Wojownik Altaii - Robert Jordan - ebook + książka

Wojownik Altaii ebook

Robert Jordan

4,1

Opis

Błyskotliwa powieść fantasty, w której wojownik Wulfgar niczym legendarny Conan ściera się ze złem, które zawładnęło światem.

Pierwsza powieść autora kultowego cyklu "Koło Czasu", porównywanego z sagą Tolkiena. Epicka opowieść o barbarzyńskim plemieniu Altaii, którego przywódca Wulfgar, żeby ocalić swój lud, musi walczyć z okrutnymi królowymi, prorokami demonicznych religii i złą magią. Może mu w tym pomóc radą Elspeth, przybysz z innego świata, ale najpierw Wulfgar musi nauczyć się zadawać właściwe pytania. Tylko co, jeśli wiedza, którą posiądzie Wulfgar zamiast uratować lud Altaii, go zniszczy?

NA PODSTAWIE CYKLU "KOŁO CZASU" WYTWÓRNIA SONY PICTURES WSPÓLNIE Z AMAZON PRIME VIDEO PRZYGOTOWUJE SERIAL, KTÓREGO PREMIERA ODBĘDZIE SIĘ W 2020 ROKU.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (78 ocen)
30
28
16
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
RodzinaJacher

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00

Popularność




Przedmowa

Przedmowa

-

Prawa doWojownika Altaii były sprzedawane dwukrotnie, a jednak powieść nie ukazała się w druku. Aż do teraz.

Jak mogło do tego dojść?

„Zbliżcie się i posłuchajcie”, jak powiedziałby Wulfgar.

Rękopis po raz pierwszy przeczytałam w 1978 roku — ponad czterdzieści lat temu — mniej więcej rok po tym, jak przeniosłam się z Nowego Jorku do Charlestonu, mojego rodzinnego miasta. Wcześniej pracowałam jako dyrektor ds. wydawniczych Ace Books (wydawcą był wtedy Tom Doherty) i miałam podpisaną jednostronicową umowę z człowiekiem, który nazywał się Richard Gallen i odgrywał niemałą rolę przy zakładaniu małych domów wydawniczych, z czego wówczas nie zdawałam sobie sprawy. Zgodnie z tą umową miałam wyszukiwać pisarzy, Gallen natomiast miał w nich inwestować, płacąc zaliczki, a na koniec mieliśmy dzielić się zyskami. Zyskami? Tak, tak… Ale to zupełnie inna historia.

No więc gdzie się szuka pisarzy? W księgarni! Przeszłam się do sklepu przedstawiciela handlowego lokalnego czasopisma, w którym można było kupić tanie książki i czasopisma ukazujące się w okolicy. Kierowniczka sklepu powiedziała mi, że owszem, jest taki jeden gość, który przychodzi kupować książki, i że sam coś pisze. Nie pamiętała, jak się nazywa.

Poprosiłam ją o kartę katalogową i ołówek, zapisałam na niej moje nazwisko i numer telefonu, a potem poprosiłam, żeby przekazała ją temu człowiekowi, kiedy znowu przyjdzie do księgarni. Zrobiła to.

Podobno wytrzeszczył oczy — karta katalogowa zapisana ołówkiem? — i już miał ją podrzeć, kiedy ta kobieta powiedziała mu, że jestem byłym dyrektorem ds. wydawniczych Ace Books. I że szukam pisarzy — najlepiej jakiejś nowej Kathleen Woodiwiss, pisarki, która z powodzeniem pisała perwersyjne romansidła typu bodice ripper1 przeznaczone dla kobiet.

Zadzwonił. Potem, już w drodze na spotkanie ze mną, wymyślił zarys fabuły do romansu bodice ripper. Matko Boska, ależ to było okropne! Pamiętam tylko, że w obowiązkowej scenie seksualnej brała udział kaczka. Podziękowałam mu, nie mogąc się doczekać, kiedy sobie pójdzie. Okazało się jednak, że miał w sobie więcej estrogenu niż Conan Barbarzyńca.

Minął rok. Bez mojej wiedzy w sierpniu 1977 roku sprzedał Wojownika Altaii wydawnictwu DAW Books. A jednak nie spodobała mu się treść umowy i zażądał w niej jakichś zmian. DAW wycofało ofertę we wrześniu 1977. Pierwsza sprzedaż, pierwsze ponowne przejęcie praw.

Po tych ośmiu miesiącach miałam zastój, więc przewertowałam swój wizytownik w poszukiwaniu jakichś pomysłów. Zadzwoniłam do niego. Powiedział, że napisał fantasy o barbarzyńskim plemieniu, zatytułowaną Wojownik Altaii. Odparłam, że zajrzę do jego opowieści. Wkrótce okazało się, że ma ona początek, środek i zakończenie. Była po prostu dobra.

Tymczasem Tom Doherty zgodził się, by Ace stało się dystrybutorem książek z mojego imprintu. Tom zatrudniał znakomitego redaktora science fiction, Jima Baena, i stwierdziłam, że za nic nie chciałby, aby Wojownik Altaii został wydany przeze mnie.

Przesłałam więc tekst Tomowi z pytaniem, czy zechciałby wydać go w Ace Books. Baen kupił powieść w 1979 roku. To znaczy tak jakby kupił. Umowa nosiła datę z kwietnia 1980 roku. Druga sprzedaż.

W tym czasie Ace bynajmniej nie próżnowało. Stało się częścią „Berkley Publishing Group, Publishers of Berkley, Jove, Aace Science Fiction, Charter, Tempo i Second Chance”. Wśród ludzi z branży krążyły pogłoski, jakoby jakaś telefonistka odebrała telefon, mówiąc „PacMan Books”, i kilka godzin później już była bez pracy.

W każdym razie szefowa działu redakcji SF w tym problematycznym przedsiębiorstwie powiedziała, że książka wymaga kilku poprawek. Odpisał jej wtedy: „Po prostu określcie dokładnie, co mam z nią zrobić”, ale nie doczekał się odpowiedzi.

Napisał do niej w styczniu 1983 roku: „Mój rękopis zaczyna już zapewne u was gnić gdzieś głęboko w szufladzie. W ten sposób nigdy do niczego nie dojdziemy”. Berkley wycofało się z umowy w czerwcu 1983 roku.

Cofnijmy się teraz do 1979 roku.

Robert Jordan — który wtedy nazywał się jeszcze James Oliver Rigney Junior i właśnie miał się przeobrazić w Reagana O’Neala — powiedział mi, że ma jakieś nowe pomysły. Wyznaczyłam mu datę spotkania. Zjawił się za wcześnie — akurat gdy byłam umówiona z kobietą, która chciała napisać powieść o tym, jak Józef z Arymatei zabrał małego Jezusa do zachodniej Anglii. Wiedziałam o niej, że ma sporą wiedzę, i liczyłam, że zechce napisać powieść historyczną z akcją rozgrywającą się w Karolinie Południowej, byle nie w czasach wojny secesyjnej, i powiedziałam to w obecności Rigneya.

Oświadczył wtedy, że sam chętnie napisałby powieść osadzoną w Karolinie Południowej w czasach wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych (jestem dość pewna, że gdy wchodził do mojego gabinetu, nie miał jeszcze o tym pojęcia). Obiecał, że następnego dnia przyśle mi zarys fabuły.

I rzeczywiście dostarczył taki szkic, opowiadający o przygodach niejakiego Michaela Fallona podczas tej wojny. Później miały powstać jeszcze dwie powieści o Fallonie i jego przygodach podczas wojny w 1812 roku i późniejszych, aż do powstania Republiki Teksasu.

Dnia 20 marca 1979 roku wręczyłam mu umowę na pierwszą powieść o Fallonie, której autor miał się nazywać Reagan O’Neal.

Transakcja została dokonana dzięki Altaii. Wielu ludzi zaczyna pisać pierwszą powieść i potem jej nie kończy, ale on dotrwał. I napisał dobrą książkę — na tle wielu innych pierwszych powieści ta naprawdę była niezła.

No i cóż… Pobraliśmy się 28 marca 1981 roku.

Niedługo potem Tom Doherty nabył prawa od Conan Properties na pierwszą powieść o Conanie, ale koniecznie chciał ją wydać w czasie premiery pierwszego filmu o Conanie, a Baen nie dysponował żadnym pisarzem, który podołałby zadaniu. Powiedziałam mu więc, że Rigney sobie poradzi. Autora zaś poprosiłam, aby ją napisał.

Nie zgodził się.

Miałam nadzieję, że Tom zapomni o sprawie, ale to uparty facet. Przyszedł do mnie kilka tygodni później.

Zaczęłam błagać Rigneya.

„Harriet, nie szantażuj mnie” (mówił o moim drżącym podbródku, świadczącym, że jestem bliska łez). „Zrobię to”.

No i zrobił. Jego dzieło, podpisane nazwiskiem „Robert Jordan”, oceniono jako „najlepszego ze współczesnych Conanów”; dzięki niemu wyrobił sobie nazwisko jako autor fantasy. No i napisał jeszcze sześć tomów.

I przez cały ten czas, kiedy pisał o Conanie, podobnie jak podczas pisania o Fallonie, wymyślał tematy, ludzi, zdarzenia i robił szkice do Koła Czasu.

Kiedy tej zimy jeszcze raz przeczytałam Wojownika Altaii, po bardzo długiej przerwie, byłam zdumiona — bo to przecież był zwiastun Koła Czasu, z mnóstwem aluzji do tego, co się zdarzy. Jedną z najbardziej oczywistych jest nazwa głównego pasma górskiego — Pacierz Świata. W Kole… to Grzbiet Świata. Przypuszczam, że nieźle się ubawicie, czytając tego nowiuteńkiego Roberta Jordana — albo może to doskonałe wino, które zdążyło już dojrzeć.

Podejdźcie i przekonajcie się sami, co chce wam powiedzieć Wulfgar.

Pozdrawiam Harriet P. McDougal

Ironiczny termin (bodice ripper — z ang. „rozpruwacz gorsetów”) odnoszący się do romansów historycznych ze scenami śmiałymi obyczajowo, w których heroina jest molestowana seksualnie, lecz z czasem udziela swemu oprawcy przyzwolenia (przyp. tłum.). [wróć]

-

Jam jest Wulfgar, pan Dwóch Końskich Ogonów, wojownik ludu Altaii.

Podejdźcie, a opowiem wam o Lancie, Mieście Dwunastu Bram, Niezwyciężonym Grodzie, Perle Rozłogów. Opowiem wam o Bliźniaczych Tronach Lanty i dwóch bliźniaczych królowych, które z nich sprawowały władzę.

Opowiem o Breconie i o Ivie z Morassa, którzy poprowadzili je na wojnę.

Opowiem o Najwyższych i o mocach, które zawładnęły Rozłogami w Roku Kamiennego Jaszczura. Podejdźcie i posłuchajcie.

I Znak od Morassa

I

Znak od Morassa

-

W piątym miesiącu Roku Kamiennego Jaszczura, w porze, gdy Kafhara wiała najsilniej, zatrzymałem się na niewielkim wzgórzu i z końskiego grzbietu spoglądałem na miasto Lanta w całej jego krasie. Owo miejsce Lantanie zwali Rozłogami, choć rosła tu bujna zieloność. Wystarczyło ujechać ledwie kawałek za miasto, a tam rosły drzewa wyższe niż człowiek dosiadający konia. Mimo to miękkim ludziom z miast zdawało się, że tak właśnie wyglądają Rozłogi.

Po północnej połaci nieba powoli kołowało stado dryli, migoczących w słońcu łuskowatymi skrzydłami. Gdzieś tam coś zdechło albo miało niebawem zdechnąć.

Bo to był taki czas, czas na umieranie. Loewin pomykał po niebie, zagnany tam w bitwie z Banem i Wilafem, z t’Fie i Mondrą. Aż nadto dobrze znany zwiastun nieszczęścia. I na domiar wszystkiego Kafhara zaczęła wiać wcześniej niż zwykle. Rzadko to widywany omen, gdy Kafhara zrywa się przed czasem, a na niebie jest także Loewin; gdy znikają, wznoszone są modły dziękczynne.

Nie znalazłem się jednak w tym miejscu po to, by odczytywać znaki. Poprawiłem zasłonę chroniącą twarz przed pyłem wzniecanym przez wiatr, nawet tam, gdzie rosła zieloność, i czekałem na tego, który musiał się zjawić. Podmuchy wzniosły przede mną kurtynę z pyłu. A kiedy opadła, zobaczyłem, że już się zbliżają.

Dwudziestu jeźdźców tworzyło dwie kolumny. Czubki ich lanc były zaczernione, by nie odbijały światła, i trzymali je w obnażonych rękach. Nie zaliczali się do ludzi, którzy oblekają się w zbroje. Mieli swój honor. To właśnie z ich przywódcą przybyłem się spotkać.

— Za mną! — rzuciłem.

Koń zareagował na nacisk mych kolan i ruszył w dół zbocza, wiodąc za sobą dwadzieścia moich lanc.

Tamci czekali na nas w zwartej grupie i tylko człowiek, z którym miałem umówione spotkanie, wystąpił nieznacznie naprzód. Był wysoki, wyższy nawet ode mnie, a wszak uważają mnie za wysokiego jak na Altaii.

Dałem znak swoim przybocznym, że mają się zatrzymać, a sam ruszyłem mu naprzeciw. Ściągnął zasłonę z twarzy, obserwując mnie bez uśmiechu. Po chwili wyciągnąłem w jego stronę lewą dłoń. Niektóre ludy mają w zwyczaju podawać prawą, tę, w której trzymają broń, na znak, że są nieszkodliwi. Altaii witają się inaczej. Przybysz odwzajemnił się również uściskiem lewej dłoni.

— Dawno żeśmy się nie widzieli, Haraldzie. — Już nie skrywałem uśmiechu. — Cieszy mnie to spotkanie.

— I mnie cieszy twój widok, Wulfgarze. Zdarzyło mi się tego roku pomyśleć, i to nie raz, że już się nie zobaczymy.

Harald, syn Bohemunda, króla i dowódcy wojowników narodu Altaii, był mi bliższy niż ktokolwiek. Gdyby wszyscy moi krewni padli od ciosów zadanych stalą albo ulegli Rozłogom, to zawsze mogłem liczyć, że pozostanie mi jeszcze on, niczym brat.

Gdy mój ojciec poległ w bitwie pod Górami Tybal, tej, w której pokonaliśmy imperatora Basratha, Bohemund zabrał mnie do swego domostwa. Zostałem wychowany jak jego syn, jak brat Haralda. Była między nami więź dużo silniejsza niż ta, która łączy prawdziwych braci.

— Mayra przewidziała, że przybędziesz tą drogą do Lanty — powiedziałem. — Udał wam się rajd?

— Przez ostatnie cztery dziesięciodnie moją drogę przecięły aż trzy karawany. — Potrząsnął głową. — Zwierzchni karawan przeklinają los, jak zawsze. Ale jeśli chcą przejeżdżać przez Rozłogi, to powinni się spodziewać, że będziemy na nich napadali co jakiś czas. Powinni traktować to jako podatek. A jak tam u ciebie?

Spoważniałem i zrobiłem głęboki wdech.

— W ciągu minionych sześciu dziesięciodni napotkałem jedną karawanę i jeszcze jedną podczas siedmiu poprzednich. Dziewięć razy w tym czasie zęborak napadał na stada. Dwakroć znajdowałem rozbite i wyschnięte wodopoje i nie dalej jak cztery dni temu trzydzieści moich lanc zostało osaczonych przez Biegaczy. Wiemy z grubsza, że zabili dobrych stu, zanim sami ulegli, ale nie znaleźliśmy potem nic prócz kości, toteż pewności nie mamy.

— Straszne, co mówisz, Wulfgar. Słuchać ciężko. — Zawiesił głos, a kiedy znowu się odezwał, w jego słowach nie było nawet cienia beztroski. — Wszystkie karawany były małe i tylko jedna wiozła niewolników. I to akurat najmniejsza. Druga przewoziła płótno, garnki i przedmioty z gliny. Trzecia puste beczki, udawali się do winnicy w Thisk. Była to taka nędzna banda strachów na wróble, że puściłem ich wolno. Gdybym ich zatrzymał, nigdy bym się ich potem nie pozbył. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przyjąłby ich towarów nawet w darze.

— A zęboraki? A Biegacze?

— Biegaczy nie napotkałem, a zęboraki to powszechny widok.

— W tym roku ich przybyło — wskazałem. — Jest ich więcej niż zwykle.

— Zgadza się, jest ich więcej. Na Rozłogach nigdy nie jest łatwo. Na Rozłogach się nie żyje, z Rozłogami się walczy.

— Nie cytuj mi tu porzekadeł, Harald. Wiem, że z Rozłogami trzeba walczyć, ale nigdy dotąd nie myślałem, że to one będą wygrywać.

Harald przestąpił niespokojnie z nogi na nogę. Zapewne chciał przytoczyć jakieś inne porzekadło, coś o przetrwaniu. Skrzywił się nagle.

— Mówiłeś, że znajdowaliście rozbite wodopoje. Ja sam znalazłem trzy. A w jednym… — tu zaczął szperać pod tuniką — w zaschniętym błocie było to.

Wręczył mi chustę, małą, zgrzebnie tkaną chustę z powtarzającym się prostym wzorem z trójkątów.

— Morassa — powiedziałem. — Nikt inny nie zawracałby sobie głowy tak lichą szmatą, dlatego nie została sprzedana. Morassa i rozbity wodopój?

— Najwyraźniej. Ta szmata wtopiła się w błoto, które potem zaschło, a pamiętaj, że w tej części Rozłogów zasycha bardzo prędko.

— Morassa. — Wypowiedziałem to szeptem. Ścierwojady, grzebiące w pozostałościach po cudzych rajdach. Czasami sami dokonywali napaści, ale najpierw się upewniali, że mają do czynienia ze słabszymi od nich. A mimo to trudno mi w to było uwierzyć, nawet jeśli miałem dowody.

Woda na Rozłogach oznacza życie. Wodopój jest życiem. Brak wody oznacza śmierć. To proste. Fakt, który budzi respekt. Człowiek, który zatruł albo uszkodził wodopój, był z miejsca zabijany. I nie czyniło to żadnej różnicy, jeśli robił to, by nie dać wody wrogowi. Nastawał kiedyś taki dzień — nastawał, nie mógł nie nastać — kiedy jego lud mógł potrzebować tej wody. Nawet Morassa nie niszczyli wody.

— Zwróciłeś się do jakiejś Siostry Mądrości, by obejrzała ten wodopój?

Przytaknął.

— Nic nie znalazła. Ktoś rzucił na niego zaklęcie, na dłuższy czas. Przedtem był nienaruszony. Potem został rozbity. W trakcie działania zaklęcia doszło do zmętnienia. Kazałem jej obejrzeć następny rozbity wodopój i znowu znalazła zmętnienie.

— A zatem ktoś chce… po co? Żeby zniszczyć całą wodę na Rozłogach? Dlaczego?

Wiatr przyspieszył i Harald owinął się szczelniej płaszczem.

— Nie wiem, Wulfgar, ale nie zamierzam tak tu sterczeć i zastanawiać się nad tym tak długo, aż zamarznę na kość.

— Niech ci będzie. Jedziemy do Lanty. Do Perły Rozłogów. Powiadomimy ich, że przybywamy w pokoju i może niektórzy znajdą w sobie choć krztynę odwagi, by wyjść poza mury i kupować. Masz wśród swoich łupów jakieś dobra, w których mog-liby rozpoznać swoją własność? Albo może chętnie zobaczyliby głowę któregoś z twoich przyjaciół na katowskim pieńku?

— A widziałeś, by któregoś z moich ludzi to zatrzymało?

— Nie. No to jedziemy. — Spiąłem konia i Harald ruszył cwałem, żeby mnie dogonić; obaj wlekliśmy za sobą nasze lance.

Nie mówiłem już nic o wodopojach, ale nie przestawały zaprzątać mi głowy. Tylko szaleńcy byliby zdolni niszczyć ujęcia wody, ale z kolei żadnego szaleńca nie byłoby stać na zapłacenie ceny, jakiej zażądałaby Siostra Mądrości za aż tyle maskowań. Wodę niszczył ktoś bogaty, tylko kto? I dlaczego? Te pytania wciąż rozbrzmiewały mi w głowie, ale nie znajdowałem na nie odpowiedzi — nawet szczątkowych. A zresztą nie było już czasu na biedzenie się z niejasnymi kwestiami. Osiągnęliśmy szczyt wzniesienia i przed nami ukazała się Lanta w całej okazałości.

Niezwyciężony Gród, Perła Rozłogów. Jej mieszkańcy nazywali ją „miastem, które wygrało z Basrathem”, ale po prawdzie to sam Basrath dał swoim wojskom rozkaz do odwrotu, gdy pojął, że oblężone miasto mu nie ulegnie. Tak więc tamci nigdy go nie pokonali, nawet nie stanęli z nim do otwartej walki. Basrath zwyczajnie znudził się tym czekaniem na koniec, który za nic nie chciał nadejść.

A oni zyskali powód do dumy. Jedynie Caselle, pośród wszystkich miast, jakie widziałem, dorównywało Lancie wielkością. Powiadają, że na ziemiach Liau są tylko trzy lub cztery miasta równie wielkie albo i większe, lecz ja nigdy w nich nie byłem. Niewykluczone, że to tylko puste gadanie podróżników.

Już same mury Lanty to dziw nad dziwy — ci, których takie rzeczy interesują, potrafią przybywać z bardzo daleka, byle je zobaczyć. Zewnętrzny Mur ma wysokość dziesięciu ludzi stojących jeden na drugim, a po jego zwieńczeniu biegnie droga dla żołnierzy. Wewnętrzny Mur jest jeszcze wyższy, może nawet dwakroć, i też wytyczono na nim drogę. Ludzie, którzy przybywali obejrzeć mury, twierdzili, że ich konstrukcja jest niesłychana, że nie mogą się nadziwić ich ogromowi. Mnie jednak interesowały z tego tylko powodu, że nikt ich nigdy nie zdołał naruszyć. Nikt, nawet Basrath.

Jechaliśmy, nie kryjąc się, w stronę Bramy Barbarzyńców, bez obawy, że zostaniemy zaatakowani. Ta jako jedyna z Dwunastu Bram miasta otwiera się wprost na Rozłogi i stąd jej nazwa. Karawany, które z niej wyjeżdżały, musiały się liczyć z tym, że nadzieją się na lance Altaii, Eikonanów albo nawet Morassa. A mimo to wyjeżdżały. Czyniły to, bo straty, jakie ponosili w ludziach na Rozłogach, zwracały się, gdy karawana docierała do gór, gdzie skupowała klejnoty i metale szlachetne, futra, perfumy i dziwne przedmioty z ziem położonych dalej. Częstokroć jakiś kupiec z radością kupował od nas dobra swego rywala i bywało, że jakiś czas później dobijał z nami targu także ów rywal.

Stojący przy bramie oficer Straży Miejskiej zagrodził nam drogę; spowolniliśmy, czekając na znak, że wolno nam jechać dalej, a jednak nie wykonał gestu ręką. Nerwowo spoglądał to na Haralda, to na mnie, to znów na Haralda, pociągając się przy tym za brodę. Wyprężył się władczo, gdy w końcu przystanęliśmy.

— Kim jesteście? Co tu robicie?

Kilku moich ludzi parsknęło śmiechem. Myśleli, że on sobie żartuje albo że próbuje nas znieważyć. Ja jednak pomyślałem o wietrze, o Loewinie biegnącym przez niebo, i już nie byłem taki pewien. Ponadto trzy dni wcześniej znalazłem w swoim namiocie dwupalczastego gromita. Powoli zmierzchało, ale czy był to tylko kolejny omen, czy też to miejsce miało być świadkiem naszego końca?

Nagle do mnie dotarło, że wszyscy umilkli, spodziewając się, że to ja udzielę odpowiedzi. Harald uśmiechał się wyczekująco. Wychyliłem się z siodła, wykrzywiając twarz w uśmiechu, być może bardziej ponurym, niż to sobie zamierzyłem.

— To ty nie masz oczu? Chyba widać, że jestem kupcem z Devii, a oni to trupa cerduańskich tancerek?

Nasi ludzie ryknęli śmiechem, uderzając się po udach. Nawet kilku Lantanów skryło uśmiechy. Oficer się do nich nie zaliczał.

— Muszę wiedzieć, co tu robicie. I dopóki się tego nie dowiem, nie wjedziecie do miasta.

Do Haralda dotarło wreszcie, że nie jest to zwyczajne przekomarzanie się przy bramach.

— A po co to przesłuchanie? — warknął. — Boisz się, że czterdzieści lanc Altaii opanuje wasze miasto?

Oficer mocno pobladł na twarzy; chrząknął głośno. Uniósł rękę, ale nie zapanował nad ciałem i zatoczył się w tył. Całkiem znienacka zobaczyliśmy przed sobą kilkanaście kusz; trzymający je mężczyźni stanęli w półkolu w poprzek bramy. Usłyszałem za sobą głośne szuranie, bo nasi ludzi wysuwali już miecze z pochew i uwalniali lance.

Omiotłem spojrzeniem stojących przede mną i zrozumiałem, że nie było to zaplanowane. Byli równie niepewni siebie i zdenerwowani jak ich oficer. A zresztą gdyby zamierzali nas zabić, zgodnie z danym rozkazem, to czekaliby na nas większą liczbą. Gdyby nawet każdy kusznik trafił do celu, to i tak nas z lancami było dwakroć więcej; wzięlibyśmy górę w potyczce i odjechalibyśmy wolno.

— Dosyć tego! — rzuciłem. — Nasz lud ma w odwiecznym zwyczaju przybywać do Bliźniaczych Tronów, kiedy mijamy wasze miasto, ponieważ w ten sposób powiadamiamy was, że chcemy handlować, a nie się bić. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Masz teraz wybór. Możesz dać rozkaz swym ludziom, by zwolnili cięciwy. Nie zabijecie nas wszystkich. Niektórzy przeżyją i pojadą do naszych namiotów z wieścią, co tutaj zaszło. A wtedy mój duch — tu uniosłem swą lancę — i twój duch przekonają się, ilu lanc Altaii potrzeba do zburzenia murów Lanty. Albo stań z boku i przepuść nas, abyśmy mogli wjechać do miasta. — Uderzyłem kolanami boki konia.

Tamten wahał się zaledwie chwilę, ale w końcu ustąpił.

— Rozstąpcie się! — zawołał. A potem na nasz widok, jeźdźców kierujących się prosto na niego, zapomniał o swej godności i niezdarnie uskoczył z drogi, padając twarzą w błoto.

Kusznicy rozdzielili się, przechodząc na pobocze, z twarzami wyrażającymi niezrozumienie. A my poderwaliśmy konie do galopu i przejechaliśmy między nimi w tumanie pyłu.

Za bramą uniosłem pięść w górę i znowu zwolniliśmy. Kusznicy nie wykonali żadnego ruchu. Stali tylko i odprowadzali nas spojrzeniami.

Zewnętrzny Mur od Wewnętrznego dzieliła odległość może dwustu pięćdziesięciu kroków. I cały ten pas pomiędzy wypełniały rudery, oberże i złodziejskie targowiska zwane Gorszym Miastem. Zawsze panował tam zgiełk, słyszało się nawoływania handlujących i okrzyki pijackiej wesołości; w tym miejscu podczas pięciominutowego spaceru człowiekowi mogli trzy razy naciąć sakiewkę i siedem razy proponować rzeczy, o jakich w życiu nie słyszał. Tymczasem teraz jechaliśmy w stronę wewnętrznej bramy przez pustą, milczącą dzielnicę, której mieszkańcy, słuchając jakiegoś osobliwego instynktu, wyczuli kłopoty przy zewnętrznej bramie i jakby zapadli się pod ziemię. Wiedziałem, że gdy tylko znikniemy, natychmiast znowu się wyroją na ulice.

Kilkudziesięciu handlarzy z Gorszego Miasta, którzy zgromadzili się przy wewnętrznej bramie, najwyraźniej nie wiedziało, czy uciekać, jak kazał im odruch, czy też zostać i ratować swoje towary. Wykładali je w tym miejscu dla ludzi z miasta, którzy potrafili podejść do bramy, ale nigdy nie wchodzili do dzielnicy nędzy. Stojący tu strażnicy miejscy patrzyli na nas z podejrzliwością, gdy przejeżdżaliśmy przez bramę. Spoglądali nawet w stronę zewnętrznej bramy, ale jako że nie zobaczyli żadnego sygnału ani oznak alarmu, tylko pogładzili swą broń i pozwolili przejechać, przyglądając się nam spode łba.

Zauważyłem, że pędzący obok mnie Harald oddycha z ulgą, i dotarło do mnie, że i ja wstrzymywałem dotąd oddech.

— Jesteśmy w środku, Wulfgarze, ale powiem ci bez ogródek, że nie podoba mi się to. Ani trochę. Nieraz rozmawiałem ze strażnikami przy bramach i owszem, padały gniewne słowa albo i przekleństwa, nigdy jednak nie dochodziło do takich sytuacji.

— Oby z wyjazdem nie było jeszcze gorzej.

Harald obdarzył mnie takim spojrzeniem, jakby taka możliwość nawet nie przyszła mu do głowy.

— A jak może być twoim zdaniem?

— Za dnia na niebie pojawia się Loewin. I wiatr zerwał się tego roku wcześniej. Trzy dni temu widziałem dwupalczastego gromita w swoim namiocie.

— Jesteś dziś posłańcem samych dobrych wieści. Widziałeś krew w winie? Dryl wlazł do twojego namiotu?

— Nie wiem — odparłem spokojnie. — Sprawdzę po powrocie.

— Przynajmniej chcesz gadać o powrocie. Bo już zacząłem myśleć, że skoro wokół jest tyle zwiastunów zła, to najlepiej od razu otworzyć sobie żyły i skończyć z tym.

— Jeszcze nie. Orne! — zawołałem, obracając się w stronę swoich ludzi. — Bartu!

Dwaj wywołani podjechali bliżej. Żaden nie wyglądał jak Altaii, choć urodzili się w namiotach. Bartu był niski, miał pałąkowate nogi i ciemne oczy, za to Orne górował wzrostem nawet nad Haraldem, a włosy miał rude niczym korsarz.

— Przekażcie pozostałym — powiedziałem — niech się przygotują na kłopoty, kłopoty zupełnie niezwyczajne, ale macie nie wdawać się w żadne bójki, chyba że was zaatakują. Zrozumiano?

— Zrozumiano, Wulfgarze — odrzekł Orne, ale Bartu zrobił rozczarowaną minę.

— I trzymajcie się z dala od kobiet.

Bartu wydał jęk protestu. Trudno było orzec, co bardziej kochał: kobiety czy walkę. Zapewne ciężko by to przeżył, gdyby pozbawiono go jednego bądź drugiego.

Orne przytaknął i obaj zostali z tyłu, by wtopić się w grupę włóczni.

— Naprawdę spodziewasz się tu kłopotów? — spytał Harald.

Miejsce wcale nie wyglądało na takie, gdzie można się spodziewać ataku. Na ulicach było tłoczno. Na placu targowym za Areną Mar’yan skrzętni kupcy ugadywali się w sprawie wysyłki dóbr o wartości tysięcy złotych imperiałów, przepychając się w ciżbie z żebrakami usiłującymi sprzedać słodkości za miedziaka.

Niektórzy mierzyli nas niespokojnie wzrokiem; być może zamierzali niebawem przedostać się karawanami przez Rozłogi. Większość jednak nas ignorowała. W tym mieście kilku jeźdźców nie mogło spowodować zamieszania, bo nie można ich było porównać z podróżnikami z dalekich ziem, którzy kłębili się na ulicach. W rzeczy samej co najmniej połowa tych, których wypatrzyłem, z pewnością pochodziła z bardzo daleka.

Obok grupy Hyksosów z południa przepchnął się kupiec w odzieniu z klejnotami w barwach fioletów i czerwieni znamionujących Tyryjczyka; tuż za nim wlekli się jego słudzy. Kupcy z Tallis i Asyat kłócili się głośno nad belami futra ze śnieżnego pełzacza. Dwóch korsarzy z Telmarku albo może z Varangii sprzeczało się o cenę ryb. Zakapturzony wojownik Tafawri, nie zwracając uwagi na napierający tłum, popijał herbatę przed jedną z oberż, bo za nic nie chciał wejść do środka razem z niewiernymi.

Nie, w widoku kilku ludzi z Rozłogów nie było nic atrakcyjnego. Dlaczego więc miałem uczucie, że gdzieś tam ktoś nas obserwuje, tak jak ja mógłbym obserwować pionki w Grze w Wojnę?

A potem znaleźliśmy się na ogromnym placu w samym środku miasta. Na tej szerokiej połaci z wypolerowanego kamienia nie było tłumów, nikt nie dobijał targu, nikt nie hałasował. To był tylko rozległy, pusty plac — i właśnie tego miejsca szukaliśmy. Pałac Bliźniaczych Tronów, Pałac Królowych Lanty.

II Do pałacu

II

Do pałacu

-

Pałac z zewnątrz kojarzył się z frywolnym pięknem za sprawą kryształowych wież i wielkich murów nabijanych kamieniami szlachetnymi pochodzącymi ze wszystkich znanych człowiekowi ziem. Iskrzył się w słońcu, mrugając tysiącami faset, a jednak pod tymi lśnieniami kryła się forteca.

Ludzie z Gwardii Pałacowej, którzy pełnili wartę na murach i przy bramach pałacu, też prezentowali się okazale, niemalże jak sam gmach. Ich zbroje zdobiły metale szlachetne i drogocenne kamienie. Niektórzy z wyższych rangą wydawali się wręcz pokryci nimi od stóp do głów. Krążyły pogłoski, jakoby wybierano ich podług wyglądu i wynoszono potem do wyższych stopni za wigor okazywany w łożach królowych. Czy była to prawda, czy też nie, należało pamiętać, że to dzięki nim od tysiąca lat nikt nie naruszył spokoju Bliźniaczych Tronów. Nikt w owym czasie nie opanował tronów siłą, a ci, którzy próbowali, z wrzaskiem dokonywali żywota w lochach pod pałacem albo na palach ustawionych na murach ku przestrodze dla innych.

Pokonaliśmy plac galopem. Gwardziści przy głównej bramie pałacu poruszyli się niespokojnie, kiedy się zbliżyliśmy, i niejedna dłoń powędrowała do rękojeści miecza zdobionej klejnotami. Zdawało się, że tego dnia nikt w Lancie nie miał ochoty oglądać wojowników Altaii. Czym ani trochę się nie przejąłem. Wojownik Altaii idzie tam, gdzie chce i kiedy chce. W rzeczy samej powiadają, że najczęściej pojawiamy się wtedy, gdy się nas najmniej spodziewają.

Obaj z Haraldem ściągnęliśmy wodze przed bramą i nasi ludzie zatrzymali się za nami. Przez chwilę wydawali się kłębić bez celu, ale ostatecznie utworzyli dwa szyki, plecami do siebie, jeden zwrócony ku pałacowi, drugi w przeciwną stronę. Nie uformowali się równo jak formacja lantańska i słyszałem za sobą śmiech pałacowych gwardzistów. Nie służyli przy karawanach, bo inaczej wiedzieliby, że ci niezdyscyplinowani jeźdźcy pokonaliby uporządkowanych żołnierzy z miasta w liczbie po dziesięciokroć od nich większej.

Zsiadłem z konia i wręczyłem włócznię i wodze Ornemu, a potem razem z Haraldem podeszliśmy do bram. W powietrzu unosiła się woń kłopotów, ostry, metaliczny zapach krwi.

— Jesteś pewien, że to był dwupalczasty gromit? — spytał Harald.

— Mógł być nawet trójpalczasty.

Obaj splunęliśmy, aby odegnać takie zło. Każdy wie, że trójpalczasty gromit to pewny zwiastun śmierci.

— Lubisz żyć niebezpiecznie, Wulfgarze.

Gwardziści przed bramą ustawili się w szyku poczwórnym, celując włóczniami w nasze piersi.

— Nikomu nie wolno wchodzić.

Nie dawało się orzec, który to z nich przemówił. Rozległ się chrzęst skóry i metalu, bo nasze lance zmieniły pozycję. Moje ręce same powędrowały do rękojeści miecza, a przy tym naszła mnie przelotna myśl, że może ten gromit rzeczywiście miał trzy palce. Piaski ludzkiego życia potrafią wyciec w dowolnym czasie. I nikt nie zna liczby ich ziaren. Woń kłopotów z każdą chwilą była silniejsza.

— Ci… mhm… ci ludzie stanowią wyjątek — powiedział służalczym głosem niski mężczyzna z wypomadowaną bródką, który pojawił się w niewielkich drzwiach obok bramy. Był ubrany w wielobarwną tunikę z rozcięciami na lantańską modłę; gdy wykonał przed nami ukłon, w tych rozcięciach błysnęły jeszcze inne kolory.

— Spodziewają się was, ma się rozumieć. — Oczy miał rozbiegane jak ptak i nie umiał ukryć drwiącego grymasu, gdy jego spojrzenie spoczęło na naszym prostym, zakurzonym odzieniu. Wskazał ręką drzwi.

— Zechciejcie wejść. Nazywam się Ara i jestem seneszalem Pałacu Królewskiego.

Pochyliwszy głowę, przestąpiłem przez próg, a potem zatrzymałem się tak nagle, że omal nie nastąpił mi na pięty.

— Słyszałeś o tym, co zaszło przy bramie. — Nie było to pytanie, miałem pewność, że słyszał.

— Owszem. — Uśmiechnął się uniżenie. — Niefortunne zdarzenie. Wiedz jednak, że rzeczony oficer został już zdyscyplinowany.

— Nie moja sprawa — odparłem. — To, co robicie z waszymi oficerami, to wasza sprawa. Przybywamy z wizytą do władczyń miasta, zgodnie z obyczajem.

Prawdę powiedziawszy, byłem zainteresowany, ale wolałem to przed nim ukryć. Niezależnie od tego, czy zrobili coś z tym oficerem, chcieli, abym tak myślał. Chcieli nas ugłaskać i było to coś jeszcze bardziej niezwykłego niż zdarzenie przy bramie. Lanta nigdy dotąd nie troszczyła się o nasze odczucia. Zauważyłem, że Harald nadstawia ucha; potrząsnąłem głową.

— Skoro nie ciekawi was, jak tamten został ukarany, to w takim razie może zechcecie skosztować wina i odświeżyć się po długiej jeździe? I może też przydałoby się towarzystwo dziewczęcia prosto z zagród ćwiczebnych Asmary? Albo dwóch dziewcząt? — Znowu się uśmiechnął.

Ten Ara za często się uśmiechał jak na mój gust i powoli narastał we mnie gniew na jego próby przeszkodzenia nam w tej zwyczajnej wizycie. I męczyło mnie też to czekanie na błyskawicę. Skoro miała uderzyć, to niech już uderzy.

— Lord Harald i ja przybywamy tu w określonym celu. Sam sobie przygarnij dziewczę i wino, jeśli ci to miłe. My udamy się prosto do wielkiej sali.

Ruszyłem w głąb korytarza i Harald zrównał ze mną krok. Uszliśmy ledwie dwa kroki i Ara znowu miotał się obok nas.

— Nie wolno wam! Wielka sala jest teraz… tam się właśnie… odbywa ceremonia, najświętsza ceremonia. Chyba rozumiecie, że jako osoby postronne… wybaczcie, że tak was nazywam… nie możecie być jej świadkami. Moi lordowie? Moi lordowie!

Stanąłem twarzą ku niemu, a wtedy pospiesznie się cofnął.

— Chętnie zobaczę tę tajemną ceremonię. Radzę, byś przestał na mnie napadać, bo inaczej zapomnę, jakie szacowne stanowisko zajmujesz.

— To może oznaczać waszą śmierć — ostrzegł seneszal.

— Widziałem znaki mówiące, że moje życie wisi na włosku. Może chcę przeciąć ten włosek?

— Ale twój przyjaciel…

Harald zaczął się śmiać.

— Jeśli jakiś Altaii postanawia umrzeć, to czy inny Altaii ma jakiś wybór? Chyba tylko może zabić jego zabójcę i umrzeć obok niego?

— Jesteście szaleni. Jeden i drugi!

— Może i jesteśmy, ale to nasza sprawa, nie twoja — odwarknąłem. — Szkoda byłoby zakrwawić tak modną tunikę. — Znacząco pogładziłem rękojeść swego miecza. — Więc jak? Prowadzisz do wielkiej sali czy nie?

— Byłbyś skłonny do przemocy w murach tego pałacu?

— Nie tylko jestem skłonny, ale zaraz się do niej ucieknę. I dość już tej zwłoki. Prowadź nas albo pójdziemy sami, a ciebie tu zostawimy, żeby cię znaleźli gwardziści.

Nie przestawał skubać niespokojnie swej tuniki; patrzył na nas takim wzrokiem, jakby nigdy w życiu nie widział takich jak my.

— Do wielkiej sali, ale to już! — ponaglił go Harald.

— Jeśli to zrobię, to nie tylko wasze głowy, ale i moja będą pewnie dekorowały pałacowe mury o pierwszym brzasku. Jeśli nie, to z pewnością… — Otrząsnął się. — No dobrze, barbarzyńcy. Wydaje się, że mam niewielki wybór.

— Prowadź, seneszalu! — rzuciłem.

Nie mówiąc już ani słowa, poprowadził nas przez korytarz, jakby już bardzo chciał mieć za sobą to, co miało nastąpić. Nie zwolnił, dopóki nie doszliśmy do wielkich drzwi zdobionych zawiłą snycerką. Przed nimi stało czterech gwardzistów w sztywnych pozach.

— Otwórzcie! — rozkazał.

Gwardziści popatrzyli po sobie ze zwątpieniem, ale Ara wykonał ostry gest. Dwóch z nich powoli sięgnęło do klamek; schwyciwszy je, z wysiłkiem rozwarli ciężkie skrzydła. Z wnętrza dobiegła nas muzyka i odgłosy pijackiej zabawy.

— Ceremonia — powiedziałem zgryźliwie, po czym obaj weszliśmy za Arą do środka.

Muzycy na chwilę umilkli, po czym niezbyt zbornie zaczęli znowu wygrywać melodię. Wśród zebranych arystokratów rozszedł się szmer, gdy tylko spostrzegli naszą obecność. Młode tancerki nie zgubiły kroku; zostałyby wychłostane, gdyby nie tańczyły pięknie albo gdyby przestały tańczyć bez rozkazu, niezależnie od powodu.

Wszystko to działo się na moich oczach, a jednak miałem wrażenie, że odbywa się gdzieś indziej. Oczy miałem wbite w dwa wysokie trony z kości słoniowej na krańcu sali, albo raczej w dwie kobiety, które na nich zasiadały.

Eilinn i Elana, królowe Lanty.

Zgodnie z legendą miasto zostało założone przez dwie siostry, boginie, które zstąpiły z nieba i władały z Bliźniaczych Tronów. Ich następczyniami stały się ich córki i tak oto powstała dynastia lantańska — najstarsza córka następowała po najstarszej córce. A jeśli jakaś królowa umierała bezpotomnie, to wówczas zastępowała ją na tronie najstarsza córka drugiej królowej, a ją samą zastępowała z kolei jej druga córka. Tak rzeczy się miały z Eilinn i Elaną: na Bliźniaczych Tronach zasiadały teraz prawdziwe siostry bliźniaczki.

Nie było nic, nawet najdrobniejszej rzeczy, która by je od siebie różniła. Włosy srebrzystoblond miały zaplecione w identyczne warkocze i wysoko upięte, przyozdobione perłami, które wszystkie co do jednej wyglądały jak swoje wierne kopie. Dwie pary takich samych zielonych oczu, osadzone w twarzach jak lustrzane odbicia, obserwowały władczo wnętrze sali. Ale ja je znałem. Nie byłem w tych stronach od czasu, gdy wstąpiły na trony, ale znałem je. I z jakiegoś powodu wiedziałem też, że są związane z omenami mego losu. Jeśli dryl będzie dziobał moje kości, to stanie się tak za sprawą tych dwóch kobiet. A jeśli nie… Jeśli nie… Tak, z tą myślą należało się jeszcze uporać.

— Możesz do nas podejść, Ara — odezwała się Eilinn.

Seneszal pospieszył się ukorzyć, z twarzą lśniącą od potu wywołanego strachem, a Harald dotknął mojej ręki.

— Patrz no, co my tu widzimy.

— Morassa — zauważyłem półgębkiem.

Po prawej stronie podium, na którym stały Bliźniacze Trony, na honorowym miejscu siedziało trzech mężczyzn, których w życiu bym się nie spodziewał ujrzeć w tych murach, a już na pewno nie usadowionych po prawicy tronów. Byli wśród nich Bryar, najlepiej znany z wodzów ludu Morassa, oraz Daiman, uważany za najlepszego przywódcę ich rajdów, o ile wśród nich mógł być ktoś taki. Przede wszystkim jednak był także Ivo, prawa ręka Brecona, króla wszystkich Morassa.

— Gdybyś tak wyczyścił uszy zatkane krowim łajnem, barbarzyńco, pewnie byś usłyszał, że mówią do ciebie.

W ciąg moich myśli wdarł się pogardliwy głos Eilinn. Tancerki zniknęły, muzycy umilkli i wszyscy wpatrywali się w Haralda i mnie.

— Jesteś zobowiązany stanąć przed naszym obliczem, aby móc przedstawić swoje błagania; potem będziesz zabawiany, jak przystoi twojej pozycji — ciągnęła.

Zacisnąłem szczęki, słysząc śmiech, jakim zareagowano na jej dowcip. Ivo śmiał się tak serdecznie, gdy zaliczyła nas w poczet swych wasali i pątników, że aż wielka blizna na jego twarzy odcisnęła się bielą na tle czerwieni. Opanowałem się z wysiłkiem, przywołując nawet uśmiech na twarz.

— Bardzo przepraszam, wasza wysokość. Tylko podziwiałem gobeliny zdobiące to wnętrze i zastanawiałem się, co z nimi zrobimy w namiotach. Myślę, że jak się je potnie, to się nadadzą na dywany.

W sali zapadła cisza. Arystokraci czekali, chcąc zobaczyć, jak królowe potraktują barbarzyńcę, który mówi o zdejmowaniu gobelinów ze ścian ich pałacu. Gdy w końcu się uśmiechnęły, Elana nieco sztywno, ryknęli śmiechem. Ivo zrobił lekko rozczarowaną minę. Może wolałby zobaczyć naszą krew na posadzce i mieć już to wszystko za sobą.

— Byłoby ciekawie patrzeć, jak to robisz, barbarzyńco — rzekła oschłym tonem Eilinn. — Kiedy i jak zamierzasz ukraść gobeliny?

— Metoda pozostanie moją tajemnicą, a jeśli chodzi o termin, to powiem, że jeszcze nie. Ale ty i twoja siostra na pewno się dowiecie, kiedy już to nastąpi. Byłoby niegrzecznością postąpić inaczej.

— Oczywiście. Nie chcesz być niegrzeczny.

Pogarda była nad wyraz czytelna. Jej siostra, Elana, nadal obserwowała nas w milczeniu, jak parę dziwnych, rzadkich zwierząt.

— Zostaną wam teraz wyznaczone miejsca, jak obiecałam.

Przyszli słudzy, by poprowadzić nas między zgromadzonych, i poczułem, że znowu wzbiera we mnie gniew. Harald zesztywniał i wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale uciszyłem go gestem ręki; nie wymówił słów, które i mnie cisnęły się na usta. Jego twarz była ponura jak Rozłogi w samym środku zimy.

Nie dano nam miejsca na przodzie sali, pośród liczących się lordów, choć to się nam należało. Nie tylko umiejscowiono nas pośród kupców i pośledniejszych arystokratów, ale w dodatku na samym końcu sali, gdzie byłoby można usadzić wędrownego żebraka, sprowadzonego, by rozbawił obecnych.

Pojawili się inni słudzy i ostentacyjnie ustawili dookoła nas misy z perfumami, jakby osłaniając w ten sposób stojących blisko nas przed wonią koni i skóry. Podano nam też półmiski z mięsiwem pokrojonym na małe kawałki, po części spalonym, a po części surowym, a także puchary napełnione winem o kwaśnym zapachu. Dziewczęta usługujące nam były niewyszkolonymi podkuchennymi ubranymi w zatłuszczone, podarte koszule ze zgrzebnego płótna. Nawet stojący najbliżej nas żołnierze byli obsługiwani przez wyperfumowane dziewczęta odziane w czysty jedwab.

Ludzie po przeciwległej stronie sali uśmiechali się otwarcie, trącając się wzajem pod boki i osłaniając dłońmi usta, opowiadali sobie jakieś żarty. Ivo nie zwracał na to większej uwagi, ale Bryar i Daiman śmiali się tak mocno, że aż dziw, iż nie pospadali z krzeseł. Bryar zdołał nawet rozlać swoje wino.

Cała sytuacja nie należała do niespotykanych. Zdarzało się, że władca jakiegoś miasta rozbawiał i siebie, i cały dwór tym, iż obrażał swych gości, nazywając ich barbarzyńcami. Niepokoiło mnie jednak to, że nas obrażono w obecności Morassa usadzonych na poczesnym miejscu. I że chciano nas wcześniej przekupić dziewczętami wyszkolonymi w grze zmysłów, rezygnując z obraz i afrontów, byle tylko utrzymać nas z dala od tej sali. To mi nie dawało spokoju.

Po raz kolejny głos Eilinn wdarł się w moje myśli.

— Moja siostra i ja jesteśmy ciekawe, po co przybywacie do naszego miasta.

Pytanie było niewinne, zadane zdawkowym tonem, a jednak, podobnie jak oficer przy bramach, nie powinna go była zadawać.

— Mamy od stuleci obyczaj, że zatrzymujemy się w miastach na naszej drodze — odparłem. — Zawsze składamy wizytę władcy miasta, by go powiadomić, że przybywamy handlować, a nie walczyć. Z pewnością nie minęło aż tyle czasu, odkąd zatrzymywali się tu ostatni Altaii.

Eilinn zbyła moje słowa, jak się zresztą spodziewałem, bo przecież nie powiedziałem jej niczego nowego.

— Nie macie tym razem innego powodu?

W cieniach za tronami ktoś się poruszył, ale znowu owładnął mną gniew, więc się tym specjalnie nie zainteresowałem. Eilinn sondowała mnie, nawet tego nie ukrywając, jakbym jej zdaniem był za głupi, by się połapać. A mnie z kolei nie obchodziło, czy robiła to, bo byłem dla niej tylko barbarzyńcą z Rozłogów, czy też z jakiejś bardziej skrywanej przyczyny.

— Po prawdzie to istnieje drugi powód mego przybycia, mało ważny, niewart odnotowania, niemniej jest to jakiś powód.

Harald spojrzał na mnie z ukosa, bo była to dlań nowość. Eilinn skwapliwie pochyliła się do przodu, natomiast Elana jakby trochę straciła ze swego chłodnego opanowania i słuchała teraz z większą uwagą.

— A cóż to za powód?

— Szukam młodych niewolnic.

— Młodych niewolnic? — spytała, nic nie rozumiejąc.

— Nie inaczej — odparłem. — I oczywiście nie pierwszych lepszych dziewcząt, tylko dobrze dopasowanej pary, a mówiąc ściślej, bliźniaczek. Jeśli są niewyszkolone bądź niezdarne, nie ma to znaczenia. Osoba, która zarządza niewolnicami, z pewnością wyszkoli je tak, że staną się idealne.

— Zdaje się, że to jednak był trójpalczasty gromit — rzucił cicho Harald kątem ust.

W sali zapanowało oszołomione milczenie. Eilinn wpatrywała się we mnie ze zdumieniem, a Elana jakby przestała oddychać. A potem ciszę rozbiła salwa okrzyków i przekleństw. Jedni potrząsali pięściami, ręce innych powędrowały do rękojeści mieczy.

Eilinn powstała z tronu, a z jej oczu padały błyski.

— Jak śmiesz! — syknęła. — Ty barbarzyńskie zwierzę! Ty pokraczny, utaplany w gnoju…

Urwała z wyraźnym trudem, gdy poczuła dotyk ręki siostry; również reszta sali pozornie ucichła. Elana uśmiechnęła się, niemalże ciepło, i przemówiła po raz pierwszy.

— Być może, droga siostro, nasi… nasi goście chcieliby zobaczyć swoją przyszłość. Mówią z taką pewnością o kradzieży gobelinów i… — tu wykrzywiła usta z niesmakiem — o innych rzeczach. Niech zobaczą, jaka jest prawda.

Eilinn natychmiast odzyskała humor.

— Tak. — Zaśmiała się. — Niech zobaczą przyszłość. Sa-yene! Sayene, ukaż się i powiedz tym ludziom, co ich czeka.

Z cieni za tronami wyłoniła się kobieta. Nawet bez szat, które miała na sobie, rozpoznałbym ją po pełnym szacunku milczeniu, jakim powitali ją wszyscy, wyjąwszy dwie królowe. To była Siostra Mądrości, wieszczka. Jej obecność utwierdziła mnie w przekonaniu, że powinienem spotkać się z Mayrą, Siostrą Mądrości z naszych namiotów.

Sayene wykonała lekki ukłon w stronę tronów, naprawdę lekki.

— Odradzam w tej kwestii, moje królowe. Ja…

— A ja powiadam, że tak należy uczynić — przerwała jej Eilinn.

Wieszczka przytaknęła, lecz miała zaciśnięte usta. Kwestia nie była dla niej na tyle ważna, aby sprzeciwić się królowej, a jednak wzbudzała w niej gniew.

— Wystarczy do tego byle akolitka — powiedziała.

Kolejna kobieta wystąpiła naprzód, także ubrana w szaty Siostry Mądrości, ale na głowie miała chustę akolitki. Ukłoniła się, najpierw przed Sayene, a dopiero potem przed królowymi, po czym wyjęła zza pasa mieszek i zaczęła zeń powoli wysypywać jakiś proszek. Wkrótce na posadzce pojawiła się pięcioramienna gwiazda.

Harald poruszył się niespokojnie i, szczerze powiedziawszy, ja również nie poczułem się swobodnie. Magia jest czymś obcym mężczyźnie i dlatego też potrafi wytrącić go z równowagi.

Pojawiła się druga akolitka ze świecami; ta pierwsza poustawiała je na czubkach wszystkich pięciu ramion gwiazdy. Po chwili świece zostały zapalone, czemu towarzyszyły inkantacje i dźwięki dzwonka. Wybrana akolitka obejrzała uważnie swoje dzieło, a potem uśmiechnęła się nieprzyjemnie do Haralda i do mnie. Scena została przygotowana, a ja mogłem tylko mieć nadzieję, że zagrana na niej sztuka utrafi w nasze gusta.

Wybrana rozchyliła szatę i pozwoliła jej zsunąć się na posadzkę.

Całe światło w sali znienacka skupiło się jakby na niej. Wydawało się, że od jej skóry bije blask.

Kobieta stanęła przed górnym wierzchołkiem gwiazdy i uniosła ręce. Zapadła cisza, a ona zaintonowała pieśń. Z początku słowa były zrozumiałe, ale potem zaczęły się zmieniać. Wprawdzie jej głos nie stał się cichszy, jednak znaczenie słów jakby się wymykało. Następnie w rysunku na posadzce zaczęła powoli zachodzić zmiana.

Przestrzeń we wnętrzu gwiazdy zalśniła na podobieństwo fal upału unoszących się w środku dnia na Rozłogach. Potem przed naszymi oczyma otworzył się czarny kanał, a w nim z kolei zaczęły pojawiać się obrazy.

Najpierw były całkiem mętne, ale po chwili stawały się coraz wyraźniejsze, aż wreszcie stały się zrozumiałe dla wszystkich zgromadzonych. W czarnym kanale pojawił się Harald i także ja, obaj klęczeliśmy nadzy, skrępowani łańcuchami, kulący się jakby ze strachu. Patrzyłem na to, siedząc, wiedząc, że siedzę, że nie klęczę na posadzce, a jednak miałem poczucie, że dryfuję, wręcz wątpiłem, co tu istnieje naprawdę: ja czy też te obrazy, które teraz oglądam.

Harald oddychał chrapliwie. Miał zbielałe kłykcie, ale na jego twarzy malowała się wściekłość wypierająca strach. Inni, zarówno Lantanie, jak i Morassa, o dziwo, przyjęli wizję letnio. Kilku zaśmiało się słabo, zarażając się od chichoczących dziewcząt, po których zresztą widać było, że i je ta wizja poraża swą obcością.

Na obrazach po raz kolejny pojawił się ruch. Jakieś postacie uciekały przed czymś niewidzialnym. I jakby znikąd pojawiły się Eilinn i Elana. Niby idealne, a mimo to różniły się od prawdziwych kobiet — były wyższe, bardziej władcze, bardziej rozkazujące.

Fałszywa Eilinn i Elana podeszły do fałszywego Wulfgara i Haralda. Nagle w dłoniach kobiet pojawiły się bicze, którymi zaczęły ich chłostać ze śmiechem i okrzykami zachwytu. I my dwaj też pokrzykiwaliśmy, skowycząc, wrzeszcząc i błagając o litość, wijąc się i turlając na kamiennej posadzce.

Harrald zmiął w ustach przekleństwo i zaczął się podnosić, ale schwyciłem go za ramię i przytrzymałem.

— Puszczaj, Wulfgarze! Są gorsze miejsca na umieranie.

— I są też lepsze — odparłem. — Zachowaj głowę, to może uda nam się stąd wyjść.

Kiedy się podnosiłem, jeszcze nie wiedziałem, co zamierzam zrobić, ale coś poprowadziło moją dłoń do sztyletu za pasem. Dotarło do mnie, że się uśmiecham. Prędko, zanim ktokolwiek mnie powstrzymał, dobyłem sztylet i chyba nikt się mógł dziwić, że cisnąłem go w serce fałszywej królowej, która chłostała fałszywego Wulfgara.

Otaczający mnie ludzie mieli tępe spojrzenia, bo pewnie nie rozumieli, co robię, ale akolitka to zobaczyła, zobaczyła i wrzasnęła, wrzaskiem strachu, furii i odmowy. Sztylet dotknął wizji i w samym środku sali rozbłysło światło tysiąca słońc. To światło uderzyło w nas, w nasze oczy skryte za powiekami i osłonięte rękoma, przedzierając się do mózgu. I wtedy rozległ się ten odgłos. Dźwięk, który przeobrażał krew w galaretę, który wcinał się do samego szpiku, głos, w porównaniu z którym wcześniejszy krzyk akolitki był jak śmiech dzieci.

Dźwięk przycichł i zanikł, podobnie też zgasło światło. Próbowałem coś zobaczyć, ale przed oczyma tańczyły mi plamki i ostatecznie przypadłem do posadzki. Świece przemieniły się w kałuże wosku, jeszcze bulgoczącego z gorąca. Gwiazda wciąż tam była, jej kształt wypalił się w kamieniach. W samym jej środku leżał mój sztylet, nienaruszony, zimny w dotyku.

Akolitka leżała nieco dalej, jakby cisnęła ją tam jakaś ogromna dłoń. Była dziwnie, wręcz nienaturalnie poskręcana. I kiedy oko próbowało skupić na niej spojrzenie, nagle się przeobrażała w rozmazaną plamę. Sayene powiedziała coś ostrym tonem i pozostałe akolitki popędziły nakryć trupa, ale uciekały przed nim wzrokiem, jakby nie mogły znieść jego widoku.

Głos Sayene sprawił, że w sali skończyło się milczenie. Ludzie znowu zaczęli rozmawiać, oddychać i ruszać się, nikt jednak nie robił tego głośno. Schowałem sztylet z powrotem do pochwy.

— To ostrze jest ze mną dłużej, niż pamiętam — oznajmiłem. — Dostałem je w darze, gdy jeszcze byłem tak mały, iż ledwie potrafiłem je uchwycić. Ono jest częścią mnie, tak jak dłoń albo stopa. Gdyby tamten obraz był zgodny z prawdą, moc uderzenia zwróciłaby się przeciwko mnie.

Nie patrzyłem na okryte ciało leżące na posadzce, ale wszyscy zrozumieli, co chciałem powiedzieć.

Sayene nie była zainteresowana prawdziwością obrazu.

— Ryzykowałeś, wbijając zimną stal w gwiazdę-zaklęcie, zimną stal, która niosła w sobie część twojej siły życia. Dlaczego?

Nie wiem, co bym jej powiedział, bo ubiegła mnie Eilinn.

— Nie obchodzi mnie, czemu on to uczynił! — zaskrzeczała. — Zabił usługującą mi akolitkę, zabił ją w moim pałacu, w mojej wielkiej sali.

— Zabiło ją jej własne kłamstwo — odparowałem. — Moje życie zostało położone na szali z prawdą jej obrazu.

Zaśmiała się z niedowierzaniem.

— Ty myślisz, że pozwolę odejść ci wolno po tym wszystkim? Ty naprawdę myślisz…

— Nie dbam o to, co myślisz — wszedłem jej w słowo. — Przybyłem tu, by dać znać o swej obecności. Nasze namioty są rozbite na zachodzie i południu, godzinę jazdy stąd. Jeśli wasi kupcy chcą handlować, to droga wolna.

Powiedziawszy to, obróciłem się na pięcie. Harald dołączył do mnie i podjęliśmy długi marsz przez całą salę. Eilinn krzyczała coś za nami w złości, a Elana i Sayene usiłowały ją uspokoić. Przy każdym kroku spodziewałem się, że poczuję w swoich plecach strzałę, i mrowienie w nich ustało dopiero wtedy, gdy wielkie odrzwia zamknęły się za nami.

Harald popatrzył na mnie i uniósł brew.

— Całkiem możliwe — powiedział — że to jednak nie był trójpalczasty gromit.

III Najwyżsi

III

Najwyżsi

-

Po wyjściu z wielkiej sali natychmiast przyspieszyliśmy kroku — pełen godności marsz przeobraził się w szybki trucht. Wiedzieliśmy z jednej strony, że jeśli Sayene i Elana wezmą górę w kłótni, to zapewne wyjdziemy z miasta cali i zdrowi, acz nie do końca pojmowałem, czemu zechciały się wykłócać o życie dwóch barbarzyńców. Z drugiej strony, gdyby wygrała Eilinn, w każdej chwili ze wszystkich otworów w murze mogli się wysypać wojownicy. W odległości kilku kroków od drzwi zatrzymałem się z poślizgiem. Harald, który omal nie wpadł na mnie, zaklął głośno, kiedy zobaczył, dlaczego stanąłem.

Z bocznego korytarza wyłoniły się trzy sylwetki ludzkiej wielkości, zakapturzone i odziane od stóp do głów w mieniące się niebieskawe szarości. Każda z nich trzymała w ręku długi pręt zwany też Laską Władzy. W pałacu byli Najwyżsi.

My, Altaii, mamy niewiele wspólnego z bogami, czy to żywymi, czy to innymi, ale człowiek winien jest jakiś szacunek istotom, które posiadają latające wozy i dysponują mocami tak wielkimi albo i nawet większymi niźli Siostry Mądrości. Tak więc owszem, byłem gotów okazać szacunek tym tutaj, ale po tym wszystkim, co dotąd przeszedłem, bardziej niż czegokolwiek pragnąłem wiedzieć, co oni tu robią.

Najwyżsi nie nawiedzają ludzkich siedzib ot tak. Ich pojawienie się zawsze zwiastuje wielkie zdarzenia, takie, które wstrząsają ziemią i poruszają niebem. To, że udzielali swych łask Lancie w czasie, gdy w pałacowych murach panoszyli się Morassa, nie zapowiadało niczego dobrego dla Altaii.

W tej samej chwili, w której my ich spostrzegliśmy, oni spostrzegli nas. Ku memu zdumieniu odskoczyli w tył, jakby coś ich przestraszyło. Jakby ktoś potrząsnął gniazdem timirów, usłyszeliśmy trele podobne do ptasich, a które oni nazywają mową, i zanim którykolwiek z nas zdążył wykonać jakiś ruch, jeden z Najwyższych uniósł laskę w naszą stronę i potem już nie mogliśmy się ruszać.

Wytężyłem wszystkie siły, ale moje ciało obróciło się w kamień i nie miałem nad nim żadnej kontroli. Nawet nie mogłem obrócić głowy, by spojrzeć na Haralda, ale jego urywany oddech mówił mi, że on wciąż tu jest, tak samo stężały jak ja.

Najwyżsi jakby nas ignorowali. Prawdę powiedziawszy, nie mieli większych powodów, by nas nie ignorować. Stanęli w kręgu twarzami do siebie i choć trele ucichły, to miałem uczucie, że nadal rozmawiają.

W końcu przestali i obrócili się ku nam, zdając się lustrować nas przez chwilę. Następnie, zwracając na nas tyle samo uwagi co na dwa posągi, przemknęli posuwistymi krokami obok nas, udając się w głąb korytarza.

Kiedy się oddalali, czułem, że sztywność odpływa z moich kończyn jak woda wylewająca się z dzbana. Zrobiłem drżący wdech i było to wspaniałe uczucie.

— Co oni tu mogą robić? — spytał Harald.

— Nie wiem — odparłem — ale obstawiam, że nasze szanse na wydostanie się z tego miasta żywcem maleją.

Zaśmiał się.

— Lepiej nie traćmy czasu na obstawianie zakładów.

Gwardziści przy wyjściu mierzyli nas ciekawskimi spojrzeniami, ale pewnie nie dostali żadnych rozkazów, bo pozwolili nam opuścić pałac. Nasi ludzie ożywili się na nasz widok; wyraźnie coś wyczuli, jakieś niebezpieczeństwo, bo wysuwali miecze z pochew i chwytali lance, z pozoru od niechcenia.

Orne przyprowadził konia i wychylił się z siodła, by wręczyć mi wodze.

— Jakieś kłopoty? Walczymy?

— Nie teraz. A w każdym razie mam taką nadzieję. — Dosiadłem konia. — Jedziemy!

Galopowaliśmy teraz z większą mocą, prędzej niż wtedy, gdy wjeżdżaliśmy do miasta. Nawet bez słów ta nagłość udzieliła się wszystkim i o ile wcześniej mało kto zwracał na nas uwagę, przez co z trudem przedzieraliśmy się przez zatłoczone ulice, o tyle teraz było w nas coś takiego, że tłumy rozstępowały się przed nami i ludzie spoglądali na nas czujnie, jakby obawiali się raptownej przemocy. Ale nie musieli się obawiać: chcieliśmy tylko dotrzeć do bram miasta. Do bram, bo za nimi roztaczały się Rozłogi. Ani w głowie nam była przemoc, dopóki nikt nie próbował nas zatrzymywać.

Ja jednak podczas tej jazdy miałem umysł zaprzątnięty czymś innym. Przede wszystkim usiłowałem znaleźć odpowiedź na pytanie „dlaczego?”. W wydarzeniach tego dnia był jakiś wzór, wzór, który dla nas był tak ważny, jak samo życie, ale nie potrafiłem go dostrzec.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki