Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
„Damian, kiedyś będziesz prezydentem tego miasta”. To zdanie – wypowiedziane przez jednego z kompanów do Damiana D., byłego wiceprezesa Wisły Kraków, a dziś podejrzanego w wiślackiej aferze – kiedyś mogło budzić śmiech. Dziś już nie. Jeśli bandyci mogli przejąć utytułowany polski klub sportowy, mogli przejąć i miasto.
Przez lata w powietrzu przy Reymonta 22 w Krakowie unosił się strach. Jak w tanim filmie o gangsterach oprychy obnosiły się ze swoją władzą i chamstwem. Możliwe było nawet to, że bandzior, który publicznie rzucił nożem w piłkarza, wyszedł z więzienia i jakby nigdy nic stanął na czele kibolskiej mafii. W nieudolność „stróżów prawa” nie da się uwierzyć. Za to łatwo uwierzyć, że współpracowali z bandytami. Pytanie tylko, jak wysoko to sięgało?
Kibole w Krakowie kontrolowali 80% rynku narkotyków. Porywali, torturowali, okaleczali i zabijali ludzi maczetami. Traktowali jak śmieci poważnych biznesmenów i lokalnych polityków. A ci jak idioci próbowali im się przypodobać albo udawali, że nic nie widzą. Przez dwie dekady zblatowana sitwa pielęgnowała rozwój Miśka i jego bandy.
Szymon Jadczak jako pierwszy odważył się odsłonić prawdę i rok temu w Superwizjerze TVN pokazał, jak gnije od środka sportowa wizytówka Krakowa. Dziś bandyci są w więzieniu, ale to dopiero wierzchołek góry lodowej. Ludzie, którzy odegrali w tej historii ważne role, nie ponieśli żadnych konsekwencji. Kibole nadal biegają z maczetami.
Dzięki tej książce poznasz całą prawdę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 414
Data ważności licencji: 10/16/2027
Dedykuję tę książkę wszystkim odważnym ludziom, którzy mimo zagrożenia ze strony bandytów zdecydowali się ze mną porozmawiać. To dzięki Wam udało się obnażyć ten układ.
Wiele osób chciałoby widzieć kiboli jako prostych bandytów, którzy w barwach swojego klubu idą na mordobicie z chuliganami drużyny przeciwnej, a raz do roku, 11 listopada, wszyscy razem jadą do Warszawy manifestować pod flagą biało-czerwoną miłość do ojczyzny oraz nienawiść do wszystkiego, co obce.
To, co się stało w Krakowie, jest jednak znacznie bardziej skomplikowanie. Pod Wawelem powstała licząca kilkaset osób – a ze wszystkimi przybudówkami może nawet kilka tysięcy – doskonale zorganizowana grupa przestępcza, która dzięki paździerzowatości naszego państwa, specyfice stosunków społecznych Krakowa oraz kilku zbiegom okoliczności działała bez większych zakłóceń kilkanaście lat.
Mamy tu Pawła M., pseudonim „Misiek”, czyli – jak zeznali członkowie gangu – szefa tej grupy: czterdziestolatka, który skończył jedynie podstawówkę, ale jest na tyle sprytny i skuteczny, że stworzył sieć legalnych i nielegalnych interesów wartych miliony złotych, zapewnia sobie bezkarność, a o kontakt z nim zabiegają biznesmeni i politycy. Gdy chce się odstresować, idzie posiekać maczetą gościa z przeciwnej drużyny, choćby w biały dzień i obok budynku prokuratury. Nie przejmuje się niczym, bo przez lata opanował sposoby na unikanie odpowiedzialności za podobne akcje.
Mamy tu polityków, którzy sami zachowują się jak kibole, zamiast z nimi walczyć, bo w którymś momencie ponad prawo oraz dobro państwa i kraju postawili swoiście pojmowane dobro ukochanego klubu.
Mamy zasłużonych działaczy, którzy prowadzą podwójną grę: niby zależy im na sporcie, lecz – rozmyślnie, z oportunizmu lub tchórzostwa – bardziej dbają o to, żeby w siłę rośli kibole, a nie sportowcy.
Mamy policjantów, którzy powinni ścigać przestępców, ale też kochają Wisłę, a przy okazji kochają pieniądze, więc z tymi przestępcami współpracują.
Mamy prokuratorów, którzy jeżdżą na mecze z kibolami, po pijaku biorą udział w burdach, a potem umarzają niewygodne dla chuliganów sprawy.
No i wreszcie mamy kilka ciekawych postaci kiboli. Jeden z nich, Daniel U., pseudonim „Dzidek”, to mistrz Polski juniorów w boksie. Pochodzi z inteligenckiej rodziny, zna trzy języki, ale jest uzależnionym od zadawania cierpienia sadystą – biega po mieście z nożem, z maczetą, z mieczem samurajskim i napada, bije, torturuje. Prowadzi listę ofiar – chełpi się, że jest ich setka rocznie. Gdy trafia do aresztu, mama przysyła mu do celi O sztuce miłości Ericha Fromma i kilkadziesiąt innych książek.
Są i małolaty z osiedli – często postawione przed wyborem „albo wejdziesz do gangu, albo nie będziesz miał życia w swojej dzielnicy”. A jak spróbujesz wyjść, koledzy wybiją ci ten pomysł z głowy, rażąc prądem albo wlewając wrzątek do gardła...
Najpierw chciałem napisać, że ta książka jest o nich wszystkich.
Ale nie.
To książka o świecie, którego są częścią. O pewnej rzeczywistości, która pozornie jest od nas odległa – więc wydaje się nam, że nas nie dotyczy. Ale dotyczy. Sami stwarzamy świat, w którym żyjemy, nie dziwmy się więc, że jest taki, jak opisywany niżej świat Wisły Kraków, ukochanej Wisełki znacznej części zacnych krakowian.
„Spierdalajcie, gówno mi zrobicie, chodźcie, chuje, to was zajebię” – to pierwsze zdanie Pawła M., pseudonim „Misiek”, jakie odnotowano w aktach jego licznych spraw sądowych. Drugie brzmi: „Jesteś szmaciarzem, chujem, skurwysynem”. Można zaryzykować twierdzenie, że ich wypowiedzenie zmieniło losy Wisły Kraków.
20 sierpnia 1997 roku. Pociągiem z Łodzi Kaliskiej do Krynicy jedzie ekipa kibiców Wisły Kraków. Wracają z meczu z ŁKS wygranego po bramce Grzegorza Patera, więc humory dopisują, alkoholu też nie brakuje. Od siedzącego w jednym z przedziałów osiemnastoletniego wtedy „Miśka” patrol policji żąda dokumentów. Wtedy kibol każe im „spierdalać”. Z obawy przed zadymą z udziałem jego kolegów funkcjonariusze odpuszczają. Drugie podejście robią, gdy „Misiek” wychodzi do toalety. Wtedy właśnie sierżant P. słyszy od niego, że jest „szmaciarzem, chujem i skurwysynem”. Przy okazji dostaje od pijanego chuligana kilka kopniaków. Kibol wyrywa się i wraca do przedziału. Dopiero za trzecim razem, gdy „Misiek” poszedł odwiedzić kolegów w innym wagonie, trzem policjantom udało się go powalić na ziemię i zakuć w kajdanki. Sierżant P. będzie miał dość czasu, żeby między stacjami Częstochowa Stradom a Kraków Główny poznać się lepiej z „Miśkiem” i zapamiętać dokładnie jego twarz.
Rozpozna ją półtora roku później podczas patrolu na krakowskim Kazimierzu. Paweł M. był wtedy poszukiwany od kilku miesięcy dwoma listami gończymi, między innymi za swój najsłynniejszy wyczyn, czyli rzucenie nożem – który trafił w głowę włoskiego piłkarza Dino Baggio – podczas meczu Wisły z włoską Parmą. 22 grudnia 1998 roku przed sklepem motoryzacyjnym przy ulicy Halickiej sierżant P. zwrócił uwagę na trzech mężczyzn wysiadających z samochodu BMW. „Mamy »Miśka«” – rzucił tylko do kolegi z patrolu i razem pobiegli zatrzymać człowieka, który nie raz zmieniał historię jednego z najbardziej zasłużonych klubów piłkarskich w Polsce. Paweł M. trafił do aresztu śledczego przy ulicy Montelupich, gdzie zaczął budować swoją legendę – legendę najsłynniejszego polskiego kibola, twórcy i absolutnego przywódcy gangu sharksów.
Sharksi dorobili się opinii grupy wyjątkowo potężnej, groźnej, hermetycznej i tajemniczej. Początkowo nic tego nie zapowiadało. Gdyby ktoś kiedyś wpadł na pomysł stworzenia atrakcji turystycznej „Kraków szlakiem kiboli”, pierwszym punktem wycieczki powinien być przesmyk między blokami przy ulicy Miechowity 8 i Miechowity 10 na krakowskim Prądniku Czerwonym. Na pierwszy rzut oka nie ma tam nic interesującego. Typowe bloki, docieplone i pomalowane na żółto. Trzepak. Murek przy schodkach prowadzących do znajdującego się w przyziemiu zakładu tapicerskiego. Górna krawędź murku jest pochylona pod kątem 45 stopni, tak żeby nie dało się na nim wygodnie usiąść – tyłek zjeżdża z betonu.
Schodki w bloku przy Miechowity 8 w połowie lat dziewięćdziesiątych nie prowadziły do zakładu tapicerskiego, a do wózkowni, z której mogli korzystać mieszkańcy budynku. Zazwyczaj jednak nie mogli, bo schodki i murek, który wtedy jeszcze był płaski, zajmowały chłopaki z okolicznych bloków. Piwko, skręty, głośne śmiechy, wulgarne słownictwo, zaczepianie przechodniów. Klasyka blokowisk w początkach III RP. Po latach, przy okazji remontu mieszkańcy wymyślili, żeby przebudować murek w sposób uniemożliwiający przesiadywanie na nim, a jako dodatkowe zabezpieczenie zainstalowano kamery monitoringu.
Zanim do tego doszło, pierwszymi kompanami „Miśka” byli tam niejaki „Żołnierz” (już dawno nie udziela się w Wiśle, ale „Misiek” nie pozwolił mu o sobie zapomnieć – na podstawie wyjaśnień, które zaczął składać po pójściu na współpracę z policją, „Żołnierz” został w kwietniu 2019 roku zatrzymany wraz z kilkunastoma innymi osobami; jako jeden z dwóch zatrzymanych przyznał się do zarzutów i wyszedł na wolność), „Czekolada”, „Cytryna”, „Zielak”, „Tedi” (skazany po latach za udział w śmiertelnym pobiciu Tomasza C., pseudonim „Człowiek” – jednej z najbrutalniejszych i najbardziej spektakularnych akcji sharksów) oraz Piotr H., pseudonim „Ząbek” (ksywka wzięła się stąd, że podczas jednego ze starć kibole Cracovii dość poważnie naruszyli jego uzębienie). Piotr H. przyjeżdżał na Olszę i Prądnik Czerwony z Kazimierza. W latach dziewięćdziesiątych była to dzielnica zakazana, gdzie łatwo było dostać w twarz od tubylców mieszkających w rozpadających się kamienicach. Turystyczny boom miał dopiero nadejść. A poza tym Kazimierzem rządziła Cracovia. „Ząbek” wielokrotnie dostawał oklep od miejscowych ekip. Któregoś dnia założył się, że wejdzie w szaliku Wisły do sklepu, gdzie pracował chuligan Cracovii. „Chyba cię, kurwa, pojebało” – stwierdził tamten, widząc „Ząbka”. I znowu oklep. Nic dziwnego, że „Ząbek” wolał jeździć na północ Krakowa i siedzieć pod blokiem z „Miśkiem”.
Większość moich rozmówców twierdzi, że to właśnie „Ząbek” wymyślił nazwę Wisła Sharks. Jej pochodzenie jest dwojakie. Po pierwsze Piotr H. zobaczył gdzieś fragment meczu amerykańskiej ligi hokeja NHL, w którym grała drużyna San Jose Sharks, i postanowił, że zostanie jej kibicem. Nazwa tak mu się spodobała, że zaproponował ją dla powstającej właśnie kibolskiej bojówki. Młodzi chuligani mieli kolegę z Podgórza, który po pracy w jednym z krakowskich warsztatów zajmował się hobbystycznie wyrobem różnych przedmiotów z metalu. Przygotował dla nich specjalne noże. Na rynku nie było jeszcze karczowników z laserowo wycinanymi ostrzami i idealnie wyprofilowanymi rękojeściami (ukochanego sprzętu kiboli), popularnie nazywanych maczetami, a noże wojskowe były dość drogie i niewystarczająco długie.
Trzeba było sobie radzić chałupniczymi metodami. Podstawą do produkcji były ostrza piły tarczowej. Po przecięciu na pół i odpowiednim obrobieniu powstawało naprawdę groźne narzędzie: około trzydziestocentymetrowe ostrze osadzone na drewnianym trzonku, z jednej strony proste i gładkie, z drugiej zaokrąglone, straszące zębami pozostałymi po pierwotnym przeznaczeniu tarczy tnącej drewno. Nic dziwnego, że kibolom ten poprzednik karczowników kojarzył się z rekinem. Noże szybko znalazły zastosowanie: członkowie Sharksów wymyślili sobie rywalizację – kto wsadzi więcej kos. „Chodziłeś po dzielnicy i pytałeś gościa, skąd jest. Z Prokocimia? To jeb, kosa w dupę i idziemy dalej” – opowiada jeden ze starszych kiboli.
Zanim kibole zaczęli się mordować nożami i maczetami, używali... pasków od spodni. Specjalnie tak preparowali sprzączkę, że z paska powstawał pseudokastet z wystającą na kilka centymetrów szpilą. Na początku lat dziewięćdziesiątych nie chodziło jeszcze o to, żeby przeciwnika zabić, raczej by zadać mu bolesne rany. Potem do swojego arsenału krakowscy kibole dodali zwykłe stołowe widelce. To też teoretycznie nie była zabójcza broń, ale w praktyce zdarzały się dramatyczne historie, bo uszkodzenie tętnicy udowej, nawet widelcem, zazwyczaj kończy się tragicznie. Następnym odkryciem były noże introligatorskie. Dawały możliwość regulowania długości wysuniętego ostrza, można było nimi dotkliwie pociąć człowieka, ale niekoniecznie zabić. Kolejne etapy wyznaczały noże i siekiery. A potem odkryto maczety.
W walce może się zresztą przydać wszystko. Śmiałem się, gdy na zdjęciach z policyjnych akcji wśród zarekwirowanych sprzętów pojawiały się widły. Trochę mało wyszukany sprzęt. Ale wytłumaczył mi to jeden z kiboli. „To było chyba przed bójką na osiedlu Oświecenia, w 2008 roku. Tam, gdzie pocięty został syn komendanta policji. »Misiek« przyniósł widły i wytłumaczył, że możemy zadawać rany kłute, a trzonkiem komuś w łeb przyjebać. No i tak się przeprosiliśmy z wieśniackimi widłami. A potem jeszcze, jak Cracovia zaczęła jeździć z psami bojowymi, okazało się, że widły są zajebistym sprzętem na te ich pitbulle i amstafy”.
Przy okazji dowiedziałem się, skąd się wzięło w slangu kiboli powiedzenie „zrobię ci dziecko” używane jak groźba lub obelga. Użył go na przykład w takim znaczeniu bokser Artur Szpilka (też wiślak, ale pogoniony i upokorzony przez sharksów za różne przewiny) podczas konferencji przed walką z Krzysztofem Zimnochem. Wydawało mi się, że ma to kontekst seksualny, taka grzeczniejsza wersja przecwelenia. Otóż nie. „Wsadzasz komuś kosę w brzuch, przekręcasz i wyciągasz z bebechami. Flaki to właśnie to dziecko” – tłumaczył mi jeden z kiboli, a jego obszerna karta karna sprawia, że nie mam powodów, by mu nie wierzyć.
Od początku było jasne, że na czele sharksów stanie „Misiek”. Charyzmy nigdy mu nie brakowało. Ale w tamtym czasie podobnych ekip przesiadujących pod blokami były w Krakowie dziesiątki, jeśli nie setki. Do przejęcia władzy w mieście była jeszcze długa droga.
Lata dziewięćdziesiąte to rozkwit subkultury pseudokibiców. Wcześniej, w poprzednim systemie, nie było miejsca na duże zorganizowane grupy, które mogłyby się wymknąć spod kontroli państwa. Kibice wprawdzie jeździli za swoimi drużynami na mecze wyjazdowe, ale do starć dochodziło sporadycznie, zwykle gdy przecinały się trasy grup z różnych miast. W gotowości czekała też milicja, która wówczas nie patyczkowała się, pacyfikując zadymy. Zmiana ustroju spowodowała rozkwit kibolstwa. Osłabienie struktur państwa, kryzys gospodarczy, bezrobocie – to wszystko sprawiło, że wielu młodych chłopaków wyładowywało swoje frustracje w kibolskich bojówkach.
Nie inaczej było w Krakowie. Ale na początku lat dziewięćdziesiątych i później to Cracovia była zdecydowanie silniejszą ekipą. Weterani z tamtych czasów wspominają kilka wydarzeń, które o tym zadecydowały. 1 września 1991 roku Cracovia miała podejmować u siebie Jagiellonię w szóstej kolejce drugiej ligi grupy wschodniej. Kibice z Podlasia mieli wtedy jeszcze zgodę z Wisłą, zebrali się więc pod halą przy Reymonta, żeby razem przejść przez Błonia na stadion Pasów przy ulicy Kałuży. Nagle zobaczyli przed sobą hordę kilkudziesięciu łysych typów w odwróconych na pomarańczową stronę kurtkach flyersach. Wtedy około 90 procent młyna Pasów – sektora, gdzie gromadzą się najzagorzalsi kibice – stanowili skinheadzi zrzeszeni w gangu Łowcy Psów, z którymi o żydowskich korzeniach klubu trudno byłoby porozmawiać. W wolnych chwilach woleli raczej studiować życiorys Adolfa Hitlera. (Bojówka kiboli Cracovii, czyli Jude Gang, powstała dopiero kilka lat później).
Kibice Wisły i Jagiellonii zostali pobici na swoim terenie, pod halą przy Reymonta. Jedyne, na co było ich stać w rewanżu, to skandowanie potem podczas meczu w sektorze gości hasła „Zabić skina skurwysyna”.
Po tym pogromie bojówka kiboli Cracovii złapała wiatr w żagle, zaczęli się do niej zgłaszać nowi kandydaci na chuliganów. W Wiśle oczywiście panowała odwrotna tendencja – szeregi chuliganów topniały. Jakiś czas potem doszło do kolejnego upokorzenia wiślackich kiboli. Biała Gwiazda grała z GKS Katowice u siebie. Cracovia poczuła się na tyle pewnie, że po rozpoczęciu spotkania fani Pasów zaatakowali pod kasami wiślaków, którzy nie zdążyli wejść na mecz. Po tej szarży wycofali się w kierunku ulicy Chocimskiej i czekali na kibiców Wisły wychodzących z meczu. Ale kibole Białej Gwiazdy nie chcieli czekać. Jeszcze w trakcie meczu postanowili wyrównać rachunki. Ponad setką ruszyli ze stadionu ulicą Miechowską w stronę Chocimskiej. „Idą! Ani kroku w tył, bo zajebię” – krzyknął któryś z przywódców Cracovii. Ale posłuchu za dużego nie miał. Z dwustu osób zostało osiemdziesiąt. W rękach trzymali deski, sztachety, pałki. To jeszcze nie były czasy maczet.
Nagle cicha i spokojna uliczka na Krowodrzy stała się polem walki. Kibole Cracovii, chociaż przeciwnik miał znaczną przewagę liczebną, ustawili się w szeregu i czekali. Dodawali sobie otuchy, waląc w asfalt dechami trzymanymi w rękach. To zrobiło wrażenie na wiślakach, ale nie powstrzymało ich przed szarżą. W pierwszym natarciu obrzucili Cracovię zebranymi po drodze kamieniami. To tylko rozjuszyło nakręconą już strasznie ekipę Pasów. Zbrojni w deski i pałki rzucili się do przodu i rozbili pierwszy rząd wiślaków. Reszta z przerażeniem zaczęła się wycofywać. Wtedy natarła na nich od tyłu spóźniona policja. Z wiślackiej bojówki nie było co zbierać. Wśród walczących w pierwszym szeregu chuliganów był wtedy Piotr Wawro, pseudonim „Wesoły” (jego historia zostanie jeszcze opisana w tej książce), jego brat „Asfalt”, „Bocian” i paru innych przywódców kiboli Wisły. Po tej klęsce sporo wiślaków przerzuciło się na kibicowanie Cracovii albo wykruszyło z kibolskiej bojówki, w Wiśle doszło do kłótni i podziałów, które tak na dobre zasypał dopiero po latach „Misiek”. W latach dziewięćdziesiątych pod względem chuliganki zdecydowanie dominowała Cracovia (mimo że drużyna tego klubu grała wtedy w drugiej i trzeciej lidze). „Oni byli bezwzględni. Najpierw używali kijów i pałek bejsbolowych. Potem noży i maczet. Nam trochę zajęło, żeby do tego poziomu agresji i bezwzględności doszlusować” – wspomina stary chuligan Wisły.
Policjanci nie patyczkowali się wtedy z kibolami, ale ci też dawali im popalić. Agresja i przemoc osiągały niespotykane wcześniej poziomy. 29 maja 1993 roku przed meczem Polska–Anglia kibole Cracovii w tramwaju jadącym na Stadion Śląski zadźgali Andrzeja Kujawę, sympatyka Pogoni Szczecin (w 2018 roku, w 25. rocznicę tej śmierci podczas meczu Pogoń–Cracovia zwyrodnialcy uważający się za kibiców Pasów skandowali „Andrzej Kujawa to dzisiaj jest tylko zjawa” i „Jeden do zera, Cracovia trafiła frajera”). Trybuny podczas meczu Polska–Anglia zamieniły się w piekło. Warto obejrzeć na YouTube nagrania z tamtych zamieszek, żeby uświadomić sobie, jak zmieniła się polska piłka. W 1993 roku na rozpadającym się Stadionie Śląskim walczyli wszyscy ze wszystkimi, a najsłabiej w tych starciach wypadali policjanci. Niektórych z nich tłum wciągnął, przemielił i wypluł – bez kasków, pałek, w rozchełstanych mundurach. Dziś mecze kadry to pikniki dla niedzielnych kibiców, których przyciągają między innymi wygodne i nowoczesne stadiony. A dobrze wyposażonym i wytrenowanym oddziałom prewencji nie podskoczy dziś żaden kibol, samo ich pojawienie się na trybunach budzi przerażenie wśród pseudokibiców. Między innymi dlatego zadymy przeniosły się ze stadionów na odosobnione łąki i pola, gdzie dochodzi do ustawek.
„Misiek” do brutalnej rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych pasował jak ulał. „Niski poziom kultury, aroganckie zachowanie, niskie wyniki nauczania, uczeń ciężki w prowadzeniu. W miejscu zamieszkania opinia negatywna, nie przestrzega zasad współżycia społecznego i porządku prawnego. Utrzymuje kontakty z osobami pozostającymi w zainteresowaniu policji. Sąsiedzi odmówili wypowiedzi z obawy przed nim, jak również przed osobami, z którymi utrzymuje kontakty. Pod opieką kuratora, nie wykazuje żadnej chęci resocjalizacji” – czytamy w wywiadzie środowiskowym na temat Pawła M. z 1997 roku. Chłopak miał wtedy osiemnaście lat. Wychował się w bloku przy ulicy Gdańskiej na Olszy, w standardowym M-3 na parterze w niczym niewyróżniającej się dzielnicy Krakowa. Mieszkał tam z rok młodszą siostrą Joanną i dwanaście lat młodszym bratem Krzysztofem. Uczył się w zawodówce na sprzedawcę, ale dał sobie spokój po pierwszej klasie. Z akt można wywnioskować, że chyba nie była to idealna rodzina. Przy okazji jednej ze spraw ojciec zezna, że Paweł M. sporadycznie nocował w domu, w innych aktach sam „Misiek” mówi, że nie zna swoich rodziców, a wychował się u dziadków bez kontaktu z rodzeństwem. Co nie do końca jest prawdą, bo kontakty z bratem i siostrą miał dość dobre. Siostrę regularnie odwiedzał we Włoszech i właśnie po wizycie u niej został w 2018 roku zatrzymany i przewieziony do Polski, a jego brat Krzysiek był ważną postacią w gangu sharksów, dopóki nie został skazany na 7,5 roku więzienia.
„Misiek” z lat dziewięćdziesiątych to nie był jeszcze wytrawny gangster, który według prokuratury stworzył potężną organizację przestępczą i przejął władzę w Wiśle Kraków. „Tępy osiłek. Jełop. Przygłup. Tak wtedy o nim myśleliśmy, tak go traktowaliśmy. Po latach zastanawiam się, czy on nie udawał przygłupa i to z nas nie zrobił jełopów” – wspomina emerytowany krakowski policjant.
Pawła M. nie interesowały wtedy poważne interesy. Wystarczyła solidna zadyma. Najlepiej z policją. Okazji nie brakowało. 9 maja 1998 roku Wisła grała w Chorzowie z Ruchem. O zgodzie, jaka dziś panuje między kibicami obu klubów, nie było mowy. Na Śląsk wybrało się dwa tysiące wiślaków. Zaczęli zadymę już w pociągu. Potem pięćset osób przeskoczyło przez płot i weszło na stadion przy ulicy Cichej bez żadnej kontroli. Policja mogła się tylko przyglądać. Podczas pierwszej połowy był jeszcze spokój, a w przerwie kibole Wisły zdemolowali toalety na stadionie i pobili kobietę z ochrony wynajętej przez chorzowski klub. Z początkiem drugiej połowy zaczął się armagedon. Najpierw wiślacy zaatakowali ochronę i bez trudu dali sobie z nią radę. Potem kilkudziesięciu osiłków zaczęło wyłamywać bramę do sąsiedniego sektora, inni wyrywali betonowe płyty, rozłupywali je i kawałkami betonu rzucali w stronę wycofujących się ochroniarzy i kibiców Ruchu. Ze zdjęć i nagrań wynika, że „Misiek” był w pierwszym szeregu atakujących. Z zawziętą twarzą, bez żadnej kominiarki albo szalika, w zwykłej białej koszulce i jeansach ciska kamieniami w policjantów.
Dowodzący akcją komendant policji z Chorzowa – widząc, co się dzieje – wpuścił do atakowanego przez wiślaków sektora buforowego drużynę antyterrorystów z bronią gładkolufową. To tylko rozsierdziło „Miśka” i jego kolegów. Policjanci musieli się wycofać pod gradem kamieni, kibole byli już w amoku, setki najbardziej agresywnych nie powstrzymały nawet gumowe kule. „Nawet użycie armatki wodnej nie pomogło” – raportował potem bezradnie dowódca akcji. Do rozprawy z wiślakami ściągnięto posiłki z całego Śląska. Walki trwały jeszcze długo, rannych zostało pięćdziesięciu dwóch policjantów.
Pozycja „Miśka” w grupie kiboli Wisły poszybowała po tej akcji w górę. A przy okazji wyszło na jaw, że Paweł M. już wtedy był postacią o wyjątkowym potencjale medialnym. W kolejnych dniach telewizja publikowała nagrania z zadymy na stadionie Ruchu. Policjanci prosili o pomoc w identyfikacji pseudokibiców, bo oczywiście sprawców nie udało się zatrzymać zaraz po zdarzeniu. Dwa dni po meczu do komendy w Chorzowie zadzwonił anonimowy obywatel i poinformował, że to Paweł M. rzuca tymi kamieniami w policjantów. „Przecież nawet w krakowskim »Tempie« było rok temu jego kolorowe zdjęcie, jak gania po murawie i chce sędziego pobić z innymi kibolami Wisły” – anonimowego informatora wyraźnie dziwił brak spostrzegawczości policjantów. Niestety, zanim komenda w Chorzowie skontaktowała się z Krakowem, a Kraków ogarnął co i jak, „Misiek” był już w Gdańsku. Śledczym pozostało jedynie wystawić list gończy za kibolem, który postanowił przeczekać zamieszanie u kolegów z zaprzyjaźnionej z Wisłą Lechii. „Już wtedy dobrze mu się powodziło. Woził się po Trójmieście z kieszeniami pełnymi kasy. Nosił przy sobie po 20 tysięcy. Nieźle jak na początkującego chuligana” – wspomina kolega „Miśka” z dawnych czasów. Nad morzem kibol wytrzymał kilka miesięcy. Do Krakowa ściągnęła go oczywiście ukochana Wisełka.
Jakim cudem Paweł M., poszukiwany listem gończym za udział w zadymie, która zakończyła się mniejszymi lub większymi obrażeniami pięćdziesięciu dwóch funkcjonariuszy, wchodzi 20 października 1998 roku na stadion Wisły – obstawiony przecież dokładnie przez policję – pozostanie jego słodką tajemnicą. Przy Reymonta pojawiły się pokaźne siły policyjne, bo wszystkim w Krakowie zależało, żeby podczas meczu Pucharu UEFA z włoską Parmą zaprezentować się jak najlepiej, żeby nie dopuścić do żadnych incydentów. To były początki wielkiej Wisły Bogusława Cupiała. Właściciel firmy Tele-Fonika, produkującej kable w podkrakowskich Myślenicach, rok wcześniej przejął Białą Gwiazdę, od razu zgromadził najlepszych polskich piłkarzy, dodał będącego na fali trenera Franciszka Smudę i w nagrodę za trzecie miejsce w lidze mógł się cieszyć awansem do europejskich pucharów. Na Reymonta przyjechała drużyna naszpikowana gwiazdami: Buffon, Thuram, Cannavaro, Crespo. Mimo wczesnej pory (z powodu braku oświetlenia mecz zaczął się o 14.30) stadion był pełny. Wśród 10 tysięcy widzów był i „Misiek”. Do 80. minuty nic nie zapowiadało katastrofy. Ale wtedy Paweł M. rzucił nożem i trafił w głowę Dino Baggio – i w kilka sekund zmienił historię swoją, Wisły Kraków i całej polskiej piłki.
Presja, żeby złapać osobę, która rzuciła nożem w głowę Dino Baggio, była straszna. Nagrodę za schwytanie bandyty wyznaczył Bogusław Cupiał. W poszukiwania zaangażowały się potężne siły w policji i w prokuraturze. Przez chwilę podziały na Wisłę i Cracovię zeszły na drugi plan – chodziło o honor i wizerunek miasta, więc śledczy sympatyzujący z Pasami mocno pracowali nad złapaniem winnego z kolegami wiślakami. Chodziło też o uprzedzenie władz UEFA, które miały zdecydować o karze dla Wisły. Pod Wawelem liczono, że schwytanie sprawcy zadziała na korzyść klubu i poskutkuje łagodniejszą karą.
Ale już na początku zaczęły się problemy. Bo przecież oficjalnie nie udało się nawet znaleźć narzędzia zbrodni. Kilka dni po meczu odbyła się narada śledczych z działaczami w budynku klubowym Wisły. „A może powiemy, że to była parasolka?” – zaproponował nagle przedstawiciel organów ścigania. Na co jeden ze starszych działaczy otworzył szufladę, wyjął z niej nóż typu butterfly i obrócił nim kilka razy w powietrzu. „Parasolka powiada pan? Całkiem ładna parasolka” – rzucił grobowym tonem. Kilka chrząknięć i nóż z powrotem wylądował w szufladzie.
Oficjalnie noża nigdy nie znaleziono. W aktach sprawy są zdjęcia noża identycznego z tym, jakim rzucał „Misiek”. Waga 160 gramów, ostrze długości 10 centymetrów, całość 22 centymetry. Nóż z murawy na bieżnię odrzucił piłkarz Ryszard Czerwiec (zeznał potem: „Z uwagi na fakt, że byłem zmęczony spotkaniem, które toczyło się w dużym tempie, oraz zaistniałą sytuacją, nie zwróciłem dokładnej uwagi, jaki konkretnie przedmiot leży na boisku”), za co zresztą został zawieszony przez UEFA. Według mojego rozmówcy – emerytowanego śledczego, który pracował przy sprawie – nóż z ziemi podniósł ochroniarz, a potem ów nóż wylądował w działaczowskich szufladach. (Jeden z moich rozmówców zarzeka się, że widział ten nóż niedawno, a pokazywał go były działacz Wisły). Ale w oficjalnych aktach jest inna wersja – według świadka nóż odrzucony z boiska przez Ryszarda Czerwca trafił za pośrednictwem chłopca od podawania piłek do kibiców i po chwili z powrotem znalazł się w kieszeni „Miśka”. W tej sprawie liczba rozbieżnych zeznań i rozmijających się wspomnień przypomina liczbę wersji bajki o Czerwonym Kapturku.
Są też dwa warianty historii złapania samego „Miśka”. Według jednego śledczym udało się dotrzeć do jego kumpla, który za nagrodę obiecaną przez Cupiała postanowił sprzedać kolegę. Podobno bardzo kręcił nosem, że dostał tak mało, a i z wypłaceniem gotówki były jakieś problemy.
Bardziej jednak wierzę, że rozwiązanie sprawy to efekt żmudnej pracy prokuratora Jana Kościsza i grupy pracujących z nim policjantów. Grupa śledcza ściągnęła wszystkie możliwe nagrania z meczu – od telewizji, policji, klubów. Do pomocy śledczym udało się zaangażować profesjonalnych filmowców spoza służb, z zaawansowanym jak na tamte czasy sprzętem do obróbki zdjęć. W ten sposób udało się na jednym z nagrań wyodrębnić sylwetkę rzucającej postaci. Nie była to jakość 4K – pamiętajmy, że mówimy o czasach kaset VHS – ale był już punkt zaczepienia do dalszych poszukiwań. Wtedy policjanci zabrali się do żmudnego przeglądania zdjęć z innych zadym z udziałem wiślaków. Mieli pod ręką między innymi sporo nagrań z meczu Ruchu z Wisłą z maja 1998 roku. Dość szybko trafili w dziesiątkę. W tłumie kiboli walczących z policją charakterystyczna postać w białej koszulce i jeansach rzucała się w oczy.
Prokurator Kościsz do dziś jest fanatycznym kibicem Wisły Kraków – takim, który za klub dałby się pokroić i który oddałby za niego ostatnią koszulę. Ale i takim, który pokroiłby ludzi szkodzących Wiśle i odebrałby im ostatnią koszulę. I podejrzewam, że właśnie dzięki doskonałej orientacji w kibicowskich realiach oraz zacięciu do ukarania gościa, który skrzywdził obiekt jego miłości, udało mu się dotrzeć do świadków, którzy potwierdzili to, co policjanci znaleźli na nagraniach. Nie było łatwo namówić kogokolwiek do zeznawania przeciwko kibolom. Po trzech tygodniach udało się jednak w końcu znaleźć kogoś takiego. Wtedy po raz pierwszy w Krakowie użyto instytucji świadka incognito. Z akt usunięto wszelkie szczegóły umożliwiające identyfikację człowieka, który pomógł dokonać przełomu w śledztwie, ale wiadomo, że był to kibic stojący na trybunach niedaleko „Miśka”. Świadek ten zeznał, że do incydentu doszło około 80. minuty meczu. Kibice żywo zareagowali, gdy Diego Fuser sfaulował, a potem opluł Grzegorza Kaliciaka. „Misiek” zajmował miejsce w sektorze XI. W pewnym momencie zszedł kilka rzędów w dół, w stronę boiska, rozpiął kurtkę i rzucił w stronę włoskich piłkarzy nóż. Trafił w tył głowy Dino Baggio.
Zaraz po rzucie zgromadzeni wokół „Miśka” kibole krzyczeli do niego „Coś ty zrobił?!”, ale ze strachu przed nim i jego kolegami, żaden nie odważył się na nic więcej niż krzyki. „Misiek” na meczu był z dwoma kumplami: „Odolem” (zwanym też „Piranią”) i „Dzielnicowym”. „Po tym rzucie widziałem, jak sobie gratulowali” – zeznał świadek. „[Po rzucie] podejrzany w sposób oczywisty przejawiał swoją radość” – napisał w akcie oskarżenia prokurator Jan Kościsz.
Co ciekawe, „Dzielnicowy” (ksywka wzięła się od profesji jego ojca, niegdyś milicjanta) do dziś jest aktywny wśród kibiców Wisły. Chociaż po różnych zawirowaniach losu został pogoniony przez „Miśka” i wylądował w Anglii, to dalej udziela się na Twitterze, jątrzy i sieje nienawiść wśród swoich kilkuset followersów. Gdy zadzwoniłem do niego, już taki rozmowny nie był. Wymamrotał, że nie chce ze mną gadać, i rozłączył się.
W aktach sprawy rzucenia nożem w Dino Baggio po raz pierwszy pojawia się nazwa „Sharks”: „Osoba ta nazywana jest Miśkiem i z tego co wiem, mieszka gdzieś na Olszy. Jest to chłopak w wieku około dwudziestu lat, krótko ostrzyżony, można powiedzieć, iż prawie na łyso, i należy on do grupy Shark [tak w oryginale]. Jest to grupa kibiców Wisły, tak zwanych ultrasów, wyróżniająca się agresywnością i brutalnością w postępowaniu, w szczególności wobec kibiców innych drużyn. W swoich działaniach posługują się nożami, kijami bejsbolowymi i innymi tego typu narzędziami. [...] Już po meczu mówiło się w środowisku kibiców, że sprawcą zranienia Dino Baggio był Misiek, ale z tego co wiem, nikt w obawie o swoje życie nie chciał mówić o tym organom ścigania. Obawa ta wynikała z faktu przynależności Miśka do Sharksów i [tego], że jest on osobą znaną z brutalności”. Tyle zeznań świadka incognito. Swoją drogą niesamowite, że już jako dziewiętnastolatek „Misiek” budził taką grozę wśród kibiców Wisły.
„Miśka” trzeba było jeszcze złapać. 13 listopada 1998 roku prokurator Kościsz wystawił za nim kolejny list gończy. Przez ponad miesiąc Paweł M. wymykał się śledczym – do czasu, gdy na Kazimierzu wypatrzył go sierżant P. Kibol próbował przekupić zatrzymujących go policjantów. „Dlaczego jesteście takimi służbistami? Nie wygłupiajcie się, dam wam 30 baniek! Nie chcecie? 50 baniek!” – za tę propozycję korupcyjną dostał dodatkowe zarzuty. Razem z nim zatrzymano innego poszukiwanego kibola. W trakcie zatrzymania Paweł M. miał przy sobie 5200 złotych („dostałem od babci”) i telefon komórkowy, który był wtedy rzadkością. Abonament opłacał mu kolega – „Dzielnicowy”.
A co „Misiek” robił bezpośrednio po rzuceniu nożem w głowę Dino Baggio? I jak dostał się na mecz z Parmą? Odpowiedź na to pytanie znajduje się w aktach sprawy o sygnaturze III K 254/05.
„Musi pan przeczytać te akta, żeby zrozumieć, co się działo w Krakowie, zanim »Misiek« zbudował swoją potęgę i kto mu ją pomógł zbudować” – słyszałem od paru osób, które mają ogromną wiedzę na temat przestępczego Krakowa. Rzeczywiście, akt oskarżenia przygotowany przez prokuratora Marka Pasionka, dziś zastępcę prokuratora generalnego, a w 2005 roku prokuratora Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach, to kopalnia wiedzy o działaniach krakowskich gangsterów w latach dziewięćdziesiątych. Już pierwsze zdanie tego dokumentu brzmi obiecująco: „Dziennikarze uwielbiają nazywać ją mafią”. Na 187 stronach Pasionek oskarża grupę ludzi związanych ze Zbigniewem Ś., znanym jako „Pyza”.
Początek lat dziewięćdziesiątych w Krakowie to w świecie przestępczym okres panowania Janusza T., pseudonim „Krakowiak”. Zaczynał od napadów na robotników z Nowej Huty wracających po kilku piwach do domu. Pod koniec lat osiemdziesiątych przeniósł się na Śląsk, a jego grupa panowała nad całą południową Polską. Dziś jest legendą półświatka, ma nawet swoje hasło w Wikipedii. Jego gang słynął z brutalności. Zacytujmy prokuratora Pasionka: „Przez blisko dziesięć lat terroryzowali Śląsk i Małopolskę, wydawali wyroki śmierci na biznesmenów, decydowali, kogo porwać, okraść czy zmusić do płacenia haraczu. Czerpali kolosalne zyski z produkcji i sprzedaży narkotyków oraz handlu bronią”. Jednym z najzdolniejszych żołnierzy „Krakowiaka” był wspomniany Zbigniew Ś., pseudonim „Pyza”. Janusz T. znalazł go na bramce knajpy przy ulicy Lubicz, niedaleko krakowskiego dworca, wyszkolił i namaścił na swojego następcę w Krakowie. Według śledczych „Pyzie” szło na tyle dobrze, że wkrótce jego ludzie obstawiali niemal wszystkie bramki w mieście, zajmowali się też ściąganiem haraczy, handlem narkotykami. Ale „Pyza” miał w mieście potężnego rywala. Gang „Marchewy” – czyli Jacka M. i jego przyrodniego brata Marka D., pseudonim „Mały Marchewa”, a dla wtajemniczonych „Kajdan” (tę ksywę zyskał, gdy w młodości pobił łańcuchem od huśtawki kibica Cracovii) – jak ustaliła policja, również zajmował się haraczami i kontrolował agencje towarzyskie. W 1996 kilkanaście osób zakatowało ochroniarza w dyskotece Ajka. Prokuratura oskarżyła o tę zbrodnię „Marchewę” i jego ludzi. Proces czterokrotnie powtarzano, ale z powodu sprzecznych zeznań świadków incognito sąd uniewinnił wszystkich oskarżonych. Nic dziwnego, że przy takiej skuteczności wymiaru sprawiedliwości oba gangi działały w najlepsze i terroryzowały Kraków.
A co z tym wszystkim ma wspólnego „Misiek”? Kibole w latach dziewięćdziesiątych nie tworzyli tak dobrze zorganizowanych struktur jak dziś, nie prowadzili zyskownych interesów, ograniczali się głównie do bójek na stadionach i poza nimi, żłopania piwska i wódy, okazyjnie wciągania amfetaminy. A gangsterzy pokroju „Pyzy” i „Marchewy” zaczęli widzieć w gościach ze stadionów zaplecze dla swoich grup. Zbigniew Ś. kibicował Cracovii, więc podporządkował sobie ekipę Pasów, Marek D. kibicował Wiśle, więc biegali dla niego wiślacy. Ale – co trudno sobie dziś wyobrazić – przynależność do gangu była ponad wierność klubowi. I tak na przykład Grzegorz Sabramowicz, mimo że kibicował Cracovii, był w grupie „Marchewy” (oraz wśród ludzi podejrzewanych o zakatowanie ochroniarza z Ajki – za co zresztą do dziś jest poszukiwany i otwiera publikowaną co jakiś czas listę najbardziej poszukiwanych polskich przestępców). Po aresztowaniu powiedział policjantom, którzy przewozili go w konwoju, że chciałby na chwilę wyskoczyć do ukochanej i się pożegnać. Dał im za to flaszkę wódki i czmychnął. Dziś ukrywa się w jednym z europejskich krajów, niedawno wziął ślub, a przedstawiciele Cracovii pojawili się z barwami na tej uroczystości. W grupie „Pyzy” też nie brakowało wiślaków. Zdarzało się nawet, że ludzie z obu ekip imprezowali wspólnie – na przykład w popularnym wtedy klubie Wolność FM przy ulicy Królewskiej – i nikt nikogo nie mordował maczetą. W tamtych czasach przede wszystkim liczyły się pieniądze. Jeśli można było zarobić, to i kibic Cracovii brał się do sprzedawania biletów na mecz Wisły.
Dwadzieścia lat temu o internetowej sprzedaży biletów można było poczytać najwyżej w „Nowej Fantastyce”, a pod stadionami królowały koniki, czyli ludzie, którzy mieli dojścia do biletów i sprzedawali je potem z odpowiednim przebiciem. Oczywiście koniki pod stadionem Wisły były pod opieką ludzi „Marchewy”, a właściwie Pawła S., pseudonim „Dżudżu”, który przejął stery w gangu po aresztowaniu „Marchewy” za zabójstwo w Ajce. Przed meczem Wisły z Parmą panowało szaleństwo. Buffona, Verona i spółkę chciało zobaczyć pół Krakowa. Ludzie zabijali się o bilety, koniki szykowały się do żniw. Jeśli bilet na sektor A kosztował nominalnie 40 złotych, to pod stadionem mógł pójść i za 400. Ludziom „Pyzy” zaświeciły się oczy, gdy przeliczyli potencjalne zyski, a najbardziej nakręcił się Tomasz K., pseudonim „Kaczka”. Ale jak zdobyć bilety, na których łapę trzyma wroga ekipa? Dzień przed meczem do lokalu jednego z koników pojechali w pięć samochodów. Były bokser do strachliwych nie należał, ale wiedział, że starcia z taką ekipą nie przeżyje. Oddał kilka swoich biletów i powiedział, że więcej ma jego znajomy rezydujący pod kinem Kijów. Ten został szybko namierzony. Początkowo odgrażał się, że „Dżudżu” dojedzie chłopaków „Pyzy”, ale po kilku ciosach zadzwonił po żonę, która przyniosła... opieczętowaną rolkę kilkuset biletów na mecz Wisła–Parma. Już w 1998 roku pracownicy Wisły okradali swój klub – ludzie „Pyzy” podejrzewali, że źródłem biletów był któryś z kasjerów. Po latach dowiedziałem się jednak, że za nielegalny handel biletami odpowiadał jeden z zasłużonych piłkarzy Wisły, który uczynił sobie z tego procederu poważne źródło dochodów. Przez jego ręce przechodziły tysiące biletów.
W dniu meczu „Kaczka” rozdzielił bilety pomiędzy członków gangu, w tym między innymi kiboli Cracovii, i w kilkanaście osób ruszyli pod stadion Wisły przy Reymonta. W tej grupie był też Paweł Ł., pseudonim „Master”, późniejszy przywódca kiboli Cracovii, a równocześnie dobry kumpel „Miśka”. Kibole Wisły, w tym także ci pracujący dla „Marchewy”, wściekli się. Bojówka kiboli Cracovii sprzedająca bilety wiślakom pod ich własnym stadionem to szczyt bezczelności. Doszło do przepychanek, jeden z chuliganów Cracovii został skopany i okradziony z biletów. Ale po chwili ludzie „Pyzy” wyjaśnili sytuację – „Kaczka” skopał jednego z wiślaków, reszta się rozeszła. Potem w magazynie „To My Kibice!” zamieszczono nieścisłą relację z tego zdarzenia, opisując jedynie pobicie fana Cracovii bez podania, co wydarzyło się później.
Ludzie „Pyzy” zarobili tego dnia nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. A część z nich weszła na mecz, żeby zobaczyć kawałek dobrej piłki. Ich Cracovia grała wtedy w trzeciej lidze. Trzy dni wcześniej pokonała przy ulicy Kałuży Szydłowiankę Szydłowiec 4:0. Pojedynek Wisła–Parma postanowił obejrzeć między innymi Andrzej F., pseudonim „Blacha”, jeden z najbliższych współpracowników „Pyzy”. Tu ciekawostka: „Blacha” oglądał mecz w towarzystwie Wojciecha Kwietnia, przedsiębiorcy, który po latach pojawi się w Wiśle jako osoba wspierająca klub. Kwiecień zeznał potem, że po meczu poszli z „Blachą” do kasyna. Był pytany o to, bo dla jego kompana tamten wieczór zakończył się tragicznie...
Ekipa „Dżudżu” chciała natychmiastowej zemsty za upokorzenie z biletami. Najbardziej nakręcał się Tomasz G., pseudonim „Gulis”, jeden z ówczesnych liderów bojówki kiboli Wisły. Kilka godzin wcześniej został skopany pod własnym stadionem przez największych wrogów, a jego autorytet mocno ucierpiał. Ktoś od „Marchewy” i „Dżudżu” wydzwonił kogoś od „Pyzy” i ustalono, że wieczorem na placu Wolnica ma dojść do ostatecznej potyczki między gangami. Gang „Pyzy” świętował wtedy udany interes z biletami w hotelu Forum. Imprezę zaszczycił sam „Krakowiak”, wódka lała się strumieniami. Nikomu nie chciało się za bardzo ruszać na Kazimierz. Ustalono, że kilka osób pojedzie na rekonesans, a potem ewentualnie dojedzie reszta ekipy. Do samochodu zapakowali się „Kaczka”, „Blacha”, „Master” i dwóch innych gangsterów. Gdy podjechali na plac Wolnica, czekało na nich tylko czterech ludzi „Dżudżu”. „Kaczka” zwietrzył szansę na łatwe zwycięstwo i wydał polecenie natychmiastowego ataku. Ale gdy gangsterzy oddalili się kawałek od samochodu, w kamienicach otaczających plac otworzyły się bramy i wyskoczyło z nich około trzydziestu chuliganów Wisły uzbrojonych w noże, pałki i siekiery. Dowodził nimi znieważony dopiero co „Gulis”. Według niektórych świadków wśród atakujących był też „Dzielnicowy”, czyli kolega „Miśka”, który parę godzin wcześniej gratulował mu udanego rzutu nożem w głowę Dino Baggio. Śledczy podejrzewali, że wśród wiślaków mógł być sam „Misiek”, ale nigdy nie udało się tego potwierdzić.
Jeden z ludzi „Pyzy” dostał kilka razy nożem w okolicę serca, „Blacha” dostał siekierą w plecy, „Master” też został pobity. Tylko „Kaczka” wyszedł z tej napaści cało, bo zabarykadował się w chińskiej knajpie i w atakujących kiboli Wisły rzucał butelkami.
Według wielu moich rozmówców zdarzenia na placu Wolnica były o tyle ważne, że po raz pierwszy gangsterzy uświadomili sobie, jakie możliwości daje wykorzystanie kiboli w strukturach zorganizowanej przestępczości. I potem skrupulatnie z tych możliwości korzystali. A kibole byli dzięki temu dopuszczani do kolejnych kręgów gangsterskiego wtajemniczenia, co – jak pokazuje przykład „Mastera” i „Miśka” – przyniosło z czasem efekty. To właśnie w tym okresie Paweł M. został dostrzeżony przez Marka D., czyli „Małego Marchewę”, i trafił pod opiekuńcze skrzydła gangstera, który będzie mu w przyszłości wiele razy pomagał w przestępczej karierze.
Na placu Wolnica po raz pierwszy też na taką skalę użyto „sprzętu”, czyli noży i siekier. No i puszczono w ruch spiralę przemocy, której do dziś nie udało się zatrzymać. Rok później Tomasz G., dowodzący atakiem na ludzi „Pyzy”, już nie żył. Został zakatowany na śmierć w centrum Krakowa.
Dzięki aktom tej sprawy wiemy też, co robił „Misiek” bezpośrednio po rzuceniu nożem w głowę Dino Baggio. Otóż najzwyczajniej w świecie poszedł na piwo. A konkretnie na wiele piw do nieistniejącego już lokalu Yakuza na rogu Miechowskiej i Czarnowiejskiej. Opijanie remisu z Parmą trwało do 4.00 w nocy. Dziś jest tam jakiś kebab, a wtedy przed meczem i po meczu wiślacy spotykali się tam z kolegami. W knajpie mieszały się przeróżne światy. W pewnym okresie za barem stał niejaki „Ż.”, który – podobnie jak „Misiek” – wyszedł z założenia, że pod latarnią najciemniej. Od września 2007 roku „Ż.” był poszukiwany przez policję w sprawie zabójstwa kibica Korony Kielce. Ekipa wiślaków pojechała do Kielc ukraść flagę, ale podczas akcji została namierzona przez kiboli Korony Kielce. W bójce jeden z kielczan został śmiertelnie dźgnięty nożem – Piotr K., pseudonim „Kermit”, został za to skazany na 25 lat więzienia. „Kermit” po akcji w Kielcach wyjechał do Anglii, gdzie ukrywał się przez dziesięć lat. A „Ż.” postanowił schować się w knajpie 300 metrów od stadionu Wisły, gdzie był barmanem. Któregoś dnia trafił mu się klient, z którym złapał dobry kontakt. Świetnie im się gadało na wiślackie tematy, więc na odchodne mężczyzna stwierdził, że jakby „Ż.” kiedyś potrzebował pomocy, to niech dzwoni. I zostawił wizytówkę.
Wysokiego oficera krakowskiej policji.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © by Szymon Jadczak
Redakcja tekstu: Janusz Krasoń
Projekt okładki: Nikola Hahn
Fotografia na okładce: Piotr Nowak
Fotografia autora: Rafał Masłow
ISBN 978-83-8135-843-9
www.otwarte.eu
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Anna Jakubowska
