52,00 zł
Poznaj opowieść, która dała początek legendzie Smoka Odrodzonego.
Od trzech dni wokół zaśnieżonego wspaniałego miasta Tar Valon toczy się krwawa bitwa. Na zboczach Smoczej Góry, szczytu, który góruje nad miastem, rodzi się dziecko, które zgodnie z proroctwami ma zbawić świat. Chłopca trzeba odnaleźć, zanim siłom Cienia uda się go dopaść i zabić. Wkrótce przecinają się ścieżki Moiraine Damodred, młodej Przyjętej, która ma zostać pełną Aes Sedai, oraz Lana Mandragorana, żołnierza walczącego w bitwie. Los zwiąże tych dwoje na zawsze, jednak ich droga wypełniona będzie rozlicznymi niebezpieczeństwami. Zarówno Moiraine, z królewskiej dynastii Cairhien, jak i Lan, uważany za niekoronowanego władcę jakoby wymarłego już narodu, odkrywają, że ich życiu zagraża spisek ze strony sił poszukujących dziecka. Tymczasem pieczęcie skuwające Czarnego słabną z każdym dniem...
PREQUEL KOŁA CZASU
"Fascynująca powieść, która wyjaśnia wiele sekretów wcześniej jedynie ogólnikowo wzmiankowanych w cyklu. Nowa wiosna dostarcza nowych perspektyw i kontekstu dla kluczowych postaci, nadając ich przyszłym decyzjom większą głębię”.
Fantasyliterature.com
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 570
KOŁO CZASU
składa się z następujących tomów:
PREQUEL
NOWA WIOSNA
TOM I
OKO ŚWIATA
TOM II
WIELKIE POLOWANIE
TOM III
SMOK ODRODZONY
TOM IV
WSCHODZĄCY CIEŃ
TOM V
OGNIE NIEBIOS
TOM VI
TRIUMF CHAOSU
TOM VII
KORONA MIECZY
TOM VIII
ŚCIEŻKA SZTYLETÓW
TOM IX
DECH ZIMY
TOM X
ROZSTAJE ZMIERZCHU
TOM XI
GILOTYNA MARZEŃ
TOM XII
POMRUKI BURZY
TOM XIII
BASTIONY MROKU
TOM XIV
PAMIĘĆ ŚWIATŁOŚCI
Zimny wiatr wiał śród nocy, otulającej zaśnieżone pobojowisko, gdzie przez trzy ostatnie dni ludzie zabijali ludzi. Powietrze było mroźne, ale pozbawione ciężkiego tchnienia lodu, którego Lan oczekiwałby o tej porze roku. Mimo to przemarznięty stalowy napierśnik ziębił go nawet przez gruby kaftan, a w rzadkich chwilach, gdy przycichał wiatr, para oddechu białą mgiełką zawisała przed oczyma. Nieprzenikniona czerń nieboskłonu powoli blakła, przygasały tysiące gwiazd — rozrzucony gęsto diamentowy pył. Okazały sierp księżyca wisiał tuż nad horyzontem, a jego poświata ledwie wyławiała z mroku sylwetki mężczyzn strzegących nieoświetlonego obozowiska w zagajniku dębów i skórzanych liści. Wystarczyło jedno ognisko, by zdradzić Aielom miejsce ich pobytu. Lan doskonale o tym wiedział, ponieważ wojował z Aielami na długo przedtem, zanim zaczęła się ta wojna — walczył w szeregach shienarańskich marchii, w które zawiodły go zobowiązania wobec przyjaciół. Nawet za dnia Aielowie byli niezwykle trudnym przeciwnikiem. Rzucenie się z nimi w bój nocą równało się właściwie ciśnięciu na szalę swego losu. Rzecz jasna, czasami potrafili odnaleźć wroga nawet wtedy, gdy ten nie rozpalił ognia.
Pogładził urękawicznioną dłonią pochwę miecza, otulił się ciaśniej płaszczem i, brnąc przez sięgający kolan śnieg, kontynuował obchód wart. Jego miecz był dziełem starożytnych płatnerzy, wykuto go potęgą Jedynej Mocy jeszcze przed Pęknięciem Świata, podczas Wojny z Cieniem, kiedy na świecie spoczęło dotknięcie dłoni Czarnego. Po tamtym Wieku nie pozostało nic prócz legend, pomijając skarby wiedzy ukryte w Białej Wieży — miecz wszelako był jak najbardziej rzeczywisty. Nie można było go złamać, nie wymagał ostrzenia. Rękojeść na przestrzeni wieków wymieniano wiele razy, ostrze jednak nie straciło nawet odrobiny blasku. Ongiś miecz ten był bronią królów Malkieru.
Rozmyślania przerwał mu widok kolejnego wartownika na trasie obchodu. Przysadzisty mężczyzna w długim ciemnym płaszczu stał oparty o pień rozłożystego dębu, a głowę skłonił na pierś. Lan klepnął go w ramię, a wtedy tamten szarpnął się, omal nie upuszczając krótkiego rogowego łuku o cięciwie ze ścięgien, który ściskał w urękawicznionych dłoniach. Kaptur zsunął mu się na plecy, na moment błysnęła stal stożkowego hełmu, jednak wartownik natychmiast ponownie skrył go pod płaszczem. W bladym świetle księżyca Lan nie potrafił rozpoznać rysów za prętami osłony twarzy, ale i tak wiedział, z kim ma do czynienia. Jego własny hełm pozbawiony był przyłbicy — zgodnie ze zwyczajem utraconego Malkieru zdobiły go ponad czołem rogi sierpa stalowego księżyca.
— Nie spałem, mój panie — gorączkowo usprawiedliwiał się wartownik. — Musiałem tylko chwilę odpocząć. — W głosie miedzianoskórego Domani wyraźnie było słychać zażenowanie, całkiem zresztą uzasadnione. To nie była jego pierwsza bitwa ani pierwsza wojna.
— Aiel obudziłby cię ciosem włóczni w serce albo pociągnięciem noża po gardle, Basram — powiedział cicho Lan. Mężczyźni chętniej nadstawiali ucha na spokojne słowa niż na głośne wrzaski, pod warunkiem oczywiście, że wypowiedziane w sposób pewny i zdecydowany. — Może lepiej będzie, jeśli staniesz w miejscu, gdzie bliskość drzewa nie będzie stanowić pokusy. — Nie dodał już, że nawet jeśli nie zabiją go Aielowie, to gdy będzie stał bez ruchu w miejscu, ryzykować będzie poważnymi odmrożeniami. Basram dobrze o tym wiedział. W Arad Doman zimy bywały równie mroźne jak na Ziemiach Granicznych.
Domani wymruczał przeprosiny, potem z szacunkiem zasalutował do hełmu i odsunął się trzy kroki od drzewa. Przyjął sztywno wyprostowaną postawę i wbił oczy w ciemność. Tym razem pamiętał, by przestępować co jakiś czas z nogi na nogę, chroniąc palce przed odmrożeniami. Plotki głosiły, że Aes Sedai, stacjonujące nad rzeką, potrafiły Uzdrawiać z wszelkich chorób i obrażeń, tak że znikały bez śladu — ale to były tylko plotki, tymczasem tradycyjnym sposobem na ocalenie stopy czy, co gorsza, całej nogi wciąż pozostawała amputacja. Poza tym lepiej było unikać częstszych niż absolutnie koniecznych kontaktów z Aes Sedai. Wiele lat po takim z pozoru nieznaczącym spotkaniu mogło się okazać, że mimo wszystko zdołały oplątać człowieka swoją pajęczyną, ot tak, na wszelki wypadek. Aes Sedai wybiegały myślą daleko w przód, z drugiej zaś strony nie bardzo obchodził ich los tych, których wykorzystywały w swych knowaniach. Między innymi dlatego Lan ich unikał.
Ile czasu minie, zanim zaśnie odrodzona czujność Basrama? Lan oczywiście wolałby to wiedzieć, ale rozumiał, że dalsze strofowanie Domani nie ma najmniejszego sensu. Wszyscy jego żołnierze padali ze zmęczenia. Prawdopodobnie zresztą odnosiło się to do całej armii szumnie zwącej się Wielką Koalicją — niekiedy zaś określanej mianem Potężnej Koalicji albo Wielkiego Sprzymierzenia, tudzież kilkoma jeszcze innymi nazwami, wśród których co najmniej kilka należało zaliczyć do zdecydowanie niepochlebnych — wszyscy jej żołnierze, co do ostatniego człowieka, byli już u kresu swych sił. Szał boju wyczerpuje, niezależnie od tego, czy walczy się pośród śniegu, czy na ubitej ziemi. Prawie nie sposób pozbyć się skurczów mięśni, nawet gdy da się im od czasu do czasu odpocząć, a przez ostatnich kilka dni nie było szans na wypoczynek.
Z ponad trzystu żołnierzy w obozie jedna czwarta nieustannie pełniła wartę, mając przeciwko sobie Aielów. Lan wolał dmuchać na zimne — nim jednak uszedł następnych dwieście kroków, musiał budzić kolejno trzech wartowników, z których jednemu udało się zasnąć bez żadnego oparcia. Jaim spał z podniesioną głową i otwartymi oczyma. Była to sztuczka, której żołnierze, zwłaszcza zaś weterani tacy jak Jaim, z konieczności uczyli się podczas wyczerpujących kampanii. Ucinając protesty brodacza — „przecież nie mogłem spać, niby jak, na stojąco?” — Lan zagroził mu, że jeśli jeszcze raz go przyłapie, poinformuje jego towarzyszy.
Jaim zastygł na moment z otwartymi ustami, potem z wysiłkiem przełknął ślinę.
— To już się nie powtórzy, mój panie. Niech Światłość spali moją duszę, jeśli kłamię! — Tym razem mówił ze szczerym przekonaniem. Inni żołnierze lękaliby się może, że towarzysze broni stłuką ich do nieprzytomności za to, iż przez swoje zaniedbanie narażają innych na niebezpieczeństwo, jednak w kompanii Jaima prawdopodobnie bardziej należało się obawiać ośmieszenia, gdy zostało się przyłapanym.
Idąc dalej, Lan nagle przyłapał się na tym, że śmieje się pod nosem. Śmiał się rzadko, a w sytuacji, w której znalazł się przed chwilą, bynajmniej nie było nic śmiesznego, ale skoro i tak nic nie mógł zmienić w sprawie przysypiających ze zmęczenia wartowników — zupełnie tak jak ze śmiercią — musiał znosić to, czego nie da się zmienić.
Znienacka przystanął i odezwał się donośnym głosem:
— Bukama, czemu mnie śledzisz? Skradasz się za mną, od kiedy wyszedłem z namiotu.
Zza pleców dobiegło go przytłumione sapnięcie. Najwyraźniej Bukama sądził, że porusza się bezszelestnie… Po prawdzie zresztą niewielu usłyszałoby cichy chrzęst jego butów na śniegu, jednak powinien zdawać sobie sprawę, że z Lanem mu się nie uda. W końcu był jego nauczycielem i już podczas jednej z pierwszych lekcji wpoił mu konieczność zachowywania nieustannej czujności, nawet we śnie. Nie była to lekcja, której zrozumienie łatwo przyszło małemu chłopcu, ale tylko martwi mogą pozwolić sobie na to, by nie rozumieć. Ci zaś, którzy nie rozumieją, wkrótce zasilą szeregi martwych. Takie prawa rządziły na Ugorze, rozciągającym się poza Ziemiami Granicznymi.
— Strzegłem twoich pleców — oznajmił ochrypłym głosem Bukama, podchodząc bliżej. — Byłeś tak nieostrożny, że jeden z tych Sprzymierzonych z Ciemnością zamaskowanych Aielów mógłby się podkraść i poderżnąć ci gardło. Zapomniałeś o wszystkim, czego cię uczyłem? — Bukama roztaczał wokół siebie atmosferę szczerości i prostoduszności. Szeroki w ramionach, prawie dorównywał Lanowi wzrostem, co znaczyło, że był wyższy niż większość mężczyzn; nosił malkierski hełm, ale bez półksiężyca, choć miał do niego pełne prawo. Bukama zawsze większą uwagę przykładał do swych obowiązków niż do egzekwowania swoich praw, co Lan uważał za postawę jak najbardziej właściwą, choć może nieco zbyt radykalną.
Kiedy ginął naród Malkieru, wybrano dwudziestu ludzi i powierzono im zadanie uratowania niemowlęcia, Lana Mandragorana. Tylko pięciu dotarło w bezpieczne miejsce, by potem wychowywać go od kołyski i szkolić; a teraz żył już tylko Bukama. Jego włosy — sięgające karku, jak wymagała tradycja — pokryła siwizna, ale wciąż trzymał się prosto, ramiona miał mocne, a niebieskie oczy jasne i bystre. Dla Bukamy tradycja była wszystkim. Włosy przewiązywał cienką skórzaną plecionką, która na czole ginęła wśród głębokich zmarszczek, jakich przysporzyły mu lata. Tylko nieliczni wciąż jeszcze nosili hadori. Ale Lan również z niego nie rezygnował. Umrze z włosami związanymi hadori, a potem jego ciało spocznie w ziemi, nie mając na sobie nic więcej. Jeśli oczywiście przy jego śmierci będzie ktoś, kto go pochowa. Zerknął na północ, w stronę odległej ojczyzny. Tam był dom. W oczach większości ludzi niegościnna kraina z trudem pewnie zasługiwała na to miano, jednak od kiedy przybył na południe, nieustannie czuł jej bliskość.
— Nauczyłem się od ciebie dość, żeby cię teraz usłyszeć — odparł. Światło księżyca było zbyt słabe, żeby dostrzec wyraźnie rysy twarzy Bukamy, wiedział jednak, że i tak zobaczyłby na niej tylko gniewny grymas. Od kiedy pamiętał, twarz przyjaciela i mentora nigdy nie wyrażała nic innego, nawet kiedy jego usta wypowiadały zasłużoną pochwałę. Bukama był niczym kamień obleczony w ciało. Jego wola była stalą, a dusza obowiązkiem. — Wciąż się upierasz, że Aielowie zaprzysięgli Czarnemu?
Tamten wykonał gest chroniący od złego, jakby Lan rzeczywiście wypowiedział przed chwilą prawdziwe imię Czarnego: Shai’tan. Obaj byli świadkami nieszczęść, jakie powodowało wymówienie tego imienia, a Bukama nadto zaliczał się do tych, którzy wierzyli, że nawet to, co pomyślane, może ściągnąć uwagę jego właściciela.
„Czarny oraz wszyscy Przeklęci uwięzieni są w Shayol Ghul” — Lan recytował w myślach katechizm — „uwięzieni przez Stwórcę w chwili stworzenia. Pod twoją ochronę uciekamy się, Światłości, a dłoń Stwórcy nas prowadzi”. — Nie wierzył, żeby pomyślane imię mogło sprowadzić nieszczęście, ale przezorność nic nie kosztuje, kiedy ma się do czynienia z Cieniem.
— Jeśli jest inaczej, co właściwie tu robimy? — zapytał kwaśno Bukama. Treść pytania też była zaskakująca. Lubił narzekać, ale zazwyczaj jego utyskiwania dotyczyły spraw całkowicie nieistotnych albo niejasnych perspektyw na przyszłość, nigdy zaś aktualnego stanu spraw.
— Dałem słowo, że zostanę z nimi do końca — odparł spokojnie Lan.
Bukama podrapał się po nosie. Być może wreszcie i jego samego zmęczyło własne niekończące się czarnowidztwo. Może z twarzy nie sposób było nic wyczytać. Ale w końcu jedną z zasad, które wbijał Lanowi do głowy, była ta, że słowo mężczyzny albo jest warte tyle samo co przysięga złożona w imieniu Światłości, albo bezwartościowe.
Aielowie — którzy tak znienacka spłynęli z gigantycznych gór zwanych Grzbietem Świata — faktycznie mogli niejednemu zdać się hordą Sprzymierzeńców Ciemności. Spalili wielką metropolię Cairhien, zniszczyli otaczający je kraj, a w ciągu następnych dwóch lat przedarli się zbrojnie najpierw poprzez Łzę, a potem przez Andor, by dotrzeć wreszcie tutaj — na pola śmierci wokół miasta Tar Valon położonego na wyspie. Przez wszystkie lata, od czasu, gdy obecne narody powstały z popiołów imperium Artura Jastrzębie Skrzydło, Aielowie ani razu nie opuścili zamieszkiwanej przez siebie pustyni, zwanej Pustkowiem Aiel. Być może wcześniej świat przeżył już podobną inwazję, nikt jednak nie mógł wiedzieć tego na pewno, nikt, prócz być może Aes Sedai w Tar Valon, ale jak to zazwyczaj bywało z kobietami z Białej Wieży, nie sposób było czegokolwiek się od nich dowiedzieć. Aes Sedai wiedzy swej strzegły pilnie, roniąc z niej kropelkę to tu, to tam. Jednak w szerokim świecie poza murami miasta Tar Valon wielu twierdziło, że wydarzenia układają się w wyraźny wzór. Minęło tysiąc lat od Pęknięcia Świata do Wojen z Trollokami, przynajmniej zdaniem większości historyków. Obie katastrofy przyczyniły się do unicestwienia istniejących wówczas narodów — nikt nie podawał w wątpliwość tezy, że kierowała nimi ręka Czarnego, który — uwięziony czy wolny — niewątpliwie stał za Wojną z Cieniem, Pęknięciem i zmierzchem Wieku Legend. Musiało minąć tysiąc lat od Wojen z Trollokami, nim Artur Jastrzębie Skrzydło zbudował swoje imperium, ale i ono po jego śmierci legło w gruzach, zniszczone Wojną Stu Lat. Niektórzy historycy również w tej wojnie uparcie doszukiwali się oznak wpływów Czarnego. Teraz zaś, po upływie mniej więcej następnego tysiąca lat od upadku imperium Jastrzębiego Skrzydła, nadeszli Aielowie, paląc i mordując. Musi więc być w tym jakiś sens, jakiś wzór. Z pewnością to właśnie Czarny ich do tego podżega. Lan nigdy nie przybyłby na południe, gdyby w to nie uwierzył. Ale to było dawno temu, a dziś myślał już inaczej. Z drugiej strony jednak — dał słowo.
Poruszył palcami wewnątrz wysokich butów z opuszczonymi cholewami. Mimo że przywykł już do większych mrozów, kły lodu wgryzały się w jego stopy, gdy zbyt długo stał bez ruchu.
— Przejdźmy się — zaproponował. — Jestem pewien, że obudzę jeszcze co najmniej dziesięciu, jeśli nie dwakroć tylu. — A potem trzeba będzie zrobić następną rundę. I wszystko zacznie się od nowa.
Zanim jednak zrobił pierwszy krok, nagły odgłos sprawił, że obaj zamarli, czujnie rozglądając się wokół. Koń przedzierał się przez śnieg. Z miejsca, gdzie stał Bukama, dobiegł cichy świst stali ocierającej się o skórę pochwy; Lan zareagował identycznie. Żaden wprawdzie nie obawiał się ataku, Aielowie dosiadali bowiem koni tylko w ostateczności, a i wówczas nadzwyczaj niechętnie. Ale samotny jeździec o tej godzinie musiał być posłańcem, a ostatnimi czasy posłańcy rzadko przynosili dobre wieści. Zwłaszcza nocą.
Koń i jeździec wychynęli z mroku. Poprzedzał ich pieszy — niesiony przez niego krótki łuk wskazywał na jednego z wartowników. Koń miał szlachetnie wygiętą szyję, zdradzającą którąś ze znakomitych taireńskich hodowli. Jeździec bez wątpienia również był ze Łzy — po pierwsze dlatego, że wiatr niósł od niego silną woń róż, rozsiewaną przez wystrzyżoną w szpic i namaszczoną oliwą brodę — a tylko Tairenianie byli na tyle głupi, żeby się perfumować, jakby sądzili, że Aielowie nie mają nosów. Po drugie, w żadnej innej formacji nie było hełmów opatrzonych wysokim grzebieniem i szerokim okapem, którego cień — w tym wypadku całkowicie — skrywał szczupłą twarz jeźdźca. Pojedyncze białe pióro znamionowało oficera — wprawdzie stosunkowo niskiej rangi, ale to i tak dziwne, jeśli chodziło tylko o proste zadanie dostarczenia wiadomości. Otulony szczelnie płaszczem garbił się w siodle z wysokimi łękami. Pewnie cały się trząsł. Łza leżała na dalekim południu. Na wybrzeżu Łzy prawie nigdy nie padał śnieg. Kiedy Lan czytał o tym w młodości, nie mógł w to uwierzyć. Musiał się przekonać na własne oczy.
— Oto on, mój panie — ochrypłym głosem oznajmił wartownik. Po głosie Lan rozpoznał posiwiałego Saldaeanina imieniem Rakim; chrypkę i poszarpaną bliznę, którą lubił się chełpić, gdy miał już mocno w czubie, zawdzięczał strzale Aielów, która przeszyła mu gardło. W tym, że nadal żyje, Rakim widział uśmiech losu, i miał całkowitą rację. Na nieszczęście wierzył również, że kto raz oszukał śmierć, temu ona już nie wyrządzi krzywdy. Bez przerwy ryzykował i nawet na trzeźwo rozpowiadał wszem wobec o swym szczęściu, co nie było rzeczą roztropną. Nie ma sensu kusić losu.
— Lord Mandragoran? — Jeździec ściągnął wodze przed Lanem i Bukamą. Nie zsiadł z siodła, tylko przyglądał się im niepewnie, bez wątpienia zbity z tropu przez ich stroje: pozbawione ozdób zbroje, proste, miejscami wytarte wełniane płaszcze. Oczywiście odrobina haftu nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziła, jednak niektórzy południowcy stroili się tak, że wyglądali niczym wystawa draperii. Najpewniej pod płaszczem Tairenianina błyszczał pozłacany napierśnik oraz lśniący jedwabny kaftan w pasy o barwach jego szlacheckiego domu. Przypuszczenie to potwierdzały misterne hafty na cholewach wysokich butów, skrzące się srebrem w księżycowej poświacie. Mniejsza o to, tamten ledwie zaczerpnął tchu, przerwał tok błądzących myśli Lana:
— Niech Światłość spali moją duszę, z początku pewien byłem, że twój oddział jest już blisko, ale potem zacząłem wątpić, czy kiedykolwiek was odnajdę. Lord Emares z sześciuset zbrojnymi ściga jakieś pięć, sześć setek Aielów. — Powoli pokręcił głową. — Dziwne jest tylko to, że ruszyli na wschód. A więc w kierunku przeciwnym niż rzeka. W każdym razie śnieg utrudnia ich pochód tak jak nam, a lord Emares jest zdania, że zdołacie zająć pozycje na grzbiecie wzgórza zwanego Hakiem, a tym samym możecie posłużyć za kowadło, w które uderzy jego młot. Lord Emares wątpi, by Aielowie zdążyli tam dotrzeć przed pierwszym brzaskiem.
Lan zacisnął usta. Niektórzy z tych południowców mieli doprawdy dziwne wyobrażenia na temat uprzejmości. Nawet nie zsiadł z konia, nawet się nie przedstawił. Jako gość pierwszy powinien wymienić swe imię. Ponieważ tego nie zrobił, Lan nie mógł podać mu swego imienia, gdyż oznaczałoby to, że jest chełpliwy. Posłaniec w istocie zapomniał nawet przekazać konwencjonalne komplementy i życzenia szczęścia od swego pana. I najwyraźniej zakładał, że ma do czynienia z głupcami, którym trzeba tłumaczyć, iż rzeka Erinin leży na zachodzie. To ostatnie można było ewentualnie złożyć na karb usprawiedliwionego pośpiechem nieprecyzyjnego sposobu wysławiania się, ale reszta była zwykłym nietaktem. Bukama nawet nie drgnął, ale Lan przezornie wsparł dłoń na jego ramieniu — na tym, którym sięga się po miecz. Jego najstarszy przyjaciel bywał niekiedy nadzwyczaj drażliwy.
Hak był oddalony ligę od obozu, a noc prawie dobiegała już kresu, niemniej jednak Lan skinął głową.
— Przekaż lordowi Emaresowi, że będę na miejscu o pierwszym brzasku — poinformował jeźdźca. Imię Emaresa brzmiało obco, ale w armii liczącej ponad dwieście tysięcy żołnierzy z kilkunastu krajów (nie licząc Gwardii Wieży z miasta Tar Valon i kontyngentu Synów Światłości) nie sposób było znać więcej niż garstkę dowódców. — Bukama, budź żołnierzy.
Bukama mruknął coś pod nosem i gestem nakazując Rakimowi iść za nim, wszedł na teren obozowiska. Z każdym krokiem krzyczał coraz głośniej:
— Wstawać i siodłać konie! Wyruszamy! Wstawać i siodłać konie!
— Nie oszczędzajcie się — powiedział bezimienny Tairenianin, a w jego głosie zabrzmiała wyraźna nuta rozkazu. — Lord Emares może bardzo ucierpieć wskutek ataku na tych Aielów, jeśli nie zamkniecie im tyłów. — Powiedział to takim tonem, jakby dawał do zrozumienia, że w ostatecznym rozrachunku to Lan gorzko pożałuje, jeśli zawiedzie tamtego.
Lan ukształtował w umyśle obraz płomienia i przelał weń wszystkie swoje uczucia; karmił go nie tylko gniewem, ale również pozostałymi emocjami, aż do najdrobniejszego poruszenia duszy, póki nie poczuł, że unosi się w pustce. Po latach praktyki na osiągnięcie ko’di, jedności, potrzebował tylko chwili. Myśli i świadomość własnego ciała stały się odległe, ich miejsce zajęło poczucie jedności z ziemią pod stopami, z nocą i mieczem, którego nie użyje przeciw temu pozbawionemu manier głupcowi.
— Powiedziałem, że dotrę na czas — oznajmił tonem bez emocji. — Co mówię, to czynię. — Stracił już resztki ochoty na poznanie imienia tamtego.
Tairenianin ukłonił mu się ceremonialnie z siodła, zawrócił konia i ruszył szybkim kłusem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Cykl powieściowy
MAPA
ROZDZIAŁ 1