Więźniowie patriotyczni. Przegląd dokumentalno-biograficzny - Iwan Bogdan - ebook

Więźniowie patriotyczni. Przegląd dokumentalno-biograficzny ebook

Iwan Bogdan

0,0
1,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Niezwykła książka Ivana Bogdana, oficera służb specjalnych Ukrainy, który osobiście aresztował ponad 100 szpiegów rosyjskich i zwolenników „ruskiego miru”. Okazuje się że „piąta kolumna” działała na Ukrainie już od 2014 roku, również i w wymiarze sprawiedliwości. Ukraiński tytułowy patriota musiał walczyć nie tylko z wrogiem zewnętrznym, ale i tym wewnętrznym. Doświadczył tego również i autor, przetrzymywany w areszcie na podstawie sfingowanych dowodów. Podział na Ukrainę patriotyczną jak i tą skorumpowaną i zdradziecką w latach 2014-2018 bardzo wyraźnie zarysowuje autor w tej książce. Żeby zrozumieć dzisiejszą Ukrainę trzeba koniecznie przeczytać tę książkę. Autor zginął w „Azowstali”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 415

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tłu­ma­cze­nieAlek­san­dra Sta­chura
Re­dak­cja i ko­rektaAn­drzej Ryba
Pro­jekt okładkiGRA­FIKO, Krzysz­tof Pa­łu­bicki
Zdję­cie na okładce fot. Fa­ce­book/Se­cur­Se­rU­kra­ine(Służba Bez­pie­czeń­stwa Ukra­iny SBU)
Skład i przy­go­to­wa­nie do drukuGRA­FIKO, Krzysz­tof Pa­łu­bicki
Do­fi­nan­so­wano ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego po­cho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tury
All ri­ghts re­se­rved / Wszel­kie prawa za­strze­żone Co­py­ri­ght © 2023 by Fun­da­cja hi­sto­ria.pl
Wy­da­nie IGdańsk 2023
ISBN 978-83-68008-27-2
Wy­dawca: Fun­da­cja hi­sto­ria.pl 80-855 Gdańsk Wały Pia­stow­skie 1/1508 tel.: (+48) 508 979 053

Au­tor wy­raża wdzięcz­ność wszyst­kim, któ­rzy przy­czy­nili się do wy­da­nia tej książki.

Wy­dawca może nie po­dzie­lać opi­nii au­tora i nie po­nosi od­po­wie­dzial­no­ści za treść ma­te­ria­łów wy­ko­rzy­sta­nych w pu­bli­ka­cji.

Ofi­cer ope­ra­cyjny ukra­iń­skich służb spe­cjal­nych mjr „Do­ma­cha”, wy­ko­nu­jący za­da­nia spe­cjalne pod­czas wojny ro­syj­sko-ukra­iń­skiej (ofi­cjalny sta­tus ATO[1]), tra­fia za kratki.

Za­miast słów po­dzię­ko­wa­nia za pa­trio­tyczną po­stawę i godne wy­ko­ny­wa­nie obo­wiąz­ków służ­bo­wych, po­sta­wiono mu sze­reg za­rzu­tów po­peł­nie­nia prze­stępstw o cha­rak­te­rze kry­mi­nal­nym, za­gro­żo­nych karą po­wy­żej 15 lat po­zba­wie­nia wol­no­ści.

W aresz­cie śled­czym mjr „Do­ma­cha” po­znaje lu­dzi ta­kich jak on – praw­dzi­wych sy­nów Ukra­iny, z któ­rych pro­ku­ra­tura woj­skowa Ukra­iny chciała zro­bić prze­stęp­ców. Ale ich nie zła­mią ani oskar­że­nia o zdradę, ani wię­zie­nie, ani pro­ku­ra­to­rzy, bo nie raz spoj­rzeli w oczy śmierci, bro­niąc Ukra­iny, swo­jej Oj­czy­zny! To PA­TRIOCI. A do­kład­niej – Więź­nio­wie Pa­trio­tyczni[2].

Książka do­ku­men­talno-hi­sto­ryczna oparta na praw­dzi­wych wy­da­rze­niach, przed­sta­wia fakty i au­ten­tyczne po­sta­cie.

Od Wy­dawcy

Ob­raz Ukra­iny jaki się ry­suje w la­tach 2014–2018, a który przed­sta­wia nam au­tor ze swo­jego punktu wi­dze­nia, jest nie­zwy­kle skom­pli­ko­wany. Iwan Bog­dan pi­sze swoje wspo­mnie­nia jako ofi­cera służb spe­cjal­nych o pseu­do­ni­mie „Do­ma­cha”, który za swoją dzia­łal­ność na rzecz nie­pod­le­głej Ukra­iny zo­staje aresz­to­wany.

Ak­cja książki przy­po­mina swoją kon­struk­cją „Ar­chi­pe­lag Gu­łag” Soł­że­ni­cyna. I tu, i tam w wą­tek głów­nego nar­ra­tora są wple­cione re­la­cje jego ko­le­gów i opo­wie­ści współ­więź­niów. Współ­więź­niów, któ­rzy tak jak au­tor za­li­czają się do grupy okre­ślo­nej przez niego grupą ukra­iń­skich Pa­trio­tów. Pa­trioci to są ci, któ­rzy wal­czyli na gra­nicy z Ro­sja­nami i ci któ­rzy na co dzień wal­czyli z piątą ko­lumną, nie tylko ro­syj­ską ale i DNR-owską, we­wnątrz Ukra­iny.

I oto pa­ra­dok­sal­nie Ci naj­od­waż­niejsi z od­waż­nych, któ­rzy na­ra­żali swoje ży­cie dla Ukra­iny na pierw­szej li­nii frontu – tego ze­wnętrz­nego i we­wnętrz­nego-tra­fiają za kratki, a ci, co stchó­rzyli albo pro­wa­dzą dzia­łal­ność po­li­cyjno-są­dową na rzecz wro­gów Ukra­iny, nie­rzadko bę­dąc wprost agen­tami ro­syj­skimi, są od­zna­czani!

Ob­raz ukra­iń­skiego wy­miaru spra­wie­dli­wo­ści jaki się ry­suje na pod­sta­wie tej książki jest szo­ku­jący. To jest wła­ści­wie wy­miar spra­wie­dli­wo­ści typu sta­li­now­skiego. A teza Dzier­żyń­skiego „Daj­cie mi czło­wieka, a pa­ra­graf się znaj­dzie”, jak naj­bar­dziej ma tu­taj za­sto­so­wa­nie. Sa­mo­wola pro­ku­ra­to­rów i sę­dziów oraz ich nie­kon­tro­lo­wana ni­czym wła­dza spra­wia, ze na­wet po­rę­cze­nia de­pu­to­wa­nych ukra­iń­skich za aresz­tan­tów są od­rzu­cane. A wy­roki, które ser­wują sę­dzio­wie są rów­nież od­po­wied­nie do cza­sów sta­li­now­skich. „Dy­cha” czy „Pięt­nastka” jest w ich pracy co­dzien­no­ścią. Sęk tylko w tym, że spora część „win­nych” jest po pro­stu nie­winna. Me­cha­nizm dzia­ła­nia wy­miaru spra­wie­dli­wo­ści jest pro­sty. Żeby awan­so­wać albo otrzy­mać pre­mię, a cza­sem i or­der, trzeba się było „wy­ka­zać” jak naj­więk­szą wy­kry­wal­no­ścią „prze­stęp­ców”. Win­nych, czy nie­win­nych-co za róż­nica?Li­czą się tylko sta­ty­styki. I to one sta­no­wią o awan­sie przed­sta­wi­cieli wy­miaru spra­wie­dli­wo­ści. Au­tor książki opo­wiada przede wszyst­kim o dzia­łą­niach pro­ku­ra­tur i są­dów woj­sko­wych. A tam, we­dług niego tra­fili wszy­scy ci sę­dzio­wie i pro­ku­ra­to­rzy, któ­rzy nie prze­szli we­ry­fi­ka­cji w są­dow­nic­twie cy­wil­nym. Od­su­nięto ich do pro­ku­ra­tur i są­dów woj­sko­wych, nie zda­jąc so­bie sprawy z tego, ile szkód mogą tam uczy­nić.

To nie nie jest jed­nak wy­łącz­nie opo­wieść o ukra­iń­skim wy­mia­rze spra­wie­dli­wo­ści. Au­tor od­sła­nia nam też ku­lisy swo­jej dzia­łal­no­ści kontr­wy­wia­dow­czej. Oso­bi­ście aresz­to­wał po­nad 100 wro­gów, zwo­len­ni­ków „ru­skiego miru”!. Jego re­la­cja od­słą­nia nam taj­niki dzia­ła­nia ukra­iń­skich służb spe­cjal­nych i me­tody ich prze­słu­chań.

Ta książka po­ka­zuje nam dwie Ukra­iny. Jedna, ta pa­trio­tyczna, nie wa­ha­jąca się po­świę­cić swo­jego ży­cia dla oj­czy­zny i ta druga, sko­rum­po­wana i pełna zwo­len­ni­ków „ru­skiego miru”. I chyba nic nie zmie­niło się do dzi­siaj w ob­ra­zie ukra­iń­skiego spo­ło­czeń­stwa. Mimo wojny na­dal mamy ko­rup­cję i zdraj­ców, któ­rzy dzia­łają na rzecz Ro­sji. Na­wet w ob­li­czu tak wiel­kiego za­gro­że­nia dla ist­nie­nia pań­stwa ukra­iń­skiego, nie udało się zjed­no­czyć spo­ło­czeń­stwa.

Ale jest to także książka o pięk­nej ludz­kiej przy­jaźni praw­dzi­wych ukra­iń­skich Pa­trio­tów, i o ich wspie­ra­niu się na­wza­jem w naj­cięż­szych na­wet dla nich chwi­lach.

Taką grupą, która zwią­zała się z sobą na śmierć i ży­cie jest nie­wąt­pli­wie grupa Pa­trio­tów, która obro­niła Ma­riu­pol przed zgo­to­wa­niem mu losu Krymu. Około 150 od­waż­nych lu­dzi prze­ciw­sta­wiło się wów­czas Ro­sja­nom. To była grupa, która utwo­rzyła pułk „Azov”. Au­tor tylko wspo­mina o tym mi­mo­cho­dem, gdzieś tam na mar­gi­ne­sie książki. A jed­nak to wła­śnie z tą grupą zwią­zał się na śmierć i ży­cie. Bo prze­cież w tej ostat­niej woj­nie, która za­częła się w ubie­głym roku, wziął udział raz jesz­cze w obro­nie Ma­riu­pola, i to z puł­kiem „Azov”. I wła­śnie tam zna­lazł swoją śmierć od bomby, która spa­dła na „Azo­vstal”.

Pre­zy­dent Ze­leń­ski w uzna­niu pa­trio­tycz­nej po­stawy au­tora i jego za­sług na polu boju przy­znał mu po­śmiert­nie ty­tuł „Bo­ha­tera Ukra­iny”.

An­drzej Ryba

Książkę de­dy­kuję wszyst­kim tym, któ­rzy nie wró­cili z wojny ro­syj­sko-ukra­iń­skiej...

.

Ży­cie za­wsze bę­dzie cię spraw­dzać, pró­bo­wać zła­mać.

Wy­bór jest pro­sty: zejść ze ścieżki lub przejść ją z god­no­ścią do końca...

WSTĘP

Ope­ra­cję an­ty­ter­ro­ry­styczną na wscho­dzie Ukra­iny (w skró­cie ATO) roz­po­częto wio­sną 2014 roku prze­ciwko nie­zde­fi­nio­wa­nym na po­zio­mie le­gi­sla­cyj­nym tzw. „ter­ro­ry­stom”. Już wtedy po­winna na­zy­wać się wojną. Wojną, która prze­cią­gnęła się na wiele lat i nie wia­domo, kiedy się skoń­czy.

Mniej wię­cej w tym okre­sie kra­jowi po­li­tyczni po­pu­li­ści, któ­rzy w więk­szo­ści stali się twa­rzą ów­cze­snej wła­dzy, przez długi czas bez żad­nego wstydu sto­so­wali po­dwójne stan­dardy.

Na po­trzeby swo­ich eu­ro­pej­skich ko­le­gów otwar­cie gło­sili mi­li­tarną in­wa­zję na Ukra­inę przez re­gu­larne od­działy są­sied­niej Ro­sji. Gło­śno mó­wiono tam o na­ru­sze­niu in­te­gral­no­ści te­ry­to­rial­nej na­szego kraju, utra­cie kon­troli nad Au­to­no­miczną Re­pu­bliką Krymu oraz czę­ściami ob­wo­dów do­niec­kiego i łu­gań­skiego. Or­ga­ni­za­cje ter­ro­ry­styczne „Do­niecka Re­pu­blika Lu­dowa” (DNR) i „Łu­gań­ska Re­pu­blika Lu­dowa” (ŁNR) były dla ta­kich po­li­ty­ków „naj­więk­szym złem tego świata”, nie­za­prze­czal­nie ste­ro­wa­nym z sa­mej Mo­skwy.

Dla po­li­ty­ków tego po­kroju to za­wsze oka­zja do zdo­by­cia roz­głosu, wy­gła­sza­nia po­pu­li­stycz­nych ha­seł i wy­stą­pie­nia w wielu co­dzien­nych pro­gra­mach te­le­wi­zyj­nych, co prze­kłada się na wzrost ich no­to­wań.

Jed­no­cze­śnie z kra­jem agre­sora utrzy­my­wano trwałe i sta­bilne sto­sunki go­spo­dar­cze. Praca wspól­nych struk­tur han­dlo­wych nie zo­stała wstrzy­mana na­wet na je­den dzień. Eks­por­to­wano sze­reg to­wa­rów stra­te­gicz­nych i im­por­to­wano to­wary ro­syj­skie. Ist­niała swo­boda prze­miesz­cza­nia się oby­wa­teli obu kra­jów...

Brak po­czu­cia od­po­wie­dzial­no­ści przed na­ro­dem ukra­iń­skim, który tak lu­bią na­zy­wać „moim na­ro­dem” albo „moim kra­jem”, stał się już dla nich normą. Normą kłam­stwa, oszu­stwa, hi­po­kry­zji i znę­ca­nia się nad zwy­kłymi ludźmi.

W oczach współ­cze­snych Eu­ro­pej­czy­ków, oni (to zna­czy liczni przed­sta­wi­ciele wła­dzy) nie­ustan­nie pró­bują uka­zy­wać Ukra­inę jako „je­dyny mur prze­ciwko ro­syj­skiemu światu i jego im­pe­rial­nym za­pę­dom”. W za­mian za to Ukra­ina otrzy­muje kre­dyty, z któ­rych część niby prze­zna­cza na woj­sko i obron­ność.

Jed­nak z ja­kie­goś po­wodu pod­czas prze­ka­zy­wa­nia woj­sku no­wego czołgu lub trans­por­tera opan­ce­rzo­nego (BTR) w stre­fie ope­ra­cji an­ty­ter­ro­ry­stycz­nej co­raz czę­ściej sły­chać słowa: „my wam prze­ka­zu­jemy”, „ja prze­ka­zuję”, „ pre­zenty od nas”.

W ten spo­sób oka­zuje się, że po­datki zwy­kłych Ukra­iń­ców lub mię­dzy­na­ro­dowa po­moc fi­nan­sowa dla na­rodu ukra­iń­skiego nie wie­dzieć czemu na­tych­miast stają się „ich”. A wła­dza ludu po­zo­staje... tylko na pa­pie­rze, w po­staci ar­ty­kułu 5 Kon­sty­tu­cji Ukra­iny.

W ciągu pra­wie czte­rech lat każda ukra­iń­ska miej­sco­wość prze­ko­nała się, co zna­czy to strasz­liwe słowo – wojna. Lu­dzie cały czas wi­dzą praw­dzi­wych Bo­ha­te­rów Ukra­iny, ale okre­śla­nych bez­li­to­snym ter­mi­nem woj­sko­wym – „ła­du­nek 200[3]”. Od­by­wa­jące się nie­mal co­dzienne po­grzeby obroń­ców Ukra­iny przy dźwię­kach ża­łob­nej pie­śni lu­do­wej Pływe ka­cza po Ty­syni[4] zmu­szają lu­dzi do jed­no­cze­nia się, po­ma­ga­nia so­bie na­wza­jem, wspie­ra­nia chłop­ców na pierw­szej li­nii frontu.

A mimo to, dla więk­szo­ści miesz­kań­ców na­szego kraju wojna (czy ATO) to­czy się gdzieś tam, da­leko. Ani razu nie sły­szeli wy­strzału z gra­nat­nika czy se­rii z ka­ra­binu ma­szy­no­wego. Nie są w sta­nie od­róż­nić od­gło­sów po­ci­sku wy­strze­lo­nego od nad­la­tu­ją­cego. A salwa z sys­temu ar­ty­le­rii ra­kie­to­wej to dla nich w ogóle coś ze świata fan­ta­styki.

To wszystko stało się na­to­miast normą w ży­ciu zwy­kłych chłop­ców i męż­czyzn, któ­rzy się nie zlę­kli i wy­ka­zali oby­wa­tel­ską po­stawę sta­jąc w obro­nie Ukra­iny, bo uwa­żali to za swoje po­wo­ła­nie.

Od maja 2015 roku w stre­fie ATO roz­po­częto dzia­ła­nia ma­jące na celu zmi­ni­ma­li­zo­wa­nie ak­tyw­no­ści ba­ta­lio­nów ochot­ni­czych, z któ­rych część rze­czy­wi­ście się skom­pro­mi­to­wała. W trak­cie re­for­mo­wa­nia pra­wie wszy­scy ochot­nicy zo­stali włą­czeni albo do re­gu­lar­nych for­ma­cji woj­sko­wych Mi­ni­ster­stwa Obrony Ukra­iny, albo do struk­tur Gwar­dii Na­ro­do­wej Ukra­iny. Wszyst­kie inne grupy zo­stały uznane za wy­jęte spod prawa i zrów­nane z „nie­le­gal­nymi for­ma­cjami zbroj­nymi”.

Dzia­łal­ność Pa­trio­tów Ukra­iny, któ­rzy ze wszyst­kich sił sta­rali się wal­czyć z wro­giem, jego in­for­ma­to­rami i stron­ni­kami, zo­stała mocno ogra­ni­czona. Ich ak­tyw­ność i od­po­wie­dzialne po­dej­ście do wy­ko­ny­wa­nia swo­ich, czy­sto cy­wil­nych, obo­wiąz­ków były sprzeczne z ogólną stra­te­gią woj­sko­wego do­wódz­twa kraju, które nie­stety przy­jęło po­stawę wy­cze­ku­jącą.

Wła­śnie to dało moż­li­wość „pod­nie­sie­nia głowy” daw­nym zwo­len­ni­kom se­pa­ra­ty­stów i ter­ro­ry­stów, któ­rzy w jesz­cze bar­dziej zu­chwały spo­sób kon­ty­nu­owali swoją prze­stęp­czą dzia­łal­ność prze­ciwko Ukra­inie.

Jak można się było spo­dzie­wać, praw­dziwy Pa­triota i obrońca Ukra­iny stop­niowo sta­wał się wro­giem...

ROZ­DZIAŁ IZA­DA­NIE

Pro­szę wstać. Sąd idzie.

Na salę są­dową wcho­dzi ni­ski męż­czy­zna w czar­nej to­dze. Ja­kiś „or­der” na piersi wska­zuje o przy­na­leż­no­ści do stanu sę­dziow­skiego, ale bar­dzo trudno to do­strzec z da­leka. Po le­wej stro­nie stoją moi ad­wo­kaci, po pra­wej – do nie­dawna ka­pi­tan, a dziś ma­jor pro­ku­ra­tury woj­sko­wej sił ATO. Jest oskar­ży­cie­lem we wspo­mnia­nym pro­ce­sie. Mię­dzy nimi ja. Ukra­iń­ski ofi­cer służb spe­cjal­nych o pseu­do­ni­mie „Do­ma­cha”, wo­bec któ­rego to­czy się po­stę­po­wa­nie karne z wielu pa­ra­gra­fów i kwa­li­fi­ka­cji, w skró­cie na­zy­wa­nych w wą­skim gro­nie to­wa­rzy­szy broni, któ­rzy prze­szli przez ATO – „ze­sta­wem dla ochot­nika”.

Se­kre­tarz są­dowy ogła­sza uru­cho­mie­nie sys­temu re­je­stra­cji dźwięku „Te­mida”, a sę­dzia za­czyna od­czy­ty­wać wy­rok...

Od­wró­ci­łem głowę w stronę okna i czas jakby się dla mnie za­trzy­mał. Po­nura wio­senna desz­czowa po­goda na dwo­rze i drzewa, jesz­cze bez pą­ków, prze­nio­sły mnie po­nad dwa i pół roku wstecz...

Wła­śnie wtedy wy­jeż­dża­łem z Ma­riu­pola, któ­rego te­ren w związku z pro­wa­dzo­nymi tam dzia­ła­niami an­ty­ter­ro­ry­stycz­nymi roz­cią­gał się na cały sek­tor „M” (nie­któ­rzy mó­wią, że to od słowa „mo­rze”, a nie­któ­rzy, że od na­zwy mia­sta[5]) i obej­mo­wał pra­wie 140-ki­lo­me­trowy pas wzdłuż li­nii frontu.

Od wio­sny 2014 roku słowo „wojna” głę­boko wdarło się w ży­cie ukra­iń­skich żoł­nie­rzy. Dla więk­szo­ści z nich nie miało zna­cze­nia, jak ją na­zy­wają z praw­nego punktu wi­dze­nia. Każdy, kto brał udział w re­al­nych dzia­ła­niach, do­brze wie­dział, że to była praw­dziwa wojna.

Wojna – to taki czas, w któ­rym znika współ­czu­cie dla wro­gów. Bywa, że trak­tuje się ich w spo­sób neu­tralny, ale w więk­szo­ści przy­pad­ków sto­su­nek do tych, któ­rzy wła­śnie strze­lali do cie­bie ze wszyst­kiego, co do­stępne we współ­cze­snym świe­cie a za­wiera „proch i dy­na­mit” jest zwy­czaj­nie okrutny.

To wła­śnie tam ro­zu­miesz, że wojna jest wtedy, gdy tra­cisz swo­jego druha, któ­rego zna­łeś nieco po­nad mie­siąc, ale z któ­rym ja­dłeś z tej sa­mej pa­telni pod­grzaną na szybko kon­serwę z pę­cza­kiem lub ka­szą gry­czaną.

Nie tak trudno po­nieść na woj­nie stratę, gdy spo­tkasz na swo­jej dro­dze wrogą grupę dy­wer­syjno-roz­po­znaw­czą i w otwar­tej walce, po wy­strze­le­niu ca­łej jed­nostki ognia, za­ła­do­wu­jesz ma­ga­zynki do ka­ra­binu ma­szy­no­wego od swo­jego po­le­głego to­wa­rzy­sza broni, żeby ode­przeć atak.

Kiep­sko, gdy w środku spo­koj­nego dnia lub nocy, przy bez­chmur­nej po­go­dzie lub we mgle, nie wia­domo skąd, lecą ci na głowę po­ci­ski, salwy ra­kie­towe re­ak­tyw­nych sys­te­mów ognio­wych (Grad, Smiercz czy Ura­gan). Frag­menty tych pre­zen­tów, które przy­po­mi­nają wy­glą­dem noże sto­łowe róż­nej wiel­ko­ści, tylko tro­chę grub­sze, tną ludz­kie ciało jak ostrzem. Ich siła jest tak wielka, że wie­lo­let­nie to­pole, któ­rych dużo ro­śnie na wscho­dzie Ukra­iny, ła­mią się od ich ude­rze­nia jak za­pałki.

Jesz­cze go­rzej, gdy po dru­giej stro­nie li­nii frontu wal­czy były lub czynny żoł­nierz ar­mii ro­syj­skiej, który prze­szedł przez Afga­ni­stan, Cze­cze­nię, Da­ge­stan czy czort wie co tam jesz­cze, i przy­je­chał z brat­nią po­mocą „ro­syj­skim” lu­dziom w Don­ba­sie. Przy­był wy­zwo­lić Ukra­iń­ców od fa­szy­stów i ban­de­row­ców. A przy­wiózł ze sobą taki ka­ra­bin, z któ­rego bez pro­blemu trafi w cel od­da­lony od pół­tora do na­wet dwóch ki­lo­me­trów, na­mie­rza­jąc twój hełm albo czapkę two­jego to­wa­rzy­sza przez no­wiu­sieńki ce­low­nik z wie­lo­krot­nym zoo­mem.

Naj­go­rzej, gdy w jed­nej chwili jego ja­sno­nie­bie­skie oczy, które jesz­cze nie­dawno cie­szyły się na wspo­mnie­nie domu, matki, uko­cha­nej dziew­czyny czy dzieci, te­raz pa­trzą po­nad tobą. Gdzieś da­leko, w niebo. A jego du­sza ula­tuje.

Dziwne uczu­cie po­ja­wia się, gdy stoi przed tobą zwią­zany wróg, któ­rego zła­pali chłopcy z taj­nego od­działu lub roz­po­zna­nia, a ty za­sta­na­wiasz się, co z nim zro­bić. Ktoś mówi: trzeba go na­tych­miast roz­strze­lać. Inny ra­dzi, żeby go prze­słu­chać. Są tacy, któ­rzy po pro­stu chcą wy­ła­do­wać na nim całą swą złość. Złość na tam­tego snaj­pera, wście­kłość za ciężki ostrzał ar­ty­le­ryj­ski, za mar­twego kum­pla. Po­ja­wia się rów­nież opcja prze­ka­za­nia go agen­tom kontr­wy­wiadu, za co otrzy­muje się po­dzię­ko­wa­nia od do­wódz­twa jed­nostki woj­sko­wej.

A są i tacy, któ­rzy ra­dzą ode­słać go „z po­wro­tem”. Tylko w kie­runku, w któ­rym na­wet wiel­kie za­jące ste­powe boją się biec. Drogą przez to samo pole mi­nowe lub lą­do­wi­sko, gdzie jego ko­le­dzy-opoł­czeńcy[6] za­sta­wili dzi­siej­szej nocy pod­stępne pu­łapki w po­staci min na­cią­go­wych.

Na woj­nie hu­ma­ni­ta­ryzm w sto­sunku do wroga szybko się koń­czy. Tu­taj wszystko jest pro­ste: albo ty jego – albo on cie­bie...

Wojna jako zja­wi­sko ma na ogół dość wy­raźne gra­nice i rzą­dzi się wła­snymi pra­wami i za­sa­dami. War­to­ści ludz­kie i de­mo­kra­tyczne mają na niej ogromne zna­cze­nie. Ale tylko na pa­pie­rze. W rze­czy­wi­sto­ści wojna to agre­sja, broń, znisz­cze­nie, wy­soka śmier­tel­ność, smu­tek... I nic po­nad to.

Wszyst­kie pseu­do­nimy pra­cow­ni­ków służb spe­cjal­nych wy­stę­pu­ją­cych w dal­szej czę­ści tek­stu zo­stały zmie­nione na po­trzeby kon­spi­ra­cji.

Moja po­dróż służ­bowa la­tem 2015 roku obej­mo­wała trasę z Ma­riu­pola do sa­mego Sło­wiań­ska.

Mi­ja­jąc ko­lejną li­nię obrony, skła­da­jącą się z ro­wów prze­ciw­czoł­go­wych i umoc­nień, prze­kro­czy­łem do­brze znaną wszyst­kim ze szkol­nych cza­sów rzekę Kałkę (gra­nica dzi­siej­szych re­jo­nów ni­kol­skiego i woł­no­wa­skiego w ob­wo­dzie do­niec­kim). To tu­taj, pra­wie 800 lat temu, ro­ze­grała się wielka bi­twa po­mię­dzy dwiema ar­miami: jedną do­wo­dzoną przez bo­ja­rów i ksią­żąt Rusi Ki­jow­skiej a drugą – zło­żoną z mon­gol­skich tu­me­nów ar­mii Czyn­gis-chana.

Wie­lo­ty­sięczne wro­gie ar­mie to­czyły walki przez pra­wie trzy dni. Bę­dący w oto­cze­niu Ru­sini, któ­rzy po­nie­śli wiel­kie straty, sta­nęli przed wy­bo­rem: albo zgi­nąć, albo pod­dać się i tra­fić do nie­woli jako jeńcy z moż­li­wo­ścią póź­niej­szego wy­kupu. Do­wódcy tu­me­nów ar­mii mon­gol­skiej oso­bi­ście dali im gwa­ran­cje nie­ty­kal­no­ści.

Ale nie do­trzy­mali słowa. Wal­czące nie­do­bitki wojsk ksią­żę­cych zo­stały zdra­dziecko oszu­kane. Bez­bron­nych wy­bito.

„Nic się nie zmie­niło” – po­my­śla­łem. – „Wojna i wróg znów są na na­szej ziemi. Znowu obie­canki i znowu zdrada... Mu­simy, przede wszyst­kim, pa­mię­tać o na­szej hi­sto­rii. Nie wolno nam po­wta­rzać błę­dów na­szych przod­ków”.

Wzdłuż nie­mal ca­łej li­nii współ­cze­snego frontu mu­sie­li­śmy prze­kro­czyć po­nad dzie­sięć punk­tów kon­tro­l­nych. Mo­men­tami droga pra­wie gra­ni­czyła z te­ry­to­rium oku­po­wa­nym przez ro­syj­skiego wroga i do­słow­nie ro­iła się od opoł­czeń­ców, któ­rzy mo­gli swo­bod­nie się tam­tędy prze­miesz­czać, wę­dro­wać to tu, to tam, pod­szy­wa­jąc się pod oko­licz­nych miesz­kań­ców.

Z jed­nego miej­sca (w re­jo­nie Mar­jinki) można na­wet do­strzec bez lor­netki Do­nieck – moje mia­sto z cza­sów stu­denc­kich (a do­kład­niej jego oko­lice – wieś Tru­dow­ski i dziel­nicę Tek­styl­nyk), gdzie na długo przed wojną bez­tro­sko spę­dza­łem czas z przy­ja­ciółmi.

W de­le­ga­cję po­je­cha­li­śmy we trzech. Każdy z nas miał do wy­ko­na­nia swoje wła­sne za­da­nie ope­ra­cyjne, które wy­ma­gało za­cho­wa­nia po­uf­no­ści.

Po dro­dze mia­łem spraw­dzić in­for­ma­cje o obec­no­ści bo­jow­ni­ków, wy­wo­dzą­cych się z miej­sco­wej lud­no­ści, w dwóch osa­dach znaj­du­ją­cych się pod kon­trolą na­szego woj­ska. Je­den z nich miał wró­cić nocą do domu we wsi Stepne (re­jon mar­jiń­ski w ob­wo­dzie do­niec­kim), od któ­rej po­zy­cje wroga były od­da­lone o nie wię­cej niż trzy ki­lo­me­try. Ko­lejny „mi­ło­śnik ro­syj­skiego świata” ukry­wał się u ro­dzi­ców pod Sło­wiań­skiem po krwa­wych wy­da­rze­niach, które ro­ze­grały się w Ma­riu­polu wio­sną 2014 roku.

Ku mo­jemu wiel­kiemu ża­lowi, aresz­to­wa­nia bo­jow­ni­ków DNR w po­ło­wie 2015 roku nie od­bi­jały się już tak sze­ro­kim echem, jak jesz­cze pół roku wcze­śniej. Byli za­trzy­my­wani pra­wie co­dzien­nie i, co naj­bar­dziej ohydne, wielu zwy­czaj­nie zwal­niano.

Or­gany pro­ku­ra­tury Ukra­iny, które w po­ło­wie 2015 roku wró­ciły do wy­ko­ny­wa­nia swo­ich obo­wiąz­ków, za­częły skru­pu­lat­nie ko­rzy­stać ze swo­ich upraw­nień w taki spo­sób jak przed wojną. Każde za­trzy­ma­nie bo­jow­nika, bę­dą­cego oby­wa­te­lem Ukra­iny, trak­to­wane było jak w cza­sie po­koju. A cza­sem na­wet jesz­cze lżej. Wy­da­wało się, że ro­bią to ce­lowo, zdra­dza­jąc przy­sięgę i in­te­resy pań­stwa.

Na przy­kład bo­jow­nik, któ­rego za­trzy­mali w domu i który miał przy so­bie do­ku­menty DNR, szew­rony ugru­po­wań ter­ro­ry­stycz­nych, nu­mery te­le­fo­nów z przy­pi­sa­nymi do nich pseu­do­ni­mami i inne do­wody swo­jej prze­stęp­czej dzia­łal­no­ści – nie mógł być uznany za „ter­ro­ry­stę”, po­nie­waż jego wina nie zo­stała do końca udo­wod­niona. Na­wet jego oso­bi­ste ze­zna­nia, które zło­żył do­bro­wol­nie bez żad­nych na­ci­sków, nie były przez pro­ku­ra­turę brane pod uwagę. Trzeba było jesz­cze zna­leźć osoby, które po­twier­dzi­łyby obec­ność tego oby­wa­tela w sze­re­gach bo­jow­ni­ków. „Do­starcz­cie zdję­cia, a jesz­cze le­piej – ma­te­riały wi­deo (!), na któ­rych wi­dać jak po­peł­nia zbrod­nie i za­bija na­szych żoł­nie­rzy...”

Wła­śnie tak, ci­cha­czem, za na­szymi ple­cami roz­po­częła się ko­lejna wojna. Wojna na dwa fronty. Z przodu Ro­sja­nie, na­jem­nicy i ter­ro­ry­ści z ca­łego świata, któ­rzy wspie­rają se­pa­ra­ty­stów z Ł/DNR, a z tyłu – pro­ku­ra­tura Ukra­iny.

Jak­kol­wiek by było, mia­łem udać się pod wska­zane ad­resy i za­trzy­mać bo­jow­ni­ków. Bo na tym po­lega moja praca.

By­łem jed­nym z tych, któ­rzy wy­ko­ny­wali swoje obo­wiązki z ho­no­rem i god­no­ścią. Wprost rwa­łem się do ro­boty, na którą ni­gdy nie szczę­dzi­łem pry­wat­nego czasu. Na­wet pra­wie pół­roczny po­byt zwo­len­ni­ków „ro­syj­skiej wio­sny” w Ma­riu­polu nie od­cią­gnął mnie ani na go­dzinę od służby Oj­czyź­nie – ro­dzi­mej i cier­pią­cej Ukra­inie.

Do­sko­nale pa­mię­tam mo­ment, kiedy moja żona z dwójką ma­łych dzieci ucie­kała po krwa­wych wy­da­rze­niach, które miały miej­sce 9 maja 2014 roku w Ma­riu­polu. Bo by­li­śmy za Ukra­iną. A za to cze­kała nas tylko śmierć!

Po­tem przez pra­wie rok znów prze­by­wa­łem w Ma­riu­polu bez naj­bliż­szych, bo ko­lejny raz zmu­szeni byli opu­ścić dom. Na­stęp­nie, pod ko­niec sierp­nia 2014 roku ro­syj­scy czoł­gi­ści spod wsi Szy­ro­kyne bez lor­netki spo­glą­dali na wie­żowce sto­jące na obrze­żach Ma­riu­pola, wśród któ­rych znaj­do­wało się moje miesz­ka­nie.

Te wszyst­kie do­świad­cze­nia jesz­cze bar­dziej mnie wzmoc­niły. Może dla­tego nie mo­głem spo­koj­nie prze­je­chać obok sta­no­wisk bo­jow­ni­ków, wie­dząc, że ju­tro znów będą ła­do­wać po­ci­ski do swo­ich moź­dzie­rzy i jak dzi­kusy cie­szyć się z tra­fie­nia w na­sze po­zy­cje.

Ter­ro­ry­sta „Ko­pacz”

Po dro­dze za­je­cha­li­śmy do na­szej grupy ope­ra­cyj­nej, która wów­czas sta­cjo­no­wała w Wuh­łe­da­rze, nie­wiel­kim gór­ni­czym mia­steczku zbu­do­wa­nym w 1964 roku, wy­łącz­nie z sa­mych wie­żow­ców, spe­cjal­nie dla gór­ni­ków, któ­rzy dzień i noc pra­co­wali w dwóch znaj­du­ją­cych się w po­bliżu ko­pal­niach. Moi dwaj ko­le­dzy, któ­rzy je­chali ze mną, nie znali in­for­ma­cji na te­mat mo­jego bo­jow­nika, w związku z czym nie byli od­po­wied­nio uzbro­jeni. Dla­tego pod­jęto de­cy­zję, aby zo­sta­wić ich w ba­zie w Wuh­łe­da­rze, a chłopcy z grupy ope­ra­cyj­nej mieli przyjść mi z po­mocą.

Ofi­cer wyż­szego szcze­bla o pseu­do­ni­mie „Hor” – krzepki fa­cet ma­jący pra­wie dwa me­try wzro­stu, po­cho­dził z Don­basu. Przed wstą­pie­niem do służby przez po­nad trzy lata pra­co­wał jako gór­nik na przodku. Dla tych, któ­rzy nie są za­zna­jo­mieni ze spe­cy­fiką pracy w ko­palni, gór­nik przo­dowy jest jedną z naj­trud­niej­szych gór­ni­czych pro­fe­sji (chyba tylko rę­ba­cze są twardsi od nich). Opa­no­wany i zrów­no­wa­żony „Hor” do­brze znał te­ren, gdyż nie po raz pierw­szy wcho­dził w skład ta­kiej mo­bil­nej grupy.

Jako wspar­cie przy­dzie­lono nam jesz­cze dwóch ko­le­gów z grupy – „Tu­ry­stę” i „Dona”.

„Tu­ry­sta” uro­dził się i do­ra­stał w Do­niecku. Przed wojną nie­prze­rwa­nie pra­co­wał w na­szej re­gio­nal­nej ad­mi­ni­stra­cji. Po ma­so­wym wkro­cze­niu bo­jow­ni­ków do Do­niecka od strony Sło­wiań­ska, wy­je­chał do Ma­riu­pola na nowe miej­sce służby. Sym­pa­tyczny i spo­kojny ofi­cer. Przed tą ope­ra­cją zna­łem go tylko z tur­nie­jów w piłce noż­nej. Oso­bi­stych kon­tak­tów za­wo­do­wych nie utrzy­my­wa­li­śmy.

„Don” uro­dził się w jed­nym z licz­nych miast gór­ni­czych na Do­niec­czyź­nie. Przed wstą­pie­niem do służby rów­nież pra­co­wał jako gór­nik na przodku. Po wkro­cze­niu wojsk ro­syj­skich do Don­basu zo­stał, po­dob­nie jak kil­ku­dzie­się­ciu agen­tów, po pro­stu za­po­mniany. Jak po­ka­zał czas, ich bez­po­śred­nie do­wódz­two, które zła­mało przy­sięgę i prze­szło na stronę wroga, nie po­in­for­mo­wało ich o ko­niecz­no­ści sa­mo­dziel­nego wy­co­fa­nia się z okrą­że­nia w głąb Ukra­iny. W re­zul­ta­cie „Don” zo­stał schwy­tany przez bo­jow­ni­ków i był prze­trzy­my­wany w nie­woli przez pra­wie trzy mie­siące. Po uwol­nie­niu bar­dzo go wspie­ra­łem, zna­jąc wszyst­kie szcze­góły jego po­bytu w nie­woli.

Za­pa­ko­wa­li­śmy się do bo­jo­wego te­re­no­wego nis­sana, któ­rego chłopcy piesz­czo­tli­wie na­zy­wali „Fran­ku­sza” (zdrob­nie­nie od Fran­ken­stein). Naj­praw­do­po­dob­niej otrzy­mał taki przy­do­mek ze względu na swój wy­gląd. Ręcz­nie po­ma­lo­wany far­bami w sprayu, miał być „straszny i prze­ra­ża­jący”. A ro­ze­rwany od wy­bu­chu miny bok świad­czył o nie­mło­dym wieku „Fran­ku­szy” i cza­sie spę­dzo­nym w stre­fie ATO.

Droga do wsi Stepne była długa i wio­dła po sta­rym as­fal­cie, kła­dzio­nym jesz­cze w cza­sach ZSRR. Zda­rzało się, że miej­scami w ogóle go nie było. Na nie­któ­rych od­cin­kach droga bie­gła pro­sto przez pole.

Ja­dąc po ży­znym ukra­iń­skim czar­no­zie­mie, „Fran­ku­sza” wzbi­jała tyle ku­rzu, że pa­trząc z da­leka można było w pierw­szej chwili po­my­śleć, że nad­ciąga bu­rza. Na ta­kich dro­gach sa­mo­chód mu­siał je­chać z mak­sy­malną pręd­ko­ścią, aby zmi­ni­ma­li­zo­wać moż­li­wość ataku wro­gich grup zwia­dow­czo-dy­wer­syj­nych. Ale z tego po­wodu kurz do­sta­wał się do środka przez wszyst­kie szcze­liny w sa­mo­cho­dzie, na­wet przy za­mknię­tych oknach.

Po mi­nię­ciu kilku blo­kad dro­go­wych zbli­ża­li­śmy się do celu. Po dro­dze prze­ka­za­łem chło­pa­kom in­for­ma­cję, że „mój” bo­jow­nik służy w od­dziale DNR, który sta­cjo­nuje we wsi Ołe­niwka (w re­jo­nie woł­no­wa­skim). Od miej­sca służby do jego domu dzie­liły go za­le­d­wie dwa pola. Zna­jąc do­brze wszyst­kie oko­liczne lasy, czę­sto od­wie­dzał matkę, brata i bra­tan­ków w kon­tro­lo­wa­nej przez nas wsi.

We­dług otrzy­ma­nych in­for­ma­cji bo­jow­nik o pseu­do­ni­mie „Ko­pacz” miał przyjść dziś wie­czo­rem do swo­jego ro­dzin­nego domu we wsi Stepne, po­być tam dzień lub dwa, za­brać żyw­ność, bim­ber i wró­cić przed koń­cem prze­pustki.

Po­ja­wiły się też in­for­ma­cje, że w ciągu dnia mógł ukry­wać się na stry­chu, z dala od wścib­skich oczu. Nie wie­dzie­li­śmy nic o umie­jęt­no­ściach woj­sko­wych „Ko­pa­cza”, ani o jego do­świad­cze­niu bo­jo­wym w DNR.

Nie mie­li­śmy też czasu na prze­pro­wa­dze­nie roz­po­zna­nia i przy­go­to­wa­nie się do ope­ra­cji za­trzy­ma­nia go. A zre­zy­gno­wać i mach­nąć na wszystko ręką nie było zgodne z na­szymi za­sa­dami. Zwłasz­cza z za­sa­dami ta­kich fa­ce­tów jak „Hor”, „Tu­ry­sta” i „Don”.

Po dro­dze „Hor” po­sta­no­wił za­je­chać do swo­ich to­wa­rzy­szy z Sił Zbroj­nych Ukra­iny (czę­sto w skró­cie na­zy­wa­nych „zbroj­nymi”), a mia­no­wi­cie żoł­nie­rzy kom­pa­nii roz­po­znaw­czej 28. Sa­mo­dziel­nej Bry­gady Zme­cha­ni­zo­wa­nej, któ­rzy sta­cjo­no­wali w po­bliżu wsi. W pla­nach mie­li­śmy wziąć ich ze sobą jako wspar­cie, bo re­al­nie oce­nia­li­śmy nie­do­sta­tek swo­ich sił pod­czas wy­ko­ny­wa­nia przy­dzie­lo­nego za­da­nia.

Na za­im­pro­wi­zo­wa­nym punk­cie kon­tro­l­nym, na wjeź­dzie do daw­nego koł­cho­zo­wego ma­ga­zynu żyw­no­ścio­wego, po­wi­tał nas war­tow­nik.

– Wy kto i do kogo? – za­py­tał.

– Ja „Hor”, do „Balu” i „Hulka” – pa­dła od­po­wiedź.

War­tow­nik wziął ra­dio i mówi:

– „Balu”, tu do cie­bie „Ja­hor” ja­kiś...

Wszy­scy jak na ko­mendę par­sk­nę­li­śmy śmie­chem.

Gdy prze­ka­za­li­śmy po­sia­dane in­for­ma­cje, przy­dzie­lono nam lu­dzi do roz­po­zna­nia zna­nego nam ad­resu. Je­den z nich za­pro­po­no­wał, że pod po­zo­rem woj­sko­wego „awa­tara” (tak na­zy­wają na woj­nie fa­ce­tów, któ­rzy dużo piją i mają nie­mal sino-nie­bie­ską cerę[7]), pój­dzie do domu „Ko­pa­cza” niby w po­szu­ki­wa­niu bim­bru, a przy oka­zji ro­ze­znać sy­tu­ację. Nie chcie­li­śmy jed­nak na­ra­żać na­szego to­wa­rzy­sza broni i po­sta­no­wi­li­śmy od razu oto­czyć cały te­ren. A po­tem ma­łymi gru­pami pod­cho­dzić pod wska­zany ad­res. Tak ry­zy­kowna ope­ra­cja miała swoje plusy i mi­nusy. W ma­łej wio­sce re­ko­ne­sans był nie­sku­teczny, po­nie­waż in­for­ma­cja o każ­dym nie­zna­nym oko­licz­nym miesz­kań­com przy­by­szu, zwłasz­cza w cza­sie wojny i w mun­du­rze, była na­tych­miast prze­ka­zy­wana da­lej pocztą pan­to­flową.

Pod­jęto więc de­cy­zję, aby w biały dzień szybko pod­je­chać pod wska­zany ad­res, oto­czyć po­dwó­rze i je „po­sprzą­tać”.

Nas czte­rech we „Fran­ku­szy” i ty­luż zwia­dow­ców w swoim żi­guli pod­je­chało pod dom.

Był stary, ale dość duży, znaj­do­wał się na skraju wsi. Let­nia kuch­nia i znaczna ilość bu­dyn­ków go­spo­dar­czych wy­glą­dały na nie­zły la­bi­rynt. Szcze­rze mó­wiąc, za­sko­czyło nas to. Nie by­li­śmy na to go­towi.

Zwia­dowcy roz­pro­szyli się i krzyk­nęli:

– No, na­przód chło­paki! Bę­dziemy was osła­niać! Przy oka­zji zo­ba­czymy, co po­tra­fi­cie!

To była dla nas druga nie­spo­dzianka.

Po­wiem szcze­rze: szko­le­nie ope­ra­cyjne pra­cow­nika służb spe­cjal­nych ma swoją spe­cy­fikę. Obej­muje ko­mu­ni­ko­wa­nie się z róż­nymi ka­te­go­riami lu­dzi, stu­dio­wa­nie do­ku­men­tów, pewne dzia­ła­nia do­cho­dze­niowo-śled­cze, psy­cho­lo­gię... Ale faza si­łowa ope­ra­cji spe­cjal­nych była nam prak­tycz­nie nie­znana. Na tym polu mie­li­śmy bar­dzo li­che do­świad­cze­nie. A jed­nak trzeba było dzia­łać.

Po­nie­waż był to „mój” bo­jow­nik, wzią­łem ze sobą „Tu­ry­stę”, a ra­czej on sam zgło­sił się na ochot­nika, żeby mnie osła­niać i skie­ro­wa­li­śmy się do głów­nego wej­ścia. Druga „dwójka” (w woj­sko­wo­ści tak na­zywa para osła­nia­ją­cych się wza­jem­nie żoł­nie­rzy), „Hor” i „Don”, miała wejść od strony po­dwórka.

Usta­wieni gę­siego, we­szli­śmy przez furtkę. Żad­nych ran­ger­sów ani wiel­kich wo­jow­ni­ków spec­nazu nie chcie­li­śmy zgry­wać. Poza tym ka­mi­zelka ku­lo­od­porna z kil­koma ła­dow­ni­cami w upale +40 stopni ogra­ni­czała nam pole ma­newru.

Po­de­szli­śmy pod drzwi i ge­stem ka­za­łem „Tu­ry­ście” sta­nąć mię­dzy oknami. Sam za­stu­ka­łem w drzwi lufą au­to­matu.

Przez mo­ment wy­da­wało mi się, że pu­ka­nie do drzwi było tak gło­śne, że moje serce pra­wie sta­nęło. Kto cze­kał za drzwiami albo co miało mnie tam spo­tkać – nie wie­dzia­łem.

Wszystko wo­kół jakby za­marło. Mało kto wie, ale każda praw­dziwa ope­ra­cja woj­skowa to strach. Praw­dziwy strach. A do­kład­niej naj­pierw strach, a po­tem wy­rzut ad­re­na­liny do or­ga­ni­zmu i... eu­fo­ria. Coś jakby nar­ko­tyk. Kto po­wie, że na woj­nie nie jest strasz­nie – kła­mie i praw­do­po­dob­nie ni­gdy na woj­nie nie był.

Sto­jąc przed drzwiami chaty, w któ­rej miesz­kał bo­jow­nik DNR, w pew­nym mo­men­cie po­my­śla­łem: co ja tu do cho­lery ro­bię? Dla­czego ja, a nie ktoś inny? Dla­czego moi do­wódcy śred­niej rangi boją się na­wet wyjść i po­roz­ma­wiać z ludźmi, a ja, durny, stoję tu przed wiej­ską cha­łupą i ła­pię prze­stępcę?

Oczy­wi­ście zda­wa­łem so­bie sprawę, że ła­pię nie tylko prze­stępcę, ale nie­stety także ro­daka! Zdrajcę swo­jej ziemi, gdzie się uro­dził i do­ra­stał. Zdrajcę swo­jego na­rodu, który we­zwał na po­moc „ro­syj­skiego brata”. Zdrajcę, który chwy­cił za ka­ra­bin i chciał od­dzie­lić część na­szej ziemi od jej in­te­gral­nej ca­ło­ści.

Mo­głoby się zda­wać, że te my­śli po­chło­nęły sporo czasu, jed­nak wszystko prze­le­ciało mi przez głowę w oka mgnie­niu.

Drzwi otwo­rzyła ko­bieta pod sześć­dzie­siątkę. Chustka na gło­wie, a do­kład­niej spo­sób jej za­wią­za­nia (miej­scowi tak jej nie no­szą), od razu zdra­dziła jej za­an­ga­żo­wa­nie w nie­tra­dy­cyjne nurty chrze­ści­jań­skie.

– Do­bry dzień! – przy­wi­ta­łem się.

– Do­bry – od­po­wie­działa chłodno.

To, co było dla nas, miej­sco­wych pra­cow­ni­ków służb spe­cjal­nych, uła­twie­niem w ko­mu­ni­ko­wa­niu się z lud­no­ścią, to ak­cent. Kiedy w cza­sie wojny spo­ty­ka­łem chło­pa­ków z in­nych re­gio­nów Ukra­iny to wy­raź­nie roz­róż­nia­łem, kto jest z Za­kar­pa­cia, a kto z oko­lic Iwano-Fran­kiw­ska. Cen­tralna Ukra­ina od razu przy­po­mi­nała mi o krew­nych ze strony mo­jej żony. A miesz­kańcy Odesy[8] mó­wili tak jak my – po ro­syj­sku, ale też i po swo­jemu. Rów­nież lo­kal­nych miesz­kań­ców Don­basu można od razu ła­two zi­den­ty­fi­ko­wać.

– Sa­nia w domu?

– Jaki Sa­nia? – od­po­wie­działa ko­bieta, uda­jąc, że nie wie, o co cho­dzi.

Nie tra­cąc czasu po­da­łem pełne dane oso­bowe „Ko­pa­cza” i uprze­dzi­łem ją, żeby nie pró­bo­wała ro­bić ha­łasu czy w inny spo­sób ostrzec syna.

Wszystko zro­zu­miała. We­dług jej słów, w domu ni­kogo nie było. Wsze­dłem do środka.

Spe­cjal­nie na po­trzeby pro­ku­ra­tury Ukra­iny opo­wiem, jak prze­bie­gło wej­ście. Przed­sta­wi­łem się, po­ka­za­łem le­gi­ty­ma­cję służ­bową, wy­ja­śni­łem po­wód prze­by­wa­nia na po­dwórku pry­wat­nej po­se­sji i po­pro­si­łem wła­ści­cielkę o po­zwo­le­nie na wej­ście do środka. Ko­bieta nie sprze­ci­wiała się. A tak, za­po­mnia­łem. Jesz­cze je­den ważny szcze­gół dla pro­ku­ra­to­rów: nie mie­rzy­łem do niej z pi­sto­letu ma­szy­no­wego, tylko za­rzu­ci­łem go na plecy. Ozna­cza to, że nie gro­zi­łem jej bro­nią i na­wet nie de­mon­stro­wa­łem jej, żeby ją za­stra­szyć.

W domu nie było świa­tła. Otwo­rzy­łem bar­dzo po­woli pierw­sze drzwi do chaty, sta­ra­jąc się trzy­mać broń w dru­giej ręce. Było ciemno choć oko wy­kol. Przez głowę prze­le­ciało mi tylko: „Gdzie twoja la­tarka, dur­niu? Może „Ko­pacz” czai się gdzieś w głębi i ce­luje w cie­bie, a ty – jak ja­kiś śle­piec.”

Wtedy naj­trud­niej­sze było dla mnie zro­bie­nie kroku do przodu. Czy jesz­cze raz uda mi się wyjść cało ze spo­tka­nia z nie­zna­nym, czy tym ra­zem los się od­wróci... Przy­pływ ad­re­na­liny i po­czu­łem, że za­czyna się we mnie go­to­wać. Jak zwy­kle mózg sku­pił się tylko na jed­nym – na­przód!

Wsze­dłem do po­koju. Było ci­cho.

Przy­zwy­cza­iw­szy wzrok do ciem­no­ści, po­pro­si­łem go­spo­dy­nię, aby prze­pro­wa­dziła mnie przez każdy po­kój w cha­cie i pu­ści­łem ją przo­dem. Oczy­wi­ście w ten spo­sób chcia­łem zro­bić z niej tar­czę.

Wszę­dzie pa­no­wał kom­pletny ba­ła­gan. Cały dom spra­wiał wra­że­nie, jakby ni­gdy w nim nie sprzą­tano.

– Do ja­kiej sekty pani na­leży? – za­py­ta­łem, sta­ra­jąc się od­wró­cić uwagę go­spo­dyni od my­śle­nia o synu. Ce­lowo uży­łem też słowa sekta, żeby ją tro­chę roz­draż­nić.

– Jak się pan do­wie­dział, że na­leżę do Świad­ków Je­howy? – za­py­tała mnie ko­bieta.

– Chustka na gło­wie nie jest za­wią­zana po na­szemu, nie po miej­sco­wemu – od­po­wie­dzia­łem spraw­dza­jąc po ko­lei duże szafy.

Nie chcąc wda­wać się w dia­log na te­mat re­li­gio­znaw­stwa, za­py­ta­łem go­spo­dy­nię, kiedy ostatni raz wi­działa syna, gdzie te­raz prze­bywa, jak czę­sto dzwoni lub przy­jeż­dża.

Po upew­nie­niu się, że ni­kogo nie ma w domu i spraw­dze­niu piw­nicy, wy­szli­śmy ra­zem na ulicę.

„Tu­ry­sta” przy­stą­pił do spraw­dza­nia let­niej kuchni, a ja w mię­dzy­cza­sie da­lej roz­ma­wia­łem z ko­bietą, jed­no­cze­śnie osła­nia­jąc mo­jego part­nera.

– Skoro jest pani taka wie­rząca, to dla­czego nas pani okła­muje? Wiemy, że pani syn jest bo­jow­ni­kiem DNR i czę­sto wraca do domu na prze­pustki. Pew­nie też ukrywa gdzieś tu­taj broń, prawda? – za­py­ta­łem.

Ko­bieta spu­ściła wzrok i mil­czała. Wtedy zda­łem so­bie sprawę, że mu­szę ją jesz­cze tro­chę przy­ci­snąć, a za­cznie mó­wić.

– Dziwna z pani osoba. Syn bo­jow­nik, pani na­le­żąca do nie­kon­wen­cjo­nal­nego ru­chu chrze­ści­jań­skiego. A wie pani, że w DNR roz­strze­lali wszyst­kich „sek­cia­rzy”? Nie są uwa­żani za lu­dzi i z tego po­wodu są za­bi­jani! A te­raz niech so­bie pani wy­obrazi, że syn przy­cho­dzi ze swo­imi ko­leż­kami, niby wy­zwa­la­jąc od nas wieś, jak lu­bi­cie mó­wić od „ukro-fa­szy­stów”, a oni od razu py­tają o pani wy­zna­nie!!! Czy zrobi im się pani żal? – za­py­ta­łem.

W za­cho­wa­niu ko­biety za­szła wy­raźna zmiana, wi­dać było strach. Scho­wała drżące ręce i po­chy­liła głowę.

– Przy­cho­dzi do nas tylko cza­sami. Ostatni raz był na Nowy Rok. Służy w Ołe­niwce. Stoi na blo­ka­dzie dro­go­wej. Ale on ni­kogo nie za­bił – ode­zwała się ko­bieta. – W domu nie ma broni. Kon­taktu z nim też nie mam, od­kąd za­brał mi te­le­fon, gdy był ostatni raz, zo­sta­wia­jąc mnie z ni­czym.

Wi­dzia­łem, że ko­bieta nie kła­mała, ale nie mó­wiła też ca­łej prawdy. Tym­cza­sem na po­dwórku z tyłu, gdzie mieli być „Hor” i „Don”, za­szcze­kał pies. Pies! Jak mo­głem o tym nie po­my­śleć! Ra­zem z „Tu­ry­stą” ostroż­nie prze­szli­śmy wzdłuż domu i do­tar­li­śmy na po­dwórko. Śred­niej wiel­ko­ści pies szcze­kał na nie­pro­szo­nych go­ści i nie wpusz­czał ich do środka, pró­bu­jąc prze­stra­szyć.

Usta­wi­li­śmy się z „Tu­ry­stą” do ob­ser­wa­cji w taki spo­sób, aby mieć całe po­dwórko w polu wi­dze­nia a „Don” ude­rzył psa otwartą dło­nią w nos (taką me­todę sto­sują po­gra­nicz­nicy w przy­padku kon­taktu z psami) i spo­koj­nie we­pchnął go do budy. Po­tem pies sie­dział tam jak tru­sia.

Ce­lo­wa­li­śmy w strych domu i „Don” za­czął po­woli wcho­dzić na górę.

Ad­re­na­lina bu­zu­jąca w moim ciele stop­niowo opa­dała i ręce prze­stały mi się trząść. Po­my­śla­łem tylko: „Jak u al­ko­ho­lika”.

Po wej­ściu na górę „Don” od razu zwró­cił uwagę na ka­wa­łek drutu, któ­rym okrę­cono wej­ście na strych. Można go było na­wi­nąć tylko od ze­wnątrz.

Nie ry­zy­ku­jąc, krzyk­nął gło­śno:

– „Ko­pacz”, wy­łaź!!!

Ale od­po­wie­działa mu ci­sza. Od­wi­nąw­szy drut, otwo­rzył drzwi na strych i zo­ba­czył, że jest pu­sty. We czte­rech za­czę­li­śmy spraw­dzać inne po­miesz­cze­nia go­spo­dar­cze.

By­dło, świ­nie, kury, je­den koń. Spraw­dzi­li­śmy wszyst­kie za­ka­marki. Zo­stał jesz­cze tylko ogromny stóg siana pod na­wi­sem domu, w któ­rym śmiało można było ukryć cały czołg. Ale tam też było czy­sto.

„Hor” otwo­rzył jesz­cze małą szopę na drewno i za­wo­łał mnie. Zna­lazł tam starą ka­mi­zelkę ku­lo­od­porną, trzy żoł­nier­skie hełmy, dwie łu­ski po po­ci­skach ar­ty­le­ryj­skich. – A co my tu mamy? – za­py­tał ko­bietę.

– To zo­stało po ukra­iń­skim woj­sku – od­po­wie­działa.

Jed­nym z prze­ja­wów po­stawy miej­sco­wej lud­no­ści jest spo­sób, w jaki nas na­zy­wają. Je­śli pa­dają słowa „na­sze woj­sko”, to ta osoba czuje się Ukra­iń­cem. A je­śli sły­szy się ta­kie słowa jak „ukra­iń­ski”, to zna­czy, że nie uważa ich za swoje, za ro­dzime. Ale to była tylko drobna wska­zówka...

Ko­bieta od razu po­wie­działa nam, że na po­czątku lata 2014 roku, w po­bliżu ich wsi, gdzie kie­dyś znaj­do­wała się nie­wielka jed­nostka woj­skowa obrony prze­ciw­lot­ni­czej, sta­cjo­no­wali nasi ar­ty­le­rzy­ści. Ta jed­nostka rze­czy­wi­ście ist­niała jesz­cze za cza­sów ZSRR, ale we współ­cze­snej Ukra­inie zo­stała roz­for­mo­wana.

Po ko­lej­nym ostrzale ar­ty­le­ryj­skim ze strony DNR, ukra­iń­scy żoł­nie­rze zo­sta­wili wszystko, co było i prze­braw­szy się w cy­wilne ubra­nia, ucie­kli przez las.

Lo­kalni miesz­kańcy w ciągu kilku go­dzin roz­gra­bili wszystko, co im wpa­dło w ręce. Łu­ski po po­ci­skach za­częli wy­ko­rzy­sty­wać jako zbior­niki na desz­czówkę. Hełmy żoł­nier­skie jako po­jem­niki do kar­mie­nia zwie­rząt. A z ka­mi­ze­lek ku­lo­od­por­nych po­wy­cią­gali me­ta­lowe płyty i za­częli uży­wać ich w go­spo­dar­stwie jako zwy­kłe ka­mi­zelki z kie­sze­niami.

Nie­stety, to była prawda. I nie było sensu ka­rać miej­sco­wych za zbie­ra­nie tego, co zo­stało po­rzu­cone.

– A gdzie jest pani drugi syn? – za­py­ta­łem.

– W polu te­raz pra­cuje – od­po­wie­działa ko­bieta i mach­nęła ręką w stronę lasu. – Ra­zem z dziećmi zbiera odłamki po ostrzale moź­dzie­rzo­wym, by póź­niej od­dać je na złom.

Z za­cho­wa­nia ko­biety można było wy­wnio­sko­wać, że „Ko­pa­cza” albo już, albo jesz­cze w domu nie było. Po­zo­sta­ło­ści woj­sko­wej amu­ni­cji nie były nam do ni­czego po­trzebne, za­bra­li­śmy tylko płyty ba­li­styczne i po­je­cha­li­śmy w kie­runku pola na po­szu­ki­wa­nie dru­giego syna go­spo­dyni.

Prze­ka­za­li­śmy wszyst­kie in­for­ma­cje zwia­dow­com i umó­wi­li­śmy się, że chwilę po­cze­kają na nas na skraju wsi, a po­tem zde­cy­du­jemy, co da­lej.

Po prze­je­cha­niu 2-3 km od skraj­nej chaty zo­ba­czy­li­śmy na polu mo­to­cykl, mło­dego męż­czy­znę i dwójkę dzieci: około dzie­się­cio­let­nią dziew­czynkę i sied­mio­let­niego chłopca.

Pod­je­cha­li­śmy do nich. Dla dzieci zna­la­zły się w sa­mo­cho­dzie cu­kierki i bu­telka coca-coli, a chło­paka za­py­ta­li­śmy o niego sa­mego i o jego brata. Po­pro­si­li­śmy, żeby zdjął ko­szulkę. Chcie­li­śmy zo­ba­czyć, czy nie ma na ra­mio­nach si­nia­ków od broni lub blizn po ra­nach po­strza­ło­wych. Oka­zał się „czy­sty”.

Po­tem po­wie­dział nam, że jego brat rze­czy­wi­ście wal­czy w tzw. mi­li­cji DNR i ostat­nio pełni służbę na punk­cie kon­tro­l­nym. W domu był ja­koś mie­siąc temu.

Ko­bieta nas oszu­kała.

Ostat­nim ra­zem, gdy „Ko­pacz” był w domu, upił się, po­bił matkę, za­brał wszyst­kie pie­nią­dze, je­dze­nie i sa­mo­gon.

Pod­czas roz­mowy brat „Ko­pa­cza” po­wie­dział, że wię­cej o nim mogą wie­dzieć jego kum­ple od kie­liszka, któ­rzy miesz­kają po dru­giej stro­nie ulicy, przy któ­rej stoi dom ich matki.

I wtedy, już pod ko­niec na­szej roz­mowy, usły­sza­łem zna­jomy dźwięk. To nad­la­ty­wał po­cisk. Wy­buch na­stą­pił około 200 me­trów od nas, w polu. Pod wpły­wem in­stynktu sa­mo­za­cho­waw­czego rzu­ci­łem się do nie­wiel­kiego dołu. Od­li­czam 3-4... 10 se­kund – ci­sza. Szybko się zo­rien­to­wa­li­śmy – wstrze­li­wują się.

„Hor” chwy­cił dzieci i wrzu­cił je do sa­mo­chodu. Brat „Ko­pa­cza” wsko­czył na swój mo­to­cykl.

„Fran­ku­sza” była strasz­liwą be­stią – prze­dzie­ra­jąc się przez chasz­cze i prze­ska­ku­jąc doły, po raz ko­lejny po­ka­zała, jaki po­twór w niej drze­mie.

Za­trzy­ma­li­śmy się do­piero w le­sie w po­bliżu wsi, prze­ka­za­li­śmy chło­pa­kowi jego dzieci, ka­za­li­śmy mu spie­szyć się do domu, a sami przy­cza­ili­śmy się przy skraj­nej cha­cie.

Pa­trzy­li­śmy, jak po­ci­ski cha­otycz­nie spa­dają na pole. Ich dźwięk, w po­rów­na­niu z po­ci­skami moź­dzie­rzo­wymi du­żego ka­li­bru czy ar­ty­le­rii lu­fo­wej, nie był zbyt gło­śny. To strze­lał moź­dzierz ka­li­bru 82 mm.

Zwia­dowcy za­częli się z nas śmiać, gdy opo­wia­da­li­śmy, jak wia­li­śmy z pola. Chło­paki po­wie­dzieli też, że wczo­raj ten moź­dzierz ude­rzał w na­sze po­zy­cje pra­wie cały dzień, wy­strze­li­wu­jąc po­nad 200 po­ci­sków, i że są nam wdzięczni za to, że mo­gli spo­koj­nie po­twier­dzić praw­do­po­dobne po­ło­że­nie tego „wę­dru­ją­cego moź­dzie­rza”. Tak się zło­żyło, że tego dnia ode­gra­li­śmy przy oka­zji rolę przy­nęty.

Od­cze­kaw­szy jesz­cze tro­chę, po­je­cha­li­śmy ra­zem pod ad­res sta­rych zna­jo­mych „Ko­pa­cza”. Tym ra­zem zwia­dowcy zo­sta­wili nas na obrzeżu dla osłony a sami po­szli „po­sprzą­tać”. Pełna pro­fe­ska.

Rze­czy­wi­ście zna­leź­li­śmy tam kilku me­neli, któ­rych moja żona na­zywa „elitą DNR” i do­wie­dzie­li­śmy się, że „Ko­pacz” fak­tycz­nie miał przy­je­chać, ale coś się nie zło­żyło. Zaś oni sami z DNR nie mieli nic wspól­nego.

Wra­ca­jąc do bazy omó­wi­li­śmy wszyst­kie plusy i mi­nusy na­szego na­lotu. Z po­zy­ty­wów – świę­to­wa­li­śmy chrzest bo­jowy „Tu­ry­sty”, który god­nie się za­pre­zen­to­wał i nie za­wiódł. Do­wie­dzie­li­śmy się też, jak pra­wi­dłowo „oczysz­czać” te­ren, a jak tego nie ro­bić. No i osta­tecz­nie, szum wo­kół na­szej wi­zyty w wio­sce po­zo­sta­wił po­zy­tywne wra­że­nie, po­nie­waż siły bez­pie­czeń­stwa w sa­mej „stre­fie zero[9]” wów­czas pra­wie ni­gdy nie dzia­łały. W na­szym przy­padku „czystka” mo­gła za­dzia­łać pro­fi­lak­tycz­nie na tych, któ­rzy wal­czą prze­ciwko nam.

Po stro­nie ne­ga­ty­wów – nie poj­ma­li­śmy bo­jow­nika.

Po przy­by­ciu do bazy w Wuh­łe­da­rze po­dzię­ko­wa­łem ko­le­gom za po­moc. Do­łą­czyw­szy do głów­nej grupy, kon­ty­nu­owa­li­śmy na­szą mi­sję na pół­noc Don­basu.

Ter­ro­ry­sta „Ślepy”

Pod wie­czór do­tar­li­śmy do sie­dziby ATO, która znaj­do­wała się w Kra­ma­tor­sku. Tam od jed­nego z do­wód­ców o pseu­do­ni­mie „Ma­estro” otrzy­ma­li­śmy in­struk­cje do­ty­czące spraw­dze­nia do­dat­ko­wych in­for­ma­cji w miej­sco­wo­ści wy­po­czyn­ko­wej Swia­to­hirśk.

W związku z na­szą ope­ra­cją schwy­ta­nia in­nego bo­jow­nika, który ukry­wał się u swo­ich ro­dzi­ców w Sło­wiań­sku, „Ma­estro” po­dał współ­rzędne jed­nostki spe­cjal­nej, sta­cjo­nu­ją­cej w tam­tym re­jo­nie. Po­moc przy­szła na czas i była nam bar­dzo na rękę.

Póź­nym wie­czo­rem do­tar­li­śmy na miej­sce i prze­dys­ku­to­wa­li­śmy z ko­le­gami kwe­stię ju­trzej­szego wy­jazdu na ak­cję schwy­ta­nia „Śle­pego”.

Bo­jow­nik o pseu­do­ni­mie „Ślepy” był ak­tyw­nym uczest­ni­kiem pro­ro­syj­skich mar­szów w Ma­riu­polu wio­sną 2014 roku. Tam też brał udział w zdo­by­ciu bu­dynku Rady Miej­skiej i sztur­mie na jed­nostkę woj­skową. A w maju tego sa­mego roku był już człon­kiem kie­row­nic­twa grupy „Brody”, która li­czyła do 40 uzbro­jo­nych bo­jow­ni­ków. To oni pod sztan­da­rami DNR wraz z in­nymi ban­dami przez długi czas trzy­mali w stra­chu całe mia­sto, cze­ka­jąc na wkro­cze­nie wojsk ro­syj­skich.

Jed­nak po oczysz­cze­niu Ma­riu­pola przez siły ba­ta­lio­nów „Azow” i „Dniepr-1”, które miało miej­sce 13 czerwca 2014, „Ślepy” uciekł i przez po­nad rok ukry­wał się u swo­ich ro­dzi­ców pod Sło­wiań­skiem.

Naj­trud­niej­szym za­da­niem funk­cjo­na­riu­szy struk­tur si­ło­wych wy­ko­nu­ją­cych dzia­ła­nia ope­ra­cyjne, po­le­ga­jące na szu­ka­niu bo­jow­ni­ków był fakt, że ci ostatni pra­wie się nie znali. Ko­mu­ni­ka­cja w ich śro­do­wi­sku opie­rała się wy­łącz­nie na pseu­do­ni­mach. Usta­lona wśród ter­ro­ry­stów kon­spi­ra­cja rze­czy­wi­ście da­wała im wiele ko­rzy­ści. Trudno było ich zi­den­ty­fi­ko­wać.

Po uzgod­nie­niu go­dziny wy­jazdu z na­szym wspar­ciem, zmę­czeni uda­li­śmy się na noc­leg do ho­telu.

Po­budkę za­pla­no­wano na go­dzinę 4 rano. Je­den z ko­le­gów wy­ra­ził chęć po­zo­sta­nia w ho­telu. Ja i „Pers” wy­ru­szy­li­śmy na spo­tka­nie z na­szą grupą wspar­cia.

„Pers” był do­brym ofi­ce­rem i ni­gdy nie mi­gał się od ro­boty. Po­dob­nie jak po­łowa na­szego wy­działu do­cho­wał wier­no­ści przy­się­dze i przy­był z Do­niecka na służbę w Ma­riu­polu. Wła­ści­wie zo­stał z ni­czym. Nie miał nic do stra­ce­nia, poza swoją młodą ro­dziną. Za­sad­ni­czo „Pers” mógł, po­dob­nie jak więk­szość agen­tów ope­ra­cyj­nych w tam­tym cza­sie, pro­wa­dzić burz­liwą dzia­łal­ność. Ale przed­kła­dał ja­kość nad ilość. Ro­biąc co w swo­jej mocy, ma­rzył o jak naj­szyb­szym wy­zwo­le­niu swo­jego ro­dzin­nego Do­niecka, o po­wro­cie do domu, do gór­ni­czego re­gionu.

Już świ­tało, gdy zna­leź­li­śmy dom, w któ­rym mógł się ukry­wać „Śle­piec”.

Po dro­dze mi­nę­li­śmy słynną Se­me­niwkę (na przed­mie­ściach Sło­wiań­ska), gdzie bro­nili się bo­jow­nicy do­wo­dzeni przez Gir­kina-Strieł­kowa i „Mo­to­rolę”.

Szcze­rze mó­wiąc li­czy­łem na to, że zo­ba­czę „ru­iny Sta­lin­gradu” lub przy­naj­mniej po­zo­sta­ło­ści bu­dynku po­li­cji w Ma­riu­polu. Ale miej­sco­wość, mimo dłu­giej ba­ta­lii o ten „sek­tor pry­watny[10]”, który po­ka­zy­wano nam co­dzien­nie w te­le­wi­zji, na­dal wy­glą­dała cał­kiem przy­zwo­icie. Prze­strze­lone da­chy, po­dziu­ra­wione ściany. Tylko je­dyny dwu­pię­trowy bu­dy­nek na skrzy­żo­wa­niu wy­glą­dał mniej wię­cej jak „echa wojny”. Cho­ciaż może po pro­stu przy­wy­kłem już do ta­kich wi­do­ków...

Obok ad­resu, pod który mie­li­śmy do­trzeć, był mały sklep ca­ło­do­bowy. Za­pro­po­no­wa­łem chło­pa­kom, że­by­śmy wstą­pili na kawę. Na­sza grupa wspar­cia wy­ra­ziła za­nie­po­ko­je­nie, no bo jak można swo­bod­nie stać w woj­sko­wym mun­du­rze obok domu po­ten­cjal­nego ter­ro­ry­sty!

– Brak kon­spi­ra­cji to naj­lep­sza kon­spi­ra­cja! Tu­taj woj­sko jest na każ­dym kroku od pra­wie roku! – po­wie­dzia­łem z uśmie­chem.

Jed­nak nasi to­wa­rzy­sze po­sta­no­wili zo­stać w sa­mo­cho­dzie. Po­szli­śmy z „Per­sem” na­pić się kawy. Sto­jąc z boku ka­wiarni zaj­rza­łem za wy­so­kie ogro­dze­nie. Mia­łem stam­tąd wi­dok na dom „Ślepca” i przy­le­ga­jący do niego te­ren. Za­uwa­ży­łem, że drzwi wej­ściowe były za­mknięte. W domu nie było oznak obec­no­ści lu­dzi.

W ciągu 10 mi­nut na­kre­śli­łem chło­pa­kom miej­sca ob­sta­wie­nia moż­li­wych dróg ucieczki „Śle­pego” i z „Per­sem” na ase­ku­ra­cji roz­po­czę­li­śmy ak­cję.

Tuż po 7 rano po­de­szli­śmy do furtki.

– De­ner­wu­jesz się? – za­py­ta­łem „Persa”.

– Tro­chę – od­po­wie­dział mi kom­pan. – „Do­ma­cha”, a skąd ty go w ogóle wy­trza­sną­łeś? Prze­żył, ukrywa się tu­taj. Ale prze­cież zu­peł­nie nie wiemy, co u niego w gło­wie sie­dzi!

Po­cią­gną­łem za furtkę. Za­mknięte. Prze­la­złem przez nią okra­kiem i ze sło­wami: „Chodź, za­raz do­wiemy się, co on tam ma w tej swo­jej dur­nej gło­wie” – ze­sko­czy­łem na drugą stronę.

Po po­ko­na­niu furtki po ci­chu po­de­szli­śmy pod dom.

Oczami wska­za­łem „Per­sowi”, żeby sta­nął z boku drzwi, pod skrzy­dłem. Sam wspią­łem się po schod­kach i nie­mal na­tych­miast do­strze­głem za fi­ranką syl­wetkę ko­biety.

Przy­wi­ta­łem się. Se­kunda pauzy i wsze­dłem do domu.

Ach tak! Znowu za­po­mnia­łem. Przed­sta­wi­łem się, po­da­łem po­wód mo­jej wi­zyty, a au­to­mat scho­wa­łem za ple­cami, żeby jej nie prze­stra­szyć. I do­piero po otrzy­ma­niu od niej po­zwo­le­nia – wsze­dłem na te­ren pry­wat­nego miesz­ka­nia.

– Chciał­bym zo­ba­czyć się z Ser­hi­jem – po­wie­dzia­łem ci­cho.

– Śpi – od­po­wie­działa spo­koj­nie ko­bieta.

– Pro­szę mnie za­pro­wa­dzić do jego po­koju. Jest sam? Trzeźwy?

– Sam. Chyba już trzeźwy. A co się stało? – już nieco za­nie­po­ko­jona za­py­tała ko­bieta.

Otwo­rzy­łem drzwi do ma­łego, nie­gdyś dzie­cię­cego po­koju, w któ­rym spał „Ślepy”. Po­roz­rzu­cane rze­czy oso­bi­ste i uło­że­nie ciała wska­zy­wały na pro­wa­dzony przez niego nie do końca zdrowy tryb ży­cia. Wa­żący ze 130 ki­lo­gra­mów ka­ban le­żał twa­rzą do ziemi, a po­łowa wer­salki, która była za­pad­nięta na pod­łogę, skrzy­piała w takt jego cięż­kiego chra­pa­nia.

Sam je­stem fi­zycz­nie do­brze roz­wi­nię­tym fa­ce­tem, ale nie chcia­łem ry­zy­ko­wać ze śpią­cym pi­ja­kiem.

Ostroż­nie wzią­łem go za jedną rękę i za­ło­ży­łem na nią pla­sti­kową try­tytkę. Drugą, którą za­cze­pi­łem do pierw­szej jak kaj­danki, za­ło­ży­łem mu na drugi nad­gar­stek i mocno za­ci­sną­łem.

Ciało spało i na­wet nie drgnęło.

Gło­śno po­wie­dzia­łem:

– „Ślepy”, bra­cie, wsta­waj i je­dziemy!

By­łem bar­dzo za­sko­czony wy­trzy­ma­ło­ścią ko­biety, bo do­piero w tym mo­men­cie przy­znała się, że jest jego matką i za­py­tała:

– Chyba nie zro­zu­mia­łam, co on na­wy­ra­biał?

Ser­hij o pseu­do­ni­mie „Ślepy” za­czął się ru­szać, ale nie mo­gąc po­de­przeć się na rę­kach w końcu ru­nął na pod­łogę.

W tym mo­men­cie z in­nego po­koju wy­szedł męż­czy­zna. Też za­spany, na pierw­szy rzut oka trzeźwy.

– Kim je­steś i co tu ro­bisz? – za­py­tał mnie z jawną agre­sją w gło­sie.

W tym mo­men­cie ubez­pie­czał mnie już „Pers”. Czy­sto i płyn­nie po ro­syj­sku wy­ja­śnił męż­czyź­nie, że na „ty” to może so­bie mó­wić do swo­ich kum­pli, a tu­taj od­bywa się ope­ra­cja an­ty­ter­ro­ry­styczna i że ich syn, „Ślepy”, po­je­dzie z nami i udzieli wy­ja­śnień na te­mat swo­jej burz­li­wej prze­szło­ści w Ma­riu­polu w 2014 roku.

Po­ma­ga­jąc „Śle­pemu” pod­nieść się z pod­łogi po raz ko­lejny nie ża­ło­wa­łem, że po­sta­no­wi­łem nie igrać z lo­sem, za­kła­da­jąc mu opa­ski za­ci­skowe na ręce za ple­cami, póki jesz­cze spał.

Bar­czy­sty trzy­dzie­sto­dwu­letni fa­cet był na­prawdę so­lid­nie zbu­do­wany. I na­wet je­śli jego ciało nie było cał­kiem atle­tyczne, nie zmniej­szało to jego ga­ba­ry­tów. Mie­rzył po­nad 190 cen­ty­me­trów, był na­prawdę „du­żym dziec­kiem”.

Wtedy nie­mal go ze­mdliło, ale udało mu się po­wstrzy­mać wy­mioty. Za­czął się po­cić, sła­niać na no­gach, które zro­biły się jak z waty.

Wszy­scy ra­zem wy­szli­śmy na po­dwórko. „Pers” wy­py­tał ro­dzi­ców „Śle­pego” o broń i przed­mioty za­bro­nione, a w obec­no­ści go­spo­da­rza prze­pro­wa­dził szyb­kie prze­szu­ka­nie miesz­ka­nia.

W mię­dzy­cza­sie, na po­dwórku domu ro­dzin­nego „Śle­pego” pro­wa­dzi­łem z nim roz­mowę:

– No i co, „Ślepy”! Je­śli cię aż tu zna­la­złem, a tym bar­dziej po po­nad roku, to chyba ro­zu­miesz, ile mam do cie­bie py­tań. Mo­żesz te­raz stru­gać dur­nia, ale w ta­kim przy­padku wkrótce zja­wią się nowi przy­ja­ciele z „Pra­wego Sek­tora[11]”. Albo za­raz, przy swo­ich ro­dzi­cach, wy­śpie­wasz wszystko, co ro­bi­łeś w Ma­riu­polu, albo od razu je­dziemy do chło­pa­ków z „Pra­wego Sek­tora” czy „Azowa”! A oni nie są w na­stroju do dłu­gich roz­mów.

Do­bre w obec­no­ści na­szych to­wa­rzy­szy broni z ochot­ni­czych od­dzia­łów na woj­nie jest to, że po usły­sze­niu tych „ma­gicz­nych” słów se­pa­ra­ty­ści ze wschod­niej Ukra­iny po pro­stu za­czy­nali ze stra­chu szybko tra­cić re­zon. Wy­star­czyło po­wie­dzieć „je­dziemy do chło­pa­ków z Pra­wego Sek­tora czy z Azowa” i nie­mal każdy ter­ro­ry­sta sta­wał się wielce roz­mowny. Pa­mięć wra­cała im w ciągu kilku se­kund. Re­la­cjo­no­wali wszystko z naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami. Tym ra­zem też po­dzia­łało.

„Ślepy” długo opo­wia­dał o tym, jak on, czło­wiek z wyż­szym wy­kształ­ce­niem, były pra­cow­nik pań­stwo­wego przed­się­bior­stwa ko­le­jo­wego „Ukrza­li­zny­cia”, pew­nego pięk­nego dnia po­kłó­cił się z żoną i rzu­cił ją. Za­le­wa­nie smutku al­ko­ho­lem prze­stało po­ma­gać, więc za­czął pa­lić ma­ri­hu­anę. To wła­śnie trawka po­mo­gła mu uciec od pro­ble­mów i... wcią­gnęła na do­bre. Bar­dzo szybko zo­stał zwol­niony z pracy. Był na bez­ro­bo­ciu. Pew­nego dnia chciał już na­wet po­je­chać po­miesz­kać na gar­nuszku u ro­dzi­ców, ale w Ma­riu­polu po­ja­wiło się DNR. Ze względu na swoje spore ga­ba­ryty do­brze wpa­so­wał się w sze­regi no­wej grupy prze­stęp­czej. Wró­ciła mu chęć do ży­cia, bo miał siłę, wła­dzę, broń i pie­nią­dze.

Nie­mal wszy­scy di­le­rzy nar­ko­ty­ków w Ma­riu­polu, któ­rzy jesz­cze wczo­raj prze­ga­niali go ni­czym upiora, po­znali no­wego „go­spo­da­rza” z in­nej strony. W ze­tknię­ciu z lufą pi­sto­letu czy au­to­matu nie ła­two o silne ar­gu­menty. Wy­so­kiej ja­ko­ści cu­downy „to­war” miał już do­stępny za darmo.

„Szla­chetni opoł­czeńcy DNR” po­ry­wali lu­dzi dla okupu i wy­łu­dzali od ich bli­skich pie­nią­dze, z któ­rych każdy prze­stępca do­sta­wał swoją dolę. Dwa-trzy mie­siące pod „wła­dzą DNR” stały się dla „Śle­pego” bar­dzo po­myślne.

W przeded­niu bez­po­śred­niej za­czystki[12] Ma­riu­pola przy­pad­kowo nie było go w szta­bie, bo „spa­lił się” do nie­przy­tom­no­ści u zna­jo­mych. A rano, kiedy po­łowa jego „bra­cisz­ków” była już aresz­to­wana, uciekł do ro­dzi­ców. Nie utrzy­my­wał żad­nych kon­tak­tów z bo­jow­ni­kami. Pracy nie zna­lazł. Żył tylko dzięki krza­kom ko­nopi, które dziko ro­sły na ca­łej ni­zi­nie wzdłuż stru­mie­nia na ostat­niej ulicy.

Sły­sząc to wszystko na wła­sne uszy, ro­dzice „Śle­pego” byli w szoku. Matka pła­kała.

Po­pro­si­łem ją o spa­ko­wa­nie rze­czy syna i po­da­łem swoje dane kon­tak­towe.

Matka po­pro­siła go tylko o jedno – o za­bra­nie le­karstw.

– Ja­kich le­karstw? – za­py­ta­łem.

– A na schi­zo­fre­nię. Kiedy ostat­nio pa­lił, to po­tem przez kilka dni mógł ga­dać sam do sie­bie, śmiać się i pła­kać. Za­bra­li­śmy go do le­ka­rza. Prze­szedł na­wet trzy­mie­sięczny cykl le­cze­nia schi­zo­fre­nii i obec­nie jest pod stałą opieką le­kar­ską. Musi brać ta­bletki, które przy­wrócą go do nor­mal­nego stanu – od­po­wie­działa mi matka.

Prze­czy­ta­łem ulotki pre­pa­ra­tów me­dycz­nych, które chciała mi dać matka „Śle­pego”, a moja ra­dość z bez­pro­ble­mowo za­trzy­ma­nego bo­jow­nika prze­ro­dziła się w roz­cza­ro­wa­nie.

Zgod­nie z obo­wią­zu­ją­cymi prze­pi­sami, osoba za­re­je­stro­wana w po­radni neu­rop­sy­cho­lo­gicz­nej jest uzna­wana za nie­po­czy­talną. Wszyst­kie jego ze­zna­nia, które złoży w są­dzie, nie mogą być brane pod uwagę. Bo jest osobą chorą psy­chicz­nie i nie może od­po­wia­dać za swoje czyny, za­cho­wa­nia, wy­po­wie­dzi, nie mó­wiąc już o ich kon­tro­lo­wa­niu.

Do­tarło do mnie, że zmar­no­wa­łem dużo czasu.

Pod­czas oczysz­cza­nia Ma­riu­pola z se­pa­ra­ty­stów i ter­ro­ry­stów, spę­dzi­łem pra­wie całe lato i je­sień 2014 roku wraz z ko­le­gami i ochot­ni­kami z od­dzia­łów „Azow” i „Dniepr-1”, i zwró­ci­łem uwagę na liczne przy­padki za­trzy­ma­nych fi­gu­ru­ją­cych w re­je­strze „za­kła­dów dla obłą­ka­nych”. Nie­stety, dla nas, agen­tów i śled­czych, se­pa­ra­ty­ści i bo­jow­nicy czę­sto byli nie do ru­sze­nia, bo na ma­sową skalę zwra­cali się do psy­chia­trów i po­zo­sta­wali pod ich opieką.

Nie można wy­klu­czyć, że re­je­stro­wali się w przy­chod­niach psy­chia­trycz­nych za usilną na­mową swo­ich ko­le­gów. A że to „głupcy” – nic im się od tego nie sta­nie...

Oce­niw­szy całą tę pa­tową sy­tu­ację, zde­cy­do­wa­łem się jed­nak przy­jąć wy­ja­śnie­nia od „Śle­pego” i jego ro­dzi­ców. Po­ka­za­łem mu zdję­cia jego by­łych ko­le­gów, a on zi­den­ty­fi­ko­wał trzech ko­lej­nych ter­ro­ry­stów. Nie­stety, za­raz po wy­jeź­dzie z Ma­riu­pola wy­rzu­cił te­le­fon ze wszyst­kimi kon­tak­tami. Ale nie było też źle.

Po uzy­ska­niu pod­pisu, że nikt z nich nie wnosi żad­nych skarg na ewen­tu­alne „nie­ludz­kie trak­to­wa­nie”, opu­ści­li­śmy do­mo­stwo.

Ko­lejne aresz­to­wa­nie bo­jow­nika DNR nie po­wio­dło się.

Prawdę mó­wiąc, młody agent ope­ra­cyjny służb spe­cjal­nych, ma­jąc za sobą te dwie „po­rażki”, od razu by się pod­dał. Ale nie ja. Wy­da­wało mi się, że je­stem już za­pra­wiony w bo­jach.

Cho­ciaż, jak po­ka­zał czas, nie­wiele jesz­cze w ży­ciu wi­dzia­łem...

Wra­ca­jąc do ho­telu po­my­śla­łem: może le­piej by­łoby od­dać „Śle­pego” na pierw­szą li­nię frontu chło­pa­kom, żeby nad nim „po­pra­co­wali” i wy­do­byli co trzeba? Z dru­giej strony to chory czło­wiek. Do tego nie zo­sta­nie ska­zany, na­wet za po­peł­nie­nie szcze­gól­nie po­waż­nych prze­stępstw. Co naj­wy­żej skie­rują go na przy­mu­sowe le­cze­nie. Nic wię­cej.

Dwa dni pracy na wy­so­kiej ad­re­na­li­nie i dwa chy­bie­nia.

Ale taka prawda – tak wy­gląda ro­bota agenta ope­ra­cyj­nego. Przy­naj­mniej po­ka­za­li­śmy „Ślep­cowi” i jego ro­dzi­com, że dzia­łamy. I to dzia­łamy tak, aby ża­den prze­stępca ła­miący pod­stawy bez­pie­czeń­stwa Ukra­iny przed nami nie uciekł.

Po­dzię­ko­wa­li­śmy ko­le­gom z osłony za po­moc i wró­ci­li­śmy do Swia­to­hirśka.

ROZ­DZIAŁ IIMIA­STO SWIA­TO­HIRŚK

Swia­to­hirśk to praw­dzi­wie święte mia­sto po­ło­żone wśród grzbie­tów gór ob­wodu do­niec­kiego[13], które pró­bo­wali zdo­być i „święci”, i piel­grzymi, i mi­lio­ne­rzy. Nie je­stem cał­kiem prze­ko­nany co do świę­to­ści du­cho­wej tego miej­sca, ale przy­roda jest tam na­prawdę ma­giczna.

Mia­łem tam do spraw­dze­nia jesz­cze dwie in­for­ma­cje o cha­rak­te­rze ope­ra­cyj­nym. Pierw­sza z nich wy­ma­gała na­wią­za­nia kon­taktu z jed­nym z dy­rek­to­rów miej­sco­wego in­ter­natu dla dzieci, w któ­rym cza­sowo prze­by­wali prze­sie­dleńcy z te­re­nów oku­po­wa­nych. Miał na imię An­drij.

Tak się zło­żyło, że od­wie­dził nas zna­jomy jed­nego z mo­ich ko­le­gów imie­niem Ołek­sij. Za­py­ta­łem go o tego dy­rek­tora. Zgo­dził się po­ka­zać mi samą bazę i przed­sta­wić dy­rek­to­rowi An­dri­jowi, któ­rego znał oso­bi­ście.

Wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łem, że mój nowy zna­jomy, Ołek­sij, sta­nie się dla mnie bli­skim i wier­nym przy­ja­cie­lem na dłu­gie lata.

Mar­ty­now Ołek­sij Ołek­si­jo­wycz (ur. 17 wrze­śnia 1979, miesz­ka­niec Hor­liwki[14], oby­wa­tel Ukra­iny) był w moim ró­wie­śni­kiem. Prze­sie­dle­niec z Hor­liwki. Mimo swo­jego dość mło­dego wieku miał już II grupę in­wa­lidzką, którą przy­znano mu wsku­tek ob­ra­żeń od­nie­sio­nych po ko­lej­nym za­wale wę­gla w ko­palni. Wie­lo­let­nia praca w rzeźni rów­nież od­ci­snęła piętno na jego zdro­wiu w po­staci astmy. Ołek­sij był mi­łym i szcze­rym czło­wie­kiem. Chro­nicz­nie nie tra­wił nie­spra­wie­dli­wo­ści, zwłasz­cza wo­bec słab­szych.

Na­stęp­nego dnia za­bra­łem Ołek­sija i po­je­cha­li­śmy do tej bazy prze­sie­dleń­ców. To, co było cie­kawe w niej z ope­ra­cyj­nego punktu wi­dze­nia to fakt, że po­nad 250 osób, w tym dzieci, które zo­stały zmu­szone do opusz­cze­nia strefy walk i ucieczki przed wojną, miało stały kon­takt z tymi, któ­rzy tam zo­stali – na oku­po­wa­nym przez wroga te­ry­to­rium. I wła­śnie in­for­ma­cje stam­tąd naj­bar­dziej mnie in­te­re­so­wały.

Po przy­by­ciu do pen­sjo­natu od se­kre­tarki do­wie­dzia­łem się, że dy­rek­tora te­raz nie ma. W mo­jej obec­no­ści za­dzwo­niła do niego i do­wie­działa się, że bę­dzie za ja­kieś dwa­dzie­ścia mi­nut. Po­sta­no­wi­li­śmy przyjść póź­niej. Ale już po dzie­się­ciu mi­nu­tach z na­prze­ciwka nad­je­chał swoim sa­mo­cho­dem dy­rek­tor An­drij. Ołek­sij go roz­po­znał.

Wy­sze­dłem na ulicę i mach­ną­łem ręką, żeby się za­trzy­mał. Sa­mo­chód marki Sub­aru za­par­ko­wał obok mnie. Za kie­row­nicą sie­dział młody męż­czy­zna.

– To pan jest An­drij? – za­py­ta­łem.

– Tak, a o co cho­dzi? – od­po­wie­dział wy­raź­nie zde­ner­wo­wany.

Po­ka­za­łem swoją le­gi­ty­ma­cję służ­bową i po­wie­dzia­łem, że chciał­bym z nim po­roz­ma­wiać na te­mat prze­sie­dleń­ców miesz­ka­ją­cych w za­rzą­dza­nej przez niego ba­zie i ich ewen­tu­al­nych kon­tak­tach z tym­cza­sowo oku­po­wa­nym te­ry­to­rium.

– Od­ma­wiam roz­mowy z pa­nem bez obec­no­ści mo­jego ad­wo­kata – nie­spo­dzie­wa­nie ostro od­po­wie­dział dy­rek­tor An­drij.

Ni­gdy nie lu­bi­łem aro­gan­cji. Zwłasz­cza gdy je­stem w pracy i wy­ko­nuję swoje obo­wiązki służ­bowe. Poza pracą czy w każ­dej in­nej sy­tu­acji to co in­nego! Można na­wet na­kłaść mi po ryju. Oczy­wi­ście obo­wiąz­kowo spo­tka się to z od­po­wie­dzią z mo­jej strony. I tyle.

– Je­śli tak po­sta­no­wił pan po­pro­wa­dzić roz­mowę, to bę­dzie pan mu­siał po­je­chać ze mną do na­szego naj­bliż­szego od­działu, gdzie za­cze­kamy na pań­skiego ad­wo­kata i za­czniemy roz­mowę od sa­mego po­czątku – od­po­wie­dzia­łem spo­koj­nym, ale zde­cy­do­wa­nym gło­sem.

W tym mo­men­cie z na­szego sa­mo­chodu wy­siadł Ołek­sij. Dy­rek­tor An­drij na­tych­miast go roz­po­znał i od razu wy­sko­czył ze swo­jego auta. Za­częli się sztur­chać, prze­py­chać i wza­jem­nie znie­wa­żać.

Wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łem, że od po­nad roku trwał mię­dzy nimi oso­bi­sty kon­flikt. Ołek­sij, bę­dący prze­sie­dleń­cem, przez pe­wien czas pra­co­wał w ba­zie u An­drija, który niby miał wy­ka­zy­wać za­in­te­re­so­wa­nie przy­szłą żoną Ołek­sija. Krótko mó­wiąc – sprawy oso­bi­ste.

Udało mi się ich roz­dzie­lić i po­pro­si­łem, żeby prze­stali się tłuc, gdyż to zda­rze­nie mnie, jako pra­cow­nika służb spe­cjal­nych, nie­spe­cjal­nie in­te­re­so­wało.

Dy­rek­tor nieco ochło­nął i zgo­dził się jed­nak po­je­chać ze mną do od­działu re­jo­no­wego, ale pod wa­run­kiem, że po­je­dzie tam swoim sa­mo­cho­dem. Za­pro­po­no­wał rów­nież, że­bym to­wa­rzy­szył mu jako pa­sa­żer. Zgo­dzi­łem się, pro­sząc Ołek­sija, żeby usiadł za kie­row­nicą na­szego wozu i ru­szył za nami.

Gdy tylko za­ją­łem miej­sce, An­drij gwał­tow­nie dał po ga­rach i sa­mo­chód szybko po­pę­dził krętą drogą przez lasy Swia­to­hirśka.

– Do­kąd tak pę­dzisz? Czy my w ogóle je­dziemy w do­brym kie­runku? Patrz na drogę, jesz­cze ktoś pod koła wy­sko­czy... – po­wie­dzia­łem, ale kie­rowca nie re­ago­wał.