Władcy wszechświata. Wyścig o geopolityczny podbój kosmosu - Cozzi Emilio - ebook

Władcy wszechświata. Wyścig o geopolityczny podbój kosmosu ebook

Cozzi Emilio

0,0
47,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bardzo rzadko zastanawiamy się nad tym, co dzieje się ponad atmosferą otaczającą Ziemię. Tymczasem nowi poszukiwacze złota spoglądają w górę, szukając bogactw w ramach rewolucji new space economy. Emilio Cozzi – dziennikarz, który zna kulisy współczesnych technologii i geopolityki – zabiera nas w podróż po nowym froncie rywalizacji, ukazując bezwzględny teatr globalnej gry o wpływy, interesy i wielkie pieniądze.

·Dlaczego niektóre państwa nie godzą się na międzynarodowe prawo księżycowe, które zabezpieczyłoby przestrzeń kosmiczną jako wspólne dziedzictwo ludzkości?

·W jaki sposób Elon Musk czy Jeff Bezos narzucają własne zasady eksploracji pozaziemskiej?

·Czy prywatne firmy, takie jak SpaceX, mogą zyskać większą władzę niż państwa?

·Jak wyglądały „operacje satelitarnego podglądu” podczas inwazji Rosji na Ukrainę?

To książka, która uczy patrzeć w górę z nową świadomością. Nie dlatego, że są tam romantyzowane przez nas gwiazdy. Dlatego, że właśnie tam rozgrywa się przyszłość.

Emilio Cozzi jest dziennikarzem i popularyzatorem nauki, autorem i współautorem książek. Regularnie pisze dla „Wired Italia”, „L'Espresso” oraz włoskiego think thanku ISPI na takie tematy jak badania kosmosu, nowe technologie czy kultura gier wideo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 465

Data ważności licencji: 1/13/2031

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Geopolitica dello spazio by Emilio Cozzi

First published in 2024 by Il Saggiatore

Polish edition published by arrangement with Graal Literary Agency

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025

Copyright © for the translation by Tomasz Kwiecień

Opieka wydawnicza: Rafał Czech

Opieka redakcyjna: Anna Małocha, Dagmara Małysza

Przyjęcie tłumaczenia: Agnieszka Stefańczyk

Konsultacja merytoryczna: dr Paweł Preś

Wnętrze – projekt graficzny serii: Wydawnictwo Otwarte

Adiustacja i korekta: Studio NOTA BENE

Promocja i marketing: Martyna Dziadek

Okładka – projekt graficzny serii: Łukasz Piskorek

Adaptacja okładki na potrzeby wydania: Monika Drobnik-Słocińska

Ilustracja na okładce: Alones / Shutterstock

ISBN 978-83-8399-505-2

Zajrzyj do Szczelin!

szczeliny.pl

facebook.com/szczeliny

instagram.com/szczeliny

www.otwarte.eu

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o.

ul. Smolki 5/302

30-513 Kraków

Wydanie I, 2025

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

plik przygotowała Katarzyna Rek

Świat pełen jest wyrw, załomów, pęknięć – zarówno tych fizycznych, jak i niewidocznych gołym okiem szczelin rzeczywistości. Aby móc docierać do tego, co niepoznane, stworzyliśmy Szczeliny, poświęcony literaturze faktu imprint Wydawnictwa Otwartego. Pragniemy zrozumieć otaczające nas zjawiska, dlatego oddajemy głos ekspertom, którzy najlepiej potrafią wytłumaczyć zawiłości współczes nego świata.

Wprowadzenie

Byłeś zbyt blisko. Musiałbyś się znaleźć bardzo daleko, tak jak androidy. Mają lepszą perspektywę.

Philip K. Dick, Blade runner. Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?, tłum. Sławomir Kędzierski

Nasza przyszłość zapisana jest w gwiazdach. Nie, nie chodzi o żadną astrologię czy wiszące nad nami fatum. Nasza przyszłość jest zapisana w gwiazdach, ponieważ to właśnie ku gwiazdom ludzkość pragnie podążyć. I może nawet potrzebuje się tam udać.

Gdyby wiele lat temu ktoś powiedział, że pewnego dnia staniemy się cywilizacją kosmiczną, raczej nie zostałby potraktowany poważnie. Zwykliśmy myśleć o Ziemi jako o naszym jedynym domu. I nie zdajemy sobie sprawy, że stała się ona raczej naszą kołyską, z której wychodzimy, by dorastać, rozwijać się i dążyć ku większemu, niezbadanemu światu. Przyzwyczajeni do zajmowania się tylko tym, co nam bliskie, niezbyt chętnie sięgamy naszą wyobraźnią i zdolnością planowania w odleglejsze rejony. To, co dalekie, nie jest dla nas szczególnie interesujące lub prościej, na razie takie nie jest. To, co wydarzy się za sto lat, czy to, co dzieje się teraz 500 kilometrów od nas, jest zbyt „tam”, by było pilne – zdążymy jeszcze o tym porozmawiać, mamy czas, mówimy sobie.

Jednak to, co dzieje się dziś w kosmosie – maksymalnie odległym, maksymalnie ponadczasowym – jest pilniejsze i bardziej istotne niż kiedykolwiek.

Kosmos, nowa ziemia obiecana, pociąga ludzkość, opowiada mity i daje nadzieje. Zastanawiamy się, czy gdzieś tam mieszka ktoś podobny do nas, czy są tam zasoby, które moglibyśmy wykorzystać, a nawet czy nie skrywa się tam nasza przyszła Ziemia, następny dom ludzkości. To coś więcej niż tylko romantyczna ciekawość. Przestrzeń kosmiczna stała się obiektem pracowitego, dynamicznego i pragmatycznego badania angażującego konkretne podmioty. Prywatne firmy i państwa, instytucje i jednostki tłoczą się w nowym wyścigu, pragnąc odkrywać i kolonizować. Tak właśnie, bo chcemy nie tylko poznać tę bezkresną niewiadomą, ale także ją zasiedlić, posiąść, wykorzystać. Chcemy zrozumieć, jak można budować w niej przyszłe domy i miasta, jak czerpać z niej energię i surowce oraz jak sprowadzać je na Ziemię, jak ją podzielić i umieścić na niej swoje flagi. Już teraz po naszej planecie chodzą ludzie, którzy jutro będą rządzić kosmosem. Zrozumienie nowej astropolityki jest dziś bardziej istotne niż kiedykolwiek.

To, co znajduje się poza granicą atmosfery, i to, co dzieje się poniżej tej granicy, jest ze sobą ściśle powiązane. Ziemią i kosmosem rządzą te same siły i niewiele zrozumielibyśmy z naszej przyszłości, gdybyśmy pozostali ślepi na tę wzajemność i współzależność. Gdy popatrzymy z tego punktu widzenia, nasz świat nabiera nieznanych dotąd znaczeń. Nowi poszukiwacze złota spoglądają w górę i szukają bogactw poza atmosferą w ramach paradygmatu (new) space economy, jednostki takie jak Elon Musk czy Jeff Bezos kwestionują wybory całych państw i dyktują własne zasady eksploracji pozaziemskiej, liczne organy ustawodawcze okazują się niezdolne do regulowania sytuacji niemających dotąd precedensu i odpowiedzi na zasadnicze pytanie: kto będzie rządził na Księżycu, asteroidach, Marsie? A w konsekwencji, kto będzie rządził na Ziemi?

Kosmos zadaje pytania i domaga się odpowiedzi. I będzie to robić coraz częściej. Możemy być pewni, że nasze ostateczne przeznaczenie leży poza Ziemią, poza naszym domem, daleko od kołyski. Kiedy tam dotrzemy – a stanie się to już niedługo – musimy być przygotowani, by iść naprzód razem jak najbardziej świadoma z cywilizacji. Abyśmy nie byli teraz i nigdy więcej samotni.

Prolog

Cóż takiego masz w sobie, Księżycu, że potrafisz poruszyć moje serce z taką mocą?

John Keats, Endymion

Sam.

Tego bał się najbardziej. Więcej – to go przerażało.

Zostać sam. Zmuszony do ukończenia podróży bez swoich towarzyszy.

Otoczony przez nicość.

Tak jak w tym właśnie momencie.

Samotność mu nie przeszkadzała, przyzwyczaił się do niej od dziecka. W końcu był synem oficera armii Stanów Zjednoczonych. Podróżowanie po świecie, zmiana miejsca zamieszkania co kilka lat, cztery, a nawet mniej, to była część gry w kości z życiem.

Michael Collins urodził się w podróży: 31 października 1930 roku w Rzymie, w przytulnym mieszkaniu na ostatnim piętrze kamienicy przy via Trastevere 16, gdzie jego rodzice James Lawton Collins i Virginia Caroline z domu Stewart mieszkali od 1928 roku, odkąd jego ojciec został attaché wojskowym w ambasadzie amerykańskiej. Nie minęły dwa lata, a Michael żegnał się z Włochami, kolejny rzut kostką na planszy życia, i ruszał w drogę z mamą, tatą i trzynastoletnim starszym bratem Jamesem Lawtonem Juniorem (jego dwie siostry Virginia i Agnes urodziły się później, dowodząc, że Collinsom brakowało wyobraźni, przynajmniej jeśli chodzi o nadawanie dzieciom imion).

Kości nigdy nie przestały się toczyć. Życie Michaela to wir ciągle zmieniających się miast, domów i twarzy. Nie było mowy o stabilnych relacjach i zapuszczaniu korzeni.

Nie, to nie był strach przed samotnością.

Po pełnych jadowitych węży wiejskich polach Oklahomy przyszedł czas na światła Manhattanu oglądane z pobliskiej Governors Island, a następnie, przez kilka lat, na pobyt w Casa Blanca. Tej na Portoryko, „najstarszej rezydencji na zachodniej półkuli” lub, jak sam mówił, w „domu najdziwniejszym ze wszystkich”. Niewykluczone, że Casa Blanca z zewnętrznymi murami grubymi na ponad dwa metry i widokiem na port San Juan wydawała się dziesięcioletniemu chłopcu jeszcze bardziej imponującą fortecą, niż była w rzeczywistości.

Przydzielona na rezydencję dowódcy Departamentu Portoryko, jak do 1941 roku nazywano stacjonujący tam korpus armii USA, Casa Blanca posiadała gigantyczną salę balową oraz – czysta ekstaza dla każdej istoty ludzkiej poniżej piętnastego roku życia – tunel z tajnym wejściem. Drobiazg, gdy porównać to z ogromnym ogrodem pełnym roślin i zwierząt.

Ulubioną rozrywką Michaela, która zajmowała mu godziny, popołudnia, a czasem całe dnie, było przesiadywanie w ogrodzie i obserwowanie jaszczurek, krabów, żółwi i maleńkich tropikalnych rybek. A także bliższe zapoznawanie się ze „sprawcami bólu brzucha: kwaśnymi mango i przejrzałymi kokosami”[1]. Samotność? Nie zdając sobie nawet z tego sprawy, w wieku dziesięciu lat Michael Collins był pustelnikiem w ziemskim raju cieszącym się samotnie otaczającymi go cudami bez możliwości podzielenia się radością z wieloletnim przyjacielem.

Co więcej, to właśnie tam, na Portoryko po raz pierwszy wszedł na pokład samolotu. Był to grumman widgeon, mały dwusilnikowy hydroplan. Pilot pozwolił mu przejąć stery pod bardziej rozbawionym niż przejętym spojrzeniem taty, który skorzystał ze sposobności, by opowiedzieć synowi, jak wiele lat wcześniej, na Filipinach, odbył ryzykowny lot – wraz z Frankiem Purdym Lahmem, pilotem wojskowym wyszkolonym przez samych braci Wrightów, Wilbura i Orville’a – nad zajętą pożarem ziemią.

Ojciec wspominał, jak uwolniony przez gorąco pęd powietrza niemal wyrzucił go z maszyny. Abstrahując od prawdziwości tej historii, z pewnością wywarła ona na Michaelu wrażenie. Postać Lahma, jednego z pionierów lotnictwa, pobudzała chłopięcą wyobraźnię. Michael spotka go wiele lat później, a wtedy to Lahm powie, że jest zaszczycony, mogąc go poznać.

W latach między pierwszym doświadczeniem na pokładzie widgeona i spotkaniem z Lahmem samoloty będą dla Michaela jedną z wielu pasji, na pewno jednak nie jedyną i nie najważniejszą zwłaszcza w porównaniu z szachami, piłką nożną i dziewczynami. Kiedy jednak dekadę później będzie musiał wybrać między standardową karierą w armii a rozpoczęciem nowej, tajemniczej przygody, jaką była Air Force, od niedawna niezależny rodzaj sił zbrojnych, myśl o tym, że znajdzie się w doborowym towarzystwie, oraz pociąg do tego, co jeszcze nieznane, skłonią go do wyboru latania.

Nie, to nie był strach przed samotnością.

Mając ojca dwugwiazdkowego generała przeniesionego właśnie w stan spoczynku, wuja na stanowisku szefa sztabu, kuzyna w stopniu majora i brata świeżo awansowanego na pułkownika (wszyscy co do jednego dumni żołnierze armii), młody Michael chciał być wolny nawet od cienia podejrzeń o nepotyzm mogącego wpłynąć na jego karierę. Chciał latać na własnych skrzydłach. W przenośni i dosłownie: oderwać się od ziemi i wziąć udział w przygodzie, która w ciągu niespełna pięćdziesięciu lat od rozklekotanych maszyn braci Wright doprowadziła do odrzutowców. A najbardziej pociągała go myśl o tym, co może się wydarzyć w ciągu kolejnego półwiecza. Był przecież od dziecka gotowy na to, co nieoczekiwane, wychowany do tego, by zaakceptować ciągły ruch: poza granice, wyżej, dalej, w wir ciągle zmieniających się miast, domów i twarzy.

Niecały miesiąc po ukończeniu akademii wojskowej w West Point znalazł się w Columbus w stanie Mississippi za sterami jednosilnikowego T-6 Texan. Jakby miał to wkodowane genetycznie, przypomniał sobie stary hydroplan oraz legendę Lahma i odkrył, że w powietrzu czuje się znakomicie. Latanie go relaksowało, nie odczuwał napięcia, do którego przyznawali się jego koledzy z roku. Niemal nie mógł uwierzyć, że płacono mu za robienie czegoś tak zabawnego, tak naturalnego.

Potem była baza wojskowa w San Marcos w Teksasie. Dotychczas zdobyte umiejętności wzbogacił tam o technikę latania w formacji i prowadzenia maszyny opierając się wyłącznie na wskazaniach przyrządów. Stamtąd przeniesiono go Waco, gdzie uczył się pilotowania odrzutowców, a pod koniec kursu znalazł się wśród nielicznych wybranych do służby w Nellis Air Force Base w Las Vegas, gdzie miał poznać tajniki zaawansowanej walki powietrznej. Był rok 1953.

W bazie w Las Vegas wybierano lotników na wojnę w Korei, więc nawet dla niego szkolenie nie było piknikiem. Zawieszenie broni odwołało perspektywę walki z migami na niebie nad Seulem, ale w ciągu tych jedenastu tygodni treningu zginęło dwudziestu dwóch towarzyszy Michaela. Pozostali, w tym on sam, stali się hojnymi sponsorami lokalnych kasyn, a także doświadczonymi pilotami samolotów F-86 Sabre, gotowymi iść tam, gdzie ich zaprowadzi nowy rzut kośćmi. Michael trafił do Victorville w Kalifornii, został tam przydzielony do 21. Skrzydła Myśliwców Bombardujących specjalizującego się w atakach na cele lądowe i bombardowaniach nuklearnych. Następnie przeniósł się do Francji, skąd okresowo odbywał loty szkoleniowe nad Libią. W 1956 roku w pobliżu Trypolisu wygrał zawody Fighter Wings, w których rywalizowali ze sobą piloci brytyjscy, francuscy i amerykańscy. Zdobyte trofeum musiało mu uświadomić, że jest naprawdę niezły w pilotowaniu obiektów latających. W tym momencie mógł aspirować tylko do jednego: stać się jednym z najlepszych pilotów, jakich mogły mieć Stany Zjednoczone. A to oznaczało dołączenie do szkoły pilotów oblatywaczy w bazie Edwards na pustyni Mojave w Kalifornii, gdzie szkolono lotników mających testować wszystkie nowe maszyny latające, aby określić ich wady i zalety.

Tym razem jednak rzut kostką był dla niego mniej korzystny. Musiał jeszcze wylatać tysiąc pięćset godzin niezbędnych do przyjęcia, które i tak nie było przesądzone. Skierowano go na kurs dla oficerów obsługi technicznej w bazie Chanute w Illinois, miejscu niezbyt dobrym dla aspirującego asa przestworzy. Choćby dlatego, że nie miał tam zbyt wielu możliwości latania. Ukończył kurs trzy miesiące przed czasem i stał się jednym z pilotów instruktorów w bazie. Wkrótce potem udał się do Waszyngtonu, aby zdobyć przychylność jakiegoś polityka mogącego okazać zrozumienie w jego sprawie. Tymczasem w Pentagonie powiedziano mu, że jego praca w Chanute jest cenna i że nikt nie ma zamiaru go stamtąd przenosić. Podobnie jak wtedy, gdy mieszkał w Casa Blanca, Michael na nowo odkrył w sobie pustelnika. Tym razem jednak nie było w tym żadnego zachwytu, którym mógłby się podzielić z innymi.

Udało mu się przynajmniej tyle, że jako instruktor zaczął latać częściej, zwłaszcza odkąd w Chanute mianowano go dowódcą mobilnego zespołu szkoleniowego, gotowego do trenowania kadetów wszędzie tam, gdzie była potrzeba.

W którymś z klubów Sił Powietrznych poznał córkę senatora z Massachusetts Patricię Finnegan, zakochał się w niej i w 1957 roku poprosił ją o rękę. Patricia przyjęła oświadczyny, choć wiedziała, że ten mężczyzna ma głowę w chmurach. I szczerze mówiąc, nie tylko głowę.

W końcu wylatał obowiązkowe tysiąc pięćset godzin. Czas biegł i Michael wiedział, że jego niezłe referencje to nie wszystko, na miejsce w Edwards czekały tysiące podobnych do niego kandydatów. Nie sądził, że reprezentuje coś, czego nie mają inni konkurenci. Nietrudno wyobrazić sobie jego zaskoczenie, gdy otrzymał list informujący, że 29 sierpnia 1960 roku rozpocznie trzydziestodwutygodniowy kurs w Eksperymentalnej Szkole Pilotażu Lotniczego USAF. Wymsknie mu się później zdanie, że nawet „oferta lotu na Księżyc nie sprawiłaby mu takiej przyjemności”[2]. Mimowolny prorok.

„Szkolili się tu najlepsi piloci na świecie”, głosił napis na tablicy przy wjeździe do bazy. I była to prawda. Trzynaście lat wcześniej Chuck Yeager jako pierwszy człowiek na świecie przekroczył prędkość dźwięku na pokładzie Bell X1. Teraz, pierwszego dnia, gdy Michael przybył na zajęcia, witał go Frank Borman. Świeżo po kursie termodynamiki w akademii wojskowej – kursie, którego był wykładowcą – i z tytułem magistra Kalifornijskiego Instytutu Technologicznego Borman ze swobodą przechodził od akademickich tytułów do pilotowania myśliwca. Inny kolega z kursu Greg Neubeck wolał pilotować, o czym wyraźnie świadczyły trzy tysiące godzin wylatanych przez niego na samym T-Birdzie, czyli dwa razy więcej niż Michael wylatał na wszystkich samolotach. Była jeszcze jedna znacząca różnica: Neubeck był od niego dwa lata młodszy.

W Edwards nie miało to większego znaczenia. Michael i jego znakomici koledzy szybko zdali sobie sprawę, że tam, na odludziu pustyni Mojave, dawna chwała niewiele znaczyła. Nowicjusze spędzali czas pochyleni nad biurkami, podczas gdy prawdziwi piloci testowi latali nad ich głowami w srebrzystych kombinezonach ciśnieniowych na pokładzie nowych myśliwców F-104 Starfighter.

A jednak z czasem stawało się jasne, że cały ten wysiłek przynosił owoce. Michael sam przyznał, że uczył się robić w samolocie rzeczy, których „normalnie nie uważano by ani za konieczne, ani za możliwe”, takie jak „obserwowanie, zapamiętywanie i rejestrowanie każdego najmniejszego ruchu samolotu, gdy drży, unosi się i obraca wokół własnej osi”, czy organizowanie każdego zadania „tak, aby nie zmarnować ani minuty cennego lotu”[3]. Najbardziej bał się jednego: że nie będzie mu dane przetestować w praktyce precyzji, rygoru i umiejętności, których tak skrupulatnie się nauczył. Na każdego pilota oblatywacza wartego swojej nazwy, czyli zatrudnionego w Fighter Ops, przypadało co najmniej dziesięciu przydzielonych jakiemuś inżynierowi do przetestowania w locie nowego pokrętła lub sprawdzenia jakiegoś elektronicznego drobiazgu. Najbardziej prawdopodobną perspektywą dla większości kursantów w bazie Edwards było to, że zostaną „prawie pilotami oblatywaczami”: powietrznymi taksówkarzami, tylko nieco bardziej ekskluzywnymi.

W końcu, z typową dla siebie bezduszną punktualnością, Siły Powietrzne potwierdziły wszystkie ich obawy: po ukończeniu kursu jednym z rozczarowanych został Jim Irwin, który kilkanaście lat później przespaceruje się po Księżycu (a potem, po powrocie na Ziemię, zacznie głosić Biblię), tymczasem jednak czekała go świetlana przyszłość powietrznego taksówkarza. Ten sam los spotkałby Harleya Johnsona, gdyby nie zginął kilka lat później, rozbijając się w jeziorze Primrose, i większość jego kolegów z klasy. Frank Borman i Francis G. Neubeck – inni przyszli astronauci – zostali zatrzymani w bazie jako instruktorzy. Z pewnością był to zaszczyt, ale niewielki w porównaniu z przydziałem do operacji bojowych, który przypadł tylko jemu: Michaelowi Collinsowi. Od tego momentu w określeniu jego nowej roli nie będzie żadnego „prawie” przed terminem „pilot oblatywacz”.

„Planuje, koordynuje i przeprowadza testy w locie na eksperymentalnych i będących w produkcji samolotach w celu oceny i raportowania charakterystyk, osiągów, stabilności oraz użyteczności wojskowego systemu uzbrojenia. […] Ocenia i raportuje przydatność, użyteczność i działanie zainstalowanego sprzętu i komponentów. Przeprowadza loty testowe zgodnie z wymaganiami w zakresie realizacji programów zarówno dla potrzeb wojska, jak i kontrahentów. […] Reprezentuje Centrum Testów Lotniczych Sił Powietrznych na konferencjach i spotkaniach dotyczących testów lotniczych”. Takie były obowiązki pilota oblatywacza zapisane w Regulaminie Sił Powietrznych z 1962 roku oprócz gotowości do poddawania się z pewną regularnością, co zwłaszcza dotyczyło nowicjuszy, działaniu „bariery”, to jest ciężkiej metalowej liny, łańcucha lub dowolnego układu hamującego, który należało przetestować poprzez wstrzeliwanie się na niego z różną prędkością, siedząc za sterami najbardziej zdezelowanych wojennych pozostałości Sił Powietrznych. I, oczywiście, pozostawania w gotowości do powtórzenia tego samego manewru i zatrzymania się (oby) zgodnie z potrzebami dyżurnego inżyniera.

Jednak to nie „najbardziej niepożądana praca ze wszystkich” sprawiła, że po raz kolejny oczy i pragnienia Michaela powędrowały ku bardziej odległym horyzontom. Kolejny rzut kostką: po decyzji sekretarza obrony Roberta S. McNamary, by zaadoptować do niemal każdego rodzaju misji nowy wielozadaniowy myśliwiec bombardujący F-111, w Edwards zaczęło brakować pracy. Co więcej, po raz pierwszy najbardziej prestiżowa baza amerykańskich pilotów miała konkurenta: Narodową Administrację Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej. Dla przyjaciół NASA.

Jej priorytetem – co oznajmił Kongresowi 25 maja 1961 roku John Fitzgerald Kennedy, nowy i najmłodszy wiekiem prezydent, jakiego kiedykolwiek miały Stany Zjednoczone – było sprawienie, by przed końcem dekady Amerykanin odbył spacer po Księżycu, a następnie bezpiecznie wrócił do domu. Co, poza kwestią osiągnięć naukowo-technicznych, oznaczało udowodnienie Związkowi Radzieckiemu, że Stany Zjednoczone nadal rządzą wolnym światem. Dlatego praca i pieniądze napływały do NASA szeroką strugą.

Odnosząc się do tamtego okresu, kilkadziesiąt lat później ktoś napisze, że „nie było lepszej chwili na wabienie pilota, żeby przesiadł się z samolotu do statku kosmicznego”[4]. To była prawda i od tego momentu Michael ze wszystkich sił starał się dostać do nowego, trudnego i obiecującego programu kosmicznego. Także dlatego, że w kwietniu 1962 roku NASA ogłosiła nabór nowych astronautów, którzy mieli dołączyć do pierwszych bohaterów programu Mercury, nieśmiertelnej Siódemki.

Sam.

Co za wspomnienia! Ile czasu minęło od tamtej chwili? Nawet nie dziesięć lat, choć teraz miał wrażenie, że niemal całe życie. W tym momencie, samotny i z dala od wszystkich, wrócił myślami do pierwszego „nie” od NASA dostarczonego mu do bazy Edwards we wrześniu 1962 roku. „Nie”, którym raczkująca agencja kosmiczna odpowiedziała na jego aplikację, choć pozostawiła mu odrobinę nadziei, pisząc, że wywarł „pozytywne wrażenie” na komisji rekrutacyjnej.

Dla kogoś przyzwyczajonego do ciągłego rzucania kośćmi to „stop” zabrzmiało jak kolejne „start”. W czasie czterdziestu siedmiu minut cichej samotności narzuconej przez każdy z obrotów Columbii wokół Księżyca, kiedy wszelka komunikacja z centrum kontroli w Houston była niemożliwa, Michael wrócił myślami do tego „nie”.

Wraz z tą odmową pamięć podsunęła mu ponownie twarze swoich dwóch obecnych towarzyszy. Przypomniała mu własną, niezbyt pozytywną opinię na temat Neila Armstronga wyrażoną w liście wysłanym w 1962 roku do swojego ojca kilka dni przed odrzuceniem przez NASA. Pisząc o naborze, na którego wyniki czekał, Michael zwierzył się ojcu, że ma „silne podejrzenie, iż przynajmniej jeden cywil zostanie wybrany choćby ze względów propagandowych i że Neil Armstrong trafi na listę, o ile nie znajdą mu jakiegoś poważnego problemu zdrowotnego. Mówię tak, ponieważ ma on zdecydowanie największe doświadczenie spośród sześciu cywilnych kandydatów i jest już zatrudniony w NASA”.

Mimo że Armstrong był dobrze przygotowany, by wejść do korpusu astronautycznego – o czym świadczą dwa niebezpieczne wypadki, w tym jeden na pokładzie Gemini 8, z których wyszedł cało dzięki swoim wyjątkowym umiejętnościom – wojskowy szowinizm przebijający przez te zdania zaskoczył dziś Michaela. Ale wróci do tego innym razem. Teraz myślał o Edwinie Eugenie Aldrinie. Kto wie, czy właśnie w tej chwili Buzz nie pomagał Neilowi przygotować się do opuszczenia lądownika Eagle.

Armstrong i Aldrin. Neil i Eugene, znany jako Buzz. To oni w pewnej chwili, gdzieś pod nim, postawią stopę na innym świecie niż ten, z którego odlecieli niecały tydzień wcześniej.

Pierwsi ludzie stąpający po pozaziemskim gruncie.

Pierwsi na Księżycu.

„W ciągu ostatnich sześciu miesięcy poprzedzających misję – zanotuje Michael kilka lat później – najbardziej bałem się tego, że będę musiał pozostawić ich na Księżycu i samotnie wracać na Ziemię. Teraz jestem o kilka minut od zmierzenia się z prawdą. […] Jeśli nie uda im się unieść z powierzchni lub się o nią rozbiją, nie popełnię samobójstwa. Wrócę do domu, ale będę człowiekiem naznaczonym na całe życie i wiem o tym”[5].

Wielu pytało Michaela, jak się czuł, biorąc udział w misji Apollo 11, najważniejszej podróży, jaką kiedykolwiek podjęła ludzkość, bez możliwości zejścia na powierzchnię Księżyca. Wielu próbowało postawić się na jego miejscu, rozważając, jak by zareagowali, gdyby w drodze do najbardziej pożądanego celu w historii zostali zmuszeni do zatrzymania się tuż przed jego osiągnięciem. Do rezygnacji z niewypowiedzianego doświadczenia, do pozostawienia innym zaszczytów i chwały.

Mogło go to męczyć bez końca, mógł zostać skazany przez potomność na status „zapomnianego astronauty”. Tymczasem do tych kwestii Michael ani nie przywiązywał, ani nie przywiąże później żadnej wagi. A już na pewno nie w chwili, gdy 400 tysięcy kilometrów od Ziemi, w otaczającym go absolutnym milczeniu prześladowało go tylko jedno: nie zostać sam. Nie wracać do domu bez swoich towarzyszy.

Tam, w przestrzeni, zawarł swoje myśli na kawałku papieru:

Wiem, że byłbym kłamcą lub głupcem, gdybym powiedział, że otrzymałem najlepsze z trzech miejsc w Apollo 11, ale mogę powiedzieć z uczciwością i spokojem, że jestem całkowicie zadowolony z tego, co mam. To przedsięwzięcie zostało zorganizowane dla trzech osób i uważam, że moje trzecie miejsce jest tak samo potrzebne jak każde z dwóch pozostałych.

Nie zaprzeczam uczuciu samotności. Jest obecne, wzmocnione tym, że kontakt radiowy z Ziemią zostaje zerwany, gdy tylko znikam za Księżycem.

Teraz jestem sam, naprawdę sam, całkowicie odizolowany od jakiegokolwiek znanego mi życia. Jestem. Gdyby ktoś chciał to policzyć, wynik wyniósłby trzy miliardy istot ludzkich na Ziemi plus dwaj ludzie po przeciwnej stronie Księżyca, a tutaj jeden i Bóg tylko wie, co jeszcze[6].

Zniósłby wszystko, nawet przejście do historii jako zapomniany astronauta, ale nie powrót na Ziemię bez swoich towarzyszy. „Samotny jak nikt inny od czasów Adama”[7] – tak się czuł. Michael Collins czekał na kulminację podróży, która rozpoczęła się na długo przed jego startem z Neilem i Buzzem.

Wiele lat wcześniej. Kiedy historia na zawsze zmieniła kierunek.

Tamtemu rzutowi kostką towarzyszył dźwięk. Monotonny i jednostajny.

[1] Michael Collins, Carrying the Fire. Il mio viaggio verso la Luna, Bologna 2023, s. 6.

[2] Tamże, s. 13

[3] Tamże, s. 16.

[4] James R. Hansen, Pierwszy człowiek. Historia Neila Armstronga, tłum. P. Gołębiowski, A. Leszczyński, Warszawa 2018, e-book, rozdz. X.

[5] Michael Collins, Carrying the Fire…, s. 411.

[6] Tamże, s. 402.

[7] Tamże.

CZĘŚĆ IU zarania eksploracji kosmosu

Rozdział 1Nowy świt. Sputnik

Biip… biip… biip.

Nowa era człowieka rozpoczęła się właśnie w ten sposób – od krótkiego powtarzanego dźwięku i nazwy Sputnik.

Był piątek 4 października 1957 roku. We Włoszech zapadał wieczór, ale ten dźwięk zapowiadał nowy świt. Nadawany na częstotliwościach 20 i 40 megaherców w krótkich odstępach czasu był słaby, ale stały. Jak kwilenie dziecka[1].

Zakodowane w nim były temperatura i ciśnienie we wnętrzu kuli ze stopu aluminium, magnezu i tytanu o średnicy 58 centymetrów, dwukrotnie większej od piłki do koszykówki. Wypełniona azotem pod ciśnieniem 1,3 atmosfery ważyła łącznie 83 kilogramy i 600 gramów, wliczając w to cztery anteny podobne do czułek owada, każda o długości 2,5 metra. Zasadniczo Sputnik 1 – albo PS-1 (akronim nazwy Prostiejszyj Sputnik, po rosyjsku „prosty satelita”) – składał się z dwóch nadajników radiowych chronionych kulistą powłoką z materiałów izolacyjnych. Krótko mówiąc, metalowa kula zdolna do kwilenia jak dziecko. Tyle że pędząca z prędkością 29 tysięcy kilometrów na godzinę na wysokości między 300 a 949 kilometrów od Ziemi.

Wystrzelony z kosmodromu Bajkonur na kompletnym odludziu w Kazachstanie Sputnik – po rosyjsku „towarzysz podróży” jak nazwali go jego budowniczowie, zespół radzieckich inżynierów – przekazywał informacje o swoim istnieniu przez dwadzieścia jeden dni i ucichł 26 października, bo na tyle pozwalały jego srebrowo-cynkowe baterie. Jak przewidziano, spłonął podczas ponownego wejścia w atmosferę 3 stycznia 1958 roku. Do tego czasu okrążył Ziemię 1440 razy, pokonując 70 milionów kilometrów. Był to pierwszy obiekt stworzony przez człowieka, który pokonał granicę atmosfery i okrążył planetę.

Za kulisami

Mający sięgnąć gwiazd Sputnik tak naprawdę narodził się po to, by rządzić Ziemią.

„What a beautiful world this will be! What a glorious time to be free!” śpiewa Donald Fagen w utworze I.G.Y, pierwszym nagraniu na płycie The Nightfly, studyjnym debiucie artysty. Tekst I.G.Y. z pewną gracją świadczy o optymizmie panującym w środowisku naukowym pod koniec lat 50. Nieco ponad dziesięć lat od zakończenia wojny energia atomowa dawała nadzieję na nieograniczone i tanie zasoby, choć jednocześnie uosabiała największe zagrożenie, przed jakim kiedykolwiek stanęła ludzkość: możliwość natychmiastowego wyginięcia w oślepiającym świetle nowego sztucznego słońca.

Z okazji Międzynarodowego Roku Geofizycznego (International Geophysical Year, stąd akronim IGY), ogłoszonego w latach 1957–1958, oczekiwano wystrzelenia pierwszego satelity zbudowanego ludzką ręką. Wezwaniu temu oczywiście nie mogły się oprzeć ani Stany Zjednoczone, ani Związek Radziecki.

Naturalnie pod płaszczykiem nauki ukryto również cele strategiczno-wojskowe. Przypomnijmy kilka rzeczy nienagłaśnianych wówczas nadmiernie, a nawet trzymanych w ukryciu. Kiedy Eisenhower obiecał, że z okazji Roku Geofizycznego Ameryka podaruje ludzkości sztucznego satelitę, pominął, że stworzenie małego obiektu zbudowanego ludzkimi (i oczywiście amerykańskimi) rękami, podróżującego 100 kilometrów nad powierzchnią Ziemi, rozwiązałoby problem artyleryjski dość dotkliwie odczuwany wówczas w Pentagonie: ustalenie dokładnej pozycji Moskwy.

Było to jedno z głównych zadań Army Map, tajnej jednostki korpusu inżynierów armii, która pod nadzorem astronoma Johna O’Keefe’a miała zlokalizować Kreml z niespotykaną dotąd dokładnością dzięki precyzyjnemu odniesieniu na orbicie. W tamtym czasie używając Księżyca jako punktu odniesienia, zbyt dużego, pomarszczonego i odległego, pozycję Moskwy szacowano z dokładnością do jednej mili. Błąd istotny, zwłaszcza gdyby zdecydowano się wysłać na adres Chruszczowa głowicę jądrową.

Oczywiście po drugiej stronie globu entuzjastyczne przyjęcie wyzwania Roku Geofizycznego również zawierało ukryty motyw. Mówiła o nim – przynajmniej tym, którzy wiedzieli, jak ją interpretować – nazwa, jaką Związek Radziecki powiązał z projektem przyszłego dużego satelity wyposażonego w szerokopasmowe czujniki i aparaturę detekcyjną do monitorowania Ziemi i dostarczania geofizykom danych o niezwykłej wartości: Obiekt D. Piąta litera rosyjskiego alfabetu, dla głównego projektanta radzieckiego programu kosmicznego Siergieja Pawłowicza Korolowa i jego mocodawców oznaczała tak zwany ładunek „wrażliwy”, który mógłby być przenoszony przez pocisk balistyczny R-7: głowice nuklearne.

Jednak wyzwanie rzucone przez Stany Zjednoczone wymusiło wybór: na co postawić? Na jakość czy na pierwszeństwo? Aby wygrać wyścig, Obiekt D musiałby być lżejszy niż zakładano. Stawiając na jakość, należałoby zwiększyć nośność pocisku R-7. Związek Radziecki wybrał pierwszeństwo: Obiekt D zostanie zredukowany do kuli o wadze 83 kilogramów i średnicy 58 centymetrów oraz wyposażony w szczątkowe oprzyrządowanie składające się z nadajnika radiowego i baterii, aby utrzymać sygnał tak długo, jak się da.

Obiekt D stał się w ten sposób Obiektem PS-1. Jak już wspomniano, świat pozna i zapamięta go na zawsze po prostu pod nazwą Sputnik.

Z całym szacunkiem dla Komitetu Specjalnego Międzynarodowego Roku Geofizycznego Sputnik nie miał służyć nauce ani być kontrolowany z Ziemi – miał być jedynie widziany i słyszany. Jego kosmiczne zawodzenie mógł odbierać każdy krótkofalowiec, a jego powierzchnia była na tyle odblaskowa, że o zachodzie słońca każdy mógł go dostrzec, patrząc nad linię horyzontu.

Sensacja, jaką Sputnik wzbudził na całym świecie, przyczyniła się nawet do powstania neologizmów. W języku angielskim niektóre słowa łączono z przyrostkiem „nik”, na przykład beatnik, jak nazywano młodych adeptów Beat Generation, albo muttnik (od mutt, „kundel”) nadawany wszystkim małym psom, bo takie właśnie zwierzęta były wykorzystywane przez radziecki program kosmiczny). Neologizmy te są na swój sposób dziećmi tego prostego, ale wielkiego prymatu. Nawet dziś, gdy społeczność silnie reaguje w obliczu poważnego problemu czy zagrożenia, określa się to mianem „Sputnik moment”.

4 października 1957 roku, gdy Sputnik 1 poleciał w kosmos, ludzkość napisała nowy rozdział w swojej historii, rozdział, w którym na naszą planetę po raz pierwszy spojrzano z innej perspektywy.

Big Brother

Sputnik wywołał na Ziemi prawdziwe szaleństwo.

W Związku Radzieckim panowała euforia: oto zwyciężył ich system i ich ideały. Łączyła się z tym oczywiście pewność przewagi technologicznej, a więc i wojennej. Sukces Sputnika uznano za zniwelowanie pozornie nieodwracalnej przewagi, którą gwarantowało Stanom Zjednoczonym posiadanie bomby atomowej. Oznaczał, że wyprzedzili swojego przeciwnika również w sensie politycznym i społecznym dzięki inteligencji, organizacji i wartościom swoich obywateli. Krótko mówiąc, był to niepodważalny dowód na to, że ludzie radzieccy stoją po właściwej stronie historii.

W Stanach Zjednoczonych nagle uświadomiono sobie, że stoją na skraju przepaści. Komunistyczne oko szpiegowskie z jego ukrytą zdolnością widzenia i atakowania wszystkiego, uważane jeszcze kilka tygodni wcześniej za żart, zostało wyniesione w kosmos i bez przeszkód latało nad amerykańskimi głowami. Zagrażało z nieba krajowi, rodzinom, miastom, cywilizacji wolnego świata. A co gorsza, nikt nie wiedział, jak temu przeciwdziałać.

Ze strategicznego punktu widzenia to, że Związek Radziecki opanował technologiczną zdolność wprowadzenia Sputnika na orbitę Ziemi, oznaczało, że będzie w stanie wystrzelić za pomocą międzykontynentalnej rakiety balistycznej bombę atomową. Jakby przeczuwając bliskość apokalipsy Lyndon Johnson, ówczesny przywódca większości w amerykańskim Senacie, obawiał się, że ten, kto będzie kontrolował „wyżyny kosmosu”, zawładnie Ziemią. „Imperium Rzymskie – mówił – zawładnęło światem, ponieważ zbudowało drogi. Później, gdy ludzkość weszła na morze, dominowało Imperium Brytyjskie, ponieważ posiadało statki. W erze lotnictwa byliśmy potężni, ponieważ mieliśmy samoloty. Teraz komuniści zdobyli dla siebie przyczółek w przestrzeni kosmicznej”[2].

Nie wystarczyło, by „New York Times” pospiesznie pisał, że Stany Zjednoczone są mocno zaangażowane w „wyścig o przetrwanie”. John McCormack, spiker Izby Reprezentantów w latach 1962–1971, mówił nawet o „narodowej zagładzie”. Aby uniknąć kresu „wolnego świata”, dodawał, Ameryka musi dogonić radziecki program kosmiczny. I to jak najszybciej.

Szok był tak wielki, że po próbie zrzucenia winy na jakiegoś domniemanego szpiega prezydent Dwight Eisenhower nie miał innego wyjścia, jak tylko pośpiesznie utworzyć najpierw Agencję Zaawansowanych Projektów Badawczych Obrony, dziś lepiej znaną jako DARPA, a następnie, w lipcu 1958 roku Narodową Administrację Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej, którą cały świat nauczył się skracać do NASA.

John Fitzgerald Kennedy, następca Eisenhowera, pierwszy amerykański prezydent urodzony w XX wieku, poszedł w ślady poprzednika. Kiedy 12 września 1962 roku na wypełnionym po brzegi stadionie Uniwersytetu Rice obiecywał, że Stany Zjednoczone polecą na Księżyc i z powrotem[3], mówił właśnie o tym: o wyborze między życiem a śmiercią. Lub, jak ujął to McCormack, gdy pierwszy radziecki satelita wciąż krążył wśród gwiazd, o tym, że stawką było „wyginięcie gatunku”. Oczywiście gatunku spod znaku Stars and Stripes, gwiazd i pasów amerykańskiej flagi.

Jak napisze Tom Wolfe w swojej książce The Right Stuff, od tego październikowego dnia, kiedy Sputnik został wyniesiony na orbitę, powrócił archaiczny mit pojedynku, tyle że w najbardziej zaawansowanej wersji technologicznej. Już nie dwaj najlepsi wojownicy z maczugą lub mieczem w ręku rzucali sobie wyzwanie, aby przypieczętować w walce los własny i swoich armii. Teraz zdolność do zniszczenia wroga w obronie ojczyzny musiał udowodnić aparat technologiczny i polityczny[4].

Tego właśnie dokonał Sputnik, „Czerwony Księżyc”, i jego słabe, ale ciągłe kwilenie.

Marzenie o nieskończoności. Główny Projektant Korolow

Ciekawe, że nikt poza najbliższymi współpracownikami nie wiedział, jak mało ta sprawa interesowała Siergieja Pawłowicza Korolowa, szefa radzieckiego programu kosmicznego. Korolow to postać mityczna. Postrach każdego polityka w Waszyngtonie, w tamtych czasach nawet jego nazwisko utrzymywano w tajemnicy. Dla wszystkich był Głównym Projektantem.

To on podjął decyzję, aby sygnały dźwiękowe Sputnika 1 mogły być odbierane przez każde naziemne radio, tak aby cała planeta drżała przy każdym zakwileniu. Jednak dla Korolowa, geniusza, który przetrwał łagry i stalinowskie tortury, wojenno-polityczny element jego pracy był podporządkowany najwyższemu marzeniu: ostatecznemu oderwaniu ludzkości od Ziemi. Albo z dala od „kołyski”, jak ją nazywał, cytując ojca rakiety kosmicznej i swojego czcigodnego poprzednika Konstantina Ciołkowskiego, kołyski, z której trzeba się wyprowadzić, aby stać się dorosłym.

To właśnie interesowało Korolowa: zainaugurowanie ery, w której przestrzeń kosmiczna stanie się dostępna. Zbliżenie ludzi do nieskończoności. To pragnienie nie było abstrakcyjne, Korolow realizował je od pierwszego dnia, odkąd został szefem biura projektowego NII-88, instytutu badawczego zajmującego się rozwojem broni rakietowej, nadzorowanego przez ministra obrony Dmitrija Ustinowa. Wiele ryzykując, Korolow nigdy nie zrezygnował ze swojego marzenia. Nawet wtedy, gdy nadeszły pierwsze niepowodzenia, kiedy program kosmiczny, na który wysoko postawieni wojskowi patrzyli niechętnym okiem, sprawiał wrażenie mało przydatnego do strategicznych celów Związku Radzieckiego. Nawet wtedy, gdy grożono mu powrotem do gułagu i oskarżono o przekierowanie zasobów z przemysłu wojskowego na jakieś pacyfistyczne zachcianki.

Mistrzowsko ukrywając swoje zamiary, Korolow zrobił dokładnie to, o co oskarżali go krytycy. Silniki zaprojektowane przez Walentina Pietrowicza Głuszkę, zdolne wynieść głowicę nuklearną na odległość 12 tysięcy kilometrów – RD-107 (napędzał R-7, pierwszą międzykontynentalną rakietę balistyczną w historii, ze Sputnikiem na górze) i RD-108 – wykorzystał do celów naukowych. Te cuda inżynierii wyprzedziły o ponad dziesięć lat silnik F-1 rakiety Saturn V, która wyniosła w kosmos statek Apollo 11 Armstronga, Aldrina i Collinsa, a ich ulepszone wersje napędzają do dziś wyrzutnie Sojuz. Choć potężne, nigdy nie wyniosły w powietrze rakiety ze śmiercionośną głowicą.

Gdy Chruszczow dowiedział się o wystrzeleniu na orbitę pierwszego sztucznego satelity, przerwał ważne spotkanie w Kijowie, aby poinformować o tym obecnych. Kilka dni później spotkał się z Korolowem i jego pracownikami. Oczywiście nie tylko po to, aby im pogratulować, ale także zamówić kolejny start na czterdziestą rocznicę rewolucji październikowej. Biorąc pod uwagę rozgłos, jaki wywołał lot Sputnika 1, nawet krytycy zostali ostatecznie przekonani, że misje niemające charakteru wojennego mogą być najlepszą reklamą ustroju komunistycznego. Dlatego kolejne przedsięwzięcie musiało być jeszcze bardziej spektakularne niż pierwsze. Korolow nie upadł na duchu. Od lat wiedział, kogo wysłać na misję między gwiazdy.

I właśnie udowodnił, że posiada klucze do nieskończoności.

Rozdział 2Osiemdziesiąt osiem minut, by zmienić świat. Jurij Gagarin

Drodzy przyjaciele, znani i nieznani, rodacy i ludzie ze wszystkich krajów i kontynentów!

Za kilka minut potężny statek kosmiczny zabierze mnie w odległe zakątki wszechświata. Pajechali!

Słowa przypisywane Jurijowi Gagarinowi, które miał wypowiedzieć przed startem 12 kwietnia 1961 roku

Czy zdawał sobie z tego sprawę? Nie ma żadnej pewności. Nie da się powiedzieć, czy robotnik wybrany do instalowania pirotechnicznych urządzeń zapłonowych[5] wiedział lub przynajmniej wyobrażał sobie, że swoją pracą rozpocznie najbardziej ambitną pielgrzymkę ze wszystkich: drogę w kosmos[6].

Jedna iskra w urządzeniach umieszczonych wewnątrz komór spalania rakiety R-7 i w środę 12 kwietnia 1961 roku, gdy w Moskwie była godzina 9.07, Jurij Aleksiejewicz Gagarin został wystrzelony w niebo. I jeszcze dalej.

Oznaczony kryptonimem „Kedr” (cedr) porucznik pilot radzieckich sił powietrznych Gagarin miał dwadzieścia siedem lat i był synem stolarza Aleksieja Iwanowicza Gagarina oraz robotnicy rolnej Anny Timofiejewny.

Statek kosmiczny, w którym siedział, nazywał się Wostok, po rosyjsku „wschód”, i nie wyglądał szczególnie imponująco. Była to metalowa kula niewiele większa od samego Gagarina (tak mała, że można powiedzieć, iż miał ją na sobie) i zawierająca tylko tyle, by utrzymać go przy życiu przez mniej więcej dwanaście dni. Napędzał ją ten sam typ rakiety R-7, który cztery lata wcześniej wyniósł na orbitę Sputnika 1.

Wostok nie mógł być pilotowany. Gagarin był jedynie pasażerem. Wszystko zostało obliczone i ustalone przez systemy naziemne: człowiek mógł kontrolować pozycję względem Ziemi i niewiele więcej. Ale na osiemdziesięcioośmiominutowy lot było to więcej niż wystarczające.

Statek nie posiadał nawet systemu ratunkowego. W ciągu pierwszych 100 sekund po starcie Gagarin mógł jeszcze katapultować się w fotelu przypominającym system stosowany w odrzutowcach i mieć nadzieję, że los będzie dla niego łaskawy. Gdyby coś poszło nie tak w ciągu następnych kilku minut przed wejściem na orbitę, nie miałby żadnych szans. Przy powrocie, na wysokości 7 kilometrów, będzie musiał się z Wostoka katapultować. W przeciwnym razie czekało go zderzenie z Ziemią i pożegnanie z życiem.

Podczas wczesnych etapów tego lotu Gagarin doświadczył przyspieszenia o sile prawie sześciokrotnie przekraczającej jego wagę i choć był dobrze wyćwiczony, na kilka sekund stracił przytomność. Ale audentes fortuna iuvat: odzyskał świadomość i znalazł się na orbicie.

W ciągu osiemdziesięciu ośmiu minut (stu ośmiu od startu do lądowania) okrążył Ziemię jeden raz[7]. Opuściwszy naszą planetę jako starszy porucznik, powrócił na nią jako bohater, opadając na spadochronie na oczach dwóch przerażonych wieśniaczek, matki i córki, na polu w okolicach Saratowa, tam, gdzie uczył się latać w aeroklubie.

Młody Orzeł, jak nazywał go Korolow, rozwinął skrzydła, by wlecieć do historii, majestatyczny jak cały naród. Na zawsze pozostanie pierwszym kosmonautą, pierwszym człowiekiem, który wyszedł poza ziemską atmosferę i okrążył nasz glob.

W mniej niż półtorej godziny perspektywa zmieniła się na zawsze. Dla wszystkich.

Narodziny gwiazdy

Sam Gagarin, gdy 12 kwietnia wyjrzał przez iluminator, nie mógł opanować wzruszenia. Chociaż jego podróż, podobnie jak wszystkie misje rozpoczęte w ciągu ostatnich czterech lat (pięć Sputników i trzy Łuny, pierwsze, które opuściły orbitę ziemską), potwierdziła radziecką dominację w kosmosie, to Ziemia widziana przez iluminator wydała mu się „błękitna, piękna i pozbawiona granic”.

Natychmiast po wylądowaniu Gagarin stał się postacią symboliczną, witaną jak brat w każdym zakątku globu. Podczas oficjalnej wizyty w pałacu Buckingham trzy miesiące po starcie udało mu się nawet nagiąć bardzo surowy protokół angielskiego dworu. Jedząc cytrynę po herbacie na oczach zszokowanej służby dworskiej, sprawił, że rozbawiona Elżbieta II, gotowa go naśladować, wykrzyknęła: „Dziś jemy w stylu Gagarina!”.

Zgodnie z ówczesnymi kronikami i mitologią Gagarin cechował się prostotą, miał otwarty uśmiech „złotego chłopaka”[8] i autentyczny sposób bycia. Mówiąc dokładniej, kosmiczny Młody Orzeł był tym wszystkim i czymś jeszcze więcej. Ukształtowały go lata poświęcenia, zaangażowania i oddania, które doprowadziły go od losu wiejskiego chłopaka wychowanego wśród okropieństw wojny do pracy odlewnika-formierza marzącego o lataniu, do czego dążył z taką wytrwałością, że umieścił na fotelu pilota poduszki, aby pomimo niskiego wzrostu (157 centymetrów) móc widzieć z kabiny pas do lądowania, zdać egzamin i uzyskać licencję pilota.

Został zauważony przez generała i bohatera Związku Radzieckiego Nikołaja Piotrowicza Kamanina szukającego kandydatów do najśmielszego wyzwania, jakie Chruszczow i ZSRR kiedykolwiek rzucili światu: jako pierwsi wysłać człowieka w kosmos.

Zwerbowany w pierwszej grupie śmiałków walczył o tytuł pierwszego kosmonauty z dwoma towarzyszami o wiele bardziej niezwykłymi niż on sam: dwudziestoczteroletnim Giermanem Stiepanowiczem Titowem, intelektualistą o atletycznej budowie ciała zdolnym z pamięci recytować Puszkina, i Grigorijem Grigorjewiczem Nielubowem, pilotem o wyjątkowych zdolnościach psychofizycznych, ale gorącym temperamencie. Sam Gagarin kilkakrotnie wspominał, że do samego końca nie wiedzieli, kto poleci. Jednak oficjalny dokument podpisany przez Kamanina ujawnia, że wybór został dokonany już 10 marca, miesiąc przed startem. Został on przekazany kandydatom dopiero wieczorem 8 kwietnia, cztery dni przed odlotem.

Gagarin został wybrany również ze względu na komunikatywność i umiejętność radzenia sobie w świetle reflektorów, może nawet pewną skłonność do koloryzowania przydatną, aby zaspokoić głodne sensacji media. Kamanin wiedział, że pierwszy kosmonauta, pomimo względnej „prostoty” swej misji, stanie się sławny na całym świecie.

Co więcej, Gagarin miał jedną cechę przesądzającą o wyborze: był synem ludu. Zgodnie z komunistyczną ideologią i propagandą posiadał idealny paszport na drogę do gwiazd. Podczas okupacji nazistowskiej w latach 1943–1945 egzystował w baraku o wymiarach trzy na trzy metry, dzieląc go z innymi, był także świadkiem deportacji dwóch ze swoich trzech braci do obozu pracy przymusowej.

Przeprowadziwszy się po wojnie do Gżacka, uczył się w szkole zawodowej przy miejscowej odlewni, z której przeszedł do szkoły technicznej w Saratowie, wyróżniając się kompetencjami i umiejętnościami. W Saratowie podczas niedziel poświęconych ochotniczej rekrutacji kadetów po raz pierwszy wsiadł na pokład samolotu Jak-18.

Od tamtego czasu jego droga na zawsze złączyła się z lotnictwem. Po ukończeniu w 1955 roku szkoły średniej uczęszczał do szkoły pilotażu w Orenburgu. W 1957 roku po raz pierwszy wystartował samodzielnie, pilotując samolot MiG-15, 5 listopada tego samego roku został porucznikiem Sił Powietrznych ZSRR, a w 1959 roku awansował na starszego porucznika. Kilka miesięcy później Korolow i Kamanin, który został mianowany szefem szkolenia, umieścili go wraz z dziewiętnastoma innymi wśród pierwszych kandydatów do lotu w kosmos. Po niezwykle wymagającej selekcji w styczniu 1961 roku Gagarin znalazł się wśród sześciu kandydatów do inauguracyjnej misji.

Symbol narodu, bohater ludu

Dla radzieckiej propagandy był tak cenną osobą, że podlegał stałej ochronie. W obawie, że jakiś wypadek mógłby zrujnować reputację żywego symbolu swego narodu, Gagarinowi zabroniono latać i przydzielono mu jedynie obowiązki reprezentacyjne. Nie było to łatwe dla orła z rozpostartymi skrzydłami.

Oczywiście była też rodzina: Walentina Goriaczewa, którą poznał jako kadet i zawsze uważał za miłość swojego życia. Legenda głosi, iż Gagarin był jej tak oddany, że gdy już stał się postacią ikoniczną, odrzucał zaloty beznadziejnie zauroczonej bohaterem Giny Lollobrigidy, jednej z najbardziej pożądanych kobiet tamtych czasów. Życie dało mu Walentinę, a każdego wieczoru, kiedy wracał z pracy, wręczał jej bukiet stokrotek. Wśród wielu pomników postawionych pierwszemu kosmonaucie po jego śmierci jest jeden szczególny, przed jego domem. Kamienny Jurij stoi, patrząc przed siebie. Za plecami ukrywa bukiet stokrotek dla swojej Walentiny.

Miał też córki Galinę i Jelenę. Jako wierzący prawosławny postanowił je ochrzcić przed historycznym startem, co pozostaje w sprzeczności z przypisywanym mu zdaniem, wypowiedzianym na orbicie, zaczerpniętym z Majakowskiego: „Tu na górze nie ma Boga”.

Po powrocie z misji z uporem walczył o przywrócenie do służby jako kosmonauta i odzyskanie prawa do latania. Powiodło mu się. W 1964 roku, kilka miesięcy po tym, jak został mianowany zastępcą dyrektora kosmonautycznego centrum szkoleniowego, został przywrócony do służby jako pilot myśliwca.

Tym razem jednak sukces okazał się dla niego zgubny.

27 marca 1968 roku, być może z powodu błędu wieży kontrolnej w bazie Czkałowsk, MiG-15 UTI numer 625, na którym trenował, przeleciał niebezpiecznie blisko innego samolotu. Nie jest pewne, czy był to identyczny MiG-15 czy naddźwiękowy Suchoj Su-11, ale nie ma to większego znaczenia. Samolot z Gagarinem i pilotem instruktorem pułkownikiem Władimirem Sierioginem wpadł w korkociąg. Ze względu na niski pułap lotu piloci nie byli w stanie odzyskać kontroli nad maszyną. Kilkadziesiąt lat później analiza wypadku opublikowana przez Roskosmos, Rosyjską Agencję Kosmiczną, wykazała, że mając do wyboru katapultowanie się i rozbicie maszyny we wsi Nowosielowo, Gagarin i Sieriogin zdecydowali się zrobić wszystko, by uratować mieszkańców.

Bohater nad bohaterami został pochowany w nekropolii pod murami Kremla. Dziś nie ma załogi astronautów czy kosmonautów, którzy odlatując rosyjskim statkiem kosmicznym, nie przyszliby najpierw do jego grobu, aby złożyć przy nim kwiaty. Nie ma miejsca w kosmosie, w którym przebywałby kosmonauta niemający przy sobie zdjęcia Jurija Aleksiejewicza Gagarina.

Pablo Picasso zadedykował mu sitodruk, oddawał mu hołd świat muzyki: Jean Michelle Jarre (Métamorphoses), PJ Harvey (Rid of Me), Claudio Baglioni (Solo). Istnieją pomniki, nagrody i stadiony poświęcone jego pamięci.

Przede wszystkim jednak jest pierwszym kosmonautą, którego nazwisko nosi asteroida 1772-Gagarin i rozległy krater po ciemnej stronie Księżyca. Są tam, w kosmosie. Ten nowy horyzont, który pozwolił mu jako pierwszemu, nawet wtedy, gdy Kennedy i Chruszczow sugerowali coś całkiem innego, spojrzeć poza wszelkie granice. I wykrzyczeć światu „Pajechali!”. Jedziemy.

Rozdział 3Pierwszy marzyciel. Konstantin Ciołkowski

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

[1] Zob. Emilio Cozzi, Il 4 ottobre di 60 anni fa ci fu il lancio dello Sputnik 1, „Wired”, 4 października 2017.

[2] Tom Wolfe, La stoffa giusta, Milano 1981.

[3] Przemówienie Kennedy’ego nosi oficjalny tytuł We choose to go to the Moon, dostępne online na YouTube.

[4] Tom Wolfe, La stoffa giusta…

[5] PZU, skrótowiec od pirozażigatielnoje ustrojstwo. Chodzi, mówiąc prościej, o potężną petardę.

[6] Wyrażenie „droga w kosmos” celowo przywołuje tytuł autobiografii Jurija Gagarina opublikowanej w Moskwie w 1961 roku. W polskim przekładzie Czesława Czarnogórskiego ukazała się ona w roku 1981.

[7] Na YouTube można znaleźć film Christophera Rileya First Orbit (2011), w którym przedstawiona jest rekonstrukcja lotu Gagarina za pomocą materiałów z epoki i nagrań z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej.

[8] Tę opinię na temat Gagarina przypisywaną W. Guliawowi przytacza W. Ponomariewa w pracy Żenskoje lico kosmosa (Kobiece oblicze kosmosu) opublikowanej w Moskwie w 2002 roku.