Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Data ważności licencji: 1/30/2028
Projekt okładki: Adam Kosik
Konsultacja: prof. Piotr Salwa
Redaktor serii: Halina Hałajkiewicz
Redaktor serii: Barbara Czechowska
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Halina Hałajkiewicz, Aleksandra Zok-Smoła
Zdjęcia
© Maciej A. Brzozowski
© by Maciej A. Brzozowski
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2014, 2024
ISBN 978-83-287-2989-6
Sport i Turystyka – MUZA SA
Wydanie IV
Warszawa 2024
All Italians are actors – only the worst of them are on the stage.
(Wszyscy Włosi są aktorami, ale tylko ci najgorsi występują na scenie).
ORSON WELLES
We Włoszech
We Włoszech
są rzeczy – o nich ci nikt nie powie
są rzeczy – ich ci nikt nie da
urodziłeś się i umrzesz tutaj
urodziłeś się i umrzesz tutaj
w kraju połowicznej prawdy
dokąd uciekniesz?
we Włoszech spluwy w autach
we Włoszech Machiavelli i Foscolo
we Włoszech mistrzowie świata
we Włoszech
przybywaj
we Włoszech spędzić wakacje nad morzem
we Włoszech operować lepiej się nie daj
we Włoszech do szpitala się nie wybieraj
we Włoszech życie przepiękne
we Włoszech wielkie przyjęcia i gale
we Włoszech biznesy robi się szemrane
we Włoszech sąsiad do ciebie strzela
we Włoszech
są rzeczy – o nich ci nikt nie powie
są rzeczy – ich ci nikt nie da
urodziłeś się i umrzesz tutaj
urodziłeś się i umrzesz tutaj
w kraju połowicznej prawdy
dokąd uciekniesz?
we Włoszech prawdziwi mafiozi
we Włoszech ci najbardziej niebezpieczni
we Włoszech dziewczyny stoją na ulicy
we Włoszech makaron jesz robiony w domu
we Włoszech złodzieje wchodzą ci do domu
we Włoszech na stałe nie znajdziesz roboty
we Włoszech całujesz krucyfiksy
we Włoszech monumenty
we Włoszech malowidła i kościoły
we Włoszech sentymenty
we Włoszech wiocha i porwania
we Włoszech
są rzeczy – o nich ci nikt nie powie
są rzeczy – ich ci nikt nie da
urodziłeś się i umrzesz tutaj
urodziłeś się i umrzesz tutaj
w kraju połowicznej prawdy
dokąd uciekniesz?
we Włoszech laski się podrywa
we Włoszech kobiety fotografuje
we Włoszech modelki szantażuje
we Włoszech naucz się sztuki
we Włoszech ludzie czytają karty
we Włoszech morderstwa nigdy niewyjaśnione
we Włoszech twarze zaginione i głosy kupione
we Włoszech
są rzeczy – o nich ci nikt nie powie
są rzeczy – ich ci nikt nie da
urodziłeś się i umrzesz tutaj
urodziłeś się i umrzesz tutaj
w kraju połowicznej prawdy*
Pierwsze wydanie książki Włosi. Życie to teatr ukazało się w 2014 roku. To dzięki wspaniałym Czytelnikom, Włocholubom, jest czwarte. Czas na zmiany. A raczej na tchnięcie w tych moich Włochów trochę nowego życia. Od ukończenia książki byłem tam kilkanaście razy, każdy pobyt to nowe zachwyty, nowe doświadczenia. Kiedy wyjeżdżałem z Bolonii w lutym 2020 roku, gazety w kiosku na lotnisku donosiły o pierwszych ofiarach w Lombardii, dwieście kilometrów ode mnie. Hedonistyczna Bolonia zamykała pierwsze restauracje i bary w oczekiwaniu na najgorsze. I przyszło najgorsze, ale Włosi ponownie zadziwili świat. Tym razem nie geniuszem, gustem czy luzackim podejściem do życia. Okazali się najbardziej zdyscyplinowanym narodem Europy, posłusznym, solidarnym, empatycznym. Nie sposób pominąć tego tematu, pisząc o Włochach, podobnie jak trudno nie wspomnieć choćby o ich zachowaniu w czasie wielkiej powodzi wiosną 2023 roku.
Dzisiaj znowu jest pięknie, przynajmniej w chwili, kiedy piszę te słowa. Znowu zapełniamy rzymskie place, ulice Florencji i plaże w Kalabrii. Turystyka przeżywa potspandemiczny renesans, a mądre władze starają się mądrze zagospodarować tłumy turystów. Część z nich nie tylko marzy, żeby osiąść tu na stałe, ale też słowa zamienia już w czyny. Bo pandemia nauczyła nas dużo, a wojna w Ukrainie jeszcze więcej. Cieszmy się życiem tam, gdzie o tę radość łatwiej niż u nas, bo mieszkańcy mają ją w genach. Ponownie, lub po raz pierwszy, zanurzmy się w tym włoskim raju, przygotujmy się na nowe odkrycia, zauroczenia. Poczujmy zapach kwiatów, kawy, pomidorowego sosu, ciężkich perfum i orzeźwiającej bryzy. I ponownie zasiądźmy na widowni, żeby nacieszyć wszystkie zmysły tym niesamowitym włoskim spektaklem. Przecież życie to teatr.
Włochy to tylko pojęcie geograficzne.
Klemens Metternich
Włosi od zawsze mieli znajomości u Stwórcy. Kiedy rozdzielano najlepsze tereny, na pewno nie stawili się wcześniej niż inni i nie stanęli w kolejce. Załatwili to inaczej. Może użyli jednego ze swoich trików, namówili, przekonali, wybłagali. I dostali. Teren w kształcie buta, i to wcale nie pantofelka, tylko potężnego, choć kształtnego botka. But, który na południu wymierza kopniaka Sycylii, od północy otaczają go Alpy, a przez jego środek biegną Apeniny. Góry i wyżyny to aż siedemdziesiąt siedem procent powierzchni kraju. Półwysep ma tysiąc sześćset kilometrów długości, w czym jest ponad siedem i pół tysiąca kilometrów zapierającego dech w piersiach wybrzeża, oblewanego przez cztery morza: Adriatyckie, Jońskie, Liguryjskie i Tyrreńskie. Ozdabia go pięćdziesiąt wysp, w tym dwie największe: Sardynia i Sycylia. Reszta zgrupowała się w trzynastu archipelagach. Uff, te wszystkie liczby to pewnie wyjątkowa gratka dla numerologów. Nie cyferki są tu jednak ważne – całość, jak się teraz mówi, „robi nastrój”.
A całe to fantastyczne terytorium jest teraz republiką zamieszkaną przez ponad sześćdziesiąt milionów ludzi, głównie Włochów, ale także Sardyńczyków, Tyrolczyków, Słoweńców, Albańczyków czy Francuzów. Kraj podzielony jest na dwadzieścia regionów. Pięć z nich (Dolina Aosty, Sycylia, Sardynia, Trydent-Górna Adyga, Friuli-Wenecja Julijska) to tak zwane regiony specjalne (mają szerokie kompetencje ustawodawcze i wykonawcze), ale i tak różnorodność, krajobrazowa, kulturowa, gastronomiczna czy wreszcie lingwistyczna sprawia, że każdy region wydaje się oddzielnym państwem. Co ma zresztą swoje uwarunkowania w historii Półwyspu Apenińskiego, który teraz nazywamy Włochami.
Włochy niemal w całości leżą w strefie klimatu podzwrotnikowego w jego śródziemnomorskiej odmianie. Ale typowy klimat śródziemnomorski nie występuje nigdzie poza wąskim pasem wybrzeża: ani w centrum kraju, ani w górach. Stąd – często – gorące lata, dokuczliwe, chłodne i deszczowe zimy, na północy kraju w dodatku śnieżne, a osławiona włoska pogoda wcale nie jest aż tak wyjątkowa – lubi zaskakiwać chłodem w maju czy we wrześniu, powala tropikalnymi upałami i wilgocią w czerwcu.
W rzeczywistości klimat Włoch północnych jest mniej więcej taki sam jak ten w większości krajów Europy kontynentalnej. W Mediolanie i Turynie jest chłodniej zimą niż w Kopenhadze, cieplej latem niż w La Valletcie czy Algierze. Włochy środkowe i południowe mają mniej więcej ten sam klimat co inne kraje śródziemnomorskie – na wybrzeżu bardziej łagodny niż w głębi lądu, z pewnością nie tak dobry zimą jak w Hongkongu czy na Krymie. Zima jest o wiele przyjemniejsza w Egipcie, na Florydzie czy na Saharze […]. Rzym wszyscy znają z powodu warunków klimatycznych, jednych z najbardziej nieprzyjemnych na świecie: sirocco wieje przez prawie dwieście dni w roku. Ten duszący ciepły wietrzyk, który wypełnia niebo niskimi, szarymi chmurami nasączonymi wilgocią, sprawia, że grzyb pojawia się wszędzie, pokrywa ściany plamami wilgoci, a ludzie czują się zmęczeni, podenerwowani, otumanieni.
Oto jak podsumowuje klimatyczne uroki półwyspu dziennikarz Luigi Barzini w książce Gli Italiani (Włosi)[1]. Ale tak do końca nie powinniśmy mu wierzyć. Jak przystało na Włocha – trochę dramatyzuje. Nam, podobnie jak i innym przybyszom z północy, klimat apeniński najczęściej kojarzy się z rajem.
Przeszłość nigdy nie umiera. Właściwie nawet nie jest przeszłością.
William Faulkner
Gdyby Republika Włoska była zwykłym, uporządkowanym i od wieków stabilnym politycznie krajem, ta książka nigdy by nie powstała. Ale na szczęście (dla autora i, mam nadzieję, czytelników) tak nie jest. To nie tylko kraj kontrastów, ale i paradoksów. Takie słowa jak „logika” nabierają tu czasem innego, odmiennego znaczenia, na scenie politycznej pojawiają się ludzie rodem z operetki, a niektóre wydarzenia państwowe przypominają wodewil.
Włochy nie są jednak operetkowym państewkiem: to trzecia, po niemieckiej i francuskiej, gospodarka Europy i jedno z dziewięciu najbardziej uprzemysłowionych i najbogatszych państw świata. Naprawdę niezły wynik dla kraju tak młodego, który istnieje przecież dopiero od stu sześćdziesięciu kilku lat, a dokładnie od 1861 roku, kiedy to proklamowano powstanie Królestwa Włoch obejmującego cały Półwysep Apeniński. Przed tą datą pod względem administracyjnym było tu o wiele tłoczniej, a Włochy jako państwo po prostu nie istniały…
Niegdyś tereny półwyspu zajmowało potężne Imperium Romanum, cesarstwo rzymskie kontrolujące sporą część kontynentu. Po jego upadku, najazdach barbarzyńskich hord, po walkach i rywalizacjach przybyłych z północy Germanów, Ostrogotów, Wizygotów, Longobardów czy wreszcie Bizantyjczyków zaczęły tu powstawać niezależne organizmy państwowe.
Gdyby na mapę dzisiejszych Włoch nałożyć tę z okresu renesansu, okazałoby się, że północną i środkową część półwyspu zajmuje… ponad dwadzieścia państw! Są wśród nich księstwa, republiki, markizaty czy typowo włoskie signorie – miasta-państwa zarządzane przez bogate rody. Każde z nich kieruje się interesami swojego władcy, każde pozostaje w strefie wpływów innej europejskiej potęgi.
A oto mapa z 1494 roku. Przypomina jednokolorowy but w pstrokatej spódniczce. But to wielkie Królestwo Neapolu i Sycylia, wtedy we władzy hiszpańskich Aragończyków. Ale już powyżej kolana, czyli Państwa Kościelnego, strój nabiera barw. Mamy tu i toskańskie republiki Florencji, Sieny i Lukki, mamy księstwa Urbino i Camerino, signorie w Perugii, Forlì czy Ravennie, markizat w Ferrarze (razem z signorią w Bolonii podległy papiestwu) czy Mantui, księstwo w Mediolanie, jest wreszcie La Serenissima, Najjaśniejsza, jak nazywano morską Republikę Wenecką.
Trzysta jedenaście lat później (rok 1805) wielka nowina: na mapie pojawia się Królestwo Włoch. W Mediolanie cesarz Napoleon zostaje koronowany na króla nowego państwa, które obejmuje część środkowo-wschodnią i fragment części północnej półwyspu. Państwo przestaje istnieć po klęsce Napoleona w 1814 roku, a jego terytorium ponownie ulega podziałom. Wracają poprzedni władcy.
Czterdzieści lat później: rok 1854. Napoleońska przeszłość została już starannie wymazana. Mediolan ponownie przejmuje Austria, a dawną waleczną republikę morską – Genuę – anektuje Królestwo Sardynii. Królestwo rządzone (pamiętajmy, że na tych terenach wszystko jest możliwe, a logika, także i w tym wypadku, bywa nieobecna) wcale nie przez Sardyńczyków, ale przez dynastię sabaudzką, niegdyś władców małego księstwa położonego na pograniczu Włoch i Francji. Urzędujący w Turynie Sabaudowie przejmują Sardynię od Aragończyków po wojnie o sukcesję hiszpańską. W ten sposób dynastia wywodząca się z terytorium francuskiego Królestwa Burgundii ma w posiadaniu nie tylko dawną republikę morską (Genuę), ale i drugą co do wielkości, po Sycylii, wyspę na Morzu Tyrreńskim – Sardynię. Dla ułatwienia państwo nazywane jest Piemontem, od regionu, w którym leży jego stolica…
Karuzela nazw nie powinna już nas dziwić. Największe wówczas państwo półwyspu rządzone przez Burbonów, obejmujące Południe z Neapolem jako stolicą i Sycylię, to przecież Królestwo Obojga Sycylii. Obojga, bo składa się z dwóch części: „z tej” i „z tamtej” strony Latarni, czyli na północ i na południe od latarni morskiej w sycylijskiej Mesynie. Tak naprawdę jednak nazwa ma związek z hiszpańsko-francuską rywalizacją o tę wyspę. A całe zamieszanie to tylko jeden z wielu dowodów na to, że na terenie Italii proste jest tylko jedzenie.
Wracajmy do mapy. W drugiej połowie XIX wieku Północ to głównie pozostające pod dyktatem Austrii Królestwo Lombardzko-Weneckie ze stolicą w Mediolanie i Królestwo Sardynii (stolica w Turynie). Niżej – Wielkie Księstwo Toskańskie (Florencja), Państwo Kościelne (Rzym) i Królestwo Obojga Sycylii (Neapol). Tuż przed zjednoczeniem mamy na półwyspie siedem państw, z których trzy są niezależne (królestwa: Sardynii i Obojga Sycylii oraz Państwo Kościelne), a cztery (księstwa: Parmy i Modeny, Wielkie Księstwo Toskanii i Królestwo Lombardzko-Weneckie) pozostają w strefie pośrednich lub bezpośrednich wpływów Austrii. Dwa i pół procent ludności we wszystkich siedmiu państwach mówi po włosku, reszta porozumiewa się w swoich ojczystych dialektach.
Tak więc, jeśli idzie o status quo na półwyspie, w tamtym czasie wszystko jest znowu prawie tak jak dawniej, a jednak… Pojawiają się pierwsze ruchy niepodległościowe dążące – nie zapominajmy o tym, to ważne – wcale nie do utworzenia jednego półwyspowego organizmu państwowego, lecz do wyzwolenia „lokalnych” państewek spod obcej dominacji. Pierwsi buntują się Sycylijczycy, potem Sabaudczycy wspierają opór Mediolanu i Wenecji przeciwko austro-węgierskim okupantom i gdyby nie nagłe wycofanie się z tej rozgrywki dwóch zachowawczych państw (papieskiego i rządzonego przez Burbonów Królestwa Neapolu), układ sił na pewno by się wtedy zmienił.
Tymczasem wszystko zostało po staremu. Jakby nigdy nic się nie stało. Chociaż nie, coś ważnego się wydarzyło. A raczej… wynurzyło. W roku 1831 na Morzu Śródziemnym, dwadzieścia kilometrów na południe od Sycylii, pojawia się wyspa. To z pewnością nie najważniejsze wydarzenie, ale dość operetkowe i pasujące do „dramatycznego” charakteru tej książki. Silne trzęsienie ziemi, odczuwane nawet w odległym Palermo, jest uwerturą do pojawienia się wyspy – czarnej, wysokiej na sześćdziesiąt metrów i o parokilometrowej raptem średnicy. Anglia natychmiast wysyła z Malty korwetę, aby objąć w posiadanie nowe terytorium. Nie chodzi tu o samą wysepkę. Ten rejon Morza Śródziemnego od dawna cieszy się zainteresowaniem wielu ówczesnych potęg europejskich, a Sycylia stanowi łakomy kąsek dzięki bogatym złożom siarki. Anglicy, wychodząc z założenia, że wyspa należy do tego, kto pierwszy postawił na niej nogę, nadają jej nazwę Wyspa Grahama. Ale przecież pojawiła się na wodach sycylijskich, protestują Burboni. I dlatego nazywać się będzie Ferdinandea, od imienia władcy. Skoro wynurzyła się w lipcu, jasne, że to Julia, twierdzą Francuzi, zwracając równocześnie uwagę na jej nie do końca stabilną strukturę. Spór o wysepkę wielkości orzecha się zaostrza. Między Neapolem a Londynem krążą ostre noty dyplomatyczne. W sukurs przychodzi natura. Wyspa przez Sycylijczyków nazywana apolitycznie „wyspą, której nie ma”, po pięciu miesiącach obecności zapada się w morze.
Powróćmy jednak na ląd. Mapa z roku 1861. Na tej zmieniło się prawie wszystko. Po siedmiu zaledwie latach dominuje jeden tylko kolor. To nowe, oficjalnie proklamowane w marcu tegoż roku Królestwo Włoch. Poza jego obszarem pozostają tylko dwa ciała obce: Państwo Kościelne i Wenecja Euganejska (Veneto) – dopiero za parę lat zostaną przyłączone do królestwa.
Co się stało? Jak i po co do tego doszło? Odpowiedź to nie tylko kolejna lekcja ze skomplikowanej historii Półwyspu Apenińskiego, ale i klucz do zrozumienia współczesnych Włoch i Włochów, dzielących ich różnic, wpływu wydarzeń sprzed paru wieków na obecne życie.
Dwa lata wcześniej, w 1859 roku, w wyniku tak zwanej drugiej wojny niepodległościowej Królestwo Sardynii rozciągnęło swoje granice na północno-środkowe regiony półwyspu (Lombardię, Emilię-Romanię i Toskanię). Gdybyśmy wtedy rzucili okiem na mapę półwyspu, zobaczylibyśmy tu, oprócz Państwa Kościelnego (Rzym i środkowe Włochy) i Wenecji Euganejskiej, dwa potężne królestwa: Sardynii i Obojga Sycylii.
Jakie było każde z nich w tym momencie swojej historii? Oddajmy na chwilę głos ekspertom. Jak pisze w swojej Historii Włochów Giuliano Procacci:
Piemont był jedynym państwem, które w jakiś sposób zdołało dotrzymać kroku zawrotnemu tempu europejskiej gospodarki kapitalistycznej […]. Był nie tylko jedynym państwem włoskim, w którym życie polityczne i parlamentarne przebiegało według zasad monarchii konstytucyjnej i „statutu”, ale również tym, w którym istniała rzeczywista wolność prasy, zgromadzeń, nauczania[2].
I jeszcze Denis Mack Smith w Storia d’Italia:
Południe i Sycylia stanowiły odrębny region zarówno z powodów historycznych i klimatycznych, jak i przez wzgląd na charakter jego mieszkańców. […] te dwie połówki przyszłego kraju znajdowały się na dwóch poziomach różnych cywilizacji. Poeci mogli sobie pisać o Południu jako o ogrodzie świata, Sybaris i Capri, politycy, którzy nie wychylali nosa za drzwi, mogli nawet w to wierzyć, ale w rzeczywistości większość południowców żyła w nędzy, prześladowana suszami, malarią i trzęsieniami ziemi. Burboni, którzy przed rokiem 1861 rządzili Neapolem i Sycylią, byli upartymi zwolennikami skorumpowanego systemu feudalnego, podkolorowanego sztucznie dworskim blichtrem[3].
Opisywane jako biedne i zacofane Królestwo Obojga Sycylii było jednak nie tylko największym terytorialnie, ale i najzamożniejszym państwem na półwyspie, nietkniętym emigracją. Podaje się, że banki królestwa dysponowały największą wśród wszystkich banków przedzjednoczeniowych ilością złota, a jeden z czterech europejskich oddziałów banku Rotszyldów otwarto w Neapolu, nie zaś w Turynie[4]. Tu właśnie, nie w Piemoncie, działała druga pod względem obrotów giełda papierów wartościowych w Europie, a na Międzynarodowej Wystawie w Paryżu (1856) królestwo Burbonów uznane zostało za trzecią na świecie – i pierwszą pośród państw włoskich – potęgę ekonomiczno-przemysłową[5], zatrudniającą pięćdziesiąt jeden procent siły roboczej półwyspu[6].
W 1860 roku na pomoc ludowi Sycylii „uciemiężonemu” przez Burbonów wyruszył wraz z tysiącem ochotników generał Giuseppe Garibaldi, żołnierz, rewolucjonista walczący wcześniej w Brazylii, Argentynie i Urugwaju, postać tyleż złożona, co kontrowersyjna. Acz niezwykle po włosku malownicza. Nazywany nie tylko „bohaterem dwóch światów”, ale i „piratem, który stał się mitem”, Garibaldi bez problemów przepłynął przez Morze Tyrreńskie, wylądował w sycylijskiej Marsali i z pomocą części miejscowej ludności zajął wyspę, a następnie opuszczone przez Burbonów tereny na południu półwyspu, łącznie z Neapolem, stolicą Królestwa Obojga Sycylii.
W marcu 1861 roku ogólnowłoski parlament w Turynie, stolicy Królestwa Sardynii, uznał, że najwyższy czas proklamować powstanie Królestwa Włoch pod berłem Wiktora Emanuela II jako jego pierwszego władcy. Tak właśnie powstało państwo włoskie.
Wyprawa tysiąca Garibaldiego, nazywana też sycylijską, przedstawiana przez źródła urzędowe jako wielki patriotyczny zryw, dzisiaj zostałaby pewnie przez ONZ potępiona jako akcja nielegalna i sprzeczna z prawem. Mimo że oficjalnie Królestwo Sardynii nie miało z nią nic wspólnego, uznano by ją za najechanie terytorium obcego państwa bez oficjalnego wypowiedzenia wojny. Według niektórych badaczy tego okresu[7] wcale nie była ona spontanicznym zrywem niepodległościowym; była inwazją dokładnie zaplanowaną, mającą na celu poszerzenie granic najeźdźcy, wspieraną przez obce mocarstwa, a zwłaszcza przez Anglię.
Na tym tle szczególnie wymowny jest fakt, że niektóre traktujące o zjednoczeniu filmy są dziś we Włoszech prawie nie do zdobycia – nie przypomina ich telewizja, nie pojawiają się w ofercie sklepów. Taki los spotkał na przykład kontrowersyjny obraz męża aktorki Claudii Cardinale, Pasquale Squitieriego, Li chiamarono… briganti! (Nazywali ich… bandytami!, polski tytuł Bandyci) z roku 1999. To historia Carmine Crocca walczącego na terenie dawnego królestwa Burbonów przeciwko „okupacji” Sabaudczyków. Poruszający, kontestatorski film ukazuje częste w tych latach przemocy zbrodnie popełniane wobec miejscowej ludności. Wymownym komentarzem do tego filmu mogłaby być wypowiedź piemonckiego oficera z arcydzieła Giuseppe Tomasiego di Lampedusy Il Gattopardo wydanego w Polsce w przekładzie Zofii Ernstowej pod tytułem Lampart, z którego pochodzą cytowane przeze mnie fragmenty**:
Gdybym nie kazał strzelać, ta banda rozszarpałaby na kawałki moich żołnierzy i mnie; oczywiście świat by się przez to nie zawalił. Jednakże w końcowym efekcie ta rzeź sprowokowałaby interwencję francuską i austriacką, powstałby rozgardiasz, jakiego jeszcze nie było, w którym rozpadłoby się to Królestwo Italii, które powstało cudem, to znaczy nie wiadomo jak[8].
Zjednoczenie to do dziś dla Włochów temat kontrowersyjny, dla niektórych wciąż bolesny. Ocena zależy nie tylko od geograficznej proweniencji, ale także od znajomości rzeczy, źródeł, z których zaczerpnięto wiedzę, tradycji rodzinnych i innych podobnych czynników.
Kiedy w roku 2010 pochodzący z regionu Apulia dziennikarz Pino Aprile wydał książkę Terroni[9] (Wieśniaki – pogardliwa nazwa mieszkańców południowych Włoch), opatrzoną wymownym podtytułem „Wszystko, co zrobiono, aby Włosi z Południa stali się południowcami”, w kraju zawrzało. Rozbudziły się dawne emocje, dotąd tłumione, zwłaszcza przez tych, którzy w poszukiwaniu pracy znaleźli się na „wrogiej” Północy, terytorium Ligi, czyli separatystycznej partii politycznej głoszącej konieczność secesji. Aprile, powołując się na dokumenty i fakty historyczne, przedstawia zjednoczenie jako gwałt zadany przez wyniszczoną ekonomicznie Północ bogatemu burbońskiemu Południu. Pisze o masowym wywożeniu bogactw Królestwa Obojga Sycylii, wykorzystywaniu ponad miarę jego zasobów naturalnych i, przede wszystkim, o zakrojonych na masową skalę prześladowaniach i eksterminacji ludności.
W zestawieniu z mitem dzielnego Garibaldiego obraz malowany przez Aprilego czy Squitieriego istotnie daje do myślenia i wywołuje żywiołowe dyskusje. Jak w latach pięćdziesiątych pisał sycylijski arystokrata, książę Palmy i Lampedusy, Giuseppe Tomasi di Lampedusa:
[…] Nie jest to piękny spektakl. Nigdy nie byliśmy tak podzieleni jak od czasu, kiedy nas zjednoczono. Turyn nie chce przestać być stolicą, Mediolan uważa, że nasza administracja jest gorsza od austriackiej, Florencja obawia się, że zabiorą jej dzieła sztuki, Neapol płacze, że pozbawią go przemysłu, a tu, tu na Sycylii, narasta jakiś wielki, irracjonalny niepokój…[10]
Il Gattopardo to wspaniała, mądra książka, która do dzisiaj zachwyca swoją aktualnością. Możemy uważać ją za literacki podręcznik tego ważnego momentu w historii Włoch, ale i za traktat w pełnym świetle ukazujący cały zjednoczony, nolens volens, naród. Czyż bowiem tych słów nie można odnieść także do mieszkańców innych regionów Włoch?
Na Sycylii nie ma znaczenia, czy robi się źle, czy dobrze: grzech, którego my, Sycylijczycy, nie wybaczamy nigdy, to po prostu to, że w ogóle coś się robi. Jesteśmy starzy, panie Chevalley, bardzo starzy. Co najmniej od dwudziestu pięciu wieków nosimy na barkach ciężar obcych nam cywilizacji. Wszystkie one pochodziły z zewnątrz, żadna nie była przez nas poczęta, żadnej nie daliśmy własnej nazwy; jesteśmy biali jak pan, jak królowa angielska, a jednak od dwóch tysięcy pięciuset lat jesteśmy kolonią. Nie mówię tego, żeby się skarżyć, to nasza wina. Ale jesteśmy zmęczeni, wyczerpani[11].
Zjednoczenie stało się faktem. Na Półwyspie Apenińskim powstało nowe państwo. Jakie miało być? To najlepiej wyraża godło. Biała gwiazda w czerwonym obramowaniu umieszczona na tle zębatki, symbolu pracy. Gwiazdę i zębatkę podtrzymują gałązka oliwna i gałązka dębu. Pierwsza symbolizuje pokój oraz południowe Włochy, druga – siłę i północną część Włoch. Na czerwonej wstędze widnieje biały napis z oficjalną nazwą państwa: Repubblica Italiana. Pięknie, choć tylko w warstwie symbolicznej. Ale co dalej?
Rząd, już włoski, stanął przed arcytrudnym problemem, jako że zjednoczony kraj nie miał… narodu, a zamieszkujących te tereny mieszkańców tak naprawdę łączyć mogła jedynie wiara. Kiedy jednak parlament nadawał Wiktorowi Emanuelowi II tytuł króla Włoch, papież Pius IX, władca Państwa Kościelnego otoczonego ze wszystkich stron przez Królestwo Włoch, praktycznie wypowiadał moralną wojnę jego władzom, które „ośmielały się zatrudniać także niekatolików”. Wojnę tę miały zakończyć po prawie siedmiu dekadach Pakty Laterańskie podpisane przez Mussoliniego pod koniec lat dwudziestych ubiegłego wieku. Dopiero wtedy Watykan uznał nowe (dla niego) państwo włoskie.
W tej sytuacji jedynym rozwiązaniem wydawało się stworzenie nowej świeckiej religii, czyli wywołanie patriotyzmu wśród ludzi, których nic nie łączyło. Mieszkańcy półwyspu, przez wieki wyznający praktyczną zasadę: Francia o Spagna, purché se magna (Francja czy Hiszpania, byle było co jeść), jako obywatele nowego państwa powinni byli w nie uwierzyć mocno i z całych sił, między innymi za sprawą hurrapatriotycznych książek w rodzaju Serca czy Od Apeninów do Andów Edmunda de Amicisa, które podbiły skłonne do wzruszeń ludzkim losem serca Włochów, zdobywając przy okazji sporą popularność na całym świecie.
Była to chyba jedna z najbardziej udanych operacji marketingowych w skali państwa. Niespełna pół wieku później, w przededniu pierwszej wojny światowej, większość Włochów wzruszała się już na sam widok trójkolorowej flagi. Czy miało to wpływ na ich waleczność, to już zupełnie inna sprawa. Faktem jest, że entuzjazm narodowy, skutecznie podsycany także przez duce (wodza) Benita Mussoliniego, mocno przygasł po upadku faszyzmu i do tej pory nie odrodził się na taką skalę.
Powojenna historia Włoch to głównie walka o dusze obywateli między lewicą a prawicą, rzecz zdawałoby się normalna w społeczeństwie demokratycznym, naznaczona jednak kilkoma wyjątkowo poważnymi wydarzeniami niemającymi z demokracją nic wspólnego, takimi jak „lata ołowiu” (anni di piombo, okres dziesięciu lat w historii Włoch, 1972–1982, charakteryzujący się największą liczbą zamachów terrorystycznych), Łapówkogród (Tangentopoli, afery łapówkarskie, które spowodowały między innymi upadek Demokracji Chrześcijańskiej, jednej z głównych partii kraju) czy wreszcie casus zmarłego niedawno Berlusconiego.
Jak trafnie podsumował dziennikarz Beppe Severgnini:
Silvio Berlusconi obiecał, że będzie kapitanem, który zmieni kierunek, ale zajmował się głównie wygodą własnej kabiny i utknął na mieliźnie. Zanim zaufała jemu, większość Włochów uwierzyła w Mussoliniego, socjalizm, Amerykę, sędziów, w Europę. To wszystko wcielenia tego samego mitu: Zorro, który przybywa i zwycięża w naszym imieniu. Ale Zorro jest dobry dla dzieci, my potrzebujemy Krzysztofa Kolumba. Kogoś, kto wskaże nam horyzont, wyznaczy kierunek, natchnie zaufaniem załogę i pokaże, kiedy potrzeba, że umie trzymać ster[12].
I rzeczywiście Włosi ciągle czekają na swojego Zorro. Nie na tego, który przyjedzie na białym koniu i wróci ojczyznę wolną, ale na supermana zdolnego jednym ciosem szabli rozwiązać wszystkie narodowe problemy, zadowolić wszystkich i uratować przed kryzysem.
Walka z kryzysem toczy się obecnie w wielu krajach na świecie, ale to właśnie we Włoszech, obok Grecji czy Hiszpanii, jest ona wyjątkowo trudna. Młoda Republika Włoska, najmłodsze państwo Europy Zachodniej, które po 1975 roku znalazło się wśród sześciu międzynarodowych potęg świata, w 2022 zajmuje miejsce ósme[13]. Łączne obciążenie podatkowe w roku 2012 osiągnęło poziom pięćdziesięciu pięciu procent PKB, co daje Włochom pierwsze pod tym względem miejsce na świecie![14] A prognozy wieszczą dalsze pogarszanie się sytuacji. Trudno będzie, twierdzą ekonomiści, pokonać nas w ciągu najbliższych lat. No chyba że pojawi się ON. Czyli Zorro.
Włoski Zorro znacznie się jednak różni od bohatera powieści Johnstona McCulleya. W przeszłości, zanim jeszcze powstało państwo włoskie, już tu bywał. Raz, w średniowieczu, pod postacią rzymskiego adwokata Coli di Rienzo, ludowego trybuna walczącego o dobro swoich rodaków (czyli rzymian) i o powrót papieża z awiniońskiego wygnania. Skończył marnie, zmasakrowany przez „swój” lud. Drugi raz Zorro objawił się wiek później jako Wawrzyniec Wspaniały, niekoronowany władca Florencji, polityk i mecenas sztuki. Potem jako Garibaldi, szalony „bohater dwóch światów” porywający się z tysiącem zapaleńców na burbońskie zastępy. Szpadą Zorro wymachiwał także Mussolini, który w dwadzieścia lat przeszedł drogę od dziennikarza socjalisty do Ojca Narodu zdobywającego dla Italii Etiopię. Budował autostrady, porządkował Rzym, osuszał malaryczne tereny, a w końcu zawisł na mediolańskim placu, powieszony za nogi obok swej kochanki-aktorki.
Wcielenia współczesne? Dla części Włochów na pewno Silvio Berlusconi, miliarder, donżuan, magnat telewizyjny, premier i oskarżony w wielu procesach o nadużycia. Ale na fali byli też i Beppe Grillo, komik, bloger, założyciel populistycznego Ruchu Pięciu Gwiazd, czy Matteo Renzi, ambitny burmistrz Florencji, przywódca włoskiej lewicy nadal in spe… Młody naród wciąż czeka na swego Zorro, przepraszam, Wybawiciela. I nie pojawił się nawet w tych wyjątkowych, epidemicznych miesiącach.
Według mnie Włosi nie czują się wcale Włochami, ale gdy jadą za granicę, rozpoznaje się ich od razu.
Giorgio Gaber
Gdyby warszawiacy powitali występujących gościnnie w stolicy rzeszowskich piłkarzy transparentem z napisem: „Witajcie w Polsce”, na pewno nikt nie mógłby zrozumieć, o co chodzi. Nic dziwnego, w naszym homogenicznym narodowościowo kraju coś takiego uznano by za nabijanie się z ludzi z prowincji. Ale transparent: Benvenuti in Italia! (Witajcie we Włoszech) na stadionie w Weronie podczas meczu z drużyną z Reggio Calabria wzbudził wściekłość gości, radość gospodarzy i oburzenie części opinii publicznej. Części tylko, bo reszta uważała, że napisano przecież to, co już od dawna wszystkim siedziało w głowie.
Parę lat później: listopad, erupcja Etny na Sycylii, w Katanii zamknięte lotnisko i odwołane loty. Na autostradzie niedaleko zjazdu na weneckie lotnisko pojawia się wielki napis: Forza Etna! (Naprzód, Etno!)…
Ale to tylko sport. Za przeproszeniem fanów futbolu. Włosi duszę narodową jednak mają. I to jaką! Dowód, choć w tragicznych okolicznościach, mieliśmy zaledwie kilka lat temu. To właśnie tutaj koronawirus uderzył po raz pierwszy w Europie. I uderzył najmocniej. Włochy to najbardziej pokiereszowany covidowo kraj na naszym kontynencie. Ponad 25 milionów ludzi znalazło się w szpitalach, prawie 200 tysięcy zmarło. Dlaczego tu? Włochy to najstarsze społeczeństwo w Unii Europejskiej, kraj z – powiedzmy delikatnie – nie najlepiej działającą służbą zdrowia, a część północna, ta najsilniej dotknięta, to gęsto zaludnione obszary o wysokim stopniu zanieczyszczenia. Na początku pandemii rząd co prawda opierał się przed wprowadzeniem drastycznych środków, przerzucając odpowiedzialność na władze lokalne, ale w końcu zrozumiał powagę sytuacji. Kraj podzielono na strefy, w niektórych wprowadzono godzinę policyjną, zakaz wychodzenia z domów bez autocertyfikatów z wyjaśnieniem powodu przemieszczania się. Włosi nie mogli wyjechać nawet do domów w górach czy nad morzem, podczas gdy niektóre nacje bawiły się w Egipcie. Było groźnie, ale… bezpiecznie. Moja koleżanka mieszkająca w Rzymie od lat stwierdziła, że po raz pierwszy czuje się pewniej we Włoszech niż w Polsce. Państwo czuwało, egzekwowało, a ludzie, zazwyczaj – na szczęście – przeczuleni na punkcie swojego zdrowia, pilnowali siebie i innych. I, co fantastyczne i godne pozazdroszczenia, udzielali sobie wsparcia, nie bacząc na różnice geograficzne czy społeczne.
Na początku pandemii koronawirusa, kiedy Włochy znalazły się w jej epicentrum, wszyscy patrzyliśmy z zazdrością na to włoskie podtrzymywanie się na duchu. Cały kraj, od Lombardii po Sycylię, organizował akcje, flash moby, zaimprowizowane koncerty na balkonach i tarasach. Operowe diwy śpiewały w oknach, muzycy grali na balkonach, ludzie wybijali rytm – to od zawsze bardzo muzykalny naród – łyżkami i pokrywkami. Tylko repertuar zmieniał się w zależności od regionu. Południe tętniło tarantellą i neapolitańskimi canzonami, Rzym jak zwykle śpiewał po rzymsku, a reszta kraju także wybierała swoje lokalne hity. Ale hymn zaśpiewali wszyscy. Unisono, ze wzruszeniem, narodową pasją, o jaką chyba bym ich nie podejrzewał. Bardzo aktywnie pomagali celebryci. Najsłynniejsza od kilku lat para Włoch, Chiara Ferragni, influencerka (29 milionów fanów na Instagramie!) i jej mąż, raper Fedez, już na początku pandemii wpłacili 100 tysięcy euro, inaugurując w mediach społecznościowych zbiórkę pieniędzy na powiększenie oddziału intensywnej terapii mediolańskiego szpitala San Raffaele. Rezultat? Ich gest wywołał istny zalew hojności: w ciągu jednego dnia 3 miliony euro. Tysiące ludzi wpłacały datki w wysokości od 5 do 100 euro. W ciągu pięciu dni zebrano prawie 4,5 miliona euro!
Była to największa akcja crowdfundingowa w Europie i jedna z dziesięciu największych na świecie. Instagram Chiary zmienił się w społeczno-modowy kanał – codziennie pojawiały się tam apele o przestrzeganie środków bezpieczeństwa, pozostanie w domach, opiekę nad potrzebującymi. Kiedy sytuacja we Włoszech zaczęła przypominać tę w Chinach, influencerka przestrzegała swoich obserwatorów z zagranicy, aby nie brali przykładu z Włochów i nie lekceważyli zagrożenia. Bo może być za późno. Ale to tylko jeden, choć najbardziej spektakularny finansowo, z przykładów zachowania w czasach zarazy.
Muszę stwierdzić, że w tym strasznym roku 2020 zazdrościłem Włochom solidarnego zachowania, autorytetów i w sumie bardzo obywatelskiego podejścia do tego typu kataklizmu. A władzom konsekwencji.
Taką solidarność obserwujemy za każdym razem, kiedy w półwysep uderza jakaś klęska żywiołowa. A nie jest ich mało. Ponad 500 powodzi w ciągu dziesięciu lat, no i trzęsienia ziemi. Jedno co 30 minut, czyli 44 dziennie[15].
Oczywiście, trzęsienie wstrząsowi nierówne, ale i tak w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat Włochy nawiedziło dziesięć potężnych trzęsień ziemi. Ostatnie tak poważne miało miejsce sześć lat temu w środkowych Włoszech, zniszczyło Amatrice i zabiło ponad 300 osób. Tyle samo zginęło kilka lat wcześniej w zrujnowanej l’Aquili. Niezależnie od rodzaju klęski i siły żywiołu reakcja ludzi okazywała się szybsza i często skuteczniejsza niż akcje rządowe. W takich przypadkach znikają podziały, historyczne zaszłości. Liczy się człowiek. To znaczy Włoch. Pomoc poszkodowanym innych nacji to już osobna sprawa.
Mimo zjednoczenia (i klęsk żywiołowych) Włosi to jednak regionaliści. Nikt nie lubi sąsiadów, a wszyscy nie lubią rzymian. Dla mieszkańców Północy ludzie mieszkający od Rzymu w dół to terroni albo tamarri, czyli po naszemu: wieśniaki i buraki. Dla tych z Południa ci z Północy to polentoni, zjadacze polenty. Rzymianie, wiadomo, casinari, zadymiarze. Tak naprawdę z każdym miastem czy regionem łączone są jakieś przywary. Piemontczycy są falsi e cortesi (fałszywi i uprzejmi), a według popularnego (na Północy) powiedzenia: veneziani bei signori, padovani gran dottori, vicentini magna gatti, veronesi tutti matti! (wenecjanie – wielcy panowie, mieszkańcy Padwy – przemądrzali, mieszkańcy Vicenzy jedzą koty, a ci z Werony całkiem szaleni!). Nietrudno się domyślić, że sympatie autora tego bon motu wyraźnie kierowały się w stronę laguny. Mieszkańcy innych regionów posuwają się nawet dalej, utrzymując, że „lepiej mieć nieboszczyka w domu niż pizańczyka na progu”. Tak mawiają florentyńczycy, „przeklęci” zdaniem innych Toskańczyków. I tak dalej, i tak dalej.
Historyczne zaszłości nie tylko podsycają konflikty, ale sprawiają, że jedną z silnie pielęgnowanych na terenie całego kraju cech narodowych jest antynarodowe campanilismo – przywiązanie do własnego miasteczka (dosłownie: dzwonnicy), miasta czy regionu. Łatwo to zrozumieć, gdy pamiętamy o mapie z XV wieku, na której widniało kilkadziesiąt państw – zwalczających się i rywalizujących o wpływy. Odległe od siebie o kilkadziesiąt kilometrów miasta nieraz nienawidziły się i szukały sprzymierzeńców wśród europejskich potęg. Modena walczyła z Parmą, Mediolan z Wenecją, Lukka występowała przeciwko Florencji. Półwysep był – i pozostał mimo zjednoczenia – wielką, narodowościowo-kulturową mozaiką. I choć dzisiaj zamiast wielu państw jest tu jeden organizm, różnice pozostały.
Ujawniają się one w podziale administracyjnym na dwadzieścia regionów, z których każdy to nie tylko odrębna historia, kultura, tradycja, gastronomia, ale także język czy dialekt. Łącznikiem z przeszłością pozostaje dialekt, język dziadków, świadectwo minionej chwały miasta lub regionu, mur obronny oddzielający posługujących się nim od „innych”, czyli obcych. Obcy, straniero, to dla mieszkańca Neapolu nie tylko Niemiec czy Szwed, ale i rzymianin, Wenecjanin czy Liguryjczyk – każdy, z kim trudno się porozumieć. A we Włoszech nawet mieszkańcy sąsiadujących ze sobą miast nie mówią tym samym językiem.
Trudno dokładnie określić, ile występuje na terenie półwyspu dialektów, skoro zmieniają się one, jak twierdzą sami Włosi, w zależności od parafii. Wielu obrusza się na słowo „dialekt”, twierdząc, zresztą nie bez racji, że to takie same języki jak uznany za ogólnonarodowy, czyli włoski, dialekt toskański.
Najogólniej można je podzielić – według tego, gdzie są używane – na te pochodzące z północnych, środkowych oraz południowych Włoch (łącznie z Sycylią i Sardynią). Ile ich jest? Wikipedia podaje około dwustu, w tym takie na przykład jak oksytański, franko-prowansalski, waldostańskie patois. Dwanaście dialektów zostało oficjalnie uznanych przez prawo za języki (do tej grupy zaliczają się między innymi sardyński, friulański, ladyński), co pozwala na ich nauczanie w szkołach i stosowanie w urzędach.
Włoskie dialekty to wielka gratka dla lingwistów: toczą się spory o kryteria ich podziału, prowadzi się wiele badań nad zadziwiającymi laików podobieństwami. Dialekt, którym mówi się w regionie Emilia-Romania, okazuje się podobny bardziej do liguryjskiego niż używanego po sąsiedzku dialektu z Wenecji Euganejskiej. W południowo-wschodniej Sardynii mówi się dialektem z grupy mediolańskiej, podczas gdy część zachodnia to już raczej genueński, a północny zachód (Alghero) – kataloński…
Jedno jest pewne: dialekty nie ułatwiają jednoczenia się Włochów. Gdyby każdy mówił tylko w języku ojczystym (tu akurat byłby to język „matczyny”), o dogadaniu się nie mogłoby być mowy. I nie chodzi wyłącznie o dialekty tak odległe jak piemoncki czy kalabryjski, ale nawet mediolańczyk ma duże trudności ze zrozumieniem mieszkańca odległej o kilkadziesiąt kilometrów Alessandrii. W grę wchodzą często, podobnie jak w tym wypadku, zaszłości historyczne. Turyńczyk zrozumie Francuza lepiej niż wenecjanina, Piemont przecież od zawsze pozostawał w symbiozie z Sabaudią. Apulijczyk ma z kolei szansę dogadać się po albańsku, Kalabryjczyk z niektórych osad poradzi sobie z greckim.
Z powodu tak złożonej sytuacji językowej mówienie z lokalnym akcentem nie jest we Włoszech traktowane jako przejaw nieuctwa – przyjmuje się to jako coś naturalnego. Odmienny akcent bywa uważany, tak jak neapolitański, za wyjątkowo „sexy”, wpadający w ucho i teatralnie efektowny; albo, tak jak sardyński, baryjski czy wenecki, chętnie jest wykorzystywany w kabaretach i programach rozrywkowych. U osób superwykształconych nie słyszy się żadnego lokalnego akcentu, co w powszechnej ocenie uchodzi mimo wszystko za wzór do naśladowania. Do takich osób zaliczał się (mówiących, nie naśladujących) były premier i senator Giulio Andreotti. Tak wysławia się również pochodzący z Neapolu prezydent Giorgio Napolitano. Nad „oczyszczaniem” akcentu z regionalnych naleciałości nadal pracują grywający na terenie całego kraju aktorzy, prezenterzy telewizyjni oraz niektórzy politycy, choć ci ostatni wolą podkreślać swoje pochodzenie, tak jak czynił na przykład il Cavaliere, czyli Berlusconi.
Dzisiejszy włoski, język, którym od lat zachwyca się pół świata, który sprawia, że katedry filologii włoskiej w Canberze, Warszawie czy Waszyngtonie nadal nie narzekają na brak chętnych, powstał z używanej w cesarstwie rzymskim potocznej łaciny (latino volgare), po upadku Rzymu poddanej wpływom nawiedzających półwysep najeźdźców. Wymieszana z ich językami dała ona początek wielu dialektom Półwyspu Apenińskiego – półwyspu, nie zaś Włoch, bo z Włochami niektóre z nich niewiele mają wspólnego.
Do czasu zjednoczenia (1861) owa potoczna łacina przetrwała w formie najbliższej tej oryginalnej, jako dialekt używany na terytorium Toskanii, a zwłaszcza jej stolicy – Florencji. W XIV wieku dzieła piszących właśnie w tym dialekcie trzech wielkich autorów toskańskich – Dantego Alighieri, Giovanniego Boccaccia i Francesca Petrarki – podbiły ówczesnych czytelników w całej Europie. Na salonach dialekt pojawił się jednak dopiero w XVI wieku i odtąd literaci półwyspu zaczęli uznawać go za wzór godny naśladowania. Piszący w Mediolanie, Neapolu czy Rzymie zawsze mieli pod ręką źródłowe inspiracje. Dziewiętnastowieczny autor Narzeczonych (Promessi sposi