1,00 zł
Niezwykła książka Ivana Bogdana, oficera służb specjalnych Ukrainy, który osobiście aresztował ponad 100 szpiegów rosyjskich i zwolenników „ruskiego miru”. Okazuje się że „piąta kolumna” działała na Ukrainie już od 2014 roku, również i w wymiarze sprawiedliwości. Ukraiński tytułowy patriota musiał walczyć nie tylko z wrogiem zewnętrznym, ale i tym wewnętrznym. Doświadczył tego również i autor, przetrzymywany w areszcie na podstawie sfingowanych dowodów. Podział na Ukrainę patriotyczną jak i tą skorumpowaną i zdradziecką w latach 2014-2018 bardzo wyraźnie zarysowuje autor w tej książce. Żeby zrozumieć dzisiejszą Ukrainę trzeba koniecznie przeczytać tę książkę. Autor zginął w „Azowstali”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 415
Autor wyraża wdzięczność wszystkim, którzy przyczynili się do wydania tej książki.
Wydawca może nie podzielać opinii autora i nie ponosi odpowiedzialności za treść materiałów wykorzystanych w publikacji.
Oficer operacyjny ukraińskich służb specjalnych mjr „Domacha”, wykonujący zadania specjalne podczas wojny rosyjsko-ukraińskiej (oficjalny status ATO[1]), trafia za kratki.
Zamiast słów podziękowania za patriotyczną postawę i godne wykonywanie obowiązków służbowych, postawiono mu szereg zarzutów popełnienia przestępstw o charakterze kryminalnym, zagrożonych karą powyżej 15 lat pozbawienia wolności.
W areszcie śledczym mjr „Domacha” poznaje ludzi takich jak on – prawdziwych synów Ukrainy, z których prokuratura wojskowa Ukrainy chciała zrobić przestępców. Ale ich nie złamią ani oskarżenia o zdradę, ani więzienie, ani prokuratorzy, bo nie raz spojrzeli w oczy śmierci, broniąc Ukrainy, swojej Ojczyzny! To PATRIOCI. A dokładniej – Więźniowie Patriotyczni[2].
Książka dokumentalno-historyczna oparta na prawdziwych wydarzeniach, przedstawia fakty i autentyczne postacie.
Od Wydawcy
Obraz Ukrainy jaki się rysuje w latach 2014–2018, a który przedstawia nam autor ze swojego punktu widzenia, jest niezwykle skomplikowany. Iwan Bogdan pisze swoje wspomnienia jako oficera służb specjalnych o pseudonimie „Domacha”, który za swoją działalność na rzecz niepodległej Ukrainy zostaje aresztowany.
Akcja książki przypomina swoją konstrukcją „Archipelag Gułag” Sołżenicyna. I tu, i tam w wątek głównego narratora są wplecione relacje jego kolegów i opowieści współwięźniów. Współwięźniów, którzy tak jak autor zaliczają się do grupy określonej przez niego grupą ukraińskich Patriotów. Patrioci to są ci, którzy walczyli na granicy z Rosjanami i ci którzy na co dzień walczyli z piątą kolumną, nie tylko rosyjską ale i DNR-owską, wewnątrz Ukrainy.
I oto paradoksalnie Ci najodważniejsi z odważnych, którzy narażali swoje życie dla Ukrainy na pierwszej linii frontu – tego zewnętrznego i wewnętrznego-trafiają za kratki, a ci, co stchórzyli albo prowadzą działalność policyjno-sądową na rzecz wrogów Ukrainy, nierzadko będąc wprost agentami rosyjskimi, są odznaczani!
Obraz ukraińskiego wymiaru sprawiedliwości jaki się rysuje na podstawie tej książki jest szokujący. To jest właściwie wymiar sprawiedliwości typu stalinowskiego. A teza Dzierżyńskiego „Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”, jak najbardziej ma tutaj zastosowanie. Samowola prokuratorów i sędziów oraz ich niekontrolowana niczym władza sprawia, ze nawet poręczenia deputowanych ukraińskich za aresztantów są odrzucane. A wyroki, które serwują sędziowie są również odpowiednie do czasów stalinowskich. „Dycha” czy „Piętnastka” jest w ich pracy codziennością. Sęk tylko w tym, że spora część „winnych” jest po prostu niewinna. Mechanizm działania wymiaru sprawiedliwości jest prosty. Żeby awansować albo otrzymać premię, a czasem i order, trzeba się było „wykazać” jak największą wykrywalnością „przestępców”. Winnych, czy niewinnych-co za różnica?Liczą się tylko statystyki. I to one stanowią o awansie przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. Autor książki opowiada przede wszystkim o działąniach prokuratur i sądów wojskowych. A tam, według niego trafili wszyscy ci sędziowie i prokuratorzy, którzy nie przeszli weryfikacji w sądownictwie cywilnym. Odsunięto ich do prokuratur i sądów wojskowych, nie zdając sobie sprawy z tego, ile szkód mogą tam uczynić.
To nie nie jest jednak wyłącznie opowieść o ukraińskim wymiarze sprawiedliwości. Autor odsłania nam też kulisy swojej działalności kontrwywiadowczej. Osobiście aresztował ponad 100 wrogów, zwolenników „ruskiego miru”!. Jego relacja odsłąnia nam tajniki działania ukraińskich służb specjalnych i metody ich przesłuchań.
Ta książka pokazuje nam dwie Ukrainy. Jedna, ta patriotyczna, nie wahająca się poświęcić swojego życia dla ojczyzny i ta druga, skorumpowana i pełna zwolenników „ruskiego miru”. I chyba nic nie zmieniło się do dzisiaj w obrazie ukraińskiego społoczeństwa. Mimo wojny nadal mamy korupcję i zdrajców, którzy działają na rzecz Rosji. Nawet w obliczu tak wielkiego zagrożenia dla istnienia państwa ukraińskiego, nie udało się zjednoczyć społoczeństwa.
Ale jest to także książka o pięknej ludzkiej przyjaźni prawdziwych ukraińskich Patriotów, i o ich wspieraniu się nawzajem w najcięższych nawet dla nich chwilach.
Taką grupą, która związała się z sobą na śmierć i życie jest niewątpliwie grupa Patriotów, która obroniła Mariupol przed zgotowaniem mu losu Krymu. Około 150 odważnych ludzi przeciwstawiło się wówczas Rosjanom. To była grupa, która utworzyła pułk „Azov”. Autor tylko wspomina o tym mimochodem, gdzieś tam na marginesie książki. A jednak to właśnie z tą grupą związał się na śmierć i życie. Bo przecież w tej ostatniej wojnie, która zaczęła się w ubiegłym roku, wziął udział raz jeszcze w obronie Mariupola, i to z pułkiem „Azov”. I właśnie tam znalazł swoją śmierć od bomby, która spadła na „Azovstal”.
Prezydent Zeleński w uznaniu patriotycznej postawy autora i jego zasług na polu boju przyznał mu pośmiertnie tytuł „Bohatera Ukrainy”.
Andrzej Ryba
Książkę dedykuję wszystkim tym, którzy nie wrócili z wojny rosyjsko-ukraińskiej...
Życie zawsze będzie cię sprawdzać, próbować złamać.
Wybór jest prosty: zejść ze ścieżki lub przejść ją z godnością do końca...
WSTĘP
Operację antyterrorystyczną na wschodzie Ukrainy (w skrócie ATO) rozpoczęto wiosną 2014 roku przeciwko niezdefiniowanym na poziomie legislacyjnym tzw. „terrorystom”. Już wtedy powinna nazywać się wojną. Wojną, która przeciągnęła się na wiele lat i nie wiadomo, kiedy się skończy.
Mniej więcej w tym okresie krajowi polityczni populiści, którzy w większości stali się twarzą ówczesnej władzy, przez długi czas bez żadnego wstydu stosowali podwójne standardy.
Na potrzeby swoich europejskich kolegów otwarcie głosili militarną inwazję na Ukrainę przez regularne oddziały sąsiedniej Rosji. Głośno mówiono tam o naruszeniu integralności terytorialnej naszego kraju, utracie kontroli nad Autonomiczną Republiką Krymu oraz częściami obwodów donieckiego i ługańskiego. Organizacje terrorystyczne „Doniecka Republika Ludowa” (DNR) i „Ługańska Republika Ludowa” (ŁNR) były dla takich polityków „największym złem tego świata”, niezaprzeczalnie sterowanym z samej Moskwy.
Dla polityków tego pokroju to zawsze okazja do zdobycia rozgłosu, wygłaszania populistycznych haseł i wystąpienia w wielu codziennych programach telewizyjnych, co przekłada się na wzrost ich notowań.
Jednocześnie z krajem agresora utrzymywano trwałe i stabilne stosunki gospodarcze. Praca wspólnych struktur handlowych nie została wstrzymana nawet na jeden dzień. Eksportowano szereg towarów strategicznych i importowano towary rosyjskie. Istniała swoboda przemieszczania się obywateli obu krajów...
Brak poczucia odpowiedzialności przed narodem ukraińskim, który tak lubią nazywać „moim narodem” albo „moim krajem”, stał się już dla nich normą. Normą kłamstwa, oszustwa, hipokryzji i znęcania się nad zwykłymi ludźmi.
W oczach współczesnych Europejczyków, oni (to znaczy liczni przedstawiciele władzy) nieustannie próbują ukazywać Ukrainę jako „jedyny mur przeciwko rosyjskiemu światu i jego imperialnym zapędom”. W zamian za to Ukraina otrzymuje kredyty, z których część niby przeznacza na wojsko i obronność.
Jednak z jakiegoś powodu podczas przekazywania wojsku nowego czołgu lub transportera opancerzonego (BTR) w strefie operacji antyterrorystycznej coraz częściej słychać słowa: „my wam przekazujemy”, „ja przekazuję”, „ prezenty od nas”.
W ten sposób okazuje się, że podatki zwykłych Ukraińców lub międzynarodowa pomoc finansowa dla narodu ukraińskiego nie wiedzieć czemu natychmiast stają się „ich”. A władza ludu pozostaje... tylko na papierze, w postaci artykułu 5 Konstytucji Ukrainy.
W ciągu prawie czterech lat każda ukraińska miejscowość przekonała się, co znaczy to straszliwe słowo – wojna. Ludzie cały czas widzą prawdziwych Bohaterów Ukrainy, ale określanych bezlitosnym terminem wojskowym – „ładunek 200[3]”. Odbywające się niemal codzienne pogrzeby obrońców Ukrainy przy dźwiękach żałobnej pieśni ludowej Pływe kacza po Tysyni[4] zmuszają ludzi do jednoczenia się, pomagania sobie nawzajem, wspierania chłopców na pierwszej linii frontu.
A mimo to, dla większości mieszkańców naszego kraju wojna (czy ATO) toczy się gdzieś tam, daleko. Ani razu nie słyszeli wystrzału z granatnika czy serii z karabinu maszynowego. Nie są w stanie odróżnić odgłosów pocisku wystrzelonego od nadlatującego. A salwa z systemu artylerii rakietowej to dla nich w ogóle coś ze świata fantastyki.
To wszystko stało się natomiast normą w życiu zwykłych chłopców i mężczyzn, którzy się nie zlękli i wykazali obywatelską postawę stając w obronie Ukrainy, bo uważali to za swoje powołanie.
Od maja 2015 roku w strefie ATO rozpoczęto działania mające na celu zminimalizowanie aktywności batalionów ochotniczych, z których część rzeczywiście się skompromitowała. W trakcie reformowania prawie wszyscy ochotnicy zostali włączeni albo do regularnych formacji wojskowych Ministerstwa Obrony Ukrainy, albo do struktur Gwardii Narodowej Ukrainy. Wszystkie inne grupy zostały uznane za wyjęte spod prawa i zrównane z „nielegalnymi formacjami zbrojnymi”.
Działalność Patriotów Ukrainy, którzy ze wszystkich sił starali się walczyć z wrogiem, jego informatorami i stronnikami, została mocno ograniczona. Ich aktywność i odpowiedzialne podejście do wykonywania swoich, czysto cywilnych, obowiązków były sprzeczne z ogólną strategią wojskowego dowództwa kraju, które niestety przyjęło postawę wyczekującą.
Właśnie to dało możliwość „podniesienia głowy” dawnym zwolennikom separatystów i terrorystów, którzy w jeszcze bardziej zuchwały sposób kontynuowali swoją przestępczą działalność przeciwko Ukrainie.
Jak można się było spodziewać, prawdziwy Patriota i obrońca Ukrainy stopniowo stawał się wrogiem...
ROZDZIAŁ IZADANIE
Proszę wstać. Sąd idzie.
Na salę sądową wchodzi niski mężczyzna w czarnej todze. Jakiś „order” na piersi wskazuje o przynależności do stanu sędziowskiego, ale bardzo trudno to dostrzec z daleka. Po lewej stronie stoją moi adwokaci, po prawej – do niedawna kapitan, a dziś major prokuratury wojskowej sił ATO. Jest oskarżycielem we wspomnianym procesie. Między nimi ja. Ukraiński oficer służb specjalnych o pseudonimie „Domacha”, wobec którego toczy się postępowanie karne z wielu paragrafów i kwalifikacji, w skrócie nazywanych w wąskim gronie towarzyszy broni, którzy przeszli przez ATO – „zestawem dla ochotnika”.
Sekretarz sądowy ogłasza uruchomienie systemu rejestracji dźwięku „Temida”, a sędzia zaczyna odczytywać wyrok...
Odwróciłem głowę w stronę okna i czas jakby się dla mnie zatrzymał. Ponura wiosenna deszczowa pogoda na dworze i drzewa, jeszcze bez pąków, przeniosły mnie ponad dwa i pół roku wstecz...
Właśnie wtedy wyjeżdżałem z Mariupola, którego teren w związku z prowadzonymi tam działaniami antyterrorystycznymi rozciągał się na cały sektor „M” (niektórzy mówią, że to od słowa „morze”, a niektórzy, że od nazwy miasta[5]) i obejmował prawie 140-kilometrowy pas wzdłuż linii frontu.
Od wiosny 2014 roku słowo „wojna” głęboko wdarło się w życie ukraińskich żołnierzy. Dla większości z nich nie miało znaczenia, jak ją nazywają z prawnego punktu widzenia. Każdy, kto brał udział w realnych działaniach, dobrze wiedział, że to była prawdziwa wojna.
Wojna – to taki czas, w którym znika współczucie dla wrogów. Bywa, że traktuje się ich w sposób neutralny, ale w większości przypadków stosunek do tych, którzy właśnie strzelali do ciebie ze wszystkiego, co dostępne we współczesnym świecie a zawiera „proch i dynamit” jest zwyczajnie okrutny.
To właśnie tam rozumiesz, że wojna jest wtedy, gdy tracisz swojego druha, którego znałeś nieco ponad miesiąc, ale z którym jadłeś z tej samej patelni podgrzaną na szybko konserwę z pęczakiem lub kaszą gryczaną.
Nie tak trudno ponieść na wojnie stratę, gdy spotkasz na swojej drodze wrogą grupę dywersyjno-rozpoznawczą i w otwartej walce, po wystrzeleniu całej jednostki ognia, załadowujesz magazynki do karabinu maszynowego od swojego poległego towarzysza broni, żeby odeprzeć atak.
Kiepsko, gdy w środku spokojnego dnia lub nocy, przy bezchmurnej pogodzie lub we mgle, nie wiadomo skąd, lecą ci na głowę pociski, salwy rakietowe reaktywnych systemów ogniowych (Grad, Smiercz czy Uragan). Fragmenty tych prezentów, które przypominają wyglądem noże stołowe różnej wielkości, tylko trochę grubsze, tną ludzkie ciało jak ostrzem. Ich siła jest tak wielka, że wieloletnie topole, których dużo rośnie na wschodzie Ukrainy, łamią się od ich uderzenia jak zapałki.
Jeszcze gorzej, gdy po drugiej stronie linii frontu walczy były lub czynny żołnierz armii rosyjskiej, który przeszedł przez Afganistan, Czeczenię, Dagestan czy czort wie co tam jeszcze, i przyjechał z bratnią pomocą „rosyjskim” ludziom w Donbasie. Przybył wyzwolić Ukraińców od faszystów i banderowców. A przywiózł ze sobą taki karabin, z którego bez problemu trafi w cel oddalony od półtora do nawet dwóch kilometrów, namierzając twój hełm albo czapkę twojego towarzysza przez nowiusieńki celownik z wielokrotnym zoomem.
Najgorzej, gdy w jednej chwili jego jasnoniebieskie oczy, które jeszcze niedawno cieszyły się na wspomnienie domu, matki, ukochanej dziewczyny czy dzieci, teraz patrzą ponad tobą. Gdzieś daleko, w niebo. A jego dusza ulatuje.
Dziwne uczucie pojawia się, gdy stoi przed tobą związany wróg, którego złapali chłopcy z tajnego oddziału lub rozpoznania, a ty zastanawiasz się, co z nim zrobić. Ktoś mówi: trzeba go natychmiast rozstrzelać. Inny radzi, żeby go przesłuchać. Są tacy, którzy po prostu chcą wyładować na nim całą swą złość. Złość na tamtego snajpera, wściekłość za ciężki ostrzał artyleryjski, za martwego kumpla. Pojawia się również opcja przekazania go agentom kontrwywiadu, za co otrzymuje się podziękowania od dowództwa jednostki wojskowej.
A są i tacy, którzy radzą odesłać go „z powrotem”. Tylko w kierunku, w którym nawet wielkie zające stepowe boją się biec. Drogą przez to samo pole minowe lub lądowisko, gdzie jego koledzy-opołczeńcy[6] zastawili dzisiejszej nocy podstępne pułapki w postaci min naciągowych.
Na wojnie humanitaryzm w stosunku do wroga szybko się kończy. Tutaj wszystko jest proste: albo ty jego – albo on ciebie...
Wojna jako zjawisko ma na ogół dość wyraźne granice i rządzi się własnymi prawami i zasadami. Wartości ludzkie i demokratyczne mają na niej ogromne znaczenie. Ale tylko na papierze. W rzeczywistości wojna to agresja, broń, zniszczenie, wysoka śmiertelność, smutek... I nic ponad to.
Wszystkie pseudonimy pracowników służb specjalnych występujących w dalszej części tekstu zostały zmienione na potrzeby konspiracji.
Moja podróż służbowa latem 2015 roku obejmowała trasę z Mariupola do samego Słowiańska.
Mijając kolejną linię obrony, składającą się z rowów przeciwczołgowych i umocnień, przekroczyłem dobrze znaną wszystkim ze szkolnych czasów rzekę Kałkę (granica dzisiejszych rejonów nikolskiego i wołnowaskiego w obwodzie donieckim). To tutaj, prawie 800 lat temu, rozegrała się wielka bitwa pomiędzy dwiema armiami: jedną dowodzoną przez bojarów i książąt Rusi Kijowskiej a drugą – złożoną z mongolskich tumenów armii Czyngis-chana.
Wielotysięczne wrogie armie toczyły walki przez prawie trzy dni. Będący w otoczeniu Rusini, którzy ponieśli wielkie straty, stanęli przed wyborem: albo zginąć, albo poddać się i trafić do niewoli jako jeńcy z możliwością późniejszego wykupu. Dowódcy tumenów armii mongolskiej osobiście dali im gwarancje nietykalności.
Ale nie dotrzymali słowa. Walczące niedobitki wojsk książęcych zostały zdradziecko oszukane. Bezbronnych wybito.
„Nic się nie zmieniło” – pomyślałem. – „Wojna i wróg znów są na naszej ziemi. Znowu obiecanki i znowu zdrada... Musimy, przede wszystkim, pamiętać o naszej historii. Nie wolno nam powtarzać błędów naszych przodków”.
Wzdłuż niemal całej linii współczesnego frontu musieliśmy przekroczyć ponad dziesięć punktów kontrolnych. Momentami droga prawie graniczyła z terytorium okupowanym przez rosyjskiego wroga i dosłownie roiła się od opołczeńców, którzy mogli swobodnie się tamtędy przemieszczać, wędrować to tu, to tam, podszywając się pod okolicznych mieszkańców.
Z jednego miejsca (w rejonie Marjinki) można nawet dostrzec bez lornetki Donieck – moje miasto z czasów studenckich (a dokładniej jego okolice – wieś Trudowski i dzielnicę Tekstylnyk), gdzie na długo przed wojną beztrosko spędzałem czas z przyjaciółmi.
W delegację pojechaliśmy we trzech. Każdy z nas miał do wykonania swoje własne zadanie operacyjne, które wymagało zachowania poufności.
Po drodze miałem sprawdzić informacje o obecności bojowników, wywodzących się z miejscowej ludności, w dwóch osadach znajdujących się pod kontrolą naszego wojska. Jeden z nich miał wrócić nocą do domu we wsi Stepne (rejon marjiński w obwodzie donieckim), od której pozycje wroga były oddalone o nie więcej niż trzy kilometry. Kolejny „miłośnik rosyjskiego świata” ukrywał się u rodziców pod Słowiańskiem po krwawych wydarzeniach, które rozegrały się w Mariupolu wiosną 2014 roku.
Ku mojemu wielkiemu żalowi, aresztowania bojowników DNR w połowie 2015 roku nie odbijały się już tak szerokim echem, jak jeszcze pół roku wcześniej. Byli zatrzymywani prawie codziennie i, co najbardziej ohydne, wielu zwyczajnie zwalniano.
Organy prokuratury Ukrainy, które w połowie 2015 roku wróciły do wykonywania swoich obowiązków, zaczęły skrupulatnie korzystać ze swoich uprawnień w taki sposób jak przed wojną. Każde zatrzymanie bojownika, będącego obywatelem Ukrainy, traktowane było jak w czasie pokoju. A czasem nawet jeszcze lżej. Wydawało się, że robią to celowo, zdradzając przysięgę i interesy państwa.
Na przykład bojownik, którego zatrzymali w domu i który miał przy sobie dokumenty DNR, szewrony ugrupowań terrorystycznych, numery telefonów z przypisanymi do nich pseudonimami i inne dowody swojej przestępczej działalności – nie mógł być uznany za „terrorystę”, ponieważ jego wina nie została do końca udowodniona. Nawet jego osobiste zeznania, które złożył dobrowolnie bez żadnych nacisków, nie były przez prokuraturę brane pod uwagę. Trzeba było jeszcze znaleźć osoby, które potwierdziłyby obecność tego obywatela w szeregach bojowników. „Dostarczcie zdjęcia, a jeszcze lepiej – materiały wideo (!), na których widać jak popełnia zbrodnie i zabija naszych żołnierzy...”
Właśnie tak, cichaczem, za naszymi plecami rozpoczęła się kolejna wojna. Wojna na dwa fronty. Z przodu Rosjanie, najemnicy i terroryści z całego świata, którzy wspierają separatystów z Ł/DNR, a z tyłu – prokuratura Ukrainy.
Jakkolwiek by było, miałem udać się pod wskazane adresy i zatrzymać bojowników. Bo na tym polega moja praca.
Byłem jednym z tych, którzy wykonywali swoje obowiązki z honorem i godnością. Wprost rwałem się do roboty, na którą nigdy nie szczędziłem prywatnego czasu. Nawet prawie półroczny pobyt zwolenników „rosyjskiej wiosny” w Mariupolu nie odciągnął mnie ani na godzinę od służby Ojczyźnie – rodzimej i cierpiącej Ukrainie.
Doskonale pamiętam moment, kiedy moja żona z dwójką małych dzieci uciekała po krwawych wydarzeniach, które miały miejsce 9 maja 2014 roku w Mariupolu. Bo byliśmy za Ukrainą. A za to czekała nas tylko śmierć!
Potem przez prawie rok znów przebywałem w Mariupolu bez najbliższych, bo kolejny raz zmuszeni byli opuścić dom. Następnie, pod koniec sierpnia 2014 roku rosyjscy czołgiści spod wsi Szyrokyne bez lornetki spoglądali na wieżowce stojące na obrzeżach Mariupola, wśród których znajdowało się moje mieszkanie.
Te wszystkie doświadczenia jeszcze bardziej mnie wzmocniły. Może dlatego nie mogłem spokojnie przejechać obok stanowisk bojowników, wiedząc, że jutro znów będą ładować pociski do swoich moździerzy i jak dzikusy cieszyć się z trafienia w nasze pozycje.
Terrorysta „Kopacz”
Po drodze zajechaliśmy do naszej grupy operacyjnej, która wówczas stacjonowała w Wuhłedarze, niewielkim górniczym miasteczku zbudowanym w 1964 roku, wyłącznie z samych wieżowców, specjalnie dla górników, którzy dzień i noc pracowali w dwóch znajdujących się w pobliżu kopalniach. Moi dwaj koledzy, którzy jechali ze mną, nie znali informacji na temat mojego bojownika, w związku z czym nie byli odpowiednio uzbrojeni. Dlatego podjęto decyzję, aby zostawić ich w bazie w Wuhłedarze, a chłopcy z grupy operacyjnej mieli przyjść mi z pomocą.
Oficer wyższego szczebla o pseudonimie „Hor” – krzepki facet mający prawie dwa metry wzrostu, pochodził z Donbasu. Przed wstąpieniem do służby przez ponad trzy lata pracował jako górnik na przodku. Dla tych, którzy nie są zaznajomieni ze specyfiką pracy w kopalni, górnik przodowy jest jedną z najtrudniejszych górniczych profesji (chyba tylko rębacze są twardsi od nich). Opanowany i zrównoważony „Hor” dobrze znał teren, gdyż nie po raz pierwszy wchodził w skład takiej mobilnej grupy.
Jako wsparcie przydzielono nam jeszcze dwóch kolegów z grupy – „Turystę” i „Dona”.
„Turysta” urodził się i dorastał w Doniecku. Przed wojną nieprzerwanie pracował w naszej regionalnej administracji. Po masowym wkroczeniu bojowników do Doniecka od strony Słowiańska, wyjechał do Mariupola na nowe miejsce służby. Sympatyczny i spokojny oficer. Przed tą operacją znałem go tylko z turniejów w piłce nożnej. Osobistych kontaktów zawodowych nie utrzymywaliśmy.
„Don” urodził się w jednym z licznych miast górniczych na Doniecczyźnie. Przed wstąpieniem do służby również pracował jako górnik na przodku. Po wkroczeniu wojsk rosyjskich do Donbasu został, podobnie jak kilkudziesięciu agentów, po prostu zapomniany. Jak pokazał czas, ich bezpośrednie dowództwo, które złamało przysięgę i przeszło na stronę wroga, nie poinformowało ich o konieczności samodzielnego wycofania się z okrążenia w głąb Ukrainy. W rezultacie „Don” został schwytany przez bojowników i był przetrzymywany w niewoli przez prawie trzy miesiące. Po uwolnieniu bardzo go wspierałem, znając wszystkie szczegóły jego pobytu w niewoli.
Zapakowaliśmy się do bojowego terenowego nissana, którego chłopcy pieszczotliwie nazywali „Frankusza” (zdrobnienie od Frankenstein). Najprawdopodobniej otrzymał taki przydomek ze względu na swój wygląd. Ręcznie pomalowany farbami w sprayu, miał być „straszny i przerażający”. A rozerwany od wybuchu miny bok świadczył o niemłodym wieku „Frankuszy” i czasie spędzonym w strefie ATO.
Droga do wsi Stepne była długa i wiodła po starym asfalcie, kładzionym jeszcze w czasach ZSRR. Zdarzało się, że miejscami w ogóle go nie było. Na niektórych odcinkach droga biegła prosto przez pole.
Jadąc po żyznym ukraińskim czarnoziemie, „Frankusza” wzbijała tyle kurzu, że patrząc z daleka można było w pierwszej chwili pomyśleć, że nadciąga burza. Na takich drogach samochód musiał jechać z maksymalną prędkością, aby zminimalizować możliwość ataku wrogich grup zwiadowczo-dywersyjnych. Ale z tego powodu kurz dostawał się do środka przez wszystkie szczeliny w samochodzie, nawet przy zamkniętych oknach.
Po minięciu kilku blokad drogowych zbliżaliśmy się do celu. Po drodze przekazałem chłopakom informację, że „mój” bojownik służy w oddziale DNR, który stacjonuje we wsi Ołeniwka (w rejonie wołnowaskim). Od miejsca służby do jego domu dzieliły go zaledwie dwa pola. Znając dobrze wszystkie okoliczne lasy, często odwiedzał matkę, brata i bratanków w kontrolowanej przez nas wsi.
Według otrzymanych informacji bojownik o pseudonimie „Kopacz” miał przyjść dziś wieczorem do swojego rodzinnego domu we wsi Stepne, pobyć tam dzień lub dwa, zabrać żywność, bimber i wrócić przed końcem przepustki.
Pojawiły się też informacje, że w ciągu dnia mógł ukrywać się na strychu, z dala od wścibskich oczu. Nie wiedzieliśmy nic o umiejętnościach wojskowych „Kopacza”, ani o jego doświadczeniu bojowym w DNR.
Nie mieliśmy też czasu na przeprowadzenie rozpoznania i przygotowanie się do operacji zatrzymania go. A zrezygnować i machnąć na wszystko ręką nie było zgodne z naszymi zasadami. Zwłaszcza z zasadami takich facetów jak „Hor”, „Turysta” i „Don”.
Po drodze „Hor” postanowił zajechać do swoich towarzyszy z Sił Zbrojnych Ukrainy (często w skrócie nazywanych „zbrojnymi”), a mianowicie żołnierzy kompanii rozpoznawczej 28. Samodzielnej Brygady Zmechanizowanej, którzy stacjonowali w pobliżu wsi. W planach mieliśmy wziąć ich ze sobą jako wsparcie, bo realnie ocenialiśmy niedostatek swoich sił podczas wykonywania przydzielonego zadania.
Na zaimprowizowanym punkcie kontrolnym, na wjeździe do dawnego kołchozowego magazynu żywnościowego, powitał nas wartownik.
– Wy kto i do kogo? – zapytał.
– Ja „Hor”, do „Balu” i „Hulka” – padła odpowiedź.
Wartownik wziął radio i mówi:
– „Balu”, tu do ciebie „Jahor” jakiś...
Wszyscy jak na komendę parsknęliśmy śmiechem.
Gdy przekazaliśmy posiadane informacje, przydzielono nam ludzi do rozpoznania znanego nam adresu. Jeden z nich zaproponował, że pod pozorem wojskowego „awatara” (tak nazywają na wojnie facetów, którzy dużo piją i mają niemal sino-niebieską cerę[7]), pójdzie do domu „Kopacza” niby w poszukiwaniu bimbru, a przy okazji rozeznać sytuację. Nie chcieliśmy jednak narażać naszego towarzysza broni i postanowiliśmy od razu otoczyć cały teren. A potem małymi grupami podchodzić pod wskazany adres. Tak ryzykowna operacja miała swoje plusy i minusy. W małej wiosce rekonesans był nieskuteczny, ponieważ informacja o każdym nieznanym okolicznym mieszkańcom przybyszu, zwłaszcza w czasie wojny i w mundurze, była natychmiast przekazywana dalej pocztą pantoflową.
Podjęto więc decyzję, aby w biały dzień szybko podjechać pod wskazany adres, otoczyć podwórze i je „posprzątać”.
Nas czterech we „Frankuszy” i tyluż zwiadowców w swoim żiguli podjechało pod dom.
Był stary, ale dość duży, znajdował się na skraju wsi. Letnia kuchnia i znaczna ilość budynków gospodarczych wyglądały na niezły labirynt. Szczerze mówiąc, zaskoczyło nas to. Nie byliśmy na to gotowi.
Zwiadowcy rozproszyli się i krzyknęli:
– No, naprzód chłopaki! Będziemy was osłaniać! Przy okazji zobaczymy, co potraficie!
To była dla nas druga niespodzianka.
Powiem szczerze: szkolenie operacyjne pracownika służb specjalnych ma swoją specyfikę. Obejmuje komunikowanie się z różnymi kategoriami ludzi, studiowanie dokumentów, pewne działania dochodzeniowo-śledcze, psychologię... Ale faza siłowa operacji specjalnych była nam praktycznie nieznana. Na tym polu mieliśmy bardzo liche doświadczenie. A jednak trzeba było działać.
Ponieważ był to „mój” bojownik, wziąłem ze sobą „Turystę”, a raczej on sam zgłosił się na ochotnika, żeby mnie osłaniać i skierowaliśmy się do głównego wejścia. Druga „dwójka” (w wojskowości tak nazywa para osłaniających się wzajemnie żołnierzy), „Hor” i „Don”, miała wejść od strony podwórka.
Ustawieni gęsiego, weszliśmy przez furtkę. Żadnych rangersów ani wielkich wojowników specnazu nie chcieliśmy zgrywać. Poza tym kamizelka kuloodporna z kilkoma ładownicami w upale +40 stopni ograniczała nam pole manewru.
Podeszliśmy pod drzwi i gestem kazałem „Turyście” stanąć między oknami. Sam zastukałem w drzwi lufą automatu.
Przez moment wydawało mi się, że pukanie do drzwi było tak głośne, że moje serce prawie stanęło. Kto czekał za drzwiami albo co miało mnie tam spotkać – nie wiedziałem.
Wszystko wokół jakby zamarło. Mało kto wie, ale każda prawdziwa operacja wojskowa to strach. Prawdziwy strach. A dokładniej najpierw strach, a potem wyrzut adrenaliny do organizmu i... euforia. Coś jakby narkotyk. Kto powie, że na wojnie nie jest strasznie – kłamie i prawdopodobnie nigdy na wojnie nie był.
Stojąc przed drzwiami chaty, w której mieszkał bojownik DNR, w pewnym momencie pomyślałem: co ja tu do cholery robię? Dlaczego ja, a nie ktoś inny? Dlaczego moi dowódcy średniej rangi boją się nawet wyjść i porozmawiać z ludźmi, a ja, durny, stoję tu przed wiejską chałupą i łapię przestępcę?
Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że łapię nie tylko przestępcę, ale niestety także rodaka! Zdrajcę swojej ziemi, gdzie się urodził i dorastał. Zdrajcę swojego narodu, który wezwał na pomoc „rosyjskiego brata”. Zdrajcę, który chwycił za karabin i chciał oddzielić część naszej ziemi od jej integralnej całości.
Mogłoby się zdawać, że te myśli pochłonęły sporo czasu, jednak wszystko przeleciało mi przez głowę w oka mgnieniu.
Drzwi otworzyła kobieta pod sześćdziesiątkę. Chustka na głowie, a dokładniej sposób jej zawiązania (miejscowi tak jej nie noszą), od razu zdradziła jej zaangażowanie w nietradycyjne nurty chrześcijańskie.
– Dobry dzień! – przywitałem się.
– Dobry – odpowiedziała chłodno.
To, co było dla nas, miejscowych pracowników służb specjalnych, ułatwieniem w komunikowaniu się z ludnością, to akcent. Kiedy w czasie wojny spotykałem chłopaków z innych regionów Ukrainy to wyraźnie rozróżniałem, kto jest z Zakarpacia, a kto z okolic Iwano-Frankiwska. Centralna Ukraina od razu przypominała mi o krewnych ze strony mojej żony. A mieszkańcy Odesy[8] mówili tak jak my – po rosyjsku, ale też i po swojemu. Również lokalnych mieszkańców Donbasu można od razu łatwo zidentyfikować.
– Sania w domu?
– Jaki Sania? – odpowiedziała kobieta, udając, że nie wie, o co chodzi.
Nie tracąc czasu podałem pełne dane osobowe „Kopacza” i uprzedziłem ją, żeby nie próbowała robić hałasu czy w inny sposób ostrzec syna.
Wszystko zrozumiała. Według jej słów, w domu nikogo nie było. Wszedłem do środka.
Specjalnie na potrzeby prokuratury Ukrainy opowiem, jak przebiegło wejście. Przedstawiłem się, pokazałem legitymację służbową, wyjaśniłem powód przebywania na podwórku prywatnej posesji i poprosiłem właścicielkę o pozwolenie na wejście do środka. Kobieta nie sprzeciwiała się. A tak, zapomniałem. Jeszcze jeden ważny szczegół dla prokuratorów: nie mierzyłem do niej z pistoletu maszynowego, tylko zarzuciłem go na plecy. Oznacza to, że nie groziłem jej bronią i nawet nie demonstrowałem jej, żeby ją zastraszyć.
W domu nie było światła. Otworzyłem bardzo powoli pierwsze drzwi do chaty, starając się trzymać broń w drugiej ręce. Było ciemno choć oko wykol. Przez głowę przeleciało mi tylko: „Gdzie twoja latarka, durniu? Może „Kopacz” czai się gdzieś w głębi i celuje w ciebie, a ty – jak jakiś ślepiec.”
Wtedy najtrudniejsze było dla mnie zrobienie kroku do przodu. Czy jeszcze raz uda mi się wyjść cało ze spotkania z nieznanym, czy tym razem los się odwróci... Przypływ adrenaliny i poczułem, że zaczyna się we mnie gotować. Jak zwykle mózg skupił się tylko na jednym – naprzód!
Wszedłem do pokoju. Było cicho.
Przyzwyczaiwszy wzrok do ciemności, poprosiłem gospodynię, aby przeprowadziła mnie przez każdy pokój w chacie i puściłem ją przodem. Oczywiście w ten sposób chciałem zrobić z niej tarczę.
Wszędzie panował kompletny bałagan. Cały dom sprawiał wrażenie, jakby nigdy w nim nie sprzątano.
– Do jakiej sekty pani należy? – zapytałem, starając się odwrócić uwagę gospodyni od myślenia o synu. Celowo użyłem też słowa sekta, żeby ją trochę rozdrażnić.
– Jak się pan dowiedział, że należę do Świadków Jehowy? – zapytała mnie kobieta.
– Chustka na głowie nie jest zawiązana po naszemu, nie po miejscowemu – odpowiedziałem sprawdzając po kolei duże szafy.
Nie chcąc wdawać się w dialog na temat religioznawstwa, zapytałem gospodynię, kiedy ostatni raz widziała syna, gdzie teraz przebywa, jak często dzwoni lub przyjeżdża.
Po upewnieniu się, że nikogo nie ma w domu i sprawdzeniu piwnicy, wyszliśmy razem na ulicę.
„Turysta” przystąpił do sprawdzania letniej kuchni, a ja w międzyczasie dalej rozmawiałem z kobietą, jednocześnie osłaniając mojego partnera.
– Skoro jest pani taka wierząca, to dlaczego nas pani okłamuje? Wiemy, że pani syn jest bojownikiem DNR i często wraca do domu na przepustki. Pewnie też ukrywa gdzieś tutaj broń, prawda? – zapytałem.
Kobieta spuściła wzrok i milczała. Wtedy zdałem sobie sprawę, że muszę ją jeszcze trochę przycisnąć, a zacznie mówić.
– Dziwna z pani osoba. Syn bojownik, pani należąca do niekonwencjonalnego ruchu chrześcijańskiego. A wie pani, że w DNR rozstrzelali wszystkich „sekciarzy”? Nie są uważani za ludzi i z tego powodu są zabijani! A teraz niech sobie pani wyobrazi, że syn przychodzi ze swoimi koleżkami, niby wyzwalając od nas wieś, jak lubicie mówić od „ukro-faszystów”, a oni od razu pytają o pani wyznanie!!! Czy zrobi im się pani żal? – zapytałem.
W zachowaniu kobiety zaszła wyraźna zmiana, widać było strach. Schowała drżące ręce i pochyliła głowę.
– Przychodzi do nas tylko czasami. Ostatni raz był na Nowy Rok. Służy w Ołeniwce. Stoi na blokadzie drogowej. Ale on nikogo nie zabił – odezwała się kobieta. – W domu nie ma broni. Kontaktu z nim też nie mam, odkąd zabrał mi telefon, gdy był ostatni raz, zostawiając mnie z niczym.
Widziałem, że kobieta nie kłamała, ale nie mówiła też całej prawdy. Tymczasem na podwórku z tyłu, gdzie mieli być „Hor” i „Don”, zaszczekał pies. Pies! Jak mogłem o tym nie pomyśleć! Razem z „Turystą” ostrożnie przeszliśmy wzdłuż domu i dotarliśmy na podwórko. Średniej wielkości pies szczekał na nieproszonych gości i nie wpuszczał ich do środka, próbując przestraszyć.
Ustawiliśmy się z „Turystą” do obserwacji w taki sposób, aby mieć całe podwórko w polu widzenia a „Don” uderzył psa otwartą dłonią w nos (taką metodę stosują pogranicznicy w przypadku kontaktu z psami) i spokojnie wepchnął go do budy. Potem pies siedział tam jak trusia.
Celowaliśmy w strych domu i „Don” zaczął powoli wchodzić na górę.
Adrenalina buzująca w moim ciele stopniowo opadała i ręce przestały mi się trząść. Pomyślałem tylko: „Jak u alkoholika”.
Po wejściu na górę „Don” od razu zwrócił uwagę na kawałek drutu, którym okręcono wejście na strych. Można go było nawinąć tylko od zewnątrz.
Nie ryzykując, krzyknął głośno:
– „Kopacz”, wyłaź!!!
Ale odpowiedziała mu cisza. Odwinąwszy drut, otworzył drzwi na strych i zobaczył, że jest pusty. We czterech zaczęliśmy sprawdzać inne pomieszczenia gospodarcze.
Bydło, świnie, kury, jeden koń. Sprawdziliśmy wszystkie zakamarki. Został jeszcze tylko ogromny stóg siana pod nawisem domu, w którym śmiało można było ukryć cały czołg. Ale tam też było czysto.
„Hor” otworzył jeszcze małą szopę na drewno i zawołał mnie. Znalazł tam starą kamizelkę kuloodporną, trzy żołnierskie hełmy, dwie łuski po pociskach artyleryjskich. – A co my tu mamy? – zapytał kobietę.
– To zostało po ukraińskim wojsku – odpowiedziała.
Jednym z przejawów postawy miejscowej ludności jest sposób, w jaki nas nazywają. Jeśli padają słowa „nasze wojsko”, to ta osoba czuje się Ukraińcem. A jeśli słyszy się takie słowa jak „ukraiński”, to znaczy, że nie uważa ich za swoje, za rodzime. Ale to była tylko drobna wskazówka...
Kobieta od razu powiedziała nam, że na początku lata 2014 roku, w pobliżu ich wsi, gdzie kiedyś znajdowała się niewielka jednostka wojskowa obrony przeciwlotniczej, stacjonowali nasi artylerzyści. Ta jednostka rzeczywiście istniała jeszcze za czasów ZSRR, ale we współczesnej Ukrainie została rozformowana.
Po kolejnym ostrzale artyleryjskim ze strony DNR, ukraińscy żołnierze zostawili wszystko, co było i przebrawszy się w cywilne ubrania, uciekli przez las.
Lokalni mieszkańcy w ciągu kilku godzin rozgrabili wszystko, co im wpadło w ręce. Łuski po pociskach zaczęli wykorzystywać jako zbiorniki na deszczówkę. Hełmy żołnierskie jako pojemniki do karmienia zwierząt. A z kamizelek kuloodpornych powyciągali metalowe płyty i zaczęli używać ich w gospodarstwie jako zwykłe kamizelki z kieszeniami.
Niestety, to była prawda. I nie było sensu karać miejscowych za zbieranie tego, co zostało porzucone.
– A gdzie jest pani drugi syn? – zapytałem.
– W polu teraz pracuje – odpowiedziała kobieta i machnęła ręką w stronę lasu. – Razem z dziećmi zbiera odłamki po ostrzale moździerzowym, by później oddać je na złom.
Z zachowania kobiety można było wywnioskować, że „Kopacza” albo już, albo jeszcze w domu nie było. Pozostałości wojskowej amunicji nie były nam do niczego potrzebne, zabraliśmy tylko płyty balistyczne i pojechaliśmy w kierunku pola na poszukiwanie drugiego syna gospodyni.
Przekazaliśmy wszystkie informacje zwiadowcom i umówiliśmy się, że chwilę poczekają na nas na skraju wsi, a potem zdecydujemy, co dalej.
Po przejechaniu 2-3 km od skrajnej chaty zobaczyliśmy na polu motocykl, młodego mężczyznę i dwójkę dzieci: około dziesięcioletnią dziewczynkę i siedmioletniego chłopca.
Podjechaliśmy do nich. Dla dzieci znalazły się w samochodzie cukierki i butelka coca-coli, a chłopaka zapytaliśmy o niego samego i o jego brata. Poprosiliśmy, żeby zdjął koszulkę. Chcieliśmy zobaczyć, czy nie ma na ramionach siniaków od broni lub blizn po ranach postrzałowych. Okazał się „czysty”.
Potem powiedział nam, że jego brat rzeczywiście walczy w tzw. milicji DNR i ostatnio pełni służbę na punkcie kontrolnym. W domu był jakoś miesiąc temu.
Kobieta nas oszukała.
Ostatnim razem, gdy „Kopacz” był w domu, upił się, pobił matkę, zabrał wszystkie pieniądze, jedzenie i samogon.
Podczas rozmowy brat „Kopacza” powiedział, że więcej o nim mogą wiedzieć jego kumple od kieliszka, którzy mieszkają po drugiej stronie ulicy, przy której stoi dom ich matki.
I wtedy, już pod koniec naszej rozmowy, usłyszałem znajomy dźwięk. To nadlatywał pocisk. Wybuch nastąpił około 200 metrów od nas, w polu. Pod wpływem instynktu samozachowawczego rzuciłem się do niewielkiego dołu. Odliczam 3-4... 10 sekund – cisza. Szybko się zorientowaliśmy – wstrzeliwują się.
„Hor” chwycił dzieci i wrzucił je do samochodu. Brat „Kopacza” wskoczył na swój motocykl.
„Frankusza” była straszliwą bestią – przedzierając się przez chaszcze i przeskakując doły, po raz kolejny pokazała, jaki potwór w niej drzemie.
Zatrzymaliśmy się dopiero w lesie w pobliżu wsi, przekazaliśmy chłopakowi jego dzieci, kazaliśmy mu spieszyć się do domu, a sami przyczailiśmy się przy skrajnej chacie.
Patrzyliśmy, jak pociski chaotycznie spadają na pole. Ich dźwięk, w porównaniu z pociskami moździerzowymi dużego kalibru czy artylerii lufowej, nie był zbyt głośny. To strzelał moździerz kalibru 82 mm.
Zwiadowcy zaczęli się z nas śmiać, gdy opowiadaliśmy, jak wialiśmy z pola. Chłopaki powiedzieli też, że wczoraj ten moździerz uderzał w nasze pozycje prawie cały dzień, wystrzeliwując ponad 200 pocisków, i że są nam wdzięczni za to, że mogli spokojnie potwierdzić prawdopodobne położenie tego „wędrującego moździerza”. Tak się złożyło, że tego dnia odegraliśmy przy okazji rolę przynęty.
Odczekawszy jeszcze trochę, pojechaliśmy razem pod adres starych znajomych „Kopacza”. Tym razem zwiadowcy zostawili nas na obrzeżu dla osłony a sami poszli „posprzątać”. Pełna profeska.
Rzeczywiście znaleźliśmy tam kilku meneli, których moja żona nazywa „elitą DNR” i dowiedzieliśmy się, że „Kopacz” faktycznie miał przyjechać, ale coś się nie złożyło. Zaś oni sami z DNR nie mieli nic wspólnego.
Wracając do bazy omówiliśmy wszystkie plusy i minusy naszego nalotu. Z pozytywów – świętowaliśmy chrzest bojowy „Turysty”, który godnie się zaprezentował i nie zawiódł. Dowiedzieliśmy się też, jak prawidłowo „oczyszczać” teren, a jak tego nie robić. No i ostatecznie, szum wokół naszej wizyty w wiosce pozostawił pozytywne wrażenie, ponieważ siły bezpieczeństwa w samej „strefie zero[9]” wówczas prawie nigdy nie działały. W naszym przypadku „czystka” mogła zadziałać profilaktycznie na tych, którzy walczą przeciwko nam.
Po stronie negatywów – nie pojmaliśmy bojownika.
Po przybyciu do bazy w Wuhłedarze podziękowałem kolegom za pomoc. Dołączywszy do głównej grupy, kontynuowaliśmy naszą misję na północ Donbasu.
Terrorysta „Ślepy”
Pod wieczór dotarliśmy do siedziby ATO, która znajdowała się w Kramatorsku. Tam od jednego z dowódców o pseudonimie „Maestro” otrzymaliśmy instrukcje dotyczące sprawdzenia dodatkowych informacji w miejscowości wypoczynkowej Swiatohirśk.
W związku z naszą operacją schwytania innego bojownika, który ukrywał się u swoich rodziców w Słowiańsku, „Maestro” podał współrzędne jednostki specjalnej, stacjonującej w tamtym rejonie. Pomoc przyszła na czas i była nam bardzo na rękę.
Późnym wieczorem dotarliśmy na miejsce i przedyskutowaliśmy z kolegami kwestię jutrzejszego wyjazdu na akcję schwytania „Ślepego”.
Bojownik o pseudonimie „Ślepy” był aktywnym uczestnikiem prorosyjskich marszów w Mariupolu wiosną 2014 roku. Tam też brał udział w zdobyciu budynku Rady Miejskiej i szturmie na jednostkę wojskową. A w maju tego samego roku był już członkiem kierownictwa grupy „Brody”, która liczyła do 40 uzbrojonych bojowników. To oni pod sztandarami DNR wraz z innymi bandami przez długi czas trzymali w strachu całe miasto, czekając na wkroczenie wojsk rosyjskich.
Jednak po oczyszczeniu Mariupola przez siły batalionów „Azow” i „Dniepr-1”, które miało miejsce 13 czerwca 2014, „Ślepy” uciekł i przez ponad rok ukrywał się u swoich rodziców pod Słowiańskiem.
Najtrudniejszym zadaniem funkcjonariuszy struktur siłowych wykonujących działania operacyjne, polegające na szukaniu bojowników był fakt, że ci ostatni prawie się nie znali. Komunikacja w ich środowisku opierała się wyłącznie na pseudonimach. Ustalona wśród terrorystów konspiracja rzeczywiście dawała im wiele korzyści. Trudno było ich zidentyfikować.
Po uzgodnieniu godziny wyjazdu z naszym wsparciem, zmęczeni udaliśmy się na nocleg do hotelu.
Pobudkę zaplanowano na godzinę 4 rano. Jeden z kolegów wyraził chęć pozostania w hotelu. Ja i „Pers” wyruszyliśmy na spotkanie z naszą grupą wsparcia.
„Pers” był dobrym oficerem i nigdy nie migał się od roboty. Podobnie jak połowa naszego wydziału dochował wierności przysiędze i przybył z Doniecka na służbę w Mariupolu. Właściwie został z niczym. Nie miał nic do stracenia, poza swoją młodą rodziną. Zasadniczo „Pers” mógł, podobnie jak większość agentów operacyjnych w tamtym czasie, prowadzić burzliwą działalność. Ale przedkładał jakość nad ilość. Robiąc co w swojej mocy, marzył o jak najszybszym wyzwoleniu swojego rodzinnego Doniecka, o powrocie do domu, do górniczego regionu.
Już świtało, gdy znaleźliśmy dom, w którym mógł się ukrywać „Ślepiec”.
Po drodze minęliśmy słynną Semeniwkę (na przedmieściach Słowiańska), gdzie bronili się bojownicy dowodzeni przez Girkina-Striełkowa i „Motorolę”.
Szczerze mówiąc liczyłem na to, że zobaczę „ruiny Stalingradu” lub przynajmniej pozostałości budynku policji w Mariupolu. Ale miejscowość, mimo długiej batalii o ten „sektor prywatny[10]”, który pokazywano nam codziennie w telewizji, nadal wyglądała całkiem przyzwoicie. Przestrzelone dachy, podziurawione ściany. Tylko jedyny dwupiętrowy budynek na skrzyżowaniu wyglądał mniej więcej jak „echa wojny”. Chociaż może po prostu przywykłem już do takich widoków...
Obok adresu, pod który mieliśmy dotrzeć, był mały sklep całodobowy. Zaproponowałem chłopakom, żebyśmy wstąpili na kawę. Nasza grupa wsparcia wyraziła zaniepokojenie, no bo jak można swobodnie stać w wojskowym mundurze obok domu potencjalnego terrorysty!
– Brak konspiracji to najlepsza konspiracja! Tutaj wojsko jest na każdym kroku od prawie roku! – powiedziałem z uśmiechem.
Jednak nasi towarzysze postanowili zostać w samochodzie. Poszliśmy z „Persem” napić się kawy. Stojąc z boku kawiarni zajrzałem za wysokie ogrodzenie. Miałem stamtąd widok na dom „Ślepca” i przylegający do niego teren. Zauważyłem, że drzwi wejściowe były zamknięte. W domu nie było oznak obecności ludzi.
W ciągu 10 minut nakreśliłem chłopakom miejsca obstawienia możliwych dróg ucieczki „Ślepego” i z „Persem” na asekuracji rozpoczęliśmy akcję.
Tuż po 7 rano podeszliśmy do furtki.
– Denerwujesz się? – zapytałem „Persa”.
– Trochę – odpowiedział mi kompan. – „Domacha”, a skąd ty go w ogóle wytrzasnąłeś? Przeżył, ukrywa się tutaj. Ale przecież zupełnie nie wiemy, co u niego w głowie siedzi!
Pociągnąłem za furtkę. Zamknięte. Przelazłem przez nią okrakiem i ze słowami: „Chodź, zaraz dowiemy się, co on tam ma w tej swojej durnej głowie” – zeskoczyłem na drugą stronę.
Po pokonaniu furtki po cichu podeszliśmy pod dom.
Oczami wskazałem „Persowi”, żeby stanął z boku drzwi, pod skrzydłem. Sam wspiąłem się po schodkach i niemal natychmiast dostrzegłem za firanką sylwetkę kobiety.
Przywitałem się. Sekunda pauzy i wszedłem do domu.
Ach tak! Znowu zapomniałem. Przedstawiłem się, podałem powód mojej wizyty, a automat schowałem za plecami, żeby jej nie przestraszyć. I dopiero po otrzymaniu od niej pozwolenia – wszedłem na teren prywatnego mieszkania.
– Chciałbym zobaczyć się z Serhijem – powiedziałem cicho.
– Śpi – odpowiedziała spokojnie kobieta.
– Proszę mnie zaprowadzić do jego pokoju. Jest sam? Trzeźwy?
– Sam. Chyba już trzeźwy. A co się stało? – już nieco zaniepokojona zapytała kobieta.
Otworzyłem drzwi do małego, niegdyś dziecięcego pokoju, w którym spał „Ślepy”. Porozrzucane rzeczy osobiste i ułożenie ciała wskazywały na prowadzony przez niego nie do końca zdrowy tryb życia. Ważący ze 130 kilogramów kaban leżał twarzą do ziemi, a połowa wersalki, która była zapadnięta na podłogę, skrzypiała w takt jego ciężkiego chrapania.
Sam jestem fizycznie dobrze rozwiniętym facetem, ale nie chciałem ryzykować ze śpiącym pijakiem.
Ostrożnie wziąłem go za jedną rękę i założyłem na nią plastikową trytytkę. Drugą, którą zaczepiłem do pierwszej jak kajdanki, założyłem mu na drugi nadgarstek i mocno zacisnąłem.
Ciało spało i nawet nie drgnęło.
Głośno powiedziałem:
– „Ślepy”, bracie, wstawaj i jedziemy!
Byłem bardzo zaskoczony wytrzymałością kobiety, bo dopiero w tym momencie przyznała się, że jest jego matką i zapytała:
– Chyba nie zrozumiałam, co on nawyrabiał?
Serhij o pseudonimie „Ślepy” zaczął się ruszać, ale nie mogąc podeprzeć się na rękach w końcu runął na podłogę.
W tym momencie z innego pokoju wyszedł mężczyzna. Też zaspany, na pierwszy rzut oka trzeźwy.
– Kim jesteś i co tu robisz? – zapytał mnie z jawną agresją w głosie.
W tym momencie ubezpieczał mnie już „Pers”. Czysto i płynnie po rosyjsku wyjaśnił mężczyźnie, że na „ty” to może sobie mówić do swoich kumpli, a tutaj odbywa się operacja antyterrorystyczna i że ich syn, „Ślepy”, pojedzie z nami i udzieli wyjaśnień na temat swojej burzliwej przeszłości w Mariupolu w 2014 roku.
Pomagając „Ślepemu” podnieść się z podłogi po raz kolejny nie żałowałem, że postanowiłem nie igrać z losem, zakładając mu opaski zaciskowe na ręce za plecami, póki jeszcze spał.
Barczysty trzydziestodwuletni facet był naprawdę solidnie zbudowany. I nawet jeśli jego ciało nie było całkiem atletyczne, nie zmniejszało to jego gabarytów. Mierzył ponad 190 centymetrów, był naprawdę „dużym dzieckiem”.
Wtedy niemal go zemdliło, ale udało mu się powstrzymać wymioty. Zaczął się pocić, słaniać na nogach, które zrobiły się jak z waty.
Wszyscy razem wyszliśmy na podwórko. „Pers” wypytał rodziców „Ślepego” o broń i przedmioty zabronione, a w obecności gospodarza przeprowadził szybkie przeszukanie mieszkania.
W międzyczasie, na podwórku domu rodzinnego „Ślepego” prowadziłem z nim rozmowę:
– No i co, „Ślepy”! Jeśli cię aż tu znalazłem, a tym bardziej po ponad roku, to chyba rozumiesz, ile mam do ciebie pytań. Możesz teraz strugać durnia, ale w takim przypadku wkrótce zjawią się nowi przyjaciele z „Prawego Sektora[11]”. Albo zaraz, przy swoich rodzicach, wyśpiewasz wszystko, co robiłeś w Mariupolu, albo od razu jedziemy do chłopaków z „Prawego Sektora” czy „Azowa”! A oni nie są w nastroju do długich rozmów.
Dobre w obecności naszych towarzyszy broni z ochotniczych oddziałów na wojnie jest to, że po usłyszeniu tych „magicznych” słów separatyści ze wschodniej Ukrainy po prostu zaczynali ze strachu szybko tracić rezon. Wystarczyło powiedzieć „jedziemy do chłopaków z Prawego Sektora czy z Azowa” i niemal każdy terrorysta stawał się wielce rozmowny. Pamięć wracała im w ciągu kilku sekund. Relacjonowali wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Tym razem też podziałało.
„Ślepy” długo opowiadał o tym, jak on, człowiek z wyższym wykształceniem, były pracownik państwowego przedsiębiorstwa kolejowego „Ukrzaliznycia”, pewnego pięknego dnia pokłócił się z żoną i rzucił ją. Zalewanie smutku alkoholem przestało pomagać, więc zaczął palić marihuanę. To właśnie trawka pomogła mu uciec od problemów i... wciągnęła na dobre. Bardzo szybko został zwolniony z pracy. Był na bezrobociu. Pewnego dnia chciał już nawet pojechać pomieszkać na garnuszku u rodziców, ale w Mariupolu pojawiło się DNR. Ze względu na swoje spore gabaryty dobrze wpasował się w szeregi nowej grupy przestępczej. Wróciła mu chęć do życia, bo miał siłę, władzę, broń i pieniądze.
Niemal wszyscy dilerzy narkotyków w Mariupolu, którzy jeszcze wczoraj przeganiali go niczym upiora, poznali nowego „gospodarza” z innej strony. W zetknięciu z lufą pistoletu czy automatu nie łatwo o silne argumenty. Wysokiej jakości cudowny „towar” miał już dostępny za darmo.
„Szlachetni opołczeńcy DNR” porywali ludzi dla okupu i wyłudzali od ich bliskich pieniądze, z których każdy przestępca dostawał swoją dolę. Dwa-trzy miesiące pod „władzą DNR” stały się dla „Ślepego” bardzo pomyślne.
W przededniu bezpośredniej zaczystki[12] Mariupola przypadkowo nie było go w sztabie, bo „spalił się” do nieprzytomności u znajomych. A rano, kiedy połowa jego „braciszków” była już aresztowana, uciekł do rodziców. Nie utrzymywał żadnych kontaktów z bojownikami. Pracy nie znalazł. Żył tylko dzięki krzakom konopi, które dziko rosły na całej nizinie wzdłuż strumienia na ostatniej ulicy.
Słysząc to wszystko na własne uszy, rodzice „Ślepego” byli w szoku. Matka płakała.
Poprosiłem ją o spakowanie rzeczy syna i podałem swoje dane kontaktowe.
Matka poprosiła go tylko o jedno – o zabranie lekarstw.
– Jakich lekarstw? – zapytałem.
– A na schizofrenię. Kiedy ostatnio palił, to potem przez kilka dni mógł gadać sam do siebie, śmiać się i płakać. Zabraliśmy go do lekarza. Przeszedł nawet trzymiesięczny cykl leczenia schizofrenii i obecnie jest pod stałą opieką lekarską. Musi brać tabletki, które przywrócą go do normalnego stanu – odpowiedziała mi matka.
Przeczytałem ulotki preparatów medycznych, które chciała mi dać matka „Ślepego”, a moja radość z bezproblemowo zatrzymanego bojownika przerodziła się w rozczarowanie.
Zgodnie z obowiązującymi przepisami, osoba zarejestrowana w poradni neuropsychologicznej jest uznawana za niepoczytalną. Wszystkie jego zeznania, które złoży w sądzie, nie mogą być brane pod uwagę. Bo jest osobą chorą psychicznie i nie może odpowiadać za swoje czyny, zachowania, wypowiedzi, nie mówiąc już o ich kontrolowaniu.
Dotarło do mnie, że zmarnowałem dużo czasu.
Podczas oczyszczania Mariupola z separatystów i terrorystów, spędziłem prawie całe lato i jesień 2014 roku wraz z kolegami i ochotnikami z oddziałów „Azow” i „Dniepr-1”, i zwróciłem uwagę na liczne przypadki zatrzymanych figurujących w rejestrze „zakładów dla obłąkanych”. Niestety, dla nas, agentów i śledczych, separatyści i bojownicy często byli nie do ruszenia, bo na masową skalę zwracali się do psychiatrów i pozostawali pod ich opieką.
Nie można wykluczyć, że rejestrowali się w przychodniach psychiatrycznych za usilną namową swoich kolegów. A że to „głupcy” – nic im się od tego nie stanie...
Oceniwszy całą tę patową sytuację, zdecydowałem się jednak przyjąć wyjaśnienia od „Ślepego” i jego rodziców. Pokazałem mu zdjęcia jego byłych kolegów, a on zidentyfikował trzech kolejnych terrorystów. Niestety, zaraz po wyjeździe z Mariupola wyrzucił telefon ze wszystkimi kontaktami. Ale nie było też źle.
Po uzyskaniu podpisu, że nikt z nich nie wnosi żadnych skarg na ewentualne „nieludzkie traktowanie”, opuściliśmy domostwo.
Kolejne aresztowanie bojownika DNR nie powiodło się.
Prawdę mówiąc, młody agent operacyjny służb specjalnych, mając za sobą te dwie „porażki”, od razu by się poddał. Ale nie ja. Wydawało mi się, że jestem już zaprawiony w bojach.
Chociaż, jak pokazał czas, niewiele jeszcze w życiu widziałem...
Wracając do hotelu pomyślałem: może lepiej byłoby oddać „Ślepego” na pierwszą linię frontu chłopakom, żeby nad nim „popracowali” i wydobyli co trzeba? Z drugiej strony to chory człowiek. Do tego nie zostanie skazany, nawet za popełnienie szczególnie poważnych przestępstw. Co najwyżej skierują go na przymusowe leczenie. Nic więcej.
Dwa dni pracy na wysokiej adrenalinie i dwa chybienia.
Ale taka prawda – tak wygląda robota agenta operacyjnego. Przynajmniej pokazaliśmy „Ślepcowi” i jego rodzicom, że działamy. I to działamy tak, aby żaden przestępca łamiący podstawy bezpieczeństwa Ukrainy przed nami nie uciekł.
Podziękowaliśmy kolegom z osłony za pomoc i wróciliśmy do Swiatohirśka.
ROZDZIAŁ IIMIASTO SWIATOHIRŚK
Swiatohirśk to prawdziwie święte miasto położone wśród grzbietów gór obwodu donieckiego[13], które próbowali zdobyć i „święci”, i pielgrzymi, i milionerzy. Nie jestem całkiem przekonany co do świętości duchowej tego miejsca, ale przyroda jest tam naprawdę magiczna.
Miałem tam do sprawdzenia jeszcze dwie informacje o charakterze operacyjnym. Pierwsza z nich wymagała nawiązania kontaktu z jednym z dyrektorów miejscowego internatu dla dzieci, w którym czasowo przebywali przesiedleńcy z terenów okupowanych. Miał na imię Andrij.
Tak się złożyło, że odwiedził nas znajomy jednego z moich kolegów imieniem Ołeksij. Zapytałem go o tego dyrektora. Zgodził się pokazać mi samą bazę i przedstawić dyrektorowi Andrijowi, którego znał osobiście.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że mój nowy znajomy, Ołeksij, stanie się dla mnie bliskim i wiernym przyjacielem na długie lata.
Martynow Ołeksij Ołeksijowycz (ur. 17 września 1979, mieszkaniec Horliwki[14], obywatel Ukrainy) był w moim rówieśnikiem. Przesiedleniec z Horliwki. Mimo swojego dość młodego wieku miał już II grupę inwalidzką, którą przyznano mu wskutek obrażeń odniesionych po kolejnym zawale węgla w kopalni. Wieloletnia praca w rzeźni również odcisnęła piętno na jego zdrowiu w postaci astmy. Ołeksij był miłym i szczerym człowiekiem. Chronicznie nie trawił niesprawiedliwości, zwłaszcza wobec słabszych.
Następnego dnia zabrałem Ołeksija i pojechaliśmy do tej bazy przesiedleńców. To, co było ciekawe w niej z operacyjnego punktu widzenia to fakt, że ponad 250 osób, w tym dzieci, które zostały zmuszone do opuszczenia strefy walk i ucieczki przed wojną, miało stały kontakt z tymi, którzy tam zostali – na okupowanym przez wroga terytorium. I właśnie informacje stamtąd najbardziej mnie interesowały.
Po przybyciu do pensjonatu od sekretarki dowiedziałem się, że dyrektora teraz nie ma. W mojej obecności zadzwoniła do niego i dowiedziała się, że będzie za jakieś dwadzieścia minut. Postanowiliśmy przyjść później. Ale już po dziesięciu minutach z naprzeciwka nadjechał swoim samochodem dyrektor Andrij. Ołeksij go rozpoznał.
Wyszedłem na ulicę i machnąłem ręką, żeby się zatrzymał. Samochód marki Subaru zaparkował obok mnie. Za kierownicą siedział młody mężczyzna.
– To pan jest Andrij? – zapytałem.
– Tak, a o co chodzi? – odpowiedział wyraźnie zdenerwowany.
Pokazałem swoją legitymację służbową i powiedziałem, że chciałbym z nim porozmawiać na temat przesiedleńców mieszkających w zarządzanej przez niego bazie i ich ewentualnych kontaktach z tymczasowo okupowanym terytorium.
– Odmawiam rozmowy z panem bez obecności mojego adwokata – niespodziewanie ostro odpowiedział dyrektor Andrij.
Nigdy nie lubiłem arogancji. Zwłaszcza gdy jestem w pracy i wykonuję swoje obowiązki służbowe. Poza pracą czy w każdej innej sytuacji to co innego! Można nawet nakłaść mi po ryju. Oczywiście obowiązkowo spotka się to z odpowiedzią z mojej strony. I tyle.
– Jeśli tak postanowił pan poprowadzić rozmowę, to będzie pan musiał pojechać ze mną do naszego najbliższego oddziału, gdzie zaczekamy na pańskiego adwokata i zaczniemy rozmowę od samego początku – odpowiedziałem spokojnym, ale zdecydowanym głosem.
W tym momencie z naszego samochodu wysiadł Ołeksij. Dyrektor Andrij natychmiast go rozpoznał i od razu wyskoczył ze swojego auta. Zaczęli się szturchać, przepychać i wzajemnie znieważać.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że od ponad roku trwał między nimi osobisty konflikt. Ołeksij, będący przesiedleńcem, przez pewien czas pracował w bazie u Andrija, który niby miał wykazywać zainteresowanie przyszłą żoną Ołeksija. Krótko mówiąc – sprawy osobiste.
Udało mi się ich rozdzielić i poprosiłem, żeby przestali się tłuc, gdyż to zdarzenie mnie, jako pracownika służb specjalnych, niespecjalnie interesowało.
Dyrektor nieco ochłonął i zgodził się jednak pojechać ze mną do oddziału rejonowego, ale pod warunkiem, że pojedzie tam swoim samochodem. Zaproponował również, żebym towarzyszył mu jako pasażer. Zgodziłem się, prosząc Ołeksija, żeby usiadł za kierownicą naszego wozu i ruszył za nami.
Gdy tylko zająłem miejsce, Andrij gwałtownie dał po garach i samochód szybko popędził krętą drogą przez lasy Swiatohirśka.
– Dokąd tak pędzisz? Czy my w ogóle jedziemy w dobrym kierunku? Patrz na drogę, jeszcze ktoś pod koła wyskoczy... – powiedziałem, ale kierowca nie reagował.