Wiersze wybrane - Stanisław Grochowiak - ebook

Wiersze wybrane ebook

Stanisław Grochowiak

0,0

Opis

Obszerny wybór wierszy Stanisława Grochowiaka obejmujący utwory od jego debiutanckiego tomu „Ballada rycerska” z 1956 roku do „Bilardu”, wydanego w roku 1975. Zbiór ten zawiera wszystkie najlepsze i najbardziej znane wiersze poety w tym na przykład takie jak „Płonąca żyrafa”,  „Tramwaj Wszystkich Świętych” czy „Do S...” („bunt nie przemija, bunt się ustatecznia”).

SPIS RZECZY

Ballada rycerska

Menuet z pogrzebaczem

Rozbieranie do snu

Agresty

Sonety białe

Sonety brązowe

Sonety szare

Kanon

Nie było lata

Polowanie na cietrzewie

Bilard

Zabawy chłopięce

Erotyki i klątwy

Radziejowice

Rok polski

Peryferii delikatne umieranie

Próby epiki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 171

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ballada rycerska

Modlitwa

Don Kiszot

Pieśń o Marchołcie

Wiersz metafizyczny

Święty Szymon Słupnik

Na zdobycie Mount Everestu

Król zabity

Wdowiec

Verlaine

Chmura

Tramwaj Wszystkich Świętych

Płacz Żyda

Modlitwa

Matko Boska od AniołówMatko Boska od pająkówŚnieżnych żagli smagła PaniSygnaturko z kolczykamiMatko Boska z żółtą twarząMatko Boska z orlim pióremMatko Boska kolonialnaŁzo astralna i kopalnaWędrująca na pirodzeFruwająca na korwecieNa Holendrze latającymW dumnej pozie na lawecieDługoręka długoszyjaZłotopalca krągłogłowaPysznooka wąskostopaŻyzna w ludzi jak EuropaO kopalnio naszych natchnieńO fabryko naszych pogódO kościele naszych cierpieńNa księżyca wąskim sierpieMatko Boska mądra takaŻeś jak ogród z plonem łaskRzuć najmniejszy choćby blaskW ciemne wiersze Grochowiaka

Don Kiszot

Antoniemu Podsiadowi

Kiedy Don Kiszot wędrował przez świat...Akacja — jabłoń — czarne wąsy w winie —Wciąż świszczał za nim okrutny bat,Mszczący się srogo na chudej oślinie.Don Kiszot przebył wiele, wiele dróg...Kobiety, dzbany, rude włosy nocą —A Sanczo osła tłukł, tak jak mógł,Osioł zaniemógł. A Pansa szedł boso.I wtedy rycerz napotkał Ją —Biodra-księżyce. Oczy — ostre piki...Sanczo żarł kiszkę z bydlęcą krwią,Oczyszczał gnaty zagiętym nożykiem.I wreszcie rycerz obumarł. Klap!...Trumna i wieńce. Świece do nieba,A Pansa spłodził szesnaście bab,Pięciu chłopaków do tego, co trzeba.I ten, co domy — i ten, co cię wiezie,I ta, co idąc, nie idzie, a tańczy —I nawet w sklepie obwiną ci śledzieW moje liryki — wnuka Sanczo Pansy.

Pieśń o Marchołcie

Nic nie spadło prosto z nieba,Nic się z chmurki nie wykluło —Wiatr przynosi to, co wiatr...Ziemia w kamień szczodrobliwa.Tak więc ziemię łzą się kwasi,Korzeń zębem się wyrywa —Nic nie spadło prosto z nieba,Nic się z chmurki nie wykluło.Dziad nasz był piersiasty chłop,Łeb miał kuty sztyletami,Nos na bakier, uszy z głowy,Stukilowy krzepki brzuch.Zwał się Marchołt, w śliskich portkach —A gitara w nim jak owoc.Ledwo smyk! paluchem w strunę,Już dymiły w trony króle.Czule śpiewał, gniewnie śmiał się,Na dzban wody bidnym dał się,Starym matkom synem stał się,

Taki chłop.Pieroński chłop.Wy, co ledwo że kwilicie,Smarujecie coś w poszycie,Posłuchajcie — rąbie dzwon,Marchołt bidę w bary klepie.Hej, niedźwiedzie na jarmarkach,Tańcujące małpy różne,Senatorom dyga brzuch,W który Marchołt godzi nożem.Nic nie spadło prosto z nieba,Marchołt gdyby spadł, to dziura —Wyrósł z krwawych kolan matki,Mógł się mścić i nieba żądać.Bo widzicie: Bóg gdy kleił,Skleił takich, co panują,Ale kiedy ci kantują,Bóg ulepia wielkie łby.I bum! rąbie prosto z ziemiMarchołt gruby a wnikliwy,A gitara w nim jak owoc,W giętką strunę smyk! i brzdęk!Kocioł smoły przetaczają,Ładne panny sprowadzają,

Tuż przy ogniu je sadzają,Marchołtowych słów słuchają.Blask po łbie Marchołta łazi,Bąble plaszczą w czarnej mazi,Ktoś piosenkę płaczem skazi,Dym rozłazi się po mazi.Nędza rośnie przypomnieniem,Gniew przywala brwi kamieniem,Ostre palce ryją ziemię,A ten: brzdąk!I tili-tąk!Planko, kanko, pili-planko,Tiuli, tiuli-tali tan.W garściach noże kiełkiem wschodzą,Wargi psom się marszczą w trąbki.A ten brzdąk! i tili-tąk!Złotą rybką w strunach pluska,Chłopy idą przez cmentarze,Pochodniami wloką dym.Rosną ognie nad pałace,Magnat kopie się w pierzynach,Pierze leci z rżących okien.W wielki ogień mały śnieg.

Nic nie spadło prosto z nieba,Nic się z chmurki nie wykluło,Ziemia w kamień szczodrobliwa,Korzeń zębem się wyrywa.

Wiersz metafizyczny

Oto ostatni salut. Schodzi,W głąb morza głębokiego schodziTa trumna flagą okutanaJak zbir — okryty po sam nos.Morze pochłonie ją i piasek —Ten nieodkryty nigdy piasek,Wełnisty może, może czarny,Może brzemienny w tuzin farb.I tam dopiero — umarłego,Oczy zapadłe umarłegoUjrzą wspaniałość nowych światów:Roślin, planktonu, świateł, małż.Och, jakże cudne, fosforyczne,Sfery świetliste, fosforyczne!Och, jakże piękne dżungle nocne,Och, jakże wielki cudny grób!Płacze na mokrym oceanie,Żona na zimnym oceanie,Kapitan patrzy w sine niebo:Ciężko od czarnych ostrych chmur.

A dziecko? Dziecko śpi w kajucie —Szarej jak woda z górnej warstwy,Muchy wędrują mu po nosieI gryzie w oczy z działa dym.

Święty Szymon Słupnik

Powołał go PanNa słup.Na słupie miał domI grób.A ludzie chłopaka na szafot przywiedli,Unieśli mu głowę w muskularnej pętli.Powołał go Pan na stryk.Powołał go Pan,By trwał.By śpiewał mu pieśńI piał.A ludzie dziewczynę wśród przekleństw gwałciliI włosy jej ścięli, i ręce spalili.Powołał ją PanNa gnój.Powołał go PanNa słup.Na słupie miał domI grób.

A ludzie mych wierszy słuchając powstająI wilki wychodzą żerującą zgrają...Powołał mnie PanNa bunt.

Na zdobycie Mount Everestu

Zofii Krall

Szli gwiżdżąc i nie doszli,Dochodząc, stąd odeszli —Śpiewajmy wciąż donośniejOdeszłe przeszłe pieśni.A dziś przekłuty krzyżemTen szczyt się w chmury wgniata —Nie tutaj, ale wyżejNastąpił koniec świata.Więc bierzmy się za szpadle —Niepokój nas ocali:Wzniesiemy prostopadleTę samą drogę dalej.By znowu szli — i padli,Dochodząc — znów odeszli —Śpiewajmy wciąż zajadlejZwycięskie nasze pieśni.

Król zabity

W trawie wilgotnej leżał. W mokrej,W koszuli tylko z drobnym szlaczkiem.Lecz szyję nagą i okrągłąProstował ciągle, dźwigał. Zawisł.Wargi wypukłe, brwi napięte,Chrapy czerwone miał, nadęteJak trąby. Trąbił bez hałasuW zielone zwały rannych zórz.Leżał tak, nogi krzywiąc chude,Obrosłe włoskiem cieniuteńkim,Palce skurczone i żałosne,A pięty białe i łagodne.Klon nad nimi w gong czerwony walił,Ostrą łodygą węszył mlecz.A tam się puchar w bok odtoczył,A tam różaniec żmijką zastygł,A tam królestwo w gruzach padło,A tam zaskrzypiał złoty tron.Lecz że zabity król, poznaliDworzanie po tym, że piwonię,

Którą mu wpięła w brodę córkaZ uciechy może, może w psocie —Porwał i uniósł chudy pies,I pod śmietnikiem w dół zakopał.

Wdowiec

Wziąłem twój ślubny welon,W pomiętą zwinąłem gazetę —I było to takie brutalneJak ból.A potem pantofle najczulsze,Łódeczki najmilsze, najdroższe,I w puszce od maggi schowałem kolczyki,Dwie krople rosy.Nocą podzwaniam tą puszką,Płaczę nad paczką z welonem,Kopię w rozpaczy w krzesłoPuste,Zimne,Niedobre.Mam jeszcze mydło po tobie,Którym mydliłaś piersi —Włosy mydliłaś gorące,I nos mydliłaś — i nos.

Całuję ten śliski kamyczek,Pożeram ten śliski kamyczek —Na jutro mi już nie starczy,Mój Boże, i zacznie się głód.

Verlaine

Tiko-tako, tiko-tak,W dyliżansie przez MontmartreJedzie dama karo z kart,Na jej rączce siedzi ptak.Puku-stuku, kili-klak,Kółka kręcą się na bruku,Ptaszek śpiewa: kuku-kuku,Dziobie damę w złoty kark.Dama wiezie porcelanę,Porcelana cienko dzwoni,Świszczą loki w grzywach koni,A koniki całe szklane.Tiko-tako, tiko-tak,Już i dyliżans wjeżdża w ganek,Dama rączką zza firanekDaje znak.Verlaine chciałby do niej wybiec,Podać rękę jej pod stopę,Lecz spostrzega świecy kopećI rozbite pudło skrzypiec.

Szklankę z rysą, nad kieliszkiemSwej kochanki tłusty biust —A kochanka pcha do ustRozwaloną czarną kiszkę.

Chmura

Stasiowi Chacińskiemu w dowód przyjaźni

Leciała chmura przez zielone łąki,Puszysta chmura przez pagórki biegła,Wczujcie się w obraz — biel i zieleń łąki.Ogromna czystość porannego nieba.Wiatrak ją w skrzydła pochwycił i chmuraNa czterech skrzydłach dała cztery kroki,Potem jak łabędź pośliniwszy pióraPłynęła stawem kolorowookim.A pod kasztanem spał przeziębły Wilon,Czapka na oczach, butla z mętnym winem —Uchwycił chmurę, chmurą się owinął,Służyła chmura za ciepłą pierzynę.Potem ją Wilon obwiązał sznurami,Na grzbiet zarzucił i niósł w dalszą drogę,Aż za lasami, siedmioma góramiPrzed swej kochanki zatrzymał się progiem.I chmurę w kącie porzucił, do MiłejNajsłodsze słowa śpiewając jak anioł...Kwiaty w wazonach ze wstydu się kryły,Pies patrzył głucho spode łba na panią.

I odszedł Wilon, i zostawił chmurę.Noc nadciągnęła, mąż wrócił do domu —Milczały ciężko komody ponureW strasznym, mieszczańskim, niewesołym domu.Więc chmura cicho podeszła do wierzej.Dziurką od klucza wydostać się chciała.I coraz dłużej, i bez przerwy szerzejNitka się snuła cieniutka i biała.Ludzie krzyczeli, dzwony biły trwogę.Konie stawały rwąc postronki — dęba.A pod latarnią, ukryty za rogiem,Chichotał Wilon z nożem w białych zębach.

Tramwaj Wszystkich Świętych

Oto jest tramwaj Wszystkich ŚwiętychCiężki od plonu jak stodołaSunie żałobny i brzemiennyW ten złoty dzień dla NieboszczykówWieńce szeleszczą pachną płaszczeWoń świec i duszny zapach kwiatówA płaszcze pachną naftalinąA kwiaty pachną katafalkiemDla Bródna świeczki dla PowązekWiezie poduszki z obrazkamiTwarze umarłych w porcelanieBardzo uprzejme i słoneczneOto dziewczynka w okularachOto chłopaczek krzywonosyOto kobieta z podbródkamiOto łagodny profil starcaJadą tramwajem Wszystkich ŚwiętychZ trąbkami płaczu z ubogimiWstążkami czerni z tą taniochąŻywi umarłym w odwiedziny

Tramwajarz dzwoni ludzie płacząPięćdziesiąt groszy od osobyUmarli leżą sztywno w grobachZ drzwi od Niebiosów zdjęto łańcuchBo jedzie tramwaj Wszystkich Świętych

Płacz Żyda

Gwiazdo gwiazdo gwiazdo gwiazdoŻółta gwiazdo sześciokątnaDom zburzono nam do szczętuTrzy córeczki czarnowłoseSypcie dołek niemaluśkiAch ułóżcie kostki w dołekW papier córki zawiniemyGeszeft z ziemią uczynimyJa się pytam czemu JahweRachel pyta się po czemuWpierw Judasza powiesiłeśCórki gwałcić psom oddałeśA ta mniejsza MagdaleneA ta większa EgipcjankaA największa najroślejszaZąbek miała szczerozłotyGwiazdo gwiazdo serca raniszPójdę ślepy i o kijuI napotkam psa jakiegoTo ustąpię jemu drogi

Ludziom ręce będę lizałWszy otoczę służebnościąWszę głaskając patrzę gwiazdoKto cię głaszcze gwiazdo gwiazdo