Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie amerykańskich plemion - David Treuer - ebook

Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie amerykańskich plemion ebook

Treuer David

4,0

Opis

Historia Indian pełna jest dramatycznych wydarzeń i bohaterów o poetyckich imionach. Jednak wielcy wodzowie pykający fajkę pokoju należą już do przeszłości (a może raczej do naszych fantazji o przeszłości). Życie ich potomków we współczesnych rezerwatach jest znacznie mniej romantyczne, choć nadal budzi wiele emocji. David Treuer, członek plemienia Odżibuejów i ceniony powieściopisarz, dorastał w rezerwacie Leech Lake, ale wykształcenie zdobywał na „białych” uniwersytetach. Dzięki temu potrafił pogodzić dwie perspektywy, uczestnika i obserwatora, co w połączeniu z niezwykłym talentem narracyjnym, poczuciem humoru i otwartością dało wspaniałe efekty. „Witajcie w rezerwacie” to książka, która przeprowadzi nas przez meandry historii, wyjaśni znaczenie kolejnych traktatów, wytłumaczy skomplikowane rozwiązania prawne obowiązujące w rezerwatach, poda główne przyczyny napięć między Indianami a nie-Indianami. A przede wszystkim pozwoli nam zobaczyć, jak dziś żyją mieszkańcy rezerwatów, jak radzą sobie z biedą, przestępczością, jak łączą tożsamość indiańską z amerykańską i jak walczą o zachowanie swojego dziedzictwa.

„Dorastanie w rezerwacie Odżibuejów w Minnesocie sprawiło, że Treuer może odrzucić stereotypy dotyczące życia Indian i przedstawić własną historię – pełną pasji, barwną, wnikliwą.” „The New Yorker”

„Niepodległość, prawa plemienia, jego system sprawiedliwości, edukacja, język i asymilacja – Treuer wyjaśnia to wszystko, łącząc historię zbiorowości z tą osobistą, własną.” David Ulin, „Los Angeles Times”

„Ta książka w błyskotliwy sposób łączy dziennikarstwo, historię i osobiste wspomnienia. […] Przekaz Treuera – obraz dzisiejszego życia w rezerwacie – to nie opowieść o porażce czy upadku, lecz o cudownym przetrwaniu.” Greg Sarris, „San Francisco Chronicle”

„Treuer widzi biedę, przemoc i alkohol, ale też wielkie piękno jednych z ostatnich miejsc niedotkniętych konsumeryzmem. Słucha historii swoich ludzi, opowiadających we własnym języku, i widzi dumę ocalałych.” Neal Conan, National Public Radio

„Treuer łączy reportaż z osobistymi wspomnieniami, by pokazać, jak naprawdę wygląda życie w rezerwacie. To nie wylęgarnia patologii ani schronienie dla natchnionych, zakochanych w przyrodzie stoików, jak często myślą nie-Indianie […]. Barwna, wciągająca i ostatecznie pełna nadziei książka.” Kate Tuttle, „Boston Globe”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (23 oceny)
7
10
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yenneferinred

Całkiem niezła

ciekawa pozycja
00
FannyBrawne

Dobrze spędzony czas

Rzetelna, wartościowa pozycja. Przedstawione tu życie jest trudne, ale i piękne.
00
bicyklkrzych

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam tę publikację, zawierająca bardzo ciekawe relacje z życia iIndian z Ameryki Północnej na przekazanych im w zarząd terenach nazywanych przez nas potocznie rezerwatami. Historia pełna wartkiej narracji z życia różnych ważnych dla tej kultury postaci, które przyczyniły się do ubarwienia przekazu o codziennej walce o prawa do instnienia wśród społeczności białych Amerykanów. Dla mnie jest to książka przybliżająca kulturę i obyczajowość współcześnie żyjących mieszkańców, których historia sięga tak Dalego w głąb przeszłości.
00

Popularność




SERIA AMERYKAŃSKA

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów

David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija

Kim Gordon Dziewczyna z zespołu

Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach

Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze. Amerykańska droga do oświecenia

Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu

James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły

Patti Smith Pociąg linii M

Billie Holiday William Dufty Lady Day śpiewa bluesa

Dan Baum Dziewięć twarzy Nowego Orleanu

Jill Leovy Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce

Brendan I. Koerner Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego

Hampton Sides Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę

Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji

S. C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej

Jon Krakauer Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim

James McBride Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul

Dan Baum Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę

Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka

David McCullough Bracia Wright

Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę

Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci

Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA

Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)

Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje

Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)

Andrew Smith Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię

Nikki Meredith Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła

Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę

Patti Smith Rok Małpy

Magda Działoszyńska-Kossow San Francisco. Dziki brzeg wolności

DAVID TREUER

WITAJCIE W REZERWACIE

Indianin w podróży przez ziemie amerykańskich plemion

Przełożył Maciej Świerkocki

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Rez Life: An Indian's Journey Through Reservation Life

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Francis Miller / The LIFE Picture / Getty Images

Copyright © 2011 by David Treuer

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2020

Copyright © for the Polish translation by Maciej Świerkocki, 2020

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Marta Höffner

Redakcja merytoryczna Bartosz Hlebowicz

Korekta Katarzyna Juszyńska, Iwona Łaskawiec

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-027-9

Rezerwaty indiańskie w Minnesocie i Wisconsin

Mapa Stanów Zjednoczonych, przedstawiająca lokalizację ponad trzystu rezerwatów indiańskich

Pamięci Rona LaFriniere’a, Eugene’a Seelye’a, Thomasa Stilldaya juniora i Arta Kocha

Dla Elsiny, Noki i Bine’a

Jesse Seelye w federalnym zakładzie karnym w miejscowości Florence w stanie Kolorado, 2010; zdjęcie publikowane dzięki uprzejmości Jesse’ego Seelye’a

Wstęp

Niedaleko źródeł rzeki Missisipi, w północnej części stanu Minnesota, stoi tablica informacyjna. Łatwo ją przeoczyć, jadąc samochodem – drzewa, które wkraczają na pola, oraz wysoka trawa, porastająca rowy na poboczach, mogą latem zasłonić napis, zimą zaś, gdy rowy wypełnia odgarnięty z drogi śnieg, tablica czasem stapia się ze śnieżnym otoczeniem i wtedy w ogóle jej nie widać. Ale bez względu na to, czy jest widoczna, czy nie, napis na niej głosi: „WITAJCIEW REZERWACIE LEECH LAKE, OJCZYŹNIE MIEJSCOWEJ GRUPY ODŻIBUEJÓW. PROSIMY NIE ŚMIECIĆ I DBAĆ O NASZE ZASOBY NATURALNE. ABY POLOWAĆ, ŁOWIĆ RYBY I ZAKŁADAĆ SIDŁA NA TERENIE REZERWATU, NIE SĄ WYMAGANE SPECJALNE ZEZWOLENIA”.

Jeżeli jedziesz samochodem – a ponieważ jesteśmy w Ameryce, najprawdopodobniej podróżujesz właśnie takim środkiem lokomocji – napis znika ci wkrótce za plecami i błyskawicznie o nim zapominasz. A jednak życie po tamtej stronie tablicy różni się od życia po tej, chociaż tak naprawdę trudno konkretnie określić czym. Krajobraz się nie zmienia. Sosny, bagna, pola pełne skoszonego siana i porozrzucane tu i ówdzie jeziora, przypominające klejnoty wśród drzew, można znaleźć i tutaj, i tam. Domy w rezerwacie właściwie nie wyglądają inaczej, są może tylko trochę mniejsze i trochę bardziej zniszczone. Inaczej wyglądają jednak dzieci bawiące się przy drodze. Mają ciemniejszą karnację. A samochody są przeważnie starsze. Zauważymy też może jeszcze jedną różnicę…

Tego rodzaju napisy informacyjne można zobaczyć w całych Stanach Zjednoczonych. Mamy mniej więcej trzysta dziesięć rezerwatów dla Indian – mniej więcej, bo Bureau of Indian Affairs (BIA, Biuro do spraw Indian) nie wie dokładnie, ile ich jest (mówi to może coś o BIA – albo o tym, w jaki sposób tworzono indiańskie enklawy). Nie wszystkie pięćset sześćdziesiąt cztery plemiona uznawane przez rząd federalny żyją na wydzielonych dla nich terenach, nie każdy Indianin mieszka więc w rezerwacie, ale Indianie zamieszkują je wszystkie i w każdym stoją podobne tablice. Terytoria plemienne istnieją w wielu krajach, między innymi w Brazylii, Afganistanie i Pakistanie, lecz takie rezerwaty indiańskie, jakie znamy dziś, znajdziemy wyłącznie w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Podobne napisy jak ten z Leech Lake można oglądać w ponad trzydziestu stanach, obejmujących w większości ziemie, które Europejczycy zasiedlili najpóźniej: na Wielkich Równinach, na Południowym i Północnym Zachodzie oraz wzdłuż granicy kanadyjskiej od Montany po Nowy Jork. Rezerwatowe tablice informacyjne spotkacie na pustyni, w Badlands w Dakocie Południowej, na przedmieściach Green Bay i w zasięgu mgiełki wodospadu Niagara. Kilka rezerwatów jest ogromnych. W Stanach Zjednoczonych aż dwanaście z nich ma większy obszar niż Rhode Island, a dziewięć niż Delaware (podobno nazwa tego stanu pochodzi od plemienia Indian wypartego z tamtejszych ziem[1]). Inne są tak maleńkie, że sama tablica z napisem wydaje się większa od terytorium, które oznakowuje. Większość rezerwatów klepie biedę, kilka się wzbogaciło. W 2007 roku Seminole wykupili franczyzę Hard Rock Café, a Oneidowie z Wisconsin pomogli wyremontować boisko Lambeau w Green Bay – toteż ilekroć Brett Favre (który twierdzi, że w jego żyłach płynie krew Czikasawów) zaliczał tam przyłożenie jako gracz Packersów, Jetsów czy Vikingsów z Minnesoty, to zdobywał punkty dla swojej drużyny w świetle reflektorów przykręconych przez oneidzkich monterów, a oklaskujący go kibice siedzieli na ławkach zamontowanych również przez Oneidów na stadionie położonym niedaleko siedziby ich plemienia.

Rezerwaty indiańskie i ci z nas, którzy w nich mieszkają, są równie charakterystyczni dla Ameryki jak szarlotka, bejsbol i samochody z potężnymi silnikami. Jednak w przeciwieństwie do szarlotki Indianie przyczynili się do narodzin Stanów Zjednoczonych. Na przykład Oneidowie byli sprzymierzeńcami armii rewolucyjnej, karmili amerykańskich żołnierzy w Valley Forge i dopomogli im pokonać Brytyjczyków w kolonii Nowy Jork, a Konfederacja Irokezów stała się jednym z wielu modeli organizacji państwowej, na której wzorowali się autorzy Konstytucji. Z systemu irokeskiego czerpali też Marks i Engels, którzy w swoich pismach rozwinęli indiańską teorię komunizmu. Nieproporcjonalnie do swojej liczebności Indianie uczestniczyli we wszystkich amerykańskich wojnach, począwszy od pierwszej z nich, a skończywszy na tej, którą toczymy w chwili, gdy piszę te słowa – 27 lipca 2007 roku do domu w Bemidji w stanie Minnesota powrócili po trwającej dwadzieścia dwa miesiące służbie w Iraku ostatni żołnierze kompanii Able z drugiego batalionu 136 Połączonego Pułku Piechoty. Podczas wojny w tym kraju kompania Able była oddziałem najczęściej wykorzystywanym do działań operacyjnych, walczyła także w Afganistanie i Bośni. Niektórzy jej żołnierze są Indianami pochodzącymi z rezerwatów w północnej Minnesocie.

Mimo że Indianie byli znaczącą dla amerykańskich interesów grupą etniczną, większość mieszkańców USA nigdy w życiu nie pozna żadnego Indianina osobiście i nie spędzi w rezerwacie ani jednej chwili. Ziemie indiańskie zajmują dwa i trzy dziesiąte procent terytorium Stanów Zjednoczonych. Stanowimy niewiele ponad dwa miliony ludności (czyli znacznie więcej niż niecałe dwieście czterdzieści tysięcy w roku 1900), łatwo jest więc trzymać się z dala zarówno od nas, jak i od rezerwatów. Mimo to Indianie – będący częścią historii Ameryki, poczynając od pierwszego Święta Dziękczynienia, „bostońskiej herbatki”, Szalonego Konia, bitwy nad Little Bighorn i śmierci Custera – rozbudzili wyobraźnię białych. Kasyna indiańskie, które wyrosły z rozświetlających preriowe stany maleńkich sal do gry w bingo, to dzisiaj wielki biznes, wart czternaście miliardów dolarów rocznie. Żaden obywatel Stanów Zjednoczonych nie może o sobie powiedzieć, że nie ma z nami nic wspólnego – od dzieci w szkole, uczących się o historii narodzin swojego kraju, po miliony dorosłych Amerykanów, którzy przegrywali (a czasem wygrywali) pieniądze w indiańskim kasynie.

Indianie porywali jednak nie tylko wyobraźnię białych – bo porywali ich samych, i to dosłownie. Na przykład w roku 1790 zaledwie dziesięcioletni wówczas John Tanner został uprowadzony ze swojego rodzinnego domu w Kentucky przez Szaunisów, którzy później sprzedali go rodzinie odżibuejskiej jako niewolnika. Tanner powędrował z nią na północ i zachód, aż do brzegów rzeki Little Saskatchewan (moje plemię zwano też po angielsku Chippewa albo Chippeway, my jednak nazywamy się Odżibuejami). Spędził wśród nas całe życie i ożenił się z Odżibuejką. Ze swoją biologiczną rodziną nawiązał kontakt już jako dorosły mężczyzna, lecz nie czuł się dobrze na wschodzie i wrócił do swojego indiańskiego domu najszybciej, jak tylko mógł. Znana jest też historia Mary Jemison, która w 1758 roku również została porwana przez Szaunisów wraz ze swoimi braćmi i sąsiadem. Jej brata i jeszcze jednego więźnia oskalpowano w drodze do fortu Duquesne (dzisiejszego Pittsburgha), ale Mary przeżyła i wyszła potem za Delawara. Bała się, że biali ją odbiją, przeniosła się więc wraz z mężem do doliny Genesee na północy dzisiejszego stanu Nowy Jork. Kiedy zmarł jej mąż, poślubiła kolejnego Indianina, tym razem z ludu Seneków, i miała z nim dużo dzieci. Nigdy nie powróciła „na łono białej społeczności”, podobnie jak wielu porwanych, którzy woleli spędzić życie wśród Indian.

Do dziś potwierdza to wielu ludzi, których losy w jakiś sposób splotły się z indiańskimi. Mój ojciec, gdy w 1938 roku udało mu się uciec z Austrii i uniknąć Holokaustu, wyjechał z rodzicami do Stanów Zjednoczonych. Długo wędrował po Ameryce, ożenił się, spłodził troje dzieci i osiadł w końcu na stałe tuż przy granicy rezerwatu Leech Lake w północnej Minnesocie – bo dopiero w tym miejscu po raz pierwszy w życiu poczuł się bezpiecznie. Mało tego, był przekonany, że razem z przyjaciółmi i ze swoją nową rodziną znalazł coś, czego mu dotąd brakowało. Poświęcił (i nadal poświęca) swój czas społeczności, którą uznał za własną, i wciąż opowiada o prawach Indian i należnym im szacunku równie płomiennie jak wówczas, kiedy osiedlił się na indiańskiej ziemi w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Wiele osób (zarówno Indian, jak i nie-Indian) uważa, że opowieść o życiu w rezerwacie nie może być piękna, bo ono zwykle kojarzy się wszystkim z tragedią. Ludzie myślą najczęściej o tym, co straciliśmy albo jak udało nam się przetrwać. Rezerwatowe życie opisuje się na ogół jako krótkie, ciężkie, naznaczone przemocą, narkotykami, przestępczością i ubóstwem. Statystycznie akty przemocy dokonywane przez białych na Indianach zdarzają się dziesięciokrotnie częściej niż dokonywane przez białych na białych. Do przemocy wśród Indian dochodzi niewiele rzadziej; w 2006 roku policjanci z rezerwatu Red Lake przyjęli więcej zgłoszeń na telefon alarmowy 911 niż w całym hrabstwie Beltrami, dziesięciokrotnie ludniejszym niż Red Lake. Maleńką wioskę, z której pochodzi moja rodzina, zamieszkiwało, procentowo rzecz biorąc, najwięcej kryminalistów w całym stanie – podobno jeden na sześciu mieszkańców Beny (wioski o populacji liczącej sto czterdzieści osób) spędził w więzieniu więcej niż dziesięć lat. Indiańscy mężczyźni dożywają średnio sześćdziesiątego czwartego roku życia. Biały sześćdziesięciopięciolatek przechodzi zwykle na emeryturę, Indianin może natomiast mówić o szczęściu, jeśli w ogóle dożyje wieku emerytalnego. Średni roczny dochód na rodzinę wynosi w moim rezerwacie dwadzieścia jeden tysięcy dolarów, ale na przykład w niektórych indiańskich enklawach Dakoty Północnej i Dakoty Południowej ledwo, ledwo przekracza dziesięć tysięcy – tymczasem średni dochód na rodzinę w Stanach Zjednoczonych wyniósł w 2008 roku pięćdziesiąt dwa tysiące dwadzieścia dziewięć dolarów. Dla wielu mieszkańców indiańskich terytoriów życie nie jest zatem usłane różami.

Jeśli główny wątek opowieści o życiu w rezerwacie dotyczy zwykle powiązanych z nim trudów i przeciwności, to wątkiem pobocznym jest konflikt. Historia Indian pojmowana jest zwykle jako historia walk przeciwko białym – albo przeciwko wszystkim. Takie podejście dodatkowo wzmacniają jeszcze wyidealizowane legendy (uwielbiane na równi przez Indian i białych), mówiące o tym, jak to Indianie rzekomo „żyli sobie spokojnie w Nowym Świecie, a tu biali nagle i przemocą ich z niego wydymali, bo Indianie nie mieli jak się bronić, no i ojej, jaka szkoda, oni byli przecież tacy strasznie szlachetni”. Dzieje tubylczych Amerykanów przedstawia się najczęściej w formie bilansu zysków i strat, z jednej strony wymieniając pozytywne indiańskie wartości i nasz udział w powstaniu nowego państwa, z drugiej zaś nieuczciwość i zbrodnie białych przybyszów. Na przykład:

Tubylczy Amerykanie

Anglo-Amerykanie

dali żywność i schronienie Pielgrzymom,

dali Indianom koce z zarazkami ospy,

dali Europejczykom kukurydzę, dynie, pomidory i czekoladę,

dali Indianom „wodę ognistą”,

kochają Matkę Ziemię,

niszczą Matkę Ziemię,

są zwolennikami życia we wspólnocie i wzajemnej pomocy,

są zwolennikami kapitalizmu,

zostali siłą zmuszeni do życia w rezerwatach,

zostali zmuszeni do życia na przedmieściach i w miastach,

podpisywali traktaty w dobrej wierze.

łamali traktaty w złej wierze.

Ten bilans nie wyczerpuje jednak historii Indian. Rezerwaty i zamieszkujący je Indianie nie są po prostu tylko ofiarami białego molocha, a w rezerwatach znajdziemy coś więcej niż blizny, łzy, krew i szlachetną nostalgię. W indiańskim życiu jest piękno, a także sens i długie dzieje wzajemnych relacji. Kochamy nasze rezerwaty.

W porównaniu z innymi moje plemię ma się całkiem nieźle. Odżibueje są z jednej strony liczni, a z drugiej zapoznani i niedoceniani. Początkowo mój lud, należący do algonkińskiej rodziny językowej, która obejmuje między innymi Kri, Pekotów, Passamaquody i Delawarów, zamieszkiwał Wschodnie Wybrzeże, potem jednak rozpoczął powolną migrację na zachód, zanim jeszcze pierwsi biali postawili stopę na kontynencie amerykańskim. W języku odżibuejskim (ojibwe) wciąż słychać ślady naszego nadmorskiego pochodzenia. Istnieją w nim słowa oznaczające fokę, wieloryba i bajgiel, chociaż tam, gdzie dziś mieszkamy, nie używa się ich już zbyt często. Migracja Odżibuejów trwała kilka stuleci; legenda głosi, że plemię realizowało wizję jednego ze swoich członków, który marzył o tym, abyśmy przenieśli się na zachód, tam, gdzie jedzenie rośnie na wodzie. To chyba jedna z najdziwniejszych przepowiedni lub też proroczych wskazówek, jakie przekazała nam historia, naprawdę żyjemy bowiem dzisiaj w krainie dzikiego ryżu, który przecież rośnie w wodzie. Zajmujemy ziemie wokół Wielkich Jezior, od wschodnich rubieży Toronto do Montany na zachodzie i Chicago na południu, aż po samo podbrzusze Zatoki Hudsona. Jesteśmy najliczniejszym ludem indiańskim w Ameryce Północnej, chociaż nie w Stanach Zjednoczonych. W USA najwięcej jest Czirokezów.

I chociaż byliśmy zabijakami i zabieraliśmy imiona pokonanym – a walczyliśmy z Irokezami, Saukami, Lisami czy osławionym Siuksami i odnosiliśmy nad nimi zwycięstwa – to świat właściwie nie zna nas od tej wojennej strony. Tymczasem ziemie, które obecnie zajmujemy – lasy położone na północy Minnesoty, Wisconsin i w północno-zachodniej części prowincji Ontario – zamieszkiwali niegdyś Siuksowie, zapewne najsłynniejsi indiańscy wojownicy. Wyparliśmy ich jednak na równiny, gdzie całkiem dobrze dawali sobie radę i zaczęli polować na bizony. Może właśnie tu leży pies pogrzebany – bo malowniczy Siuksowie polują konno na wielkie bizony, a nudni Odżibueje wkładają rakiety śnieżne i zastawiają sidła na zające. Siuksowie podbili masowy, popkulturowy rynek jako plemię najbardziej cool spośród Indian. Nosili także obrazowe imiona. Wodzowie Siuksów to choćby Szalony Koń, Siedzący Byk albo Czerwona Chmura, a w moim plemieniu znajdziemy takie nazwy, jak Łajno Łosia, Mały Francuz, Płaskie Usta, Zły Chłopak, Żółta Głowa i Dziura w Dniu; chociaż mieliśmy też wodza, który zwał się Biała Chmura, co przecież brzmi prawie tak cool jak Czerwona Chmura. Wszyscy Odżibueje byli twardzielami, ale żaden facet zwany Zajęczym Sercem nie sugeruje zawadiaki i nie stanie się dla nikogo wzorem do naśladowania. To prawda, że w naszych imionach często słychać takie słowa jak „wiatr” albo „niebo”, co może się wydawać fajne. Ale Wielki Wiatr, Wiejący Wiatr czy nawet Piękny Dzień (chociaż uważam te imiona za jedne z najpiękniejszych, jakie można spotkać wśród Indian) trudno porównać z Ludzkim Zabójcą (Czirokezi) czy Niszczycielem Miast (Senekowie).

Wydaje mi się, że to dar od losu, ponieważ właściwie niewiele o nas pisano – znacznie częściej o Apaczach, Komanczach, Czarnych Stopach, Siuksach czy Nezpersach. Dlatego udało nam się uniknąć najazdu amatorów indiańskiego stylu życia i „sępów kulturowych”, kto bowiem chciałby zostać Indianinem, który nie ma konia, mieszka na bagnach, poluje na bobry i nie nosi wyrafinowanych geometrycznych ozdób z koralików ani odlotowych pióropuszy? Zwycięzca, jak to się mówi, bierze jednak wszystko, i to zwycięzca zyskuje u nas prawo nadawania imion. Wiele plemion musi po dziś dzień dźwigać ciężar nazw, które nadali im Odżibueje. Na przykład nazwa Siuksów to podobno skrót od słowa Naadwesiwag („węże”)[2], będącego eufemistycznym określeniem wroga. Nazwa Winnebagowie także pochodzi z języka odżibuejskiego, od słowa Wiinibiigoog („Ludzie Znad Brudnej Wody”), a Eskimosi to przekształcona nazwa Eshkimoog („Pożeracze Surowego Mięsa”).

Nasze rezerwaty (reservations) znajdują się w Michigan, Wisconsin, Minnesocie, Dakocie Północnej i Montanie. Rezerwaty Odżibuejów (reserves), jak nazywano je kiedyś w Kanadzie, choć dzisiaj wobec Indian używa się tam określenia „Pierwsze Narody”, znajdziemy też w prowincjach Quebec, Ontario, Manitoba, Saskatchewan i Alberta. Niektóre z nich, maleńkie, można obejść w godzinę. Inne, jak Red Lake, są znacznie bardziej rozległe; rezerwat Red Lake jest większy niż Rhode Island. W rezultacie populacja Odżibuejów jest bardziej zróżnicowana niż większość innych plemion: znajdziemy wśród naszych „Indian buszu”, mieszkających w kanadyjskich rezerwatach, do których w lecie można dotrzeć wyłącznie hydroplanem, w zimie zaś po lodzie, ale i duże (a także relatywnie zamożne) społeczności korporacyjne, jak w Mille Lacs w środkowej Minnesocie. Mamy współplemieńców, którzy znają tradycyjny odżibuejski sposób życia i nadal go praktykują – zastawiają sidła, polują i łowią ryby, a do tego są katolikami. Znajdują się wśród nas również prawnicy i lobbyści, którzy przestrzegają odżibuejskich tradycji i obrzędów. Przez ziemie Odżibuejów można wędrować całymi dniami, a nawet tygodniami – po lasach wokół Wielkich Jezior, tajgach środkowej Kanady, obrzeżach Wielkich Równin i kanadyjskich wyżynach. Moim zdaniem zamieszkujemy kilka najpiękniejszych miejsc na świecie.

Jesteśmy też znani jako utalentowani rękodzielnicy. Wyrabiamy między innymi piękne kanu z kory brzozowej, prawdziwe dzieła sztuki rzemieślniczej – jedno takie ważące trzysta funtów i długie na trzydzieści stóp kanu może pomieścić dwunastoosobową załogę oraz trzy tysiące funtów ładunku. Kiedy kwitł handel futrami, nasze łodzie przebywały Jezioro Górne w drodze do Montrealu, wyładowane belami futer z bobrów. Wytwarzaliśmy też i nadal wytwarzamy rakiety śnieżne, a kolcami ursona zdobimy wyroby ze skóry i z kory brzozowej. Nauczyliśmy się nawet, jak gotować jedzenie na otwartym ogniu, chociaż nie znaliśmy metali ani garncarstwa.

Wprawdzie, jako się rzekło, nie jesteśmy częścią amerykańskiej świadomości społecznej w takim stopniu, jak powiedzmy, Siuksowie czy Irokezi, lecz wzbogaciliśmy trochę angielszczyznę. Z języka Odżibuejów, wymienionego kiedyś w Księdze Rekordów Guinnessa jako najtrudniejszy język świata, weszły do angielskiego takie słowa jak „mokasyn”, „tobogan”, „wigwam”, „łoś”, „totem” i „muskeg” (rodzaj torfowiska). Zbudowaliśmy nawet jedno słowo złożone – my daliśmy musk (piżmo), które pochodzi od naszego mashkiig (bagnisko), angielszczyzna dodała zaś słowo rat (szczur), i tak powstało określenie muskrat (szczur piżmowy), oznaczające żyjącego na terenach podmokłych gryzonia, który rzeczywiście do złudzenia przypomina szczura. Trudno o lepszy przykład wymiany kulturowej. Z kolei przez długie lata handlu z Francuzami przejęliśmy od nich tylko dwa słowa: cochon, czyli świnia, które u nas zmieniło się w kookoosh, i bonjour, które przekształciliśmy w używane też na powitanie boozhoo, czyli „cześć”.

No i odznaczamy się jeszcze poczuciem humoru. Naprawdę, choć muszę tu dodać, że osobiście należę chyba do mniej dowcipnych Odżibuejów. Zabawny jest natomiast John Buckanaga (co znaczy „Ten, Który Wygrywa”; oto kolejny przykład ekscentrycznego odżibuejskiego przydomka) z rezerwatu White Earth. Pewnego razu wziął udział w seniorskim turnieju golfa (tylko dla Indian) w rezerwacie Fond du Lac koło Duluth i rywal spróbował mu popsuć ważne uderzenie, zagadując go w następujący sposób:

– Hej, John, starzejesz się… Łykasz już viagrę?

Na to John Buck:

– Jasne. Pewnie, że tak.

– A czy działa?

– No chyba. Bo już nie moczę sobie butów, jak sikam. – Co powiedziawszy, posłał piłeczkę jednym uderzeniem na odległość dwustu dwudziestu jardów.

Przytoczona anegdota prowadzi nas z kolei do stoicyzmu. O Odżibuejach raczej nikt nie pisze jako o stoikach. W ogóle, jak już wspomniałem, niewiele się o nas pisze, a większość moich współplemieńców nie ma absolutnie nic przeciwko temu. W przeszłości jednak obdarzano nas różnymi smakowitymi epitetami. Jak stwierdził jeden autor: „Jest to rasa dzika, barbarzyńska i ciemna, pozostająca być może bardziej niż inne ludy pod wpływem swoich wodzów, szamanów i proroków”. Nie mogę się jednak z nim zgodzić.

*

Trzeciego sierpnia 2007 roku minąłem jedną z tablic na południowej granicy rezerwatu w drodze powrotnej do Beny, naszej rodzinnej wioski. Dzień wcześniej mój dziadek popełnił samobójstwo. Eugene William Seelye, osiemdziesięciotrzyletni weteran wojenny, uczestnik walk w Normandii w 1944 roku i bitwy o Ardeny, człowiek, który tylko raz w życiu opuścił rezerwat i poprzysiągł, że już nigdy więcej tego nie zrobi, strzelił sobie w głowę i skonał samotnie na podłodze sypialni w swoim domu.

Nie był osobą łatwą we współżyciu. Nie należał do tych miłych, nieco bojaźliwych, gadatliwych i skwapliwie opowiadających świńskie dowcipy Indian starszego pokolenia, których widuje się na powwow[3] w czasie świąt albo w przychodni u lekarza. Nie był stereotypowym, tradycjonalistycznym członkiem starszyzny, do którego młodzież zwraca się licznie po pochwały i rady; nie był też klasycznym Indianinem z lasu, który zabierze cię na polowanie i cierpliwie wyjaśni, jak podchodzić kaczki i gdzie szukać najlepszych grzybów. Kiedy byłem dzieckiem i wracaliśmy z kuzynami do domu z zabawy na świeżym powietrzu, dziadek najczęściej mówił: „Wypieprzajcie stąd”. Każdy wam powie, że był to oschły twardziel.

Taką opinię umacniał też jego wygląd. Był szczupły i długonogi. Niezbyt wysoki, sprawiał jednak wrażenie dryblasa. Nigdy nie zmienił fryzury. Długie, gęste, najpierw czarne, potem szpakowate, a wreszcie całkowicie siwe włosy zaczesywał zawsze do tyłu i smarował brylantyną jak Elvis. Na prawie każdym zdjęciu pozuje bez koszuli. Był twardy, o tak. Ze wszystkich ludzi, których w życiu poznałem, tylko u niego na ścianie w domu wisiała prawdziwa szabla. W naszej rodzinie mówiło się, że zabrał ją zabitemu hitlerowskiemu oficerowi. Byłem już nastolatkiem, gdy znalazłem w sobie dość odwagi, żeby zapytać go, czy rzeczywiście zdobył tę broń na Niemcu w czasie wojny. „A skąd, do cholery – odparł. – To szabla Rycerzy Kolumba[4]. Nie jest prawdziwa”. Spytałem, skąd ją ma. „Dałem za nią lugera”. Zainteresowałem się więc, skąd miał tego lugera. „A jak ci się wydaje, chłopcze? Zastrzeliłem jednego Niemca i mu go odebrałem”.

Nie byliśmy blisko ze sobą, kiedy dorastałem. Bałem się dziadka. Nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. Nie tylko ja czułem się jakiś mniejszy w obliczu jego gniewu, porywczości i wiecznego niezadowolenia. Nie był zbyt rozmowny. Moja mama, będąc jeszcze dziewczynką, często widziała, jak dziadek pracuje bez koszuli; zauważyła bliznę na jego barku i zapytała, skąd się wzięła. „To rana z wojny”, powiedział jej wtedy tylko tyle. Nie dodał, że już po lądowaniu w Normandii, bitwie o Ardeny i wielu innych potyczkach we Francji i w Belgii razem ze swoim patrolem przeszedł kiedyś niemiecką granicę pod Akwizgranem, mniej niż pół mili od miasta, w którym na tronie cesarskim zasiadał Karol Wielki. Nie wspomniał też, że idący przed nim facet, który nazywał się Van Winkle i pochodził z Arkansas, wszedł na minę. Eksplozja urwała mu obie nogi, a dziadek dostał odłamkiem w ramię. Nigdy nic nam o tym nie powiedział.

W latach pięćdziesiątych mieszkał z moją babcią i czworgiem dzieci w maleńkiej, dwuizbowej chatce w wiosce Bena, położonej w rezerwacie Leech Lake. Chatka pochodziła z przełomu wieków i w tym czasie była jedynym w wiosce domem z dachem i ścianami – reszta Indian żyła w wigwamach z giętych tyczek pokrytych korą. Rodzina dziadka gnieździła się w tym zrujnowanym domku w sześć osób. Nie było bieżącej wody, łazienki ani pieca, na którym można byłoby przygotowywać posiłki. Byli nieprawdopodobnie ubodzy. Moja mama wspomina, że pewnej zimy cały ich majątek wynosił trzydzieści pięć centów, a dziadek kupił za nie tabliczkę z napisem „Bóg zaspokoi każdą waszą potrzebę”. Wieczorem babcia podała dzieciom kolację, ale dziadkowi położyła na talerzu tylko tę tabliczkę. „Skoro to Bóg ma zaspokoić nasze potrzeby, a nie ty, to ją zjedz. Zobaczysz, jak dobrze smakuje”.

Proponowano mu pracę osiem mil od miejsca zamieszkania – w granicach rezerwatu, zaledwie kilka minut jazdy samochodem; dostałby dobrą pensję, umeblowany dom z pełnym wyposażeniem sanitarnym, elektrycznością i ogrzewaniem, nie mówiąc już o pięknym widoku na jezioro Leech. Ale dziadek odmówił.

– To tylko osiem mil stąd, Gene. Osiem mil.

– Przysiągłem Bogu, że jeśli wrócę do domu, nigdy już nie wyjadę. Tu jest mój dom. I zamierzam dotrzymać swojej obietnicy. Nie wyjadę stąd, kurwa.

Nigdy nie wyniósł się z Bena i jeśli tylko mógł, nie opuszczał granic rezerwatu.

Nasze rodzinne miasteczko, liczące około stu czterdziestu mieszkańców, ma złą reputację. Chociaż ulokowało się przy ważnej drodze i przejeżdża przez nie wielu podróżnych, słynie wyłącznie z dwóch rzeczy: interesującej architektonicznie stacji benzynowej, uznanej za zabytek, oraz wielu mieszkających tu kryminalistów. Gerald Vizenor nazwał kiedyś Benę „Małym Chicago”, a to ze względu na to, jak brutalnie czasami traktuje się tu przybyszów. Nigdy nie zostało mu to wybaczone i dlatego nieczęsto tutaj wraca. Prócz stacji mamy także bar i urząd pocztowy. Kiedyś były tu trzy stacje benzynowe, dwa sklepy żelazne, dwa spożywcze, siedem hoteli i dwa bary. Właścicielem tych ostatnich był ojciec mojej babci, zwany przez miejscowych „dziadkiem Harrisem”, stuprocentowy Szkot z Chicago, który dziwnym trafem wylądował w Benie w pierwszych latach dwudziestego stulecia. Młodość spędził głównie na wyrębie lasów, potem kupił bar Wigwam, sprzedał go i kupił położony po drugiej stronie ulicy bar Gitigan (co w języku odżibuejskim znaczy „ogród”). Ożenił się z Indianką, moją prababcią. Szczypta ironii: kiedy Harris, ojciec mojej babci, prowadził bar Wigwam, babcia mojego dziadka mieszkała wciąż w prawdziwym wigwamie z gałęzi młodych wierzb i papy po drugiej stronie piaszczystej ulicy, jakieś sto jardów dalej. W latach trzydziestych i czterdziestych ubiegłego stulecia prawo zabraniało sprzedaży alkoholu Indianom, więc Harris Matthews sprzedawał whisky i piwo swoim powinowatym na zapleczu, gdzie się upijali, na tańce wchodzili jednak do baru normalnie, czyli od frontu. Z tego, co o nim wiadomo, mój pradziadek był w gruncie rzeczy dupkiem. Naprawiał kiedyś dach w Gitiganie, a ktoś przechodząc obok, spytał:

– Co ty tam budujesz, Harris? Burdel?

Na co ojciec mojej babci odpowiedział:

– Gdybym budował burdel, to musiałbym zadaszyć całe miasteczko, kurwa.

O tym, że mój dziadek się zastrzelił, dowiedziałem się rankiem 3 sierpnia. Do Beny dojechałem wczesnym wieczorem. Minąłem „duży dom”, jak wszyscy – bez ironii – nazywają ten dom, w którym mieszkał. Właściwie nie jest duży, najwyżej trochę większy niż większość domów w wiosce. Na podwórku stał jego nowy chevrolet silverado. Zatrzymałem się przy kamperze babci, na zboczu wzgórza.

Wokół zaparkowano sporo samochodów, słyszałem głosy, dochodzące z tarasu, od progu i z wnętrza. Było pełno ludzi, ten i ów pił już piwo. Uściskał mnie mój ulubiony stryjaszek, który rozebrany do pasa zataczał się w dużym pokoju. Babcia siedziała na kanapie z moją matką. To babcia znalazła zwłoki. Pozostali członkowie naszej rodziny – wujek Diddy oraz ciotki JoAnne i Kay, a także przyjaciele, jak Rocky Tibbetts i jego brat Buddy – kręcili się na tarasie. Buddy popatrywał na wszystkich z ukosa, jak zwykle, kiedy pije przez cały dzień. Na miejscu byli też już niektórzy moi kuzyni: Nate, Josh i Justin. Sam był jeszcze w drodze z Dakoty Południowej, a Jesse znów siedział w więzieniu, nie mógł zatem przyjechać. W kamperze było ciepło i jasno, i prawie natychmiast poczułem się częścią licznych, skomplikowanych, a zarazem krzepiących spraw rodzinnych.

Następnego dnia zrobiło się pięknie. Początek sierpnia, słonecznie, rześko, bezchmurnie. W nocy przyjechał wreszcie Sam ze swoją dziewczyną i położyli się razem, objęci na kanapie. On też był nagi do pasa; niechęć do koszul jest najwyraźniej w naszej rodzinie dziedziczna (choć ja jej nie podzielam). Obudzili się, chwilę porozmawialiśmy, a potem Sam poszedł ze swoją panną do kafejki na śniadanie. Namówiłem zrozpaczoną matkę, by do nich dołączyła. Później wróciliśmy do babci i zapytałem, czy mogę coś dla niej zrobić  – bo zawsze coś się znajdzie. To jedna miła rzecz w indiańskich pogrzebach, bez względu na to, czy są katolickie, tradycyjne czy mieszane. Przy pochówku zawsze jest jakaś robota – zbieramy szałwię, gotujemy, kopiemy grób, zdobywamy papę, żeby przykryć mogiłę, dopóki na grobie nie zostanie położona płyta, zbijamy trumnę, wycinamy i rzeźbimy rodowy totem, upijamy się. Ja właściwie nawet lubię kopać groby. To bezmyślne i zespołowe zajęcie.

Babcia miała do mnie dwie prośby. Czy zechciałbym napisać mowę pogrzebową i odczytać ją w czasie uroczystości? I czy mógłbym pójść do „dużego domu” i zająć się sypialnią? To znaczy sprzątnąć ją. „Chcemy, żeby ładnie wyglądała”. Była roztrzęsiona, a jej oczy od razu napełniły się łzami. „Bo twoi stryjowie i wujowie, wiesz, oni tam po prostu nie wejdą”. Poprosiła, żebym to dla niej zrobił nie dlatego, że byłem blisko z dziadkiem, ale przeciwnie: bo w porównaniu z resztą rodziny nie byłem.

Dziwnie się czułem w tym domu pod nieobecność dziadka. Przeżył osiemdziesiąt trzy lata, z czego osiemdziesiąt w Benie, a sześćdziesiąt w swoim „dużym domu”. Ilekroć przychodziłem tam z wizytą, zastawałem go na krześle przy oknie, obsługującego skaner nasłuchowy, dzięki któremu mógł śledzić policjantów, którzy tropili członków naszej rodziny. Palił papierosy i popijał kawę. W dobry dzień miał do podjadania orzeszki ziemne albo fasolę.

Na stoliku w kącie, po lewej stronie, leżała między innymi książkami Biblia i sporo różnych drobiazgów: dwa zepsute zegarki, okulary, śrubokręt, a także długi i nieczytelny opis lekarstw, które zażywał dziadek. Krzesło było teraz puste, ale na stoliku zauważyłem jeszcze papierosy i zapalniczkę, jak gdyby ich właściciel za chwilę miał zapalić. Ktoś napisał „ojca” [dads] na karteczce samoprzylepnej i przykleił ją do paczki fajek. W rzeczowniku brakowało apostrofu, a ja pomyślałem o ojcach w ogóle. O naszych tatusiach. Rodzicach, matkach, kuzynach, braciach, siostrach, o nas wszystkich i o tym, że każdy z nas mógł skończyć tak jak on. Usiadłem przy stole i wypaliłem własnego papierosa. Kiedy go zgasiłem, poszedłem do sypialni.

Wąskie, żelazne łóżko. Komódka ze skarpetkami, w większości antypoślizgowymi, jakich używa się w szpitalach, oraz z podkoszulkami. Szuflada pełna różnych medykamentów. Duży dębowy stół zawalony ubraniami i dziwnymi rupieciami, których przybywa, w miarę jak człowiek mieszka coraz dłużej w jednym miejscu: zepsuta drukarka, dwie zakurzone kapy na łóżko, wielki radiomagnetofon typu „jamnik” i portret mojej matki z czasów licealnych, namalowany w więzieniu przez jej szwagra. Za stolik nocny służył dziadkowi niewielki sejf. Otworzyłem go. W środku znalazłem kilka zwitków jednodolarówek, zebranych po sto, kilka rulonów monet ćwierćdolarowych i srebrnych dolarów oraz tandetny złoty łańcuszek mojej kuzynki Vanessy. Miała go na szyi, kiedy wdała się w jakąś kłótnię na przyjęciu, wsiadła do samochodu, przejechała dwa jardy, wpadła do rowu, a gdy wyjechała z niego na szosę, uderzył w nią przejeżdżający kamper.

Popatrzyłem pod nogi. Dywanik leżał podwinięty pod dziwnym kątem, a tu i ówdzie było widać plamy wyglądające na sok winogronowy. Okazało się, że pod spodem jest krew.

Wziąłem się do pracy.

Opróżniłem komódkę i szuflady, a ubrania i zawartość sejfu schowałem do torby na dębowym stole. Wyniosłem sejf z pokoju i przeciągnąłem materac przez wąskie drzwi. Zauważyłem coś, o czym najwyraźniej nikt nie wiedział – a mianowicie, że pies dziadka robił ukradkiem kupy pod jego łóżkiem. Odchody nie większe od kocich były stwardniałe, jakby zakonserwowane; leżały w zebranej pod łóżkiem mieszance włosów, kurzu i złuszczonego naskórka. Kurzu było tam tyle, że aż się zakrztusiłem. Cały pokój pachniał moim dziadkiem. Zwłaszcza jego krew – nie miała zapachu śmierci, pachniała dokładnie jak on, słodko, dymnie i jakoś zawiesiście.

Zrobiłem sobie przerwę i łaziłem z kąta w kąt, dopóki nie przyjechał mój starszy brat, Anton. Ucieszyłem się na jego widok. Ma odpowiednie usposobienie do takich prac – jest spokojny, pozornie niewzruszony.

Wynosiliśmy ciężkie meble, aż w końcu został tylko pusty, niewielki prostokąt pokoju i mniejszy, ale jakby silniejszy i bardziej znaczący prostokąt plecionego dywaniku, który zasłaniał to, co pozostało z mózgu mojego dziadka. Nie szło nam najlepiej; dywanik też nie spełniał swojej funkcji. Plątał się pod nogami, trudno było nam wynosić meble, wciąż nad nim przestępując, któryś z nas od razu na niego nadepnął, a on natychmiast się podwinął i przesunął. Odsłonił sporo krwawej miazgi, staraliśmy się jednak na nią nie patrzeć.

Wynieśliśmy łóżko do garażu. Dziadek był wprawdzie twardzielem, ale dość sentymentalnym, więc trzymał sporo staroci. Na przykład zachował cały należący do jego ojca sprzęt do wycinki drzew, dlatego ścianę w garażu zajmowały wymagające obsługi dwóch ludzi szwedzkie piły, a także laubzegi, siekiery, haki do przeciągania pni i tym podobne rzeczy. W najdalszym kącie wisiał mały ręczny bęben. Pamiętam, że opowiadała mi o nim matka.

W latach czterdziestych, czasach jej dziewczęcej młodości, wszyscy mieszkańcy Beny byli katolikami, a w każdym razie udawali katolików. Rodzice kazali dzieciom ładnie się ubierać i chodzić w niedzielę do kościoła, mimo że sami zostawali w domu. Kościół w naszej wiosce to mała, skromna budowla wielkości mikroskopijnego domku jednorodzinnego. Kościelnym był w tamtych czasach niejaki George Martin, milkliwy staruszek, który mieszkał z żoną naprzeciwko kościoła. Mama opowiadała, że wszyscy się go bali, bo podobno był czarownikiem (medicine man). Ilekroć komuś zginął pies, wszyscy mówili: „Na pewno dopadł go George. Pilnujcie swoich psów, bo inaczej wpadną w jego łapy”. W każdą sobotę można było usłyszeć, jak śpiewa szamańskie pieśni, przygrywając sobie na bębnie wodnym. Dźwięk tego instrumentu niesie się nawet na odległość kilku mil, było go więc dobrze słychać w całej wiosce. Ale co niedziela rano George stał przy drzwiach kościoła w brązowym garniturze, zapraszał zacnych mieszkańców Beny do ławek i podsuwał im tacę na ofiarę. Opiekował się terenem wokół kościoła. Nigdy nie przystępował do komunii, nie klękał i nie modlił się z innymi. Przed śmiercią podarował mojemu dziadkowi – który, co trzeba dodać, w ogóle nie interesował się instrumentami perkusyjnymi, tradycyjną muzyką indiańską ani niczym innym tego rodzaju – ten właśnie bębenek wodny, na którym George grywał także w „mokasyna” (jest to zespołowa gra hazardowa, wymagająca umiejętności śpiewu i zręcznej ręki). George był ostatnim wielkim czarownikiem w Benie.

Brat nie mógł mi za długo towarzyszyć. Miał siedmioro dzieci w wieku od sześciu miesięcy do piętnastu lat. Powiedziałem mu, że skończę robotę już sam. I skończyłem.

Zrobiło się ciepło, więc kiedy przeciąłem wykładzinę podłogową i rolowałem ją kawałek po kawałku, kurz i moja złość wzbijały się w powietrze i o mało się nimi nie udusiłem. Cięcie nie było trudne, ale nie sprawiało mi żadnej przyjemności. Na całe szczęście wykładzinę łatwo się kroiło. Mimo to nie spieszyłem się, od czasu do czasu robiłem sobie przerwy, wychodziłem do dużego pokoju, siadałem w fotelu dziadka i paliłem, nadal trochę zdziwiony, że go tutaj nie ma. Wróciłem do sypialni, gdzie czekały na mnie krew, resztki mózgu i limfy, i wtedy ogarnęło mnie dziwne poczucie, że mój dziadek bez reszty – jego ciało, osobowość, słowa, całe jego życie – jak gdyby wsiąkł w podłogę. Poczułem, że nienawidzę tej wykładziny. Taka tandetna, tak łatwo ją rozedrzeć. Nie potrafiła nawet zachować krwi dziadka, która przesiąkła przez nią na podłogę.

Zacząłem kląć. Przeklinałem dziadkową wykładzinę jak nigdy wcześniej nikogo w moim życiu. Kląłem i kląłem. Nienawidziłem tej tandetnej, cienkiej, niebieskiej, powleczonej od spodu poliuteranową pianką tkaniny bardziej niż kogokolwiek czy cokolwiek na świecie. Najtandetniejsza z tandetnych, tego samego koloru, jakim oznaczony jest nasz rezerwat na niektórych mapach północnej Minnesoty. Tak samo rozdarta jak on, brudna, uszkodzona. Tak samo nietrwała. I nieodpowiadająca wymaganiom praktycznym. Wszyscy staramy się robić swoją robotę – żyć, umierać i łączyć życie ze śmiercią – ale ta wykładzina nie zrobiła tego, co do niej należało. Ze swojej strony nie dochowała umowy.

Wczesnym wieczorem pojechałem do domu, żeby napisać mowę pogrzebową, i wgramoliłem się do łóżka dopiero o jedenastej. Nie mogłem zasnąć. Nie powiedziałbym, że to w wyniku wstrząsu związanego ze śmiercią dziadka albo dlatego, że musiałem sprzątać jego krew i resztki mózgu. Ale kiedy zamykałem oczy, widziałem jedynie krew. Trochę czytałem, potem zgasiłem światło. I znowu krew. Nie „myślałem” o niczym. Nie byłem „smutny”. Nie leżałem w ciemności, zastanawiając się nad głębszym znaczeniem tego, co się stało. Nie dumałem nad zaprzepaszczonymi okazjami i utraconymi szansami. Ale za każdym razem, gdy zamykałem oczy, widziałem krew i różowe grudki mózgu dziadka. Nie potrafiłem zająć myśli niczym innym i nic nie czułem w sercu, nie przeżywałem katharsis, nie ogarniał mnie smutek, nie narastała we mnie świadomość tego, co się stało. Gdy zamykałem oczy, odczuwałem niechęć do naszego indiańskiego życia. Do rezerwatów. A więc to jest wszystko? Tylko tyle? Indiański mózg na podłodze? Naprawdę nic więcej? Nasza krew rozlana na wykładzinie? Greg Sarris, tubylczy pisarz, stwierdził niedawno, że rezerwaty to po prostu „getta dla czerwonoskórych”. Nigdy nie zgadzałem się z takim sposobem myślenia. Rezerwat musi być czymś więcej. Lecz kiedy tamtej nocy zamykałem powieki, nie potrafiłem sobie wyobrazić, na co więcej nas stać ani jak lepiej opisać nasze życie.

W końcu jednak moje myśli zwróciły się ku innym kwestiom, jak rodzeństwo, moi kuzyni, moje ciotki, moi wujkowie i wszystkie te miejsca na ziemi, które uważamy za swoje. Myślałem o kuzynie Jessem, tym, który nie mógł przyjechać na pogrzeb, bo ponownie trafił do więzienia. Na początku lata przedawkował metadon. Rok wcześniej, prowadząc samochód, wjechał pod pociąg, który pchał go po torach przez ponad milę. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu przeżył, odniósł jednak poważne obrażenia. Jest potężnie zbudowanym, sympatycznym facetem. Po przedawkowaniu metadonu trafił na intensywną terapię. Kiedy pojechaliśmy z bratem, żeby go odwiedzić, wciąż pozostawał pod wpływem leków uspokajających i oddychał przez rurkę, nie mógł więc mówić. Siedziała przy nim jego dziewczyna, która dopiero co sama skończyła odwyk.

– Na przemian odzyskuje i traci przytomność. Nie może mówić przez tę rurkę w gardle – powiedziała.

Na sali unosił się nieprzyjemny zapach. Szpitalna koszula Jesse’ego była rozpięta do pasa.

– Tak, rano był przytomny. Może pisać, ale w tej jego pisaninie nie ma większego sensu. Lekarze nie wiedzą dlaczego, czy jest to skutek przedawkowania, czy wypadku. Ale czasem napisze coś do rzeczy.

Gadaliśmy o wszystkim i o niczym, rozmowa szła jednak kulawo. Jesse co kilka minut rzucał się we śnie. Machał rękami i nogami, potem się uspokajał. Kiedy skończyły nam się wspólne tematy, rozejrzałem się po sali. Z wiekiem zacząłem nienawidzić takich miejsc. Spojrzałem na Jesse’ego. Miał zapadniętą pierś. Zauważyłem tatuaż na jego brzuchu. Podobne robią sobie członkowie gangów – duże litery, dopasowane do łuku jego żeber. „REZLIFE”. Rezerwatowe życie. Oglądaliśmy trochę telewizję, a później sięgnąłem po kilka leżących na stoliku kartek formatu A4. Pisali na nich także członkowie mojej rodziny i dziewczyna Jesse’ego, ale przeważnie sam Jesse, który w ten sposób próbował porozumieć się z otoczeniem. Dziewczyna miała rację: na ogół trudno było znaleźć w jego słowach jakiś sens. Słowa i litery urywały się albo po prostu dryfowały samotnie, bez sternika. „Co się stało? Naprawdę to zrobiłem?” A kilka kartek dalej: „Pomyślą, że zrobiłem to specjalnie, kurwa”. I jeszcze dalej: „Mam dużo serca i więcej sił, niż im się wydaje”.

Zastanawiałem się nad tym wtedy i zastanawiam się dzisiaj. Czy rzeczywiście je ma? Czy naprawdę tak się nam wydaje? Co to jest za miejsce? Czym jest ten i inne rezerwaty? Jakie naprawdę są te indiańskie ostoje, które nas codziennie zabijają, chociaż jesteśmy gotowi zginąć w ich obronie i wiemy, że niczego podobnego do nich nie ma na całym świecie? I co możemy znaleźć za ową granicą, którą wyznaczają tablice informacyjne, dające świadectwo istnienia mojego ludu?

*

Dlatego niniejsza książka traktuje o tym, co można znaleźć za tablicą w Leech Lake i innymi podobnymi znakami, wkopanymi w amerykańską ziemię. Opowiada, jak powstały rezerwaty, czym są w dzisiejszych czasach i dokąd zmierzają. O każdym miejscu można powiedzieć wiele na podstawie tego, co jest w nim wyjątkowe – wystarczy uważnie przyjrzeć się temu, co widać spod wystrzępionego kamuflażu. Można powiedzieć wiele o całości, przyglądając się częściom. Można powiedzieć wiele o Ameryce, jej grzechach i ideałach, przyglądając się tablicom granicznym obwieszczającym nasze istnienie – istnienie Amerykanina, który miał wyginąć już dawno temu – i patrząc na to, co kryje się za nimi.

Słyszałem kiedyś, jak pewien dziennikarz oświadczył, że aby napisać książkę z dziedziny literatury faktu, książkę o cudzym życiu, autor powinien w głębi duszy uważać, że jego informatorzy są mu coś winni i że część życia tych ludzi należy do niego. Moim zdaniem to nieprawda. Wydaje mi się, że prawdziwe jest twierdzenie przeciwne. Nie uważam, aby moja rodzina czy mój lud byli mi coś winni. Sądzę, że to ja zawdzięczam im życie i staram się napisać książkę, która o tym zaświadczy – odzwierciedli dług, jaki u nich zaciągnąłem, i odda im cześć. Ten, kto zrozumie amerykańskich Indian, zrozumie Amerykę. Moja książka jest opowieścią o paradoksalnie najmniej, a zarazem najbardziej amerykańskiej ziemi i jej losach w XXI wieku. Witajcie w rezerwacie.

Charley Grolla, strażnik leśny w rezerwacie Red Lake;zdjęcie publikowane dzięki uprzejmości Charleya Grolli

Rozdział pierwszy

Upalny majowy dzień, rok 2006. Dwaj strażnicy leśni z rezerwatu Red Lake pędzą służbową motorówką po gładkiej niczym lustro powierzchni północnej części jeziora – ich karabiny M4 i strzelby stoją oparte o burtę na dziobie. Strażnicy Nelson i Grolla nigdy nie zostawiali broni na brzegu, bo ktoś mógłby się włamać do służbowego wozu i ją ukraść. Przeprowadzali rutynowy patrol, kiedy zauważyli dwóch białych mężczyzn łowiących ryby na wodach rezerwatu. Grolla jest potężnym, budzącym respekt facetem, jeśli się go nie zna, a w niektórych przypadkach nawet wtedy, kiedy się go zna. Lubi się śmiać. Waży blisko czterysta funtów. Jego imię w języku odżibuejskim brzmi Ogimaa-giizhig (dosłownie Głowa Nieba, ale w jeszcze bardziej metaforycznym znaczeniu to Głowa Ptaka Grzmotu[5]). Należy do rodu karibu jak jego praprapradziadek, sławny wojenny wódz Odżibuejów, Waabojig.

– W akademii policyjnej w Nowym Meksyku – mówi – czułem się jak na obozie treningowym dla rekrutów wojskowych, wiesz, takim jak w tym filmie, Full Metal Jacket. Było ciężko. Instruktorzy ciągle się na nas darli. Pierwszego dnia widziałem kilka dziewczyn, jak płakały. Na wielu z tych gości wcześniej nigdy nikt nie krzyczał, nic nie umieli koło siebie zrobić. Cieszyłem się, że wychowano mnie tak, a nie inaczej. Dorastałem, pracując przy wyrębie lasów, robiłem różne rzeczy. Umiejętności nabyte w robocie za młodu pomogły mi w akademii. Wielu facetów nie potrafiło nawet nic sobie wyprać ani wyprasować. A ja to wszystko umiałem. Wróciłem ze szkolenia z wytatuowanym na ramieniu numerem mojej grupy: IPA 71. Ważyłem wtedy o połowę mniej, jakieś dwieście trzydzieści pięć funtów, a na ławeczce ze sztangą wyciskałem ponad trzysta. Teraz ciągle podjadam. Pewnie ze względu na stres.

Grolla pracował najpierw w komendzie policji Red Lake, przeszedł jednak do straży ochrony przyrody w 2000 roku, głównie z uwagi na nerwową pracę.

– Wielu facetów rzuciło tę robotę. Pracują kilka lat, zaczynają mieć wszystkiego dosyć i jak to się mówi, „przechodzą na emeryturę na służbie”. Po prostu nic już ich więcej nie obchodzi. Ja też osiągnąłem tę granicę. Nic już mnie nie obchodziło, a tak nie chciałem żyć. Miałem dość, więc przeszedłem do ochrony przyrody. Wolę być częściej w lesie.

Partner Grolli, kapral Tyson Nelson, też prezentuje się imponująco: śniady, ma sześć stóp wzrostu i dwieście trzydzieści pięć funtów żywej wagi. Jest bokserem, jednym z najlepszych z Red Lake, okolicy, z której pochodzi wielu zdobywców Złotych Rękawic.

Buty i skarpetki Charleya leżały na dnie łodzi. Płynął w samych spodniach i koszuli. Zdjął nawet pas z bronią. Później w czasie procesu w sądzie plemiennym w Red Lake okazało się, że jego strój budził kontrowersje.

– Wyglądało na to, że ma pan ochotę do bitki, jak gdyby chciał się pan bić – stwierdził Jerry Mueller, jeden z zatrzymanych białych wędkarzy.

– Nie. Człowiek szybko się uczy, żeby nie wypływać na wodę w ciężkich buciorach. Jak wpadnie się w nich do wody, można łatwo utonąć – odpowiada Charley.

Grolla i Tyson obserwowali łódź z dwoma białymi, zbliżającą się do granic rezerwatu, na lądzie oznaczonych tablicą informacyjną, na wodzie zaś białymi plastikowymi bojami. Wędkarze często wyrywali te tablice z ziemi i przecinali linki boi. Wtedy granicę rezerwatu wyznaczała już jedynie droga. Jerry Mueller i jego zięć byli dość blisko brzegu, by zauważyć tablicę, ale nie zawrócili, tylko łowili dalej na wodach Red Lake, aż wreszcie wpłynęli na milę w głąb rezerwatu. Kiedy Mueller spostrzegł zbliżających się strażników, zapalił silnik swojej motorówki, ruszył, ale zaraz się zatrzymał – gdy stało się oczywiste, że Tyson i Grolla mają szybszą łódź.

– Dobrze wiedział, gdzie jest – wspomina Grolla. – Zgarnęliśmy go i z początku z nami współpracował. Ale udawał głupiego. „Nie wiedzieliśmy”, mówił. „Nie wiedzieliśmy”. My zachowywaliśmy się z szacunkiem, profesjonalnie. Musieli widzieć tablice, zresztą tutaj każdy wie, gdzie przebiega granica rezerwatu. Widać ją na brzegu. Poza tym powietrze stało w miejscu. Jak można spłynąć o całą milę dalej, skoro w ogóle nie ma wiatru?

Grolla i Nelson podpłynęli do Muellera i jego zięcia (o sprawie mówi się jako o sprawie Muellera, chociaż motorówka należała formalnie do męża jego córki), zarekwirowali długą na siedemnaście stóp łódź marki Forester (rok produkcji 1984) z włókna szklanego, poinformowali zatrzymanych, że poławiali ryby na wodach rezerwatu Red Lake i że w związku z tym zostanie im także skonfiskowany silnik oraz sprzęt wędkarski.

– Jeśli znalazłem się na terenie rezerwatu, to naprawdę przepraszam – wspominał później Mueller. – Nie zamierzałem łowić po waszej stronie jeziora.

Twierdził również, że Grolla odpowiedział mu na to tak:

– Pańskie przeprosiny nic dla mnie nie znaczą.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Nazwę stanu należy raczej łączyć z tytułem Thomasa Westa – barona De La Warr, pierwszego gubernatora kolonii Wirginia (początek XVII wieku). Od tytułu gubernatora wzięły swoje nazwy między innymi Zatoka Delaware, stan Delaware, jego imieniem zaczęto też nazywać grupy tubylcze z okolicy, Lenapów (jeżeli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od redaktora merytorycznego).

[2] Błędna informacja, podana przez amerykańskiego antropologa ­Fredericka Webba Hodge’a na początku XX wieku. W rzeczywistości nazwa Siuksów pochodzi od słowa natowessiwak z języka Ottawów (którzy mówią dialektem języka odżibuejskiego), oznacza ona „mówiących obcym językiem”. Wersję Sioux zawdzięczamy Francuzom, którzy ottawskie natowessiwak zapisywali jako Nadouessioux, a potem skrócili do ostatniej sylaby: Sioux. „Eskimosi” pierwotnie oznaczało „wyrabiaczy rakiet śnieżnych”.

[3] Słowo powwow pochodzi z języków algonkińskich. W XVII wieku Roger Williams, który jako pierwszy badał język Narragansettów z Nowej Anglii, zanotował powwaw, które przetłumaczył jako „ksiądz”. U Indian Massachusetts był to pauwau. Chodziło o osobę, która przewodziła ceremoniom, szczególnie leczniczym, odwołując się do pomocy sił nadprzyrodzonych. Dwudziestowieczne zgromadzenia plemienne i międzyplemienne o charakterze świeckim, rodzinnym i towarzyskim, będące dziś najbardziej wyrazistym symbolem panindiańskiej tożsamości i których głównymi elementami są konkursy tubylczych tańców i pojedynki zespołów bębniarzy z różnych grup indiańskich, wywodzą się z publicznych tańców stowarzyszeń wojowników w rezerwatach na Wielkich Równinach i w Oklahomie z końca XIX wieku.

[4] Zakon Rycerzy Kolumba – założona w 1882 roku w Connecticut największa na świecie katolicka organizacja charytatywna, licząca prawie dwa miliony członków (przyp. tłum.).

[5] W mitologii Odżibuejów Ptaki Grzmotu były istotami nadprzyrodzonymi, których zadaniem było poskramianie Podwodnego Manitu, pana zwierzyny leśnej i ryb. Podwodny Manitu potrafił sprowadzić śmierć na ludzi, zatapiając na przykład ich kanu. Ptaki Grzmotu, często będąc duchami opiekuńczymi ludzi, pomagały im w łowach na ptaki, a także – za pomocą piorunów – broniły przed Podwodnym Manitu i jego sojusznikami.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2020

Wydanie I