47,99 zł
„Przeklęty jest to kraj, który mieści w sobie tyle piękna, że stał się jego synonimem” – pisze Mateusz Mazzini w fascynującym reportażu o państwie, o którym myślimy, że jest częścią naszego wspólnego, europejskiego dziedzictwa. Pod podszewką bogactwa kulturowego, rozpoznawalnych na całym świecie krajobrazów i idealnych do fotografowania widoków kryją się opisane przez autora wielkie kryzysy, społeczne sprzeczności, a także nadchodząca apokalipsa gospodarcza i klimatyczna.
Powszechna korupcja, pojawienie się afrykańskich mafii, nielegalna imigracja i rosnące różnice w poziomie życia na południu i na północy Włoch to tylko niektóre z poruszanych w tej książce tematów. Jest to także opowieść o społeczeństwie, które znieczuliło się na przestępczość. Jak mówi jeden z rozmówców Mazziniego, prostytucja i handel narkotykami były we Włoszech długo postrzegane jako czyny nieszkodliwe społecznie i przez to bagatelizowane.
To także książka na wskroś osobista, przepełniona historiami o przodku autora, Giuseppe Mazzinim, włoskim bohaterze narodowym, który był – obok Garibaldiego – jedną z najważniejszych postaci w procesie zjednoczenia Włoch w XIX wieku. Przygotujcie się na opowieść daleką od kolorowych i banalnych wspomnień z wakacji – zamiast tego dostaniecie autentyczny, wielowymiarowy obraz Włoch, do tej pory nieobecny w świecie polskich mediów. Po lekturze tej książki zrozumiecie, jakie są prawdziwe Włochy – kraj fascynujący, ale też cierpiący i pełen sprzeczności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 422
Data ważności licencji: 4/9/2030
Świat pełen jest wyrw, załomów, pęknięć – zarówno tych fizycznych, jak i niewidocznych gołym okiem szczelin rzeczywistości. Aby móc docierać do tego, co niepoznane, stworzyliśmy Szczeliny, poświęcony literaturze faktu imprint Wydawnictwa Otwartego. Pragniemy zrozumieć otaczające nas zjawiska, dlatego oddajemy głos ekspertom, którzy najlepiej potrafią wytłumaczyć zawiłości współczes nego świata.
Copyright © by Mateusz Mazzini
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025
Opieka wydawnicza: Rafał Czech
Redakcja tekstu: Maciej Żemojtel
Wnętrze – projekt graficzny serii: Wydawnictwo Otwarte
Adiustacja i korekta: Studio NOTA BENE
Okładka – projekt graficzny serii: Łukasz Piskorek
Adaptacja okładki na potrzeby wydania: Monika Drobnik-Słocińska
Fotografia na okładce: © Marilla Sicilia / Archivio Marilla Sicilia / Mondadori Portfolio via Getty Images
Promocja i marketing: Martyna Dziadek
ISBN 978-83-8135-541-4
Zajrzyj do Szczelin!
szczeliny.pl
facebook.com/szczeliny
instagram.com/szczeliny
www.otwarte.eu
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o.
ul. Smolki 5/302
30-513 Kraków
Wydanie I, 2025
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
Podnieś ten puchar, kapitanie,
wysoko pod niebo,
bo dziś wygraliśmy wszyscy,
bo dziś jeszcze piękniej jest być Włochem.
FABIO CARESSA, komentator telewizji Sky, po zwycięstwie Włochów nad Francją w finale mistrzostw świata w piłce nożnej w 2006 roku
Nie można ciągle przegrywać,
Więc zagrajmy w to jak trzeba.
Niektórych świateł nie da się zgasić,
A jeśli to czyściec, to przynajmniej nasz.
Krzycząc w stronę nieba!
LUCIANO LIGABUEUrlando Contro il Cielo
– Jak ci nie wstyd?
Udaję, że nie słyszę. Wcale nie udaję, że nie rozumiem. Ignoruję, wrzucam do przepastnego zbioru komentarzy bez znaczenia.
Wychodzę na balkon w desperackim poszukiwaniu chwili samotności.
Ale to pytanie idzie za mną.
– Jak ci nie wstyd? W tym domu chodzić w czymś takim?
Trafia do mnie. To moja koszulka piłkarska. Myślałem, że ujdzie płazem, w końcu Włosi dopiero co wygrali mistrzostwo świata. Wszyscy byli w ekstazie.
Najwyraźniej jednak tylko mi się wydawało, że wszyscy.
Nie chodzi zresztą tyle o sam sport, ile o nadruk. Sponsora. Konotacje polityczne. Koszulka nie jest reprezentacyjna, tylko klubowa. Właściciel klubu jest miliarderem, tak samo jak właściciel firmy, której logo mam teraz na wysokości żeber.
Jeszcze chwilę temu była dla mnie źródłem największej radości od miesięcy. Prezent, drogi jak cholera, kupiony gdzieś na wakacyjnym szlaku. Nie dość, że powiew Zachodu, oryginał, a nie tandetna podróba, więc nie śmierdzi trzema miesiącami w kontenerowcu i na chińskim targowisku – to jeszcze w barwach, które sprawiają, że szesnastoletnie serce bije szybciej. W dzieciństwie potrafiło czasem bić tak mocno, że kibicowanie kończyło się łzami przy ważniejszych porażkach.
A teraz miałaby wywołać wstyd? Wolne żarty.
Tych napięć zawsze było dużo, choć większość stawała się dostrzegalna dopiero po fakcie. Najczęściej po wyjeździe stamtąd, po powrocie do Wrocławia, kiedy znikał porządek dnia wyjęty niczym z zachodnioeuropejskiej bajki o dzieciach w szkole z internatem. Póki było lato – obowiązywał. Pobudka, śniadanie – i wyprawa do miasta. Choć punktów obowiązkowych na tym szlaku było sporo, żaden nie miał większej wartości od kiosku z gazetami. Tam zdarzało się nawet wejść w pogawędkę z kioskarką. „Corriere della Sera”, ale też „La Repubblica”, no i obowiązkowo gazeta lokalna. Prasa we Włoszech do dzisiaj wygląda, jakby przechodziła złoty wiek, wtedy nie było inaczej. Codziennie inny dodatek: krzyżówki, felietony, wkładka dla kobiet, czasem nawet książka historyczna. Grube jak kij bejsbolowy – już w dzieciństwie było to dla mnie abstrakcją, bo na jedną gazetę u dziadka spokojnie składałyby się trzy kupione u nas w Polsce. W kiosku rozgrywał się też pierwszy rozdział walki o dziecięcą, a później nastoletnią emancypację – jeśli ze sterty wystawała łososiowa płachta złożona na cztery, znaczy, że się udało. „La Gazzetta dello Sport” była pierwszą włoską relikwią, dosłownie i w przenośni. Miała wartość sakralną, ale jej posiadanie bywało okupione spojrzeniem, które na pewno nie wyrażało zachwytu.
Te dni miały całą masę dodatkowych bohaterów. Pierwszym, zawsze i wszędzie, był Silvio Berlusconi. Nic dziwnego, w końcu w tamtych czasach Włochy były nim, a on Włochami. Wystarczyło obejrzeć serwis informacyjny, żeby mieć na co pomstować do końca dnia. A skoro przy samym tylko obiedzie serwisów oglądało się aż trzy, paliwa starczało na całe dnie. Silvio był duchem tego domu, wpływał na zachowanie, nastroje, smak jedzenia. Nawet na dobór ubrań, bo z jakiegoś powodu wkładanie czerwonego swetra było uznawane za akt oporu, obywatelskiego nieposłuszeństwa wobec jego władzy. Musiał kiedyś powiedzieć, że nienawidzi „czerwonych”, dlatego sweter włożony na koszulę miał być prowokacją. Oczywiście była to prowokacja bez jakichkolwiek konsekwencji, rzadko w ogóle opuszczała mieszkanie. W dodatku z „czerwonymi” kaszmirowy sweter ma mniej więcej tyle wspólnego ile demokracja z niewolnictwem, ale przynajmniej było o czym gadać i z czego się śmiać.
Obsadę uzupełniały postacie pojawiające się regularnie, choć bez większego celu. Romano Prodi, wspominany ze względnym rozrzewnieniem. Giuseppe Mazzini, który funkcjonował pod pseudonimem „Il Patriota”, tak jakby nadal, sto pięćdziesiąt lat później, był partyzantem ukrywającym się przed władzą okupacyjną. Choć z racji nazwiska autora tej książki czytelnikom może wydawać się to szokujące albo przynajmniej dziwne, on nigdy nie odgrywał pierwszoplanowej roli w rodzinnych scenkach z życia. Pobrzmiewał jak dalekie echo, bardziej jako protagonista alternatywnej historii Włoch, opowiadanej z rozmachem przy każdym obiedzie. Garibaldi klęknął przed królem, oddając mu władzę nad krajem? Wolne żarty, napluł mu w twarz i odjechał w siną dal. Giuseppe Mazzini uciekł z oblężonej Genui, bo ścigali go Austriacy? Też nieprawda – wiał, bo z niewłaściwą osobą wygrał w karty. Do tego parę rzekomo przemilczanych przez historiografię faktów o Risorgimento, zjednoczeniu Włoch w XIX wieku. „Il Patriota” był, owszem, elementem rodzinnej konstelacji, ale słabo widocznym. Nie dlatego, że ktoś go ukrywał, że nie rzucano na niego światła. Po prostu w tym codziennym rozgardiaszu, tak bardzo wyregulowanym, pełnym rytuałów ważnych „tu i teraz” niespecjalnie była przestrzeń, by edukować dzieciaki na temat ich przodka, wielkiego myśliciela, który jeździł po całej Europie, szerząc ideały demokracji. O ile w dzieciństwie brak tej wiedzy na nic nie rzutował, o tyle już później, w czasach chociażby licealnych, czytanie o nim przypominało filmową wręcz eksplorację tajemniczych dziejów rodzinnych. Potem przyszły własne wyjazdy i zderzenie z jego wielkością. Popiersia w Radzie Europy i rzymskiej Villa Pamphili, niezliczone place, mosty i ulice nazwane jego imieniem. W rodzinnej Genui nawet instytut jego imienia. Namolni znajomi, robiący tym popiersiom zdjęcia i szukający podobieństw w rysach twarzy.
W domu, w te letnie dni Giuseppe Mazzini był, owszem – ale tylko jednym z wielu bohaterów tła. Tak samo jak chociażby Mike Buongiorno, Gerry Scotti i tuzin innych gwiazd telewizji. Paru dziennikarzy, o których nie wiedziałem wtedy, kim są i co znaczą. Wujek Giacomo, jakiś przedwojenny krewny, którego archaiczny samochód zachodził przy skręcie, nie mieszcząc się na dolomickich serpentynach. No i Napoleon Bonaparte, którego malutkie popiersie stało na kredensie. Kiedyś przywieźliśmy z Elby zabutelkowany model statku, na którym cesarza Europy wywieziono na Świętą Helenę. Stanął obok popiersia chyba po to, żeby Francuzowi nie było smutno.
Moim ulubionym bohaterem tych długich sierpniowych rozmów był jednak „wielki brytyjski historyk Thomas”. Jako dziecko myślałem, że to ktoś na kształt noblisty ze wszystkich dziedzin, archetyp przedwiecznego autorytetu. Ktoś, kto znał odpowiedzi na wszystkie pytania, a przynajmniej można było go w tej roli dowolnie obsadzać. Każda dyskusja o polityce, historii, sprawach społecznych zawierała frazę: „jak napisał wielki brytyjski historyk Thomas”. Nigdy nie było ważne, co tak naprawdę napisał, w całkiem sporych zbiorach w mieszkaniu nie było ani jednej jego książki. Kiedy padało to nazwisko, z reguły wymiana zdań się kończyła. Nokaut, jednogłośne zwycięstwo. Zawsze się zastanawiałem, czy ten Thomas jest jakąś ustną wersją jokera albo karty dającej wyjście z więzienia w eurobiznesie. Co właściwie sprawia, że pokonuje wszystkie inne figury, zwłaszcza figury retoryczne?
Nigdy się nie dowiedziałem, kim był „wielki brytyjski historyk Thomas”. Do dzisiaj nie wiem nawet, jak miał na imię, ale konstatuję, że tak naprawdę nie istniał. Szukałem go wielokrotnie, w umyśle moim, ojca, w zbiorowym mózgu internetu. Dopiero niedawno jednak zrozumiałem, że Thomas był po prostu projekcją. Jej źródłem nie była chęć wygrania każdej dyskusji, chociaż akurat to nierzadko było realną motywacją. Thomas był emanacją nieskończonego podziwu dla Wielkiej Brytanii jako ostoi cywilizacji. Zielony butelkowy rover 75 w garażu. Tyrady o niebotycznym poziomie brytyjskich uczelni. I ten pieprzony Thomas, który niwelował każdy argument. Intelektualna potęga Wielkiej Brytanii ucieleśniona w człowieku, który nigdy nie istniał.
Wszystko wydawało się tak idealne, harmonijne, że istniejący tam od zawsze zgrzyt natury estetycznej zidentyfikować udało się dopiero wiele lat później dzięki nabytej wiedzy i lepszemu rozumieniu świata. Zgrzyt wywołany wszechobecną krytyką kapitalistów, korporacji i wielkiego pieniądza – jak w przypadku tej koszulki piłkarskiej i implikowanego nią wstydu – w połączeniu z całą tą estetyką, kaszmirowymi swetrami, Napoleonem i wielkim brytyjskim historykiem Thomasem. Odsądzanie od czci i wiary króla odpowiedzialnego za dopuszczenie faszystów do władzy, ale też rzucane trochę żartem komentarze, żeby nawet na wycieczkę do Rzymu zabrać ze sobą paszport. Rodzice zapadali wtedy w krępujące milczenie, ja w niezrozumienie, bo paszport w tych wakacyjnych kontekstach przestawał być przecież potrzebny już po przejechaniu granicy z Niemcami, a więc jakieś kilka tygodni wcześniej. Opowieści o zabiciu „czterdziestu kruków” w czasie wojny, choć oczywiście nikt nie miał na myśli ptaków, ale też nikt tak naprawdę nikogo nie zabijał, w górskich lasach walka toczyła się inaczej i o co innego. Jakieś didaskalia na temat papieża, więcej czasu antenowego w tym domu miał Wałęsa. Polityki było akurat zawsze mnóstwo, ale w mówieniu, jakby działanie było czymś pozostawionym dla panów na szklanym ekranie. Ale faktem jest, że będąc tam, raz na zawsze nauczyłem się, jak po włosku jest „lewo” i „prawo”.
Równie ważna jak katalog bohaterów i przedmiotów czy miejsc jest w tych scenkach rodzajowych kwestia tego, czego w nich nie było. Nie było piłki nożnej, poza pozbawionymi nawet cienia subtelności żartami, że prawdziwy „futbol na wysokim poziomie” rozgrywany jest na szczytach gór, a tam gra się „piłką z kamienia”, więc mogę nie dać rady. Nie było pizzy, już na pewno nie w porze obiadowej. Na kolację jeszcze można było wybaczyć, ale w środku dnia życzenie jej zjedzenia było jakąś zbrodnią kulturową, zachowaniem na pograniczu bycia turystą we własnym kraju, we własnym domu.
Nie było głośnej muzyki, rozmów do późnych godzin nocnych, skutera na szesnaste urodziny czy regularnych wakacji nad morzem. Nie było ani wielkich rodzinnych kłótni, ani teatralnych dramatów. Nie było porannej kawy w barze i dziesiątek rozmów z przypadkowo spotkanymi niby-znajomymi. Nie było wielkich kazań o pięknie, wadze dziedzictwa narodowego, nie było wklejonych w codzienny słownik odniesień do Boga i Madonny. Papierosowego dymu ani krzyków z balkonu, ani zachwytu nad życiem codziennym. Nie było dzikich pasji ani rodzinnego samozachwytu, który mógłby wynikać z nazwiska i jego znaczenia. Chęci wielkich odkryć, podróży, zmiany. Nie było rozmów o tym, co będzie. A może były, ale gdzieś na uboczu, pomiędzy ciężkimi meblami, za drzwiami, których czasami nie dało się otworzyć. Nie było niczego, o co po powrocie z wakacji pytali koledzy, a najczęściej tak naprawdę rodzice kolegów. Nie było stereotypu, nie było mitu. Czy było piękno – nie wiem. Piękno długo pozostawało kategorią iluzoryczną, a dzieci czy nastolatków piękno, powiedzmy sobie szczerze, nie obchodzi tak bardzo jak dorosłych.
Póki cały ten kraj, zróżnicowany tak bardzo, że właściwie co sto kilometrów ludzie posługują się skrajnie różnymi dialektami, był zamknięty w czterech ścianach ciemnawego apartamentu i na trawniku przed górskim domkiem letniskowym, nie było miejsca na zastanowienie się, czy gdzieś w następnej wiosce, mieście, regionie jest może inaczej. Ani jak to wygląda z zewnątrz. Te wielkie pytania, czy jest w ogóle jeden kraj, czy jest jeden naród, czy oczyścił się z win wojennych, czy tylko zamiótł je pod dywan – to wszystko przyszło potem, kiedy relacja z Italią stała się indywidualna, prowadzona na własne konto. Zastanawianie się, czy Pasolini miał rację, pisząc, że faszyzm ideologii został tu zastąpiony przez faszyzm konsumpcji. Próbowanie wpisania w kontekst tych wszystkich krytycznych słów o Amerykanach, które padały przy letnim stole obiadowym. Na początku nie istniały problemy mafii, bezrobocia, migrantów, rozwarstwienia, korupcji, chociaż przecież były tam tak samo widoczne jak dekady wcześniej i dekady później.
Ta opowieść zmieniła nieco ton, kiedy wyszła z ram ściśle rodzinnych. Drzwi, choć ciężkie, dało się przecież otworzyć, z upływem czasu stawały się zresztą coraz lżejsze. To, co za oknem, było natomiast tym bardziej dostępne, im więcej czasu mijało. Prawda ekranu letnich wakacji i prawda dyskusji przy obiedzie przestawała być prawdą jedyną, objawioną. Rzeczywistość zaczęła przyspieszać. „Il Patriota” pojawił się w moim podręczniku do historii – tym polskim, maturalnym. Ponieważ cały rodzimy system edukacji zawierał co najwyżej śladowe ilości zachęcania uczniów do zainteresowania się szerokim światem, zwłaszcza na lekcjach historii, obecność wielkiego przodka w małej sali lekcyjnej wrocławskiego liceum była ograniczona, ale nie przeszła niezauważona. Zetknęła się jednak w czasie z nastoletnim okresem buntu wobec świata, ostentacyjnego odwracania uwagi od tego, co w książkach. Popularności nie dało się na tym zbić, wrażenie robiło co najwyżej na grupce prymusów, do których i tak już wcześniej należałem. Zero progresu, brak zdobytych nowych terytoriów towarzyskich. W gruncie rzeczy zacementowanie status quo. Życie to nie amerykański film, własne nazwisko napotkane znienacka w szkolnym podręczniku nie staje się przyczynkiem do wielkiej, zmieniającej wszystko historii.
Na szczęście wtedy właśnie świat przyspiesza, a podróż własną ścieżką życiową przypomina rzucanie kamieni w taflę jeziora – z każdą sekundą perspektywa się poszerza niczym kręgi na wodzie. O ile więc z Wrocławia, czy w ogóle z Polski, widać było niewiele Włoch prawdziwych, to już z innych miejsc na kontynencie nagle było do nich bliżej. Wizje rzeczywistości zaczęły być bardziej złożone, choć – może nieco paradoksalnie – widok wcale się nie komplikował. Wręcz przeciwnie, przyjmował formę bardziej klarowną, przejrzystą.
Lata, może nawet dekady później pewien dobry znajomy podsunął mi teksty Charlesa Taylora, kanadyjskiego filozofa, uważanego za ojca multikulturalizmu. Choć ideologia ta ma dzisiaj raczej złą prasę, wróciłem do niej, na finiszu pracy nad tą książką, także po to, by zrozumieć, ile we mnie Włoch i na ile ja sam we Włoszech jestem – teraz, dzisiaj, zawsze. Taylor przyszedł z pomocą, przypominając, że każdy człowiek jest niepowtarzalny tylko jako unikatowa suma śladów, jakie odciskają na nim przestrzenie społeczne, w których żył. Tak przytoczone słowa filozofa wydają się trywialne, co jednak dowodzi ich trafności. Nic bowiem nie świadczy lepiej o sile ideologii niż to, że jest powszechnie dostępna i zrozumiała dla każdego.
Wziąłem więc Charlesa Taylora ze sobą na tę retrospektywną wycieczkę w głąb mojej własnej tożsamości, usiłując ustalić, kiedy Włochy stały się prawdziwe dla mnie samego. I, o ironio, stało się to w Hiszpanii. Wyjechałem tam na rok, w samym środku moich na pół anglo-, na pół hiszpańskojęzycznych studiów w Walii, i po raz pierwszy znalazłem się wewnątrz towarzyskiego tornada, jakim jest włoska młodzież funkcjonująca w stanie totalnej społecznej entropii.
To w andaluzyjskiej Kordobie poznałem moich pierwszych Sycylijczyków, Apulijczyków, Sardyńczyków, ludzi z Neapolu czy Wenecji. Włoskich studentów na wymianie, w zdecydowanej większości w ramach programu Erasmus, były tam prawie dwie setki i żadnego nie dało się zapomnieć. Przekrzykiwali się, nieustannie imprezowali, wchodzili w spory przy każdej okazji i na każdy temat – a ja razem z nimi. Wtedy po raz pierwszy zapisałem się sam do opozycji antyberluskoniańskiej, i zrobiłem to z wyboru, a nie z rodzinnej tradycji. Trwający całą noc rajd po barach w dniu odwołania go z funkcji premiera wspominam zresztą jako jedną z najlepszych imprez mojego życia i nie zmienił tego fakt, że odbył się we wtorek, a więc w samym środku tygodnia nauki.
Tamci hiszpańscy Włosi wydawali mi się królami chaosu, ale jeszcze więcej zamieszania w mojej głowie robiło to, kim ja byłem dla nich. Na początku nie mogli mnie zrozumieć, niemal dosłownie, bo okazało się, że można nabyć akcentu trzeciego języka w swoim drugim języku – przyjechawszy tam z Walii, mówiłem po włosku z angielską wymową. Potem nie do końca miało dla nich sens moje pochodzenie, bo Polska to był dla nich kraj wciąż bardzo egzotyczny, niektórzy wręcz utożsamiali go z sowiecką Rosją. Potem jednak rozpoczął się emblematyczny dla tamtych lat, pierwszych kilkunastu w XXI wieku, proces stawania się znajomymi w internecie, gdzie przecież wszyscy, w tym ja, widnieliśmy jeszcze pod prawdziwymi nazwiskami. Wtedy tak naprawdę po raz pierwszy zetknąłem się z „Patriotą”, a przez to, bardzo mocno, ze sobą samym.
W tej grupie szalonych, niesłychanie różnorodnych, nierzadko pijanych słońcem i tanim winem fantastycznych młodych ludzi byli tacy, którzy słysząc historię o moim przodku, który naprawdę okazywał się być moim przodkiem, padali przede mną na imprezach na kolana i oddawali mi pokłony. Jedna z koleżanek, która wykonała ten absurdalny rytuał, zupełnie trzeźwa, zaczęła mi dziękować za wkład mojej rodziny w to, czym Włochy są dzisiaj. Odpowiedziałem jej prawdopodobnie czymś w rodzaju: „pora do domu”, ale ani nie chciała tego słuchać, ani też nie była jedyną, która zaczęła patrzeć na mnie jak na arystokratę. Co było zjawiskiem o tyle kuriozalnym, że „Il Patriota”, republikanin i wolnościowiec z krwi i kości, osobami z tytułami szlacheckimi gardził jak mało kim.
Byli też i tacy, którzy po usłyszeniu mojego nazwiska patrzyli na mnie z niechęcią. Jakbym im coś zrobił, był w jakiś sposób winien ich nieokreślonej, niezdefiniowanej niedoli. Ta niechęć nigdy jednak nie przyjmowała formy słów, nie była wyrażana agresją. Nie musiała – i ja, i oni wiedzieliśmy, o co chodzi. Wtedy, w Kordobie, czy potem w Kraju Basków, gdzie przeniosłem się po pół roku, rozwinąłem moje pierwsze włoskie relacje. Włoskie w takim znaczeniu, że ja sam odgrywałem w nich rolę Włocha. I robiłem to całkowicie po swojemu, bez oglądania się na to, co napisano dzisiaj w gazetach i co powiedziano w telewizji.
Do Włoch potrzeba klucza. Tła, na którym można stworzyć własną opowieść. To trochę zabieg artystyczny, ale inaczej naprawdę się nie da. Być może dlatego najlepszą książką o najnowszej historii Italii nie jest wcale żadne opasłe tomiszcze o Mussolinim, Aldo Moro czy relacjach władzy z Kościołem ani też biografia Berlusconiego, tylko Słownik rodzinny Natalii Ginzburg, wznawiany na Półwyspie pięćdziesiąt cztery razy. Historia rodziny na tle historii Włoch – i vice versa. Brutalnie szczera opowieść o stosunkach międzypokoleniowych, o milczeniu i o niemówieniu, bo to bardzo często we Włoszech są dwie różne kategorie. Milczy się o innych rzeczach niż te, o których się nie mówi. Pierwsze często należą do przeszłości, drugie dzieją się dzisiaj albo wydarzą za chwilę. Milczy się o tym, o czym wszyscy wiedzą, a nie mówi o tajemnicach o ograniczonym zasięgu. Ginzburg rozłożyła na czynniki pierwsze całe włoskie społeczeństwo XX wieku, opisując apodyktycznego ojca, nieobecną, zajętą sobą matkę i nieprzeciętnie inteligentne, ale zagłuszane przez grozę czasów i polityki dzieci. W tle raz po raz ktoś się pojawia i znika, zawsze są to postaci wyjątkowe, ważne dla historii kraju, ale też dla samej rodziny. Wszystko w Słowniku rodzinnym rozgrywa się wokół słów: kwestii powtarzanych rytualnie, wręcz do znudzenia, bez których protagoniści nie mogą żyć, ale które z czasem zmieniają się w pustosłowie, teksty bez znaczenia, oderwane od pierwotnego kontekstu, istniejące tylko w koniunkcji z epoką dawno minioną.
Ważne przy tym, żeby ten klucz był autentyczny, włoski i dla Włochów, nie na eksport. Żeby absolutnie, ale to absolutnie nie opierał się na idei „Wielkiego Piękna”, bo raz wchodząc na ten szlak, trudno z niego zejść, a to szlak mylny, uproszczony, pocztówkowy. Il Bel Paese[1] zresztą lubi, kiedy tak się patrzy na rzeczywistość. Poznawanie Włoch pomiędzy katedrą w Mediolanie, meczem piłkarskim w Turynie, knajpami na rzymskim Zatybrzu, Kaplicą Sykstyńską i wakacjami na Sycylii powoduje, że nikt nie zadaje trudnych pytań, a przez to nikt nie musi na nie odpowiadać. To umowa odpowiadająca obu stronom, bo wtedy wszyscy tkwią w teraźniejszości. Przeszłość jest doskonale znana, zresztą we Włoszech ma się wrażenie, że wszystko jest przeszłością, bez przeszłości ten kraj mógłby równie dobrze nie istnieć, a już na pewno nie miałby na czym zarabiać. Do Włoch trzeba podejść w sposób wymagający, bez wstydu, bez uprzedzeń. Bez przekonania o wyjątkowości.
O ile to w ogóle możliwe.
Lata, całe dekady po tej wymianie zdań – trudno było nazwać ją rozmową – o wstydzie z powodu reklamowania kapitalizmu na własnej piersi w domu rodzinnym spacerowałem po ciemnej, jesiennej Warszawie z kolegą, irlandzkim dziennikarzem. Kiedy rozmowa zeszła na temat tej książki, a zwłaszcza na jeden z jej motywów przewodnich – przyszłości Włoch jako kraju uzależnionego od łatwego zarobku z turystyki i przyklejonego do swojej przeszłości – Irlandczyk opowiedział mi o swoich ostatnich wakacjach nad jeziorem Garda. Było w tej opowieści wszystko, co znajduje się w historiach obcokrajowców odwiedzających Italię. Zachwyt nad widokiem z okna, rozkoszowanie się pogodą i jedzeniem, ale też pogarda dla turystyki masowej, pośpiesznej, bezcelowej. On akurat doświadczył tego w Genui, gdzie oglądał coraz bardziej zdezorientowanych rzemieślników, piekarzy, księgarzy nierozumiejących świata ujednolicanego na potrzeby globalnych turystów. Odwiedził też Cinque Terre, jedno z tych miejsc, gdzie jeździ się po zdjęcie, które natychmiast wrzuca się na Instagram. Z nieukrywaną dumą zapewniał mnie wtedy, że on do tej grupy konsumentów przestrzeni absolutnie się nie zalicza, pojechał tam tylko w celach eksperymentu społecznego, niemal obserwacji antropologicznej. Chciał zobaczyć, jak wygląda miejsce zjadane przez współczesność.
Takich miejsc są we Włoszech dziesiątki, może setki. Positano, Sorrento, Taormina, Agrigento, Ortygia. Florencja, Wenecja, Rzym. W trakcie pracy nad tą książką jeden z moich rozmówców, załamując ręce się nad przyszłością kraju skazanego według wielu na stanie się otwartym parkiem tematycznym, skansenem dla bogatych Azjatów, Amerykanów i Arabów, powiedział mi, że nie wie już, w imię czego Włochy się tak prostytuują. Mój irlandzki znajomy miał jednak na to, mimowolnie, doskonałą odpowiedź.
– Wiesz – powiedział – problemem Włoch jest to, że są krajem dla wszystkich. Przynajmniej w naszej cywilizacji.
Stanął, popatrzył na podświetlony gmach warszawskiego uniwersytetu i dokończył myśl.
– Jeśli jesteś w stanie ulokować siebie samego gdziekolwiek na mapie Włoch, to znaczy, że istniejesz na mapie Europy. Funkcjonujesz w ramach europejskiej cywilizacji. Jeśli jest choć jedno miejsce na tym półwyspie, gdzie czujesz się jak w domu, znaczy, że jesteś Europejczykiem.
Przeklęty jest to kraj, który mieści w sobie tyle piękna, że stał się jego synonimem.
Przeklęty jest to kraj, który jest jednocześnie całym kontynentem, bo kontynent go obrasta i z niego się wywodzi.
Przeklęte są więc Włochy, bo ważne są dla wszystkich.
[1] Il Bel Paese – często zapisywane również jako Il Belpaese, kolokwialne określenie państwa znajdującego się na Półwyspie Apenińskim, zaczerpnięte z twórczości Dantego i Petrarki. Dziś używane w sztuce, publicystyce i kulturze jako synonim całych Włoch, choć pierwotnie termin ten odnosił się głównie do północnej części Półwyspu. Wywodzi się z zachwytu nad włoską kulturą, architekturą i przyjaznym klimatem (przyp. aut.).
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
