład­ni­kach dok­tryny psy­cho­ana­li­tycz­nej: jej ato­mi­zmie psy­cho­lo­gicz­nym i teo­rii ener­gii psy­chicz­nej.

Psy­cho­ana­liza postrzega całość ludz­kiej duszy w spo­sób ato­mi­styczny, jako zło­żoną z poszcze­gól­nych ele­men­tów, to jest roz­ma­itych popę­dów, na które z kolei skła­dają się tak zwane popędy cząst­kowe. Tym samym dusza zostaje nie tylko zato­mi­zo­wana, ale także zana­to­mi­zo­wana, to zna­czy ana­liza tego, co duchowe, zmie­nia się w ana­to­mię. W ten spo­sób znisz­cze­niu ulega całość ludz­kiej istoty. Można powie­dzieć, że z jed­nej strony psychoana­liza deper­so­na­li­zuje czło­wieka, a z dru­giej – per­so­ni­fi­kuje poszcze­gólne, pozo­sta­jące czę­sto ze sobą we wza­jem­nym kon­flik­cie aspekty poj­mo­wa­nej jako całość struk­tury ducho­wej. Bywa, że są one nie tylko per­so­ni­fi­ko­wane, lecz wręcz demo­ni­zo­wane, jak choćby w przy­padku id czy super­ego trak­to­wa­nych tak, jakby sta­no­wiły sto­sun­kowo samo­dzielne, pseu­do­oso­bowe byty.

Psy­cho­ana­liza burzy zatem to, co jest w czło­wieku jed­no­litą cało­ścią, sta­wia­jąc sobie w końcu za zada­nie zre­kon­stru­owa­nie go z poszcze­gól­nych czę­ści. Ten ato­mi­styczny punkt widze­nia widać szcze­gól­nie wyraź­nie we freu­dow­skiej teo­rii zakła­da­ją­cej, że ego jest zbu­do­wane z „popę­dów ego”. Zgod­nie z nią to, co tłumi i cen­zo­ruje popędy, samo jest popę­do­wo­ścią. Przyj­rzyjmy się nastę­pu­ją­cemu stwier­dze­niu Freuda zaczerp­nię­temu z jego Trzech roz­praw z teo­rii sek­su­al­nej: „Pro­duk­cja pobu­dze­nia sek­su­al­nego (…) dostar­cza zapa­sów ener­gii wyko­rzy­sty­wa­nej w więk­szo­ści do celów innych niż sek­su­alne, to zna­czy (…) (za sprawą wypar­cia (…)) do budo­wa­nia póź­niej­szych ogra­ni­czeń sek­su­al­nych”1. W moim odczu­ciu rów­nie dobrze można by utrzy­my­wać, że budow­ni­czy, który wzniósł gmach z cegieł, sam jest z nich zbu­do­wany, bowiem to, co ma ogra­ni­czać sek­su­al­ność, nie może jed­no­cze­śnie samo być sek­su­al­no­ścią. W porów­na­niu tym ude­rza­jący jest mate­ria­lizm prze­ni­ka­jący psy­cho­ana­li­tyczny spo­sób myśle­nia, który też osta­tecz­nie tłu­ma­czy cha­rak­te­ry­zu­jący je ato­mizm.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Ps 39, 10. Wszyst­kie cytaty z Pisma Świę­tego pocho­dzą z Biblii Tysiąc­le­cia w opra­co­wa­niu zespołu pol­skich bibli­stów pod redak­cją Bene­dyk­ty­nów Tyniec­kich, Wydaw­nic­two Pal­lo­ti­num, Poznań 1965 (przyp. tłum.). [wróć]

Vik­tor E. Frankl, Psy­cho­the­rapy and Exi­sten­tia­lism: Selec­ted Papers on Logo­the­rapy, Washing­ton Squ­are Press, Nowy Jork 1967 oraz Touch­stone Paper­back, Nowy Jork 1968. [wróć]

Vik­tor E. Frankl, Wola sensu. Zało­że­nia i zasto­so­wa­nie logo­te­ra­pii, Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2010. [wróć]

Vik­tor E. Frankl, Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensu, wstęp Gor­dona W. All­porta, Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2009. [wróć]

Vik­tor E. Frankl, The Doctor and the Soul: From Psy­cho­the­rapy to Logo­the­rapy, Alfred A. Knopf, Inc., Nowy Jork; wyd. 2. roz­sze­rzone, 1965; wyd. 3. Vin­tage Books, Nowy Jork 1986. [wróć]

„Oto nie powścią­gną­łem warg swo­ich” (przyp.tłum.). [wróć]