Wierny pies Pański. Biografia św. Jacka Odrowąża - Elżbieta Wiater - ebook

Wierny pies Pański. Biografia św. Jacka Odrowąża ebook

Elżbieta Wiater

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 239

Data ważności licencji: 10/4/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright for the text by Elżbieta Wiater, 2025

© Copyright for this edition by Wydawnictwo W drodze, 2025

 

Redaktor prowadząca – Ewa Kubiak

Korekta – Katarzyna Kośmicka, Lidia Kozłowska

Skład i łamanie – Stanisław Tuchołka • panbook.pl

Redakcja techniczna – Józefa Kurpisz

Projekt okładki i layoutu – Krzysztof Lorczyk OP

Zdjęcie (strona przedtytułowa) – IRENACARPACCIO | unsplash.com

Grafika na okładce – s. Paula OP, mniszka zakonu kaznodziejskiego z klasztoru Świętej Anny; ze zbiorów Archiwum Polskiej Prowincji Dominikanów (Sylwester Paluch OP, sygn. S 14/2)

 

Serdecznie dziękujemy siostrze Stanisławie Pełechatej OP – przeoryszy klasztoru Świętej Anny, za zgodę na wykorzystanie ww. grafiki.

 

 

 

 

 

 

 

 

ISBN 978-83-7906-874-6 (wersja drukowana)

ISBN 978-83-7906-875-3 (wersja elektroniczna)

 

Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.

Wydanie I

Niniejsza publikacja ukazała się poprzednio nakładem Wydawnictwa Znak. Obecne wydanie jest poprawione i uzupełnione o najnowsze odkrycia.

 

ul. Kościuszki 99, 61-716 Poznań

tel. 61 850 47 52

[email protected]

www.wdrodze.pl

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Jacek i Dominik! Dwaj ludzie – prości, zda się, jak tylu synów tej ziemi, ale czyż oni na przykładzie swego życia nie pokazują, że może być życie i życie? Może być życie zmarnowane i może być życie wspaniałe, może być życie, które będą przeklinać, i może być życie, któremu będą błogosławić. Może być życie, które będzie gorszyło i które będzie budowało: może być życie, które na wspomnienie historyków przerażać będzie, i może być takie, które będzie wywoływać uśmiech pogodny, radości, wdzięczności. Jest życie i życie!

Błogosławiony Stefan kardynał Wyszyński, Homilia wygłoszona w Krakowie 17 sierpnia 1957 roku

Podziękowania

Zacznę od początku: dziękuję Bogu, że stworzył i powołał św. Dominika i św. Jacka. Bez zakonu, któremu dali początek – Dominik na świecie, a Jacek w Polsce – świat byłby zdecydowanie smutniejszy, a teologia Kościoła – uboższa. Z pewnością także wiele ludów dłużej czekałoby na Ewangelię.

Podziękowania należą się też tym, którzy pomogli mi w poszukiwaniach materiałów na temat Odrowąża. Chcę tu wymienić ojca Tomasza Gałuszkę, który dawał mi wskazówki bibliograficzne i pomógł precyzyjniej sformułować wiele myśli. Jestem także bardzo wdzięczna ojcu Ireneuszowi Wysokińskiemu, archiwiście Polskiej Prowincji Dominikanów, ojcu Januszowi Kaczmarkowi, dyrektorowi biblioteki krakowskiego konwentu, oraz ojcu Andrzejowi Morce, bibliotekarzowi dominikańskiego Studium, za umożliwienie mi dostępu do materiałów potrzebnych podczas pisania. Nie mogę nie wspomnieć o paniach bibliotekarkach, które dzielnie znosiły moje przesiadywanie w czytelni poza dniem wyznaczonym dla gości. Szczególnie jestem wdzięczna pani Małgorzacie Habudzie – zarówno za inspirujące rozmowy, jak i za stworzenie wspaniałej Bibliografii piśmiennictwa o Świętym Jacku Odrowążu. Jej przejrzenie znacznie ułatwiło mi poszukiwania podczas kwerendy źródłowej i polecam ją wszystkim, którzy chcieliby dowiedzieć się o świętym czegoś ponad to, co zawarłam w niniejszej książce. Tu warto wspomnieć też o wspaniałej pracy, jaką wykonali i wciąż wykonują historycy współpracujący z Dominikańskim Instytutem Historycznym – wydawane przez nich źródła i opracowania to prawdziwa kopalnia wiedzy, nie tylko o św. Jacku.

Dziękuję także doktorowi habilitowanemu Maciejowi Zdankowi, mediewiście, i doktorowi Dariuszowi Niemcowi, archeologowi, za przejrzenie maszynopisu i naniesienie cennych uwag. Obaj panowie są specjalistami od historii krakowskich – i nie tylko – dominikanów, a ich komentarze pozwoliły mi uniknąć kilku istotnych błędów.

Nie może wreszcie zabraknąć słów wdzięczności wobec tych wszystkich, którzy mobilizowali mnie do pisania i dopytywali o książkę. Bez was zdecydowanie trudniej byłoby mi pokonać, nękającego także mnie, ducha zaniedbania.

Wprowadzenie

Na początek kilka słów o drugim wydaniu. Od ukazania się książki na rynku wydawniczym minęło dziewięć lat i przez ten czas pojawiły się nowe publikacje na temat św. Jacka Odrowąża oraz, co najistotniejsze, znaleziono źródło, które pozwala nam dokładnie umiejscowić w czasie przyjście braci kaznodziejów do Polski i zmienia przyjętą przeze mnie w poprzednim wydaniu datę roczną tego wydarzenia. Wykorzystałam więc okazję, jaką stanowi wznowienie, by poprawić i rozszerzyć nieco treść książki – mam nadzieję, że z korzyścią dla czytających.

Chociaż przez wiele wieków był patronem Polski, obecnie św. Jacek Odrowąż, dominikanin, jest zdecydowanie lepiej znany poza granicami własnego kraju. W Ekwadorze i Brazylii jego wspomnienie świętuje się barwnymi, wielodniowymi fiestami, w Kanadzie jest patronem diecezji, we Francji słynie cudami. Jego imię noszą na świecie miasta, a nawet całe regiony. Aż cisną się na usta słowa Jezusa, którymi podsumował to, jak przyjęto Go w Nazarecie: „Tylko w swojej ojczyźnie i w swoim domu może być prorok tak lekceważony” (Mt 13,57)1.

Jednak był czas, gdy brat Jacek był na polskich ziemiach uznanym prorokiem. Wraz z bł. Czesławem i pozostałymi towarzyszami założyli polską prowincję Zakonu Kaznodziejskiego, a tego, jaki jest charyzmat tego zgromadzenia, uczyli się od samego św. Dominika. Od niego też przyjęli habity. To Jackowi przyszło spełnić wielkie marzenie założyciela zakonu – zaniósł Ewangelię ludom, które nie przyjęły jeszcze Chrystusa. Również dzięki wysiłkom jego i jego braci, wspieranym przez kolejnych biskupów, w XIII wieku chrześcijaństwo zaczęło stawać się w naszym kraju religią wszystkich warstw społecznych, także niższych. Jacek i pozostali dominikanie w Polsce pomagali też wprowadzać w życie główne reformy Kościoła postanowione na IV Soborze Laterańskim: wymóg udziału co niedziela w mszy świętej, praktykę spowiedzi usznej przynajmniej raz do roku, stworzenie sieci darmowych szkół parafialnych oraz podniesienie poziomu wykształcenia kleru. Jacek Kowalski w Hymnie uroczystym do świętego Jacka śpiewa, że ten zakonnik wybierzmował Polskę, i to chyba najkrótsze i najbardziej precyzyjne podsumowanie jego dzieła. Pomógł on mieszkańcom polskich księstw przejść od wyznawania chrześcijaństwa jako religii narzuconej przez władcę do przeżywania go jako świadomie wybranej wiary. O mocy Boga chrześcijan świadczyły nie tylko Jackowe kazania, ale także cuda wymodlone przez niego za jego życia, a potem wybłagane dzięki jego wstawiennictwu. Zresztą nie tylko o mocy – także, jeśli nie przede wszystkim, o miłosierdziu Boga.

Najczęściej dominikanin jest przedstawiany w swoim biało-czarnym habicie, na który ma założoną stułę – znak święceń kapłańskich. W prawej ręce trzyma monstrancję, w lewej – figurkę Matki Bożej. To nawiązanie do jednego z przypisywanych mu cudów, ale także wskazanie na metody ewangelizacji, jakie stosował. Sprawował Eucharystię, przygotowywał do niej poprzez kazania i spowiadanie, a nawróconym pozostawiał jako narzędzie dalszego duchowego rozwoju sposób modlitwy, który wtedy dopiero się kształtował, by w XV wieku stać się dobrze nam znaną formą różańca. Tym samym oddawał ich pod opiekę Maryi Panny, której wstawiennictwa i opieki niewątpliwie sam wielokrotnie doświadczał, jak mu to obiecała na początku jego misji.

Świętym został ogłoszony w epoce największego rozkwitu Rzeczypospolitej – pod koniec XVI wieku. Równocześnie były to czasy zmagania się Europy z atakami ze strony Turcji osmańskiej i zagrożenia islamem. Polski dominikanin został uznany przez papieża za opiekuna walczących z muzułmanami w obronie chrześcijaństwa. O jego wstawiennictwo prosił przed bitwą pod Wiedniem Jan III Sobieski, on także po zwycięstwie wystarał się o ogłoszenie świętego patronem Polski. Święty Jacek opiekował się Polakami przez dekadencki wiek XVIII zakończony rozbiorami, potem czas, kiedy na mapie Europy nie było naszego kraju, obie wojny światowe, aż do 1962 roku, kiedy wprowadzono w Kościele zasadę, że jeden kraj może mieć tylko jednego świętego patrona. Kardynał Stefan Wyszyński zdołał wynegocjować rozszerzenie tej liczby do czterech, ale na sporządzonej przez niego liście nie było Odrowąża.

Współcześnie kult św. Jacka w Polsce jest żywy tylko na Śląsku, w kilku sanktuariach i niektórych klasztorach dominikańskich, w tym krakowskim, gdzie we wspaniałej kaplicy znajduje się jego grób. Warto więc przypomnieć tę postać, szczególnie że w 2022 roku minęło osiemset lat od przybycia dominikanów do Polski. Upływ czasu w żaden sposób nie może już naruszyć świętości Jacka, nadaje jej jedynie szlachetną patynę, spod której wyziera energiczne, zdecydowane i trzeźwe, a jednocześnie pełne współczucia i dobroci oblicze założyciela polskiej prowincji braci kaznodziejów.

Część jego rysów to spadek po możnym i znaczącym dla historii naszego kraju rodzie Odrowążów, część to ślad formacji u boku św. Dominika i duchowości założonego przez niego zakonu, wreszcie najpiękniejsze detale to efekty działania łaski i lat konsekwentnej oraz pełnej zaangażowania wierności powołaniu. Jest świętym dobrym na trudne czasy, pełne zamętu. Pewną ręką potrafi przeprowadzić po wzburzonym nurcie, a gdy trzeba, wydobyć z niego i przywrócić życie, dlatego dobrze jest poznać go bliżej, a kto wie – może nawet się z nim zaprzyjaźnić.

Rozdział pierwszy. Misjonarz

Ojciec Krzysztof Pałys OP powiedział kiedyś, że św. Jacek jest bardzo skutecznym orędownikiem, ale do ostatecznego efektu prowadzi przez prawdziwy rollercoaster. Lektura materiałów na temat życia tego świętego pozwala odkryć, że właściwość ta dotyczy nie tylko jego metod modlitwy wstawienniczej. Na temat założyciela polskiej prowincji Ordinis Praedicatorum mamy dość bogate źródła, a najstarszy żywot Odrowąża powstał niecały wiek po jego śmierci, więc zaledwie w trzecim pokoleniu braci. To jednak, co na pierwszy rzut oka wydaje się proste, łatwe i bezproblemowe, po chwili okazuje się dość skomplikowane.

Imię

Problem z bliższym poznaniem św. Jacka powstaje już przy jego imieniu. Wydawałoby się – cóż bardziej oczywistego, przecież na początku najstarszego żywotu brata Odrowąża czytamy, co następuje: „Potocznie był nazywany Jackiem, po łacinie zaś Hiacyntem. A zwany był hiacyntem od nazwy kwiatu hiacyntu bądź od kamienia. Z tego powodu istnieją dwa sposoby wyjaśniania tego imienia. Po pierwsze, mówi się o hiacyncie jako o roślinie mającej purpurowy kwiat. Taka interpretacja dobrze pasuje do Jacka, gdyż on sam przez posłuszeństwo serca był pokorną rośliną, przez wstrzemięźliwość ciała kwiatem, a przez swoje dobrowolne ubóstwo, czyli nędzę, szkarłatny. Jako drugie, można go zwać Hiacynt od szlachetnego kamienia hiacyntu, który jest lśniący, niebieski, podobny do złota i niezwykle twardy. Podobnie również św. Jacek był lśniący przez głoszenie nauki ewangelicznej, niebieski przez prowadzenie świętego życia i wyjątkowo twardy przez rozkrzewianie wiary katolickiej”. Hagiograf buduje tak piękną teologię imienia założyciela polskiej prowincji, że aż szkoda ją burzyć. Szczególnie że świetnie się ona wpisuje w średniowieczną symbolikę religijną, w której hiacynt był utożsamiany ze świętością. Jednak inne źródła są bezwzględne w tej kwestii i za nic mają nawet to, że bracia od kilkuset lat zaczynają antyfonę do św. Jacka od słów: Ave, florum Flos (Witaj, Kwiecie nad kwiaty). Na próżno szukać w trzynastowiecznych dokumentach, w których Jacek występuje jako świadek lub które go wymieniają, łacińskiego imienia Hyacinthus. Pojawia się za to: „Iaczko”, „Iaczkon”, „Iascon”, „Iazco”, co sugeruje imię Jaksa lub zdrobniałą formę imion może bardziej banalnych, ale też chrześcijańskich, mianowicie Jan albo Jakub. Oba zdrabniano w podobny sposób, ponadto pojęcia słowiańskie zapisywano w najstarszych tekstach ze słuchu, co skrybie dawało nieco swobody, jeśli chodzi o formę zapisu. Z katalogów Jackowych cudów wiemy, że przyszły święty miał przyrodniego brata o imieniu Jakub – możliwe, że dla rozróżnienia braci jednego z nich wołano zdrobniale. Ponadto z tego, że wiele z kościołów fundowanych przez Odrowążów było pod wezwaniem św. Jakuba, można wysnuć wniosek, że tego apostoła szczególnie czczono w tym rodzie. To także sprzyjałoby nadawaniu jego imienia na chrzcie. Kwestię tego, jak naprawdę nazywano świętego, wydaje się rozstrzygać dokument, o którym piszą ojciec Jacek Woroniecki w biografii świętego oraz Dariusz A. Dekański w artykule na temat jego imienia. Otóż dominikanin, o którym tu mowa, pojawia się jako świadek w dokumentach wystawianych w latach dwudziestych i trzydziestych XIII wieku, są to zresztą najstarsze wzmianki o nim w źródłach. Na jednym z nich, pochodzącym z marca 1238 roku, zostaje podpisany jako Jacobus qui et Jazco dicitur (Jakub, który i Jackiem [jest] nazywany). Tym samym nasz „kwiatek” okazałby się imieniem jednego z patriarchów, którego dwunastu synów rozrodziło się w dwanaście pokoleń Izraela. Pasuje jak ulał do założyciela zakonu na ziemiach polskich, choć pewności, że to jedynie słuszne rozwiązanie, nie mamy. Oczywiście ten brak w żaden sposób nie wpływa na liczbę tych, którzy to imię otrzymali i otrzymują. Powstało nawet stowarzyszenie osób o imieniu Jacek i Hiacynta, jego przedstawicieli można spotkać co roku w uroczystość ich patrona, m.in. na mszy konwentualnej u krakowskich dominikanów.

Miejsce narodzin

Kiedy uporamy się jako tako z imieniem, pojawia się kłopot następny – skąd tak naprawdę pochodził święty? Źródła podają nam trzy możliwości: Kamień Śląski, wieś Łąkę, położoną niedaleko Kamienia, i Opole. Tym samym z całą pewnością można powiedzieć jedynie, że Jacek pochodził ze Śląska Opolskiego. To by wyjaśniało, dlaczego kronikarz piszący o nim w krakowskim roczniku kapitulnym, zamiast wchodzić w szczegóły, po prostu zapisał: „Jacek z Opola”. Kilkanaście kilometrów w tę czy w tamtą stronę z perspektywy katedry w stolicy dzielnicy pryncypackiej nie robiło różnicy. Zdecydowanie bardziej precyzyjnie umieszcza na mapie miejsce narodzin świętego Jan Długosz – pisze o Łące. Niestety nie podaje źródła, z którego zaczerpnął tę wiadomość, więc trudno ją zweryfikować. Liber beneficiorum jego autorstwa wskazuje, że dysponował kroniką krakowskich dominikanów, jednak ta zaginęła. Dlatego za najbardziej prawdopodobną odpowiedź uznaje się tę, którą podaje lektor Stanisław – Kamień Śląski. Jest to miejscowość położona dziewiętnaście kilometrów na południe od Opola, niedaleko wioski o nazwie Odrowąż, najprawdopodobniej ufundowanej w XIX wieku przez dziedzica Kamienia. Stanisław, spisując żywot Jacka, opierał się na pismach dominikańskich i wciąż żywej w XIV wieku w klasztorze tradycji ustnej – miał kontakt z braćmi, którzy Jacka jeszcze pamiętali. To czyni go w kwestii miejsca narodzin najbardziej wiarygodnym z wszystkich piszących.

Data narodzin

Jacek przyszedł na świat najprawdopodobniej około 1183 roku. W szesnastowiecznym żywocie świętego czytamy, że jego ojcem był Eustachy, a klasztorne legendy podają nawet imię jego babki – Iwonia. Miała dokończyć żywota w krakowskim klasztorze i tam być pochowana. Jednak żadnej z tych informacji nie można uważać za dane historyczne, nawet jeśli w skarbcu klasztoru w Krakowie wisi portret podpisany jako podobizna Eustachego, ojca Jacka, a w przejściu z furty na krużganki przewodnicy wskazują na pewną płytę jako mającą spoczywać niegdyś na grobie Iwonii.

W średniowiecznych źródłach innych niż żywot brat Jacek pojawia się dopiero jako kanonik kapituły krakowskiej, jadący ze swoim biskupem do Rzymu, jak to podaje Długosz. I tu znów pojawia się problem. Na próżno bowiem szukać imienia śląskiego Odrowąża we wczesnych pismach braci kaznodziejów. Jordan i inni współcześni mu kronikarze zakonu o nim nie wspominają. To podsunęło niektórym historykom myśl, że w chwili otrzymania habitu Jacek nie był kanonikiem. Jednak jest to słaby argument: milczenie źródeł powszechnych na temat przyszłego świętego nie neguje zawartości źródeł polskich, sięgających do tradycji ustnej, które potwierdzają jego funkcję. Zresztą nawet gdyby w wieku ponad trzydziestu lat nadal nie miał kanonii, to i tak z pewnością był wyświęcony. Historycy próbują obejść tę trudność i przyjmują, że Odrowąż w chwili powołania był o wiele młodszy, i datują jego narodziny na mniej więcej 1200 rok. Trudno jednak uwierzyć, by do zakonu kleryckiego, w którym sprawowanie funkcji kapłańskich przynależy do charyzmatu, przyjęto bez dłuższej formacji na zakonnika, a przede wszystkim posłano w celu założenia nowej prowincji kogoś bez święceń. Hipoteza o młodym wieku Jacka jest mało prawdopodobna także z tego względu, że z posiadanych przez nas relacji wynika, iż był czołową postacią w grupie wysłanej do Polski i po powrocie do kraju został pierwszym przeorem w Krakowie. Tymczasem wśród dwóch powołanych razem z Jackiem był też ponad czterdziestoletni Czesław, kustosz jednej z głównych kolegiat polskich – sandomierskiej. W zestawieniu z nim dwudziestoparoletni świeżo wyświęcony ksiądz, na dodatek bez doświadczenia w sprawowaniu jakiegokolwiek przełożeństwa, przegrywałby w przedbiegach i nie pomogłoby mu nawet pokrewieństwo z biskupem miejsca. Nie można też powołać się na argument, że Czesław uciekał od sprawowania władzy czy też sprawował ją nieumiejętnie – w 1233 roku został prowincjałem, funkcję tę pełnił przez prawie cztery lata i zrezygnował z urzędu z powodu złego stanu zdrowia, a nie niechęci braci.

Trzeba więc uznać w tej kwestii prawdomówność lektora Stanisława i przyjąć, że Jacek towarzyszył biskupowi już jako kanonik, mąż wówczas mniej więcej trzydziestopięcioletni, mający opinię, jak notuje Jan Długosz, „człowieka rozsądnego i obrotnego”. Mając tak możnego protektora jak starszy od niego o mniej więcej dziesięć lat biskup krakowski oraz wsparcie licznej i bogatej małopolskiej gałęzi rodu, mógł spodziewać się udanej kariery duchownej, kto wie – może nawet biskupstwa. Szczególnie że najprawdopodobniej kuzyn zadbał o to, by powierzony jego opiece młody ksiądz podjął właściwe studia. Lektor Stanisław podaje, iż nasz bohater studiował prawo i teologię, co współcześni historycy uznają za przesadę lub próbę upodobnienia żywotu Jacka do Dominikowego. Znając ówczesne polskie warunki i potrzeby – zapewne zaczął od tego pierwszego i przerwał te studia, aby pójść za powołaniem zakonnym.

To oznacza, że, po pierwsze, wybierając życie w zakonie żebraczym – proste i ubogie, a także pełne niebezpieczeństw związanych z misjami oraz trudności towarzyszących kolejnym fundacjom klasztorów – zrezygnował z bardzo realnej kariery kościelnej. Po drugie, znalazł się pod koniec pierwszego dwudziestolecia XIII wieku wśród studentów uniwersytetu w Bolonii, a tam, jak możemy przypuszczać, zetknął się z informacjami o sekcie katarów i z pewnością słyszał o braciach kaznodziejach, którzy w 1218 roku otrzymali w Czerwonym Mieście kościół pod wezwaniem św. Mikołaja i założyli przy nim klasztor. Być może nawet przyglądał się kiełkującemu właśnie konfliktowi między fundatorem pierwszego tamtejszego domu dominikanów Piotrem Andalò i jego córką Dianą, która pod wpływem żarliwej wymowy bł. Reginalda z Orleanu postanowiła, wspierana przez św. Dominika, zostać mniszką dominikańską.

Data przyjęcia do zakonu

Mgła niepewności co do losu Jacka rozwiewa się nieco przy okazji przyjęcia przez niego dominikańskiego habitu, choć nie zyskujemy całkiem klarownego obrazu. Znamy kilka dat, które miałyby dotyczyć podróży Jacka do Rzymu, gdzie kanonik wybrał kaznodziejskie powołanie. Stanisław wiąże ją z wyjazdem Iwona do Włoch w 1216 roku. I tu już zapala się pierwsze czerwone światełko co do chronologii proponowanej przez lektora: Iwo nie był jeszcze wtedy biskupem. Objął ten urząd, jak wspomniałam, dwa lata później.

Z tą datą wiąże Jackowe obłóczyny Jan Długosz w Rocznikach, czyli Kronikach sławnego Królestwa Polskiego. Według niego nastąpiły one podczas podróży Iwona do Rzymu związanej ze staraniami biskupa Wincentego Kadłubka o zwolnienie go z posługi. Należało dostarczyć do Stolicy Apostolskiej rezygnację i zwrócić się o wyznaczenie biskupa lub akceptację wyboru kapituły. Idealnym kandydatem z punktu widzenia i krakowskich kanoników, i papieża okazał się sam poseł, czyli Odrowąż. Jego młodszy kuzyn jak najbardziej mógł mu towarzyszyć; cały problem w tym, że mało prawdopodobne jest, aby w lutym 1218 roku przebywał w Rzymie św. Dominik. Do tego zarówno Długosz, jak i lektor Stanisław łączą decyzję o sprowadzeniu dominikanów na ziemie polskie z cudem wskrzeszenia bratanka kardynała Stefana z Fossanovy.

W ustaleniu daty tego wydarzenia pomocna okazała się dobra niewieścia pamięć, a dokładnie wspomnienia bł. Cecylii. W tamtym czasie była młodziutką mniszką, jedną z tych, które postanowiły uczestniczyć w rzymskiej reformie przeprowadzanej przez założyciela zakonu kaznodziejów. Jej wspomnienia były spisywane wiele lat później, jednak nie ma powodu, by podważać zawarte w nich stwierdzenie, że cud nastąpił w Środę Popielcową, 24 lutego 1221 roku. Owego dnia siostry przenosiły się z Santa Maria in Tempulo do klasztoru przy kościele San Sisto (św. Sykstusa), oddanego im przez braci.

Wiemy, że również Iwo był we Włoszech w 1220 roku, wiosną. Wiązało się to ze śmiercią dotychczasowego arcybiskupa gnieźnieńskiego Henryka Kietlicza. Nastąpiła ona 22 marca 1219 roku, a w listopadzie tego samego roku na stolicę arcybiskupią został wyznaczony dotychczasowy biskup krakowski. Zaszczyt ten bynajmniej go nie zachwycił i ledwo drogi obeschły, udał się czym prędzej do papieża, by się zrzec stolicy arcybiskupiej. Zapewne wolał zjawić się tam osobiście, gdyż dzięki temu miał większą gwarancję szybkiego załatwienia sprawy, szczególnie jeśli poprosił o wsparcie swojego przyjaciela z czasów studiów, kardynała Hugolina z Ostii. Była to, jak wskazuje ojciec Jan Spież, sprawa delikatna, gdyż Iwo miał zamiar wzgardzić stanowiskiem danym mu przez samego papieża. To by znaczyło, że Iwo i Dominik spotkali się, ale w maju 1220 roku, w Viterbo. Założyciel zgromadzenia braci kaznodziejów przebywał wtedy na dworze papieskim, starając się o kolejne bulle polecające dla wspólnoty i przedstawiając propozycje rozwiązań organizacyjnych, które miały być omawiane na pierwszej kapitule zakonu w Bolonii 20 maja 1220 roku. Obaj duchowni byli blisko związani z kardynałem Hugolinem, co jeszcze bardziej zwiększa prawdopodobieństwo ich spotkania. Może wtedy Iwo zaprosił kaznodziejów do Polski, a Dominik odpowiedział mu: „Jeżeli macie takich, którzy mili są Bogu i wstąpiliby do mego zakonu, przyjmę ich”, jak notuje lektor Stanisław, choć pod inną datą. Jeśli słuszne są przypuszczenia ojca Spieża, tej charakterystyce odpowiadali: studiujący wtedy w Bolonii Jacek, kustosz kolegiaty sandomierskiej Czesław oraz bliżej nam nieznany Herman Niemiec, który został przyjęty do zakonu jako brat konwers (nieprzyjmujący święceń). Dominikański historyk, jak wspomniałam, wiąże pierwsze spotkanie Iwona, Jacka i Dominika z osiedleniem się mniszek dominikańskich w klasztorze przy kościele San Sisto w 1221 roku, idąc w tym zresztą za lektorem Stanisławem, autorem pierwszego żywotu św. Jacka. Wcześniej siostry miały swoje klasztory, ale były to raczej sypialnie niż dom. Całymi dniami włóczyły się po mieście, co rodziło powszechne zgorszenie, więc należało rzecz uporządkować. Do zadania tego wyznaczeni zostali: specjalista, czyli założyciel mniszek dominikańskich, oraz trzech kardynałów – Hugolin z Ostii, Mikołaj i Stefan z Fossanovy. Jak to pięknie ujął ojciec Woroniecki w biografii swojego patrona, Dominik „miał (…) zebrać najlepsze elementa zgromadzeń żeńskich Rzymu i zorganizować im życie zakonne na wzór Prouille”. Jak wspomniałam, pierwotnie siostry miały dom przy kościele Santa Maria in Tempulo, ale uznano, że lepiej przenieść je do ówczesnego klasztoru braci. Podczas tej przeprowadzki zdarzył się nieszczęśliwy wypadek, w wyniku którego zginął bratanek kardynała Stefana współpracującego z Dominikiem przy reformie. Przyszły święty, niewiele myśląc, zaczął się modlić nad zmarłym i wymodlił mu powrót do życia. Lektor Stanisław zapisuje, że właśnie to wydarzenie sprawiło, iż Iwo Odrowąż poprosił kaznodzieję o to, by wysłał braci do Polski, na co ten miał odpowiedzieć, żeby biskup dał mu nowicjuszy, a on sam chętnie ich obłóczy i pośle za Karpaty.

Tym samym, zgodnie z chronologią opracowaną przez ojca Spieża, Polacy przyjęli habit, zanim zostali świadkami cudu wskrzeszenia. Opis tego wydarzenia pojawia się w żywocie, gdyż byłoby swego rodzaju „wiatykiem”, który wraz z bullą polecającą Honoriusza III zabrali ze sobą, idąc z misją założenia nowego klasztoru w marcu 1221 roku.

Tę piękną chronologię zburzyło odkrycie dokonane w 2018 roku w Rosyjskiej Bibliotece Narodowej w Petersburgu, o którym szerzej pisze ojciec Tomasz Gałuszka w artykule zamieszczonym w „Rocznikach Historycznych”. Otóż ojciec Marek Miławicki i doktor Michał Skoczyński znaleźli we wspomnianej bibliotece piętnastowieczny rękopis pochodzący z wrocławskiego klasztoru Dominikanów, w którym kronikarz zacytował zaginioną krakowską kronikę braci z XIII wieku, a dokładnie następujący zapis: „Konwent krakowski został przyjęty roku Pańskiego 1222 przez brata Jacka, pierwszego przeora krakowskiego, który był posłany przez mistrza Jordana, następcę świętego Dominika”. Te dwadzieścia parę słów wiele zmienia w dotychczasowym obrazie przyjścia kaznodziejów do Polski. W tym momencie opowieści dla nas najistotniejsze jest potwierdzenie daty rocznej tego wydarzenia, którą podawał Rocznik kapituły krakowskiej. Fragmencik ten potwierdza też, że Jan Długosz rzeczywiście dysponował dodatkowym źródłem, czyli wspomnianą kroniką, która do naszych czasów niestety nie dotrwała. To zaś, że dysponował, podnosi wiarygodność przekazywanych przez niego informacji.

Obłóczyny i posłanie

Kolejna poprawka do żywotu św. Jacka pióra lektora Stanisława dotyczy długości formacji i miejsca studiów. Wymóg rocznego nowicjatu pojawia się w konstytucjach braci kaznodziejów dopiero po dwudziestu kilku latach od założenia zakonu, mniej więcej w połowie XIII wieku. Tym samym autor żywotu podałby okres formacji, który znał z własnego doświadczenia, a nie ten odpowiadający sytuacji z czasów św. Dominika. Wówczas była to wspólnota, do której wstępowali przeważnie ludzie już uformowani zarówno intelektualnie, jak duchowo. Wielu spośród nowych braci było kanonikami, cystersami i kapłanami diecezjalnymi mającymi za sobą studia lub studiującymi, przynajmniej jeśli spojrzymy na tych, których imiona przekazała tradycja zakonna. Dlatego na początku bracia nie widzieli potrzeby, by chętni musieli przechodzić przez dłuższą formację – za wystarczający okres nowicjatu uznano pół roku, a w przypadku ludzi już uformowanych ten okres był skracany jeszcze bardziej. Kandydaci z otoczenia biskupa Iwona nie odbiegali od wzorca nowicjusza, wobec którego stosowana była tego typu dyspensa.

Aby zostać nowicjuszami, potrzebowali obłóczyn. Tradycja ustna polskiej prowincji, zapisana przez lektora Stanisława, ale obecna też w czternastowiecznym kazaniu ojca Peregryna z Opola, jednoznacznie stwierdza, że wszyscy trzej bracia otrzymali habit z rąk św. Dominika. W tamtym czasie był on przełożonym nowego zakonu, więc miał prawo przyjmowania kandydatów. Zresztą z jego żywotu wiemy, że czynił to chętnie i bez ociągania, a czasem nawet zdecydowanie nalegając na opornych, jak było w przypadku Reginalda z Orleanu.

Zacytowana wyżej krakowska kronika mówi, że Jacka posłał bł. Jordan z Saksonii, następca św. Dominika w przełożeństwie. Wbrew pozorom nie kłóci się to z tradycją, że nowicjuszy od biskupa krakowskiego wybrał do misji założyciel. Lektor Stanisław pisze, iż Kastylijczyk powiązał obietnicę posłania z wyznaczeniem mężczyzn z otoczenia Iwona do misji. Biskup (i nie wątpię, że było to całkowicie zgodne z wolą i pragnieniami wybranych) wskazał Jacka oraz Czesława i to w tym momencie zostali oni nie tylko wybrani, ale i posłani; potrzebowali tylko dominikańskiej formacji.

Jordan jedynie dopełnił prawnej formy jako przełożony zakonu w chwili, kiedy trzej bracia z Polski ostatecznie wyruszali na swoją misję, co w pełni wyjaśnia sformułowanie o posłaniu przez niego. Ponadto pojawienie się jego imienia w tym kontekście wskazuje, że misja za Alpy wyruszyła po 22 maja 1222 roku, a więc po kapitule w Paryżu, na której Sas został wybrany na generała dominikanów. Zresztą w roku 1221 i następnym wiele się działo w zakonie. W Bolonii zwołana została druga kapituła, a w maju następnego roku w Paryżu – kolejna. Kilka miesięcy po tej bolońskiej, na początku sierpnia 1221 roku, zmarł Dominik. Na łożu śmierci zapowiedział, że zakonowi bardziej przyda się w niebie niż na ziemi, bo będzie nieustannie wstawiał się za braćmi. Tym samym przypuszczenie, że jego orędownictwu można zawdzięczać sukcesy fundacyjne św. Jacka i bł. Czesława, jest jak najbardziej uprawnione.

Pora roku, kiedy ci ostatni wyruszyli na północ, była dobra, bo to czas, kiedy dni są długie, a drogi suche. Rzecz istotna, bo zgodnie z wymaganiami zakonnymi bracia podróżowali pieszo. Szli, według tradycji, przez Bolonię, Padwę, Treviso, Austrię, Morawy, prawdopodobnie zatrzymali się też w Pradze. Z Rzymu do Polski obecnie idzie się około sześćdziesięciu czterech dni. Wówczas szlaki były gorsze i mniej bezpieczne, ale też ludzie byli bardziej krzepcy i przyzwyczajeni do długich wędrówek, więc zakonnicy zapewne potrzebowali tyle samo czasu na przebycie tego dystansu. Mimo to w Krakowie pojawili się dopiero 1 listopada 1222 roku, jak podaje Jan Długosz. Wszystkiemu winien jest pewien klasztor we Fryzaku (Friesach). Mowa tu o mieście w Karyntii (Austria) na szlaku podróżnym z Włoch do Polski.

I tu znów zaczynają się problemy: niektóre źródła twierdzą, że to klasztor dominikański, ale już w trakcie rozpadu z powodu dezercji przełożonego i równocześnie jedynego kapłana. Inne, że kanonicki lub augustiański, choć o takiej samej sytuacji wewnętrznej i z tych samych powodów. Do niego na przełomie 1220 i 1221 roku miałby trafić według ojca Jacka Woronieckiego brat Salomon z Archus (Aarhus) idący z misją na Węgry. Mógł on przekonać mieszkańców tego domu do kaznodziejskiej duchowości, ale nie miał dokumentów dających mu możliwość działania w imieniu zakonu, więc zadanie przekształcenia domu w klasztor dominikański pozostawił innym. Byli nimi nasi trzej misjonarze, którzy mieli wymagane bulle.

Wszystkich Świętych 1222 roku

Zapewne wczesną jesienią bracia ruszyli w dalszą drogę do Krakowa. Herman pozostał w nowym dominikańskim klasztorze, do Polski Jacek szedł z Czesławem, dołączył też do nich Henryk z Moraw. Lektor Stanisław podaje imiona tylko tych trzech braci; u Długosza grupa ulegnie cudownemu rozmnożeniu do ośmiu osób, wliczając Jacka. To by znaczyło, że Dominik do trzech braci z otoczenia biskupa Iwona dodał jeszcze pięciu, z których jeden pozostał we Fryzaku wraz z Hermanem. Współcześnie dopisuje się do listy idących do Polski misjonarzy także Hieronima z Pragi – być może już wtedy kaznodzieje sondowali możliwość założenia klasztoru w mieście, z którego pochodził.

Do stolicy Małopolski misjonarze dotarli na uroczystość Wszystkich Świętych anno Domini 1222. Przyjęci ciepło przez lud (zapewne przygotowany na ich przybycie przez biskupa i kanoników), udali się na Wawel i tam mieszkali przez pierwsze miesiące, w pomieszczeniach użyczonych im przez biskupa Iwona. Prawdopodobnie już wtedy zaczęli posługiwać w katedrze jako kaznodzieje, który to zwyczaj utrzymał się do końca XVI wieku. W następnym roku, w uroczystość Zwiastowania Najświętszej Maryi Pannie, czyli 25 marca, przejęli kościół pod wezwaniem Świętej Trójcy. Dotychczas pełnił on funkcję kościoła parafialnego dla Krakowa i Długosz pisze o nim jako o matrix et origo omnes parrochiarum (matce i źródle wszystkich parafii). Parafia została przeniesiona do wznoszonego właśnie kościoła pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, czyli obecnej bazyliki Mariackiej. Jak widać, dominikanie zaczęli swoje oficjalne działanie w Polsce w duchu bardzo maryjnym i ten rys będzie im już odtąd stale towarzyszył.

Jak podkreśla ojciec Gałuszka, to, że kaznodzieje otrzymali budynki, potwierdza sformułowanie z odnalezionego w Petersburgu rękopisu, że konwent susceptus est – został przyjęty. Zdjęło to z zakonników ciężar budowania od zera, przynajmniej na początku. Bracia zaczęli od przebudowy otrzymanego obiektu, a w zasadzie zespołu obiektów, jak wykazały badania archeologiczne. Przeorem wspólnoty, co już wiemy i co potwierdza odnaleziony fragment kroniki, został św. Jacek. Miał przed sobą wyzwanie nie tylko w postaci wzniesienia budynków, ale także pozyskania nowych powołań. Na razie mógł ich szukać w mieście, od którego dominikanie zaczynali swoją misję w Polsce.

Kraków „nieformalny”

Kraków miał już wówczas swojego sołtysa o imieniu Piotr, choć nie można z całą pewnością stwierdzić, że książę Leszek Biały dokonał lokacji, czyli nadania praw miejskich. Być może szczególne prawa otrzymali tylko goście, czyli osadnicy obcego pochodzenia. Imiona osób pojawiających się w aktach prawnych z tego czasu wskazują, że miasto w dużej mierze było zasiedlone przez mieszczan pochodzenia niemieckiego, sporadycznie pojawiają się też imiona wskazujące na osoby z Czech, Węgier i romańskiego kręgu kulturowego. Kościół Świętej Trójcy i położony przy nim cmentarz parafialny znajdowały się przy ulicy Szerokiej (obecnie zachodnia część placu Dominikańskiego), za fosą, przy północno-zachodniej części wału Okołu, czyli umocnionego podgrodzia Wawelu, obejmującego przestrzeń mniej więcej od południowej pierzei obecnego placu Wszystkich Świętych do stóp wawelskiego wzgórza. Dominikanie na ogół wybierali na swoje siedziby miejsca przy murach, na obrzeżach miasta, za to blisko obszernych placów, na których mogli głosić słowo dla dużej liczby ludzi. W Krakowie było podobnie, a klasztor i kościół zostały dodatkowo zepchnięte na ubocze po lokacji miasta na prawie magdeburskim w 1257 roku. Wytyczono wtedy plan zabudowy, w którym główny plac miejski znalazł się na północny zachód od konwentu kaznodziejów, a kościołem dominującym nad przyszłym Rynkiem Głównym była bazylika Mariacka.

Przed 1257 rokiem, czyli mniej więcej w tym samym czasie, kiedy dominikanie prowadzili swoje prace budowlane, powstał też kościół Wszystkich Świętych przed północną częścią umocnień Okołu. W 1237 roku z kolei pod północno-zachodnią częścią wału podgrodzia zaczęli wznoszenie swojej bazyliki franciszkanie, sprowadzeni i wspierani w dużej mierze przez rodzinę książęcą. Wkrótce władza przeszła w ręce księcia Bolesława Wstydliwego, a jego żona Kinga oraz siostra Salomea żyły duchowością braci mniejszych. Sam książę ufundował w Zawichoście klasztor klarysek, w którym została pochowana jego matka Grzymisława. Osobiście jednak, jak podaje tradycja, wolał kaznodziejów – spowiadał się u dominikanina Wincentego z Kielczy. Oba zgromadzenia przyniosły do Polski nie tylko nową formę życia zakonnego, ale też nowe prądy intelektualne i kulturowe. Świetną metaforę tego faktu można odnaleźć w wynikach badań archeologicznych przeprowadzonych w 2011 roku na placu przed kościołem Dominikanów.

Warstwy przemian

Odkryto wtedy, po bokach zachodniej fasady, pozostałości fundamentów, nad którymi wedle wszelkich wskazówek wznosiły się romańskie wieże. To najprawdopodobniej ślad po kościele parafialnym. Nad tymi pozostałościami znajdują się fundamenty z przyporami, już wyraźnie gotyckie. Datowane są co prawda dopiero na koniec wieku XIV, jednak ten układ warstw pokazuje, że wraz z właścicielami budynku nadszedł nowy styl: strzelisty, lekki, elegancki. Ciemne wnętrze wcześniejszego kościoła-twierdzy zajęła wznoszona od lat czterdziestych XIII wieku przestronna hala, w której można było głosić słowo ze swobodą i do dużej liczby ludzi. Krótką apsydę prezbiterium zastąpił wydłużony chór zakonny, budowany od lat trzydziestych XIII wieku, zakończony od strony nawy murowaną, najprawdopodobniej składającą się z trzech arkad przegrodą, przy której postawiono od strony nawy ołtarz, gdzie odprawiano msze dla ludu. Nim jednak kościół osiągnął taki kształt, czekało go kilka pożarów i przekształceń.

Z powodu pierwszej przebudowy, jakiej kościół został poddany ze względu na wymagania życia zakonnego, konieczna była ponowna konsekracja budynku, która odbyła się 12 marca 1223 roku. Na uroczystości tej gościł legat papieski kardynał Grzegorz Crescenzio. Przy tej okazji jego notariusz, Jakub, przyjął z rąk św. Jacka dominikański habit. Sądząc po dynamicznym rozwoju prowincji i nowych fundacjach, dominikanom udało się znaleźć na ziemiach polskich wielu jemu podobnych, a więc takich, „którym miłosierdzie Boże wlało [w serca – E.W.] pogardę dla rzeczy ziemskich”, jak ujmuje to Długosz w kronice. Zapewne swój udział w tym sukcesie miały także posiadane przez Jacka dar słowa i umiejętność budzenia oraz rozeznawania powołań.

Chrzest to nie wszystko…

Kraj, do którego wrócił pełen misyjnej gorliwości św. Jacek, bardzo jej potrzebował. Mimo że metrykę jego chrztu wystawiono w roku 966, woda święcona nie zawsze i nie wszędzie sięgnęła głębiej niż tylko do przedstawicieli elit. Nie zapobiegło to jednak pojawieniu się tych samych problemów na styku władza świecka – Kościół, co w krajach zewangelizowanych wcześniej. Książęta i możni byli fundatorami kościołów parafialnych, klasztorów i katedr, więc rościli sobie prawo decydowania o tym, kto będzie je obejmował. Nadawane Kościołowi ziemie były uważane raczej za dzierżawę, często tylko do śmierci ofiarodawcy, niż za zrzeczenie się prawa własności. Duchowni podlegali sądom książęcym, zaś w chwili śmierci biskupa książę miał prawo do przejęcia majątku ruchomego zmarłego.

Na takie rozumienie relacji między fundatorem a jego fundacją nakładała się też potrzeba wewnętrznej reformy Kościoła: egzekwowania celibatu, odpowiedniego przygotowania kapłanów do posługi, zwłaszcza pod względem wykształcenia, co stało się jeszcze bardziej istotną kwestią po wprowadzeniu przez IV Sobór Laterański obowiązku odbywania przez wiernych spowiedzi przynajmniej raz do roku. Na ziemiach polskich konieczna stała się też budowa sieci parafialnej, która w tamtym czasie jeszcze nie istniała. Lokalne kościoły były fundowane przez możnych, czego przykładem jest chociażby kościół w Prandocinie, którego budowę zasponsorował ród Odrowążów. Ludzie chodzili po prostu do najbliższej im terytorialnie świątyni – jeśli w ogóle to robili. To było jedną z przyczyn popularności może nie tyle dawnych wierzeń, ile wyrosłych na ich podstawie zabobonów i tradycji. Z troską o ich wykorzenienie związany był jeszcze jeden postulat soborowy – rozwinięcie sieci darmowych szkół. Prowadzący je nauczyciele mieli być utrzymywani z kiesy Kościoła. Szkoły te miały powstawać przy parafiach, a w każdej szkole katedralnej zakładano zatrudnienie wykładowcy będącego z wykształcenia teologiem, co z kolei miało służyć podniesieniu poziomu wiedzy kształconego tam kleru.

Dobry biskup

W kierunku zmiany tych kwestii szły reformy dokonywane przez arcybiskupa Kietlicza, a z działań Iwona Odrowąża wynika, że on także je popierał. Jak wiemy, prawdopodobnie to pod wpływem jego starań Leszek Biały zgodził się w 1207 roku na kanoniczny wybór biskupa w Krakowie. Podczas zjazdu w Gąsawie omawiano plany dalszych reform, niestety nie zdołano ich wprowadzić zbyt szybko w życie z powodu zabójstwa księcia i wybuchu wojny domowej.

Iwo był hojnym fundatorem: wspomógł fundację opactwa cystersów w Kacicach, a potem jej przeniesienie do Mogiły, sprowadził do Polski dominikanów i duchaków, budował i wspierał budowanie kościołów parafialnych, pomagał je wyposażać i uposażać. On także był – prawdopodobnie – pomysłodawcą, jeśli nie fundatorem, szkoły parafialnej przy bazylice Mariackiej. To jednak, że umiejętnie i z wyczuciem czuwał nad diecezją, nie oznaczało, że na katedrze biskupiej czuł się na swoim miejscu. W 1223 roku próbował, podobnie jak jego poprzednik i jak biskup Diego, zrezygnować z urzędu i zrealizować marzenie o życiu zakonnym. Wysłał do Rzymu prośbę o zwolnienie z obowiązków biskupich i nie czekając na decyzję, wstąpił do klasztoru, najprawdopodobniej kanoników regularnych. Uzasadniał to obietnicą, jaką złożył jeszcze przed przyjęciem święceń episkopatu. Mogło chodzić o chęć dołączenia do wspólnoty wiktorynów w Paryżu, z których przełożonym Iwo intensywnie korespondował tuż przed objęciem stolicy biskupiej. Tradycja przekazuje, że złożył im obietnicę wstąpienia do ich zgromadzenia, na znak czego nosił pod płaszczem element ich habitu – rokietę, czyli suknię, która najprawdopodobniej przypominała współczesną nam komżę z koronkowym wykończeniem – oraz hojnie wspierał ich paryski klasztor nadaniami. Jednak nie dane mu było zostać zakonnikiem: w ślad za prośbą Odrowąża podążył do papieża wysłannik wiozący jednogłośną uchwałę kapituły krakowskiej, wspartą głosami biskupa wrocławskiego oraz innych polskich dostojników, by papież nie zwalniał Iwona z urzędu. Uciekinier musiał wrócić na Wawel.

Z tym wydarzeniem trudno jednak, na pierwszy rzut oka, pogodzić inne fakty z biografii tego samego człowieka. Otóż w 1227 roku Iwo zerwał synod prowincjalny, a zrobił to tylko dlatego, że… odmówiono mu pierwszego miejsca po arcybiskupie. Wywołało to aferę – oparła się ona aż o sądy papieskie, które orzekły na korzyść Odrowąża. Tu też pojawia się mała rysa na jego pięknym portrecie, gdyż aby wygrać ten proces, sfałszował dokument poświadczający, że Kraków był kiedyś siedzibą archidiecezji. Iwo nadto otaczał się licznym dworem, składającym się z urzędników i rycerstwa, troszczył się również o należycie bogatą oprawę swoich wystąpień.

Jednak, moim zdaniem, wszystkie opisane tu zachowania i sposób bycia nie były przejawami dwulicowości Odrowąża, tylko specyficznego dla ówczesnej mentalności postrzegania miejsca hierarchy w świecie. Jako biskup Iwo zabiegał o to, by prezentować się w sposób odpowiadający biskupiej godności. Jego zachowanie na synodzie czy liczność klienteli nie wynikały z potrzeby dopieszczenia własnego ego, ale z konieczności zbudowania, jak byśmy to dziś ujęli, właściwego wizerunku katedry krakowskiej. Korzystał z wszelkich swoich talentów i możliwości, by sprawowany przez niego urząd zyskiwał na znaczeniu, ale jego pragnienia kierowały się ku czemu innemu. Nosił złotą maskę, która mu ewidentnie ciążyła, ale nie pozwolono mu jej zdjąć.

Jak nie wojna, to głód

Historia jednak to nie tylko polityka i personalia. Otóż rok 1221 zostaje odnotowany w kronikach jako pierwszy z dwóch czy też trzech lat głodu. Jan Długosz ujmuje to następująco: „Po uspokojeniu rozruchów i wojen zewnętrznych nowa klęska spadła na Polskę, czy to spowodowana gniewem Bożym, czy to zrządzeniem losu”. Zaczęło się od roku z bardzo dużymi opadami. Deszcze trwały od Wielkanocy do jesieni i rzeki wezbrały, nie dało się też wejść z powodu wilgoci na pola. To, co zasiano jesienią poprzedniego roku, spłynęło z ulewami; ocalały tylko uprawy w miejscach osłoniętych wzgórzami lub górami. Z powodu braku paszy padły najpierw zwierzęta hodowlane, a potem zaczęli wymierać wieśniacy i ludzie ubodzy. Po wyjątkowo deszczowym roku przyszła bardzo ostra zima, co jeszcze zwiększyło śmiertelność. Kronikarze piszą o opustoszałych wioskach i miastach. Notatka ta w kontekście biografii św. Jacka jest istotna z dwóch powodów.

Po pierwsze, odsłania ona miłosierne, a jednocześnie bardzo praktyczne i mądre oblicze biskupa Iwona. Głód spowodował migrację ludzi z wiosek do miasta lub w jego pobliże. Biskup, zobaczywszy tę falę chorych i osłabionych głodem, ufundował w swoich dobrach w Prądniku Czerwonym (obecnie jest to dzielnica na północy Krakowa) klasztor Zgromadzenia Kanoników de Saxia zwanych popularnie duchakami. Są to bracia szpitalnicy, którzy za swoje szczególne zadanie przyjęli opiekę nad chorymi i pielgrzymami. Iwo wybudował przy ich klasztorze szpital, przeznaczając na jego wzniesienie i utrzymanie dochody z trzech własnych wiosek oraz dzieląc się dziesięcinami snopowymi, które były przeznaczone na biskupi stół. Duchacy zostali w latach czterdziestych XIII wieku, po najeździe Tatarów, przeniesieni przez biskupa Prędotę do miasta, dzięki czemu Kraków zyskał własny szpital, opłacany z kiesy Kościoła.

Druga rzecz, jaką odsłania notatka o głodzie i pomorze ludności, dotyczy bezpośrednio nowego zgromadzenia, czyli braci kaznodziejów. Zakon to przede wszystkim ludzie, więc aby jego rozwój był możliwy, potrzebne są powołania. Owszem, głód mógł wywoływać falę gorliwości, opierającej się być może głównie na chęci posiadania pewności co do regularności posiłków, ale jeśli ludzie masowo umierali, nawet takich chętnych brakowało. Co prawda przez plac targowy przy dominikańskim cmentarzu przewijały się tłumy nie tylko z ziem polskich – w końcu Kraków stanowił jeden z ważnych punktów na szlaku handlowym łączącym zachód Europy ze wschodem i Azją – jednak byli to w większości przechodnie. Brak plonów umniejszał też dochody z dziesięcin i danin, więc zmniejszał zasoby finansowe konieczne do budowy siedziby dominikanów. A oprócz kościoła bracia potrzebowali klasztoru, i to założonego z takim rozmachem, by pomieścił się w nim także dom studiów, co postulowały orzeczenia kapituł.

Pierwsza kapituła

W tym kontekście jeszcze bardziej uderzająca jest dynamika, z jaką rozwijało się zgromadzenie, oraz prężna rozbudowa jego materialnego zaplecza. W ciągu niecałych trzech lat powstały pierwsze, zapewne drewniane, zabudowania klasztorne. Badania archeologiczne wykazały, że część z nich mogła być przejęta po poprzednich mieszkańcach – Dariusz Niemiec stawia hipotezę, że mamy prawo domyślać się na podstawie przesunięć we własności gruntów, iż budynki te mogły pierwotnie należeć do sołtysa Krakowa, od którego zostały wykupione, wraz z działką, przez biskupa. To pokazuje zapobiegliwość tego ostatniego – zadbał także o możliwość rozbudowy klasztoru. W tych pierwszych domach – ich liczbę powiększono o spore dormitorium – w 1225 roku odbyło się pierwsze spotkanie wszystkich braci kaznodziejów z terenu Polski, Czech i Moraw, na którym przyjęli wyznaczonego im przełożonego. Jordan z Saksonii wybrał na to stanowisko Gerarda z Wrocławia, który studiował w Paryżu i z tego względu był zapewne znany osobiście mistrzowi generalnemu. Funkcję prowincjała sprawował do 1233 roku. Wielu historiografów uznaje to spotkanie za początek istnienia polskiej prowincji Zakonu Kaznodziejskiego, która jako pełnoprawna pojawia się w zakonnych źródłach w roku 1228. Wtedy to ma miejsce kapituła całego zakonu, na której po raz pierwszy poświadczony jest reprezentujący tę część zakonu definitor, czyli wybrany przez kapitułę prowincji brat, który miał czynne prawo głosu, więc mógł wpływać na podejmowane decyzje. Rozdział tak dynamicznie rozwijającej się prowincji na Polskę i Czechy nastąpił już w 1300 roku.

Rozesłanie i nowe fundacje

Na wspomnianej kapitule polskich i czeskich braci w Krakowie Jacek został najwyraźniej zwolniony z funkcji przeora, bo w tym samym roku wyruszył na swoją pierwszą misję. Brat Gerard, zapewne wzorując się na św. Dominiku, rozesłał braci, by założyli nowe klasztory. W kronice polskich prowincjałów wymienione zostają następujące fundacje: Wrocław, Praga, Kamień Pomorski, Sandomierz i Gdańsk, a według tradycji w założeniu trzech z nich aktywny udział brał przyszły święty.

Z 1225 rokiem wiążą się nie tylko dobre wspomnienia – wtedy właśnie, jak odnotowuje Długosz i potwierdziły badania archeologiczne, podczas jednej z burz pioruny spowodowały w Krakowie pożar trzech budynków: ucierpiał spichlerz katedralny, klasztor Norbertanek na Zwierzyńcu oraz spłonęło dormitorium braci. Jak da się ocenić po datach – niezbyt wiekowe. Zresztą ogień niszczył krakowski klasztor dość regularnie, ale, jak widać, nigdy do końca skutecznie. Dziś to jeden z największych i najstarszych domów, w którym życie dominikańskie toczy się nieprzerwanie od XIII wieku.

Czesław

Nie wiemy, czy Jacek był świadkiem pożaru, czy był już wtedy w drodze. Tradycja przekazuje, że w 1225 roku wyruszył do Pragi, gdzie razem z Czesławem i Hieronimem ufundowali klasztor. Tu warto chociaż krótko wspomnieć o Czesławie. Na temat tego brata mamy bardzo skąpe źródła, pierwszy jego rozbudowany żywot pochodzi dopiero z XVII wieku. W najstarszych źródłach pojawia się jako towarzysz św. Jacka przy powołaniu, formacji, fundacjach domów w Krakowie, Pradze i we Wrocławiu. Z tym ostatnim jego imię zostało najmocniej powiązane, tutaj też zmarł. Późna tradycja zakonna przekazuje, że także pochodził z rodu Odrowążów, jednak współcześnie podważa się to twierdzenie. Przed powołaniem do Zakonu Kaznodziejskiego cieszył się wysoką pozycją wśród polskich duchownych jako kustosz kolegiaty w jednym z kluczowych miast państwa Piastów, Sandomierzu. W 2006 roku antropolodzy sądowi przebadali czaszkę bł. Czesława i odtworzyli rysy jego twarzy. Dzięki tym badaniom wiemy, że w chwili śmierci miał około sześćdziesięciu pięciu lat. Zmarł we Wrocławiu w 1242 roku, a więc wstępował do dominikanów jako mężczyzna nieco ponad czterdziestoletni, jak najbardziej dojrzały. To znaczy, że całkowicie świadomie zrezygnował z kariery kanonickiej, by w ubóstwie i pokorze głosić słowo, co już samo w sobie daje o nim piękne świadectwo. Kronika polskich prowincjałów przekazuje, że w latach 1233–1236 Czesław był prowincjałem, jednak został zdjęty z tej funkcji na własną prośbę z powodu złego stanu zdrowia.

Wzmianka o skuteczności jego modlitewnego wstawiennictwa pojawia się w kontekście najazdu Tatarów na ziemie polskie w 1241 roku. Historycy podważali fakt, że ich wojska dotarły do Wrocławia, jednak badania archeologiczne z ostatnich lat potwierdziły zarówno ich obecność, jak i dokonane przez nich zniszczenia ówczesnego podgrodzia. Ocalenie głównego miasta z pożogi mieszkańcy jednoznacznie przypisywali dominikaninowi. Dzięki jego modlitwie nad miastem miała się ukazać ognista kula czy też słup ognia, który wystraszył najeźdźców. To, czy zdarzyło się to, zanim rozpoczęło się oblężenie czy już w trakcie, dla ocalałych nie miało większego znaczenia. Zresztą również kaplica błogosławionego wielokrotnie cudem uniknęła zniszczenia, choćby podczas bombardowania Wrocławia w czasie drugiej wojny światowej, a także podczas wielkiej powodzi w 1997 roku, kiedy wody wezbranej Odry zatrzymały się tuż przed fundamentami sanktuarium.

Nasza opowieść jest jednak właśnie w tym momencie, kiedy obaj dominikanie, według tradycji, której nie do końca dowierzają współcześni historycy, zaangażowali się w fundację klasztoru w stolicy Dolnego Śląska, ostatecznie potwierdzoną w 1226 roku. Jacek zostawił tam Czesława, by samemu wyruszyć na północ w roku 1227. Wtedy to ufundowany został klasztor Dominikanów w Gdańsku.

Dominikanie na północy

Było to możliwe dzięki hojności księcia Świętopełka II i wsparciu biskupa włocławskiego Michała. Książę ofiarował aktem fundacyjnym z 21 stycznia 1227 roku kościół i grunta Kępy, od tej chwili zwanej dominikańską, oraz zwolnił te tereny z powinności wobec dworu książęcego. Zostało to uczynione pod warunkiem „otrzymania uroczystego konduktu pogrzebowego ze wszelkimi świadczeniami, pogrzebu bezpłatnego i zatroszczenia się na wieczność o uwolnienie duszy mojej [Świętopełka – E.W.] z wszelkich grzechów”. Co prawda łaska pańska na pstrym koniu jeździ i ten sam książę będzie jeszcze wypłacał odszkodowania za zniszczenia, które wyrządzi fundowanemu przez niego samego klasztorowi, jednak nie bądźmy drobiazgowi.

Biskup Michał wydał aż trzy – pierwszy w maju 1227 roku – dokumenty uznające w jego diecezji prawa dominikanów. Obejmowały one głoszenie słowa Bożego, słuchanie spowiedzi, zdejmowanie ekskomuniki i udzielanie czterdziestodniowego odpustu. Bracia mogli też udzielić odpustu wynoszącego dziesięć dni tym, którzy pomagali przy budowie ich klasztoru i kościoła. Tu warto rozróżnić dwie kwestie: otóż dominikanie jako zakon na prawie papieskim niejako ze swej natury mieli prawo do publicznego głoszenia, spowiadania i pozostałych posług wymienionych w aktach biskupa Michała. Jednak musiał się on zgodzić na to, by na terenie jego diecezji kaznodzieje mogli działać. I to właśnie zrobił. Ostatecznie powstanie konwentu zostało zatwierdzone bullą Grzegorza IX z 5 maja 1227 roku. Podobnie jak w Krakowie, bracia przejęli gdański kościół parafialny, tym razem pod wezwaniem św. Mikołaja. To świetny patron dla tego zakonu: opiekuje się kupcami, pielgrzymami, żeglarzami – wszystkimi będącymi w drodze. Oprócz późnoromańskiego kościółka z kamienia, zbudowanego na Kępie, kaznodzieje otrzymali także tereny w jego pobliżu, z osadą targową i placem. Kościół zaczęli rozbudowywać i w 1235 roku papieski legat biskup Wilhelm z Modeny poświęcił nową świątynię – w tych uroczystościach brał zapewne udział także Jacek.

Otrzymany przez braci teren był w dużej mierze zabagniony i często zalewany: a to przez Wisłę, a to przez Motławę, a to przez cofkę z Zatoki Gdańskiej. Mimo to stale odbudowywano zniszczone zalewami domy i kwitł handel. Z czasem zalewy były coraz rzadsze, a okolice wzniesienia otrzymanego przez dominikanów zamieniły się w sześć hektarów świetnie położonej działki. Andrzej Zbierski w swoim artykule na temat badań archeologicznych na terenie klasztoru i przyległości cytuje interpretację tego faktu, jaką zawierają podania kaszubskie: „świat Jack wstrzimoł morze, że dalej jiż nie może”. Z pewnością można to wpisać na listę jego cudów, nawet jeśli ostateczny efekt był widoczny dopiero po pewnym czasie obecności jego braci w Gdańsku.

Gdańsk

Miasto, w którym zaczęli posługę dominikanie, podobnie jak Kraków, w dużej mierze było wówczas zasiedlane przez osadników przybywających tam spoza ziem polskich, głównie z Lubeki. Ich napływ oraz dynamiczny rozwój tkanki miejskiej sprawiły, że w połowie XIII wieku Gdańsk stał się jednym z miast Europy Północnej i Środkowej o najliczniejszej populacji. Otrzymany przez braci kościół znajdował się właśnie w dzielnicy, w której mieszkali głównie przybysze. Tym samym na dobry początek dominikanie zajęli się duszpasterstwem społeczności, która była jednocześnie dobrym źródłem powołań do wspólnoty i wsparcia materialnego.

Jako port Gdańsk był otwarty na kontakty – utrzymywał je z miastami „od Islandii po Włochy i od Nowogrodu po Portugalię”, jak pisze Zbierski. W kontekście Jackowej misji ważne jest, że miasto utrzymywało żywe kontakty z krajami skandynawskimi oraz północnej Europy i powoli zaczynało wchodzić w związek miast hanzeatyckich z centrum w Lubece. Należały do tej hanzy główne miasta portowe nad morzami Północnym i Bałtyckim oraz centra handlowe, które z nich korzystały, nawet jeśli były położone w głębi lądu. Do XV wieku włącznie monopolizowała ona handel w tym rejonie, jednocześnie dbając o jego bezpieczeństwo i rozwój. To otwarło duże możliwości działań misyjnych w tej części kontynentu. I co ważne, tego typu działania były tu bardzo potrzebne. Chrześcijaństwo w krajach północy jeszcze do końca nie okrzepło – ich władcy przyjęli chrzest niecałe dwa wieki wcześniej. Zresztą Jackowi zostaną w XVI wieku przypisane misje w Skandynawii, czyli jak w jego czasach określano te tereny – Dacji. Nie da się ich jednoznacznie potwierdzić ani im zaprzeczyć ze względu na brak źródeł z tamtego czasu.

Spełnienie marzeń

Jednocześnie w basenie Morza Bałtyckiego wciąż było wtedy wiele krain zamieszkiwanych przez pogan: Jaćwież, Litwa, Prusy, tereny obecnej Finlandii, Estonii i Łotwy, także Pomorzanie w dużej mierze pozostali odporni na działanie wody chrzcielnej, choć byli nią już hojnie pokropieni. Przed Jackiem otworzyły się możliwości spełnienia jednego z wielkich marzeń Dominika. Znamy je dzięki Wilhelmowi z Montferratu, który na procesie kanonizacyjnym Kastylijczyka zeznał: „Przyrzekliśmy sobie i uzgodniliśmy, że gdy on [Dominik] zakończy starania o założenie zakonu, a ja ukończę dwa lata studiów teologii, wybierzemy się obaj nawracać pogan w Prusach i w innych krajach Północy”. Jak podaje w swojej monografii Sławomir Zonenberg, ustalenia te miały mieć miejsce w 1217 roku. Do ich realizacji jednak nigdy nie doszło, a więc marzenie najwyraźniej przeszło, wraz z habitem, na św. Jacka.

Ten na początek założył bazę: klasztor w Gdańsku. Konkretne działania misyjne rozpoczął na tym terenie po 1232 roku, kiedy wrócił z Kijowa. W sprawie gdańskiej fundacji splata się jednak co najmniej kilka wątków oprócz religijnego.

Z pewnością jest obecna myśl o potrzebie ewangelizacji ziem pogańskich, leżących na wschód i północny wschód od Pomorza, zresztą taką motywację podaje książę Świętopełk w swoim akcie fundacyjnym klasztoru: pro conversione paganorum. Jednak od owego nawrócenia oczekiwano także skutków politycznych – zapewnienia większej stabilności na granicy z tymi ziemiami oraz wykorzystania szansy na zapanowanie nad nimi. Wyraźna była również potrzeba ewangelizacji ziem Pomorza Zachodniego, zresztą dzięki zaangażowaniu tamtejszego biskupa i księcia Warcisława III w tym samym czasie, co w Gdańsku, powstaje klasztor dominikański w Kamieniu Pomorskim. Książęta pomorscy byli spowinowaceni z rodem Odrowążów i być może to sprzyjało fundacjom braci kaznodziejów na Pomorzu, jednak to tylko moja hipoteza.

Skoro jednak o polityce mowa – był to też czas, kiedy Leszek Biały starał się utrzymać za wszelką cenę panowanie nad Pomorzem Gdańskim. Z pewnością na rękę było mu założenie w głównym mieście tego regionu klasztoru braci, na których wsparcie mógł liczyć. Ponownie kwestie religijne, interesy książęce i polityczne ściśle się ze sobą wiążą. Węzeł ten został przecięty mordem w Gąsawie, w którego wyniku zginął książę Leszek, a w jego miejsce władzę nad Krakowem objął Henryk Brodaty. Jacek szybko wrócił z Pomorza – we wrześniu następnego roku po fundacji, czyli w roku 1228, znów był w Krakowie. Ślad tego znajdujemy w dokumentach biskupa Iwona, gdyż w jednym z nich kuzyn hierarchy pojawia się jako świadek, a jego imieniu towarzyszy tytuł prior, czyli przeor, choć nie wiemy, którego konwentu. Dominikanin nie przebywał jednak na południu zbyt długo – wyruszył z misją na Ruś Kijowską.

Obietnica

Warto w tym miejscu wspomnieć o wydarzeniu, które wiele mówi o duchowości Jacka. Otóż, jak przekazuje nam lektor Stanisław, podczas głębokiej modlitwy w wigilię uroczystości Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny przyszły święty miał wizję. Ujrzał, jak ponad ołtarzem pojawia się, a następnie zstępuje w jego stronę „przeogromne światło”, po czym dostrzegł w nim postać Maryi Panny. Ta zbliżyła się do niego i powiedziała: „Synu Jacku, wesel się, ponieważ twoje modlitwy miłe są przed obliczem Syna mego, Zbawiciela, i o cokolwiek prosić będziesz za moim wstawiennictwem, uzyskasz od Niego”. Hagiograf nie podał, w którym roku to miało miejsce, więc trzeba nam ustalić datę tego wydarzenia, analizując dalszy opis. Otóż wizjoner opowiedział o swoim doświadczeniu bratu Florianowi, który najczęściej towarzyszył mu w drodze, czyli był Jackowym socjuszem, oraz bratu Godynowi, którego Odrowąż zostawił w Kijowie jako przeora. Możemy więc uznać ze sporym prawdopodobieństwem, że było to przed misją ruską. Dodatkowo za taką datacją przemawia miejsce, w którym lektor Stanisław umieszcza opis tej wizji – na samym początku działalności Jacka jako misjonarza, a właściwie tuż przed jej rozpoczęciem.

Tym samym misjonarz, podobnie jak Reginald z Orleanu czy sam Dominik, wpisuje się w grono braci oddanych całym sercem kultowi maryjnemu. Na terenach, gdzie będzie posługiwał, przybierze to nieco inny wydźwięk niż na ziemiach objętych herezją katarów, ale nie pozostanie bez znaczenia. W tym kontekście warto wspomnieć, że brat Odrowąż jest też uznawany za krzewiciela na ziemiach polskich modlitwy różańcowej. Co prawda ten sposób modlitwy osiągnie znaną nam formę dopiero w XV wieku, jednak jego korzeni możemy szukać już u ojców pustyni, którzy odmawiali wielokrotnie w ciągu dnia modlitwę Ojcze nasz – miała ona zastępować recytację psalmodii, jeśli mnich nie znał jej na pamięć, a był niepiśmienny. Zresztą zapewne do tej praktyki nawiązywali też albigensi, których modlitwa ograniczała się do wielokrotnej recytacji Pater noster. Równocześnie pod koniec XII wieku coraz bardziej upowszechniała się modlitwa składająca się ze słów, jakimi Maryję Pannę pozdrowili archanioł Gabriel podczas zwiastowania i św. Elżbieta podczas nawiedzenia: „Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą, błogosławiona jesteś między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego”. Później dodana zostanie druga część zaczynająca się od słów „Święta Maryjo”, jednak na razie dominikanie wzbogacają recytację Ojcze nasz o modlitwę do Matki Bożej, zostawiając z modlitwy heretyków to, co cenne, jednocześnie uzupełniając ją o aspekt odnoszący się do wcielenia. Jacek zapewne znał ten sposób zwracania się do Boga, bardzo przydatny szczególnie podczas długich podróży, kiedy trudno o rozłożenie Biblii, a chór zakonny ze swoim oficjum daleko. Była to też świetna forma pobożności dla ludzi niepiśmiennych: wystarczyło nauczyć lud podstawowych dwóch modlitw i polecić powtarzanie ich w określony sposób. Resztę duchowego wzrostu można było spokojnie zostawić łasce Boga i wstawiennictwu Maryi Panny. Wróćmy jednak do szykującego się do drogi dominikanina.

Kijów

Z podróżą Jacka na Ruś lektor Stanisław wiąże opowieść o pierwszym cudzie za wstawiennictwem misjonarza. Co prawda znów nie jesteśmy pewni, czy chodzi o Wyszogród na ziemi płockiej i Wisłę, czy ten na Rusi i wtedy byłby to Dniepr. Wszystko wskazuje, że jednak była to Wisła, i wtedy należałoby przesunąć owo wydarzenie na czas, kiedy Jacek szedł po raz pierwszy do Gdańska (ok. 1227). Jeśli zaś był to Dniepr, byłoby to wówczas, kiedy z Kijowa przeprawiał się na północ w 1232 roku. Tradycja przechowała jako pewnik jedną rzecz: otóż św. Jacek szedł po tej rzece suchą nogą, a kiedy zobaczył, że jego bracia boją się pójść za nim, zdjął kapę i rozścielił ją pod ich stopami, po czym przeciągnął ich na tej prowizorycznej „tratwie” na drugi brzeg. W ten sposób przeprawili się szybko i bez konieczności szukania mostu, choć rzeka była wezbrana. Podobny cud jest przypisywany także Rajmundowi z Penyafort, choć ten swojej kapy użył w charakterze żagla – najwyraźniej cierpliwość potrzebna do szukania przeprawy nie leży w naturze psów Pańskich.

Bez względu na to, na którym etapie podróży misyjnej święty udowodnił Boże panowanie nad żywiołem wody, wiemy, że w 1229 roku dotarł do Kijowa, stolicy jednego z licznych księstw rozbitej na dzielnice Rusi. Choć sfera duchowa w Jackowej misji była najistotniejsza, to pozostawał także jej wymiar instytucjonalno-polityczny: z jednej strony gorące pragnienie polskich i węgierskich książąt, by jeśli już nie da się zapanować nad Rusią, to przynajmniej mieć na niej wpływy, z drugiej – dążenie papieża, by wyrwać te księstwa spod wpływów Kościoła prawosławnego.

Lata dwudzieste XIII wieku w polityce ruskiej Leszka Białego to ciągłe balansowanie pomiędzy sojuszami z książętami ruskimi a królem Węgier. Nawet to, że krakowski władca wydał swoją córkę za mąż za węgierskiego księcia Kolomana, nie wpływało znacząco na zmiany sojuszników. Po nagłej śmierci Leszka jego następcy nie byli chętni do angażowania się w sprawy Rusi. Tym samym czas, kiedy z misją na wschód ruszył św. Jacek, był okresem wyciszenia konfliktu między dziedzicami ruskiego władcy Romana a księciem krakowskim. Panujący wtedy w Kijowie książę Włodzimierz Rurykowicz początkowo patrzył na zakonników z Polski przychylnie, a na pewno bez niechęci. Otrzymali kościół w mieście i zajmowali się duszpasterstwem tamtejszych katolików, którymi byli głównie niemieccy kupcy.

Obecność braci na wschodzie wiązała się także z ówczesną polityką Stolicy Apostolskiej. Rozłam Kościoła na zachodni i wschodni, zapoczątkowany schizmą Cerulariusza w 1054 roku, został dodatkowo pogłębiony atakiem na Konstantynopol i zdobyciem go przez wojska łacinników w roku 1204. Urządzona wtedy rzeź wschodnich chrześcijan skutecznie zniechęciła ich do sojuszu z łacińskimi braćmi. Papież, nie mogąc przywrócić pełnej jedności, starał się poszerzać strefy wpływów zachodniego chrześcijaństwa. Ziemiami, które wciąż jeszcze można było przywrócić do jedności z Kościołem rzymskim, wydawały się księstwa ruskie. Do ich przyłączenia prowadziła pośrednio polityka sojuszy i walk o Ruś, której sprzyjał Iwo Odrowąż. Po śmierci księcia krakowskiego pozostały zaś metody duszpasterskie i temu także mogła służyć misja Jacka.

O tym, jak ważne były to działania, świadczyć może liczba bulli papieskich wydanych dla braci kaznodziejów na wschodzie. Naliczono ich pięć; wszystkie zachęcały do wspierania misji i zapewniały o poparciu Rzymu.

Misja na Rusi jest też, a może przede wszystkim, spełnianiem kolejnego Dominikowego marzenia, tego o pójściu na wschód, do Kumanów. Co prawda ludy z głębi Azji wkrótce przyjdą same, i to szerząc zniszczenie, jednak nie odbiera to wartości fundacji klasztoru w Kijowie, będącej próbą stworzenia przyczółka do dalszego szerzenia wiary.

Zmiany w księstwie krakowskim

Podczas gdy Odrowąż zakładał dominikański klasztor w Kijowie, przygotowując w ten sposób fundament misji ewangelizacyjnych, i prowadził duszpasterstwo kupców, Iwo Odrowąż mierzył się z kolejnymi trudnościami. Śmierć Leszka Białego znacząco naruszyła podstawy dotychczasowej polityki kościelnej i państwowej, której współtwórcą był biskup. Wspierał on wdowę po księciu krakowskim Grzymisławę, która sprawowała władzę w imieniu swego półtorarocznego syna Bolesława. O jego dzielnicę walczyli jego kuzyni, a po rozstrzygnięciu tych walk wdowa po Leszku otrzymała na otarcie łez księstwo sandomierskie. Jednak zanim sprawy te ostatecznie się ułożyły, Iwo znalazł się w niepewnym położeniu politycznym. Usunął się więc, wyruszając do Rzymu. W Viterbo został uroczyście powitany przez swojego przyjaciela Hugolina z Ostii, który wówczas nosił już tytuł papieski i imię Grzegorza IX. Iwo wyruszył potem do Rzymu, a podczas drogi powrotnej nagle zapadł na bliżej nieokreśloną chorobę, być może febrę, i umarł w pobliżu Modeny 21 sierpnia 1229 roku.

Po jego ciało udali się cztery lata później brat Marcin z Sandomierza, w zakonie znany bardziej jako Polak, i kilku braci z klasztoru Świętej Trójcy. Pochowano go w chórze krakowskiego konwentu jako jego fundatora i dobroczyńcę zakonu. W XV wieku kardynał Zbigniew Oleśnicki rozpoczął starania o beatyfikację Iwona i zarządził zbieranie świadectw o cudach wydarzających się za przyczyną zmarłego oraz ekshumację ciała. Działania te były dobrze uzasadnione: „Ujemnych rysów charakteru – prócz szczególnej troskliwości o współrodowców – źródła o nim nie zachowały” – pisze Roman Grodecki, autor hasła o biskupie w Polskim słowniku biograficznym. Jak widać, Iwo zmarł w tak mocnej opinii świętości, że nie zdołali jej nadszarpnąć nawet historycy.

Pomimo utraty protektora Jacek nie zaprzestał działalności. W 1232 roku opuścił stolicę Rusi, udając się na kolejną misję. Rok później – o czym już była mowa – z Kijowa zostali wygnani wszyscy katolicy, w tym także dominikanie ze swoim przeorem bratem Marcinem na czele. Kiedy to się działo, święty był już w pełni zaangażowany w misje w Prusach.

Środkowoeuropejska krucjata

Ewangelizację na tych terenach zaczęli oficjalnie w 1206 roku cystersi. Prawo do głoszenia dawała im bulla Innocentego III, w której papież wzywał polski episkopat do udzielenia wsparcia misji podjętej przez opata z Łekna. Zapewne około roku 1212 na terenie misyjnym, w Zantyrze, powstał pierwszy regularny klasztor tego zakonu, którego opatem został Chrystian, następnie wyświęcony na biskupa Prus w 1215 lub 1216 roku. W 1216 roku prawdopodobnie już cała zachodnia Pomezania była schrystianizowana.

Jednak nadal „szczepy pruskie ziały barbarzyńską dzikością względem Królestwa Polskiego przez potajemne i niespodziewane najazdy i pożogi oraz uprowadzanie w wieczystą niewolę ludzi obojga płci”, jak przekazuje Długosz. W 1226 roku Prusowie zniszczyli cysterski klasztor w Oliwie, być może był to efekt rozgrywek politycznych między piastowskim książętami, z których jeden nie wahał się sprzymierzyć z poganami przeciw współbratu w Chrystusie. Sojusze jednak mają to do siebie, że lubią się odwracać. W pierwszej połowie lat dwudziestych XIII wieku polscy książęta, w tym Świętopełk, udawali się dwukrotnie na krucjatę przeciw pogańskim plemionom na tym terenie, by ponownie wyruszyć do walki z nimi w połowie lat trzydziestych. Z jednej strony było to dyplomatyczne wywinięcie się od konieczności udziału w krucjatach do Ziemi Świętej, skoro „własnych” pohańców miało się bliżej, z drugiej – dobrze przemyślane działanie służące zapewnieniu bezpieczeństwa wschodnim i północnym granicom księstw sąsiadujących z Prusami i Jaćwięgami, nie licząc Litwinów. Krucjaty te niewiele jednak dały, podobnie jak zorganizowana przez polskie rody stróża graniczna. Włączyli się w nią także Odrowążowie, część z nich zresztą zginęła podczas walk. Wtedy Konrad Mazowiecki osadził na ziemi chełmińskiej zakon Pruskich Rycerzy Chrystusowych (braci dobrzyńskich), jednak i oni nie byli wystarczającą siłą do powstrzymania ataków.

Miejsce po zdziesiątkowanych i zrujnowanych w 1226 roku cystersach mieli zająć dominikanie, czemu miał służyć ich nowo ufundowany klasztor w Gdańsku. Jacek założył go, po czym opuścił na cztery lata. W tym czasie na wystarczająco już skomplikowanej planszy gry strategicznej o ziemie na północ od polskich księstw pojawił się nowy gracz i to na tyle ekspansywny, że wkrótce ją zdominował. Mowa o sprowadzonym na te tereny Zakonie Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, czyli Krzyżakach.

Krzyżacy

Zgromadzenie powstało w drugiej połowie XII wieku jako całkowicie pokojowy zakon szpitalniczy, podległy joannitom. Kiedy Jerozolimę podbił Saladyn, Krzyżacy założyli szpital w Akce, jedynym pozostałym łacinnikom przyczółku w Ziemi Świętej. Podczas krucjaty cesarza niemieckiego Henryka VI stali się hybrydą: oprócz reguły joannitów przyjęli tę templariuszy i przeobrazili się w zakon rycersko-szpitalniczy. Na początku XIII wieku, widząc, że nadzieje na odzyskanie Jerozolimy z rąk muzułmanów są mniej niż marne, zaczęli szukać dla siebie miejsca w Europie Środkowej i Północnej. Niezbyt chętnie widziani na terenie Niemiec, krótko zagrzali miejsce na Węgrzech. Zostali stamtąd wygnani w wyniku konfliktu z królem, który zorientował się, że zakon chce na jego ziemiach stworzyć państwo w państwie. Ruszyli więc na północ i w 1226 roku Konrad Mazowiecki wezwał ich do rozpoczęcia krucjaty przeciw poganom za północnymi granicami jego księstwa. Dał im w lenno ziemię chełmińską, które to nadanie w 1230 roku potwierdził specjalną bullą Grzegorz IX. Osiedlili się na ofiarowanej im ziemi i rozpoczęli – w wersji oficjalnej – ewangelizację Prus, a w tej mniej oficjalnej, za to prawdziwszej, budowę swojego „imperium”.

Za ten zwrot w polityce zakonu odpowiedzialny był jeden z najwybitniejszych jego mistrzów, Hermann von Salza, sprawujący swój urząd w latach 1209/1210–1239; to z nim zapewne kontaktował się św. Jacek podczas działalności w Prusach. Dominikanin jest wymieniony z imienia na liście sygnatariuszy w dokumencie z 1233 roku potwierdzającym współpracę polskiej prowincji z zakonem rycerskim. Krzyżacy ufundowali dominikanom klasztor w Chełmnie i w Elblągu, kaznodzieje będą mieli dom także w trzecim z pierwszych założonych przez mnichów-rycerzy mieście – Toruniu (bracia przybyli tam w 1263 roku). Dopóki Odrowąż był na północy, relacje pomiędzy dominikanami i Krzyżakami były więcej niż poprawne. Tu rodzi się żywa chęć, by przypisać ten stan rzeczy wyłącznie osobowości świętego, ale byłoby to zbyt jaskrawe mijanie się z prawdą – sytuacja była bardziej złożona.

Jak pisze Sławomir Zonenberg, Krzyżacy „potrzebowali dominikanów do chrystianizacji podbitych pogańskich Prusów oraz prowadzenia działalności pastoralnej wśród licznych osadników miast i wsi (przybywających do Prus w ogromnej większości z terenów niemieckojęzycznych), a także do głoszenia pomocy militarnej (krucjat) głównie w krajach Rzeszy”.

Tu warto na marginesie wskazać na pewien detal dotyczący bezpośrednio świętego. Jeśli informację podaną przez Zonenberga zestawimy z tym, że pierwszy klasztor Jacek założył w Karyntii, a także że w Krakowie, Gdańsku i Kijowie pracował głównie dla ludzi posługujących się językiem niemieckim, to uzasadniony jest wniosek, iż mówił płynnie w tym języku, zapewne dialektem dolnosaksońskim z okolic Lubeki.

Widzimy, że posługa Jacka i jego braci na tym terenie mieściła się świetnie w metodologii zalecanej przez Humberta z Romains: kazania i spowiednictwo. Specyfika grupy społecznej, dla której przede wszystkim pracowali dominikanie na terenach przyszłego państwa krzyżackiego, potwierdzałaby hipotezę, że głównym zapleczem powołań w tamtym okresie były środowiska osadników, a więc głównie niemieckojęzyczne, oraz pozostali mieszkańcy miast. Późniejsze katalogi braci i przełożonych z tego terenu wykazują, że najważniejszą rolę w tamtejszych wspólnotach odgrywali bracia wywodzący się ze średniego i drobnego mieszczaństwa. Ponadto w dominikańskich klasztorach miały swoje ołtarze bractwa cechowe, w Gdańsku także dwie znaczne ławy kupieckie. Bracia opuszczali granice miast, udając się na misje, towarzysząc wojskom krzyżackim jako kapelani oraz aby zarządzać posiadanymi w dzierżawie wioskami. To dawało im kontakt z ludnością wiejską, a więc w większości rdzenną – i być może spośród niej też pochodzili niektórzy nowicjusze, szczególnie bracia konwersi. Mimo to klasztory ciążyły ku Polsce, zapewne z tego względu, że pierwsi kaznodzieje, którzy formowali następne pokolenia, z niej się wywodzili.

Inna była także mentalność tamtej epoki. Ludzie określali swoją tożsamość przez przynależność nie tyle do takiego czy innego narodu lub języka, ile do konkretnego stanu i grupy społecznej. Dla Jacka i jemu współczesnych najbardziej czytelną kategorią był ród, jej najsilniejszym konkurentem – przynależność zakonna oparta na postrzeganiu chwili profesji jako momentu śmierci dla świata i narodzin dla Chrystusa. W przypadku gmin miejskich tym, co stanowiło oś tożsamości, były miasto i cech. Tym samym to, że owieczki dominikanów w większości posługiwały się językiem niemieckim, jeszcze nie definiowało do końca ich sympatii religijnych ani politycznych. Ważniejsze było, kto zapewni miastom większe poszanowanie ich praw i ustroju, niż to, jakim językiem posługuje się dany władca. Wyraźnie będzie to widać w XV wieku, kiedy miasta pruskie w ramach obrony swoich praw będą współtworzyć Związek Pruski, który przeciwstawi się Krzyżakom i wejdzie w sojusz z Polską.

Status relacji: to skomplikowane

Wróćmy jednak do relacji dominikańsko-krzyżackich. Wspólnoty te współpracowały ze sobą, dopóki nie okazało się, że dominikańska autonomia wobec biskupów danego miejsca i władz świeckich (czy w tym przypadku świeckich konsekrowanych) zaczyna mnichom-rycerzom zawadzać. Dominikanie nie podlegali ich sądom, do tego psy Pańskie, gdy to było potrzebne, potrafiły pokazać zęby w obronie swojego stanu posiadania i przywilejów, a że były dobrze wykształcone, także w zakresie prawa, to istniało duże ryzyko dotkliwego pogryzienia. Poza tym powstające na terenie przyszłego państwa krzyżackiego klasztory kaznodziejów należały do prowincji polskiej, więc naturalnie powodowały ciążenie podległych sobie terenów ku księstwom polskim. Na domiar złego dominikanie mieli objąć także urzędy biskupie w diecezjach wyznaczonych na terenie Prus, jak nakazał to papież Grzegorz IX. Wymienione powody sprawiły, że Krzyżacy, skoro już musieli korzystać z pomocy mendykantów, zdecydowali się sięgnąć po wsparcie franciszkańskie. W XIII wieku tamtejsze tereny podlegały prowincji Saksonii tego zakonu, a więc niemieckiej, poza tym franciszkanie nie obstawali zbyt zdecydowanie przy swoim stanie posiadania.

Zakon rycerski zaczął swoją działalność na ziemi chełmińskiej od konfliktu z biskupem Chełmna Chrystianem. Odpowiadał on za misje cysterskie i współpracował z założonym przez Konrada Mazowieckiego zakonem rycerskim braci dobrzyńskich. Spór toczył się o koncepcję misji i władzę na ewangelizowanych terenach. Cysters chciał stworzyć tam państwo biskupie na wzór państwa biskupa ryskiego w Inflantach, Krzyżacy chcieli rozwinąć własne struktury. Rzym zajął stanowisko wyczekujące, gdyż bez względu na to, kto byłby namiestnikiem, miało to być państwo formalnie stanowiące lenno papieskie. Zwyciężyła wizja krzyżacka, gdyż biskup w 1233 roku trafił na pięć lat do niewoli pruskiej. Krzyżacy ponoć starali się go z tej niewoli wydobyć, ale najwyraźniej niezbyt gorliwie. Z tego samego roku pochodzi wspomniany wyżej dokument o współpracy podpisany przez mnichów rycerzy i braci kaznodziejów – ci pierwsi szukali kogoś, kto zastąpi cysterskiego biskupa w głoszeniu i ewangelizacji, a nie będzie z nimi konkurował.

W tych samych latach w stolicy tej diecezji powstał dominikański klasztor, a 13 stycznia 1239 roku został zatwierdzony konwent w Elblągu (uznany przez władze krzyżackie dopiero w roku 1246). W potwierdzającym jego powstanie dokumencie papieskim czytamy, iż zakonnicy curam habeant animarum neophitorum et aliorum ut ipsos verbo doceant et exemplo