Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wieniawa połączył w swoim życiu rzeczy skrajnie różne. Był lekarzem i żołnierzem podczas wielkiej wojny 1914–1918, a potem podczas wojny polsko-bolszewickiej. Był adiutantem i przyjacielem marszałka Józefa Piłsudskiego, towarzyszem zabaw i bohaterem wierszy największych ówczesnych poetów – Tuwima, Słonimskiego, Wierzyńskiego (esej poświęcił mu sam Gilbert Keith Chesterton). Był ambasadorem w Rzymie i przez cztery dni, we wrześniu 1939 roku, prezydentem Rzeczypospolitej. Ale najbardziej przylgnął doń tytuł, który i on sam chyba najwięcej ukochał: Pierwszy Ułan II Rzeczypospolitej.
Książka poprawiona i uzupełniona w stosunku do poprzedniego wydania.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 13 min
Lektor: Krzysztof Baranowski
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Opracowanie indeksu: Tadeusz Nowakowski
Korekta: Dobrosława Pańkowska
Ilustracja na obwolucie © Marek Szyszko
Źródła zdjęć i ilustracji: Narodowe Archiwum Cyfrowe oraz archiwa Autora i Wydawnictwa Iskry
ISBN 978-83-244-0425-4
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2015
Copyright © by Mariusz Urbanek
Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, aby ustalić autorstwo i skontaktować się z autorami wszystkich zdjęć zamieszczonych w książce. W odosobnionych przypadkach okazało się to niemożliwe. Dlatego właścicieli praw do zdjęć, z którymi nie zostały podpisane umowy, prosimy o pilny kontakt z sekretariatem wydawnictwa.
Wydawnictwo Iskry
al. Wyzwolenia 18
00-570 Warszawa
tel./fax 22 827 94 15
www.iskry.com.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Beacie
„Długo błądził i włóczył się po życiu, nie mogąc ani przystać do solidnego lekarskiego fachu, ani dość na serio wziąć swego malowania, ująwszy po raz pierwszy w swe ręce muzealną, ale prawdziwą, nową polską beliniacką szablę – poczuł nagle, że on właśnie, on przede wszystkim jest urodzonym ułanem polskim, że całe dotąd jego życie było błądzeniem do tego przedtem nieosiągalnego, a tak nagle odkrytego przeznaczenia, że wszystkie jego zalety i – co równie ważne – wady są to te właśnie, których trzeba, by być ułanem polskim, by z pieśnią czy żartem na ustach, manierką i dziewczyną w myśli, szablą przy boku wieść owo życie zbratane ze śmiercią, życie, w którym od czasu księcia Józefa i szwoleżerów spod Somo-Sierry zakochała się dusza polska” – pisał o Bolesławie Wieniawie-Długoszowskim Jan Lechoń.
Wieniawa połączył w swoim życiu rzeczy skrajnie różne. Był lekarzem i żołnierzem podczas wielkiej wojny 1914–1918, a potem podczas wojny polsko-bolszewickiej. Był adiutantem i przyjacielem marszałka Józefa Piłsudskiego, towarzyszem zabaw i bohaterem wierszy największych ówczesnych poetów – Tuwima, Słonimskiego, Wierzyńskiego (esej poświęcił mu sam Gilbert Keith Chesterton). Był ambasadorem w Rzymie i przez cztery dni, we wrześniu 1939 roku, prezydentem Rzeczypospolitej. Ale najbardziej przylgnął doń tytuł, który i on sam chyba najwięcej ukochał: Pierwszy Ułan II Rzeczypospolitej.
Pozostała po nim legenda beniaminka Warszawy, malowniczego bywalca knajpek i kabaretów, arbitra elegancji i wdzięku, niestrudzonego uwodziciela i pojedynkowicza. Pozostał słynny bon mot: „Skończyły się żarty, zaczynają się schody”, zachowała nieprawdziwa historia o wjechaniu konno wprost na parkiety „Adrii”, przetrwało wiele anegdot, które nigdy nie powiedzą o człowieku całej prawdy, ale bez których prawda też nie będzie mogła być pełna.
Przetrwała też czarna legenda dostarczyciela pikantnych dykteryjek Piłsudskiemu i niepoważnego dowódcy operetkowego pułku szwoleżerów, przydatnego najwyżej podczas parad i do oprawy świąt państwowych. I z trudem przebijająca się prawda o człowieku najwyższego honoru i największego zaufania. O oficerze, którego marszałek Piłsudski mógł wysłać do rządu Francji z propozycją prewencyjnego uderzenia na Niemcy, by zawczasu zlikwidować zagrożenie, jakie przeczuwał w osobie Hitlera. Misja, która nie miała prawa wyjść na jaw, mogła zostać powierzona tylko komuś absolutnie zaufanemu. Na pewno nie mógł być tym kimś pijak i awanturnik, którego chcieli widzieć w Wieniawie przeciwnicy Marszałka.
Kiedy we wrześniu 1939 roku został prezydentem Rzeczypospolitej, niewielu potrafiło zrozumieć dlaczego. Wolna Polska właśnie przestała istnieć, Naczelny Wódz uciekł z kraju, rząd i prezydent Ignacy Mościcki zostali internowani w Rumunii, a z planowanym pierwotnie kandydatem na prezydenta Władysławem Raczkiewiczem nie było kontaktu. Ale państwo, nawet pokonane i podzielone już między Niemców i Rosjan, nie mogło zostać bez swoich reprezentantów wobec świata. Ktoś musiał zostać prezydentem... a po odnalezieniu Raczkiewicza natychmiast ustąpić, rezygnując z otrzymanej władzy. To musiał być ktoś, kto nie ulegnie pokusie, by ją zachować... Kto? Wieniawa.
„Warto by odełgać legendę o Wieniawie – bawidamku i fanfaronie w stylu gaskońskim – pisał Antoni Słonimski – legendę, która utrwaliła się, fałszywie przekazując nam tę malowniczą i tragiczną postać dwudziestolecia międzywojennego”. Był nie tylko przyjacielem największych polskich twórców pierwszej połowy XX wieku, sam też pisał. Niewiele, ale próbki, które przetrwały, dowodzą, że talent literacki wcale nie był najmniejszym wśród wszystkich, które posiadał. Tłumaczenia wierszy Baudelaire'a pióra Wieniawy ukazują się do dziś między przekładami Wisławy Szymborskiej i Czesława Miłosza.
Obejmując stanowisko ambasadora w Rzymie, Bolesław Długoszowski powiedział dziennikarzom:
– Ludzie szanowani są dla swoich zalet i cnót, a lubiani tylko dzięki wadom. Ja podobno w Warszawie bardzo byłem lubiany. Obawiam się jednak, że wy tutaj będziecie mnie szanowali.
Dzięki swoim wadom Wieniawa stał się pupilem i enfant terrible stolicy. Te najbardziej kolorowe i fotogeniczne utrwaliły peerelowskie filmy: Lata dwudzieste, lata trzydzieste, Miłość ci wszystko wybaczy, Nikodem Dyzma... O tę część legendy można być spokojnym. Ale dramatyczna prawda zawsze przebija się trudniej...
Dziś trzeba napisać, że warto odełgać także tę czarną legendę towarzyszącą Wieniawie. Zalety, za które ludzie są szanowani, jego doprowadziły w 1942 roku do samobójczej śmierci. Znów nie było Polski, dla której poszedł do Legionów w 1914 roku, a on sam został w Ameryce skazany przez nieludzki kaprys historii na bezczynność. Nie chciał tak żyć.
I nie doczekał momentu, kiedy można było zacząć go szanować.
„Z nosem, jakiego by się nie powstydził Cyrano de Bergerac, z gęstą szopą włosów na głowie, wesoły, dowcipny, wiecznie uśmiechnięty, zabijaka i kompan, kawalarz jakich mało (...) poszukiwany jako niezastąpiony towarzysz zabaw. Butnie i godnie reprezentował wobec obcych tę swoją polskość, Polacy cenili go za złote serce”.
Xawery Glinka
Gdyby w 1900 roku, kiedy dziewiętnastoletni Bolek Długoszowski składał w Nowym Sączu maturę, armia nie była wyłącznie austro-węgierska i cesarsko-królewska, pewnie nie pomyślałby nawet o medycznych seminariach i karierze lekarskiej.
Ojciec, też Bolesław, inżynier, którego staraniem powstało w Galicji sporo szlaków kolejowych, powtarzał synom, że jest dopiero drugim w rodzinie, po sławnym Janie Długoszu, inteligentem. Ale w zimowe wieczory nie o pracy opowiadał dzieciom. Wspominał miesiące spędzone w 1863 roku w powstańczych oddziałach. Mówił, jak będąc wówczas dziewiętnastoletnim młodzieńcem, przymuszony szantażem przyszłej żony, mającej wtedy zaledwie czternaście lat, ruszył w słynnym oddziale Dionizego Czachowskiego na bój. Nie mógł uczynić inaczej, gdy patriotycznie usposobiona panna oświadczyła, że nigdy nie odda ręki człowiekowi, który by uchylił się od walki o ojczyznę. Ojcowskie opowieści przywoływały dni partyzantki w Kieleckiem, pierwszą bitwę pod Osiekiem opodal Sandomierza, rozpaczliwą obronę w stodole podpalonej przez rozwścieczonych Rosjan, gdy dopiero straceńczy atak na bagnety uratował powstańców od pewnej śmierci. Matka i siostry, Teosia i Zosia, dawno już spały, gdy chłopcy, Kazik i młodszy o rok Bolek, słuchali z rozdziawionymi buziami o tym, jak ojciec wraz z kolegami ze zwiadu maszerowali kilka kilometrów po śniegu tyłem, znacząc fałszywy trop, by oszukać Moskali.
Gdy mało było gawęd ojcowskich, przymuszany przez dzieci rozpoczynał swe opowieści pan Daszkiewicz, krzepki, z górą osiemdziesięcioletni starzec, wywodzący ponoć swój ród od białoruskich kniaziów Korybutów-Daszkiewiczów, przyjaciel i rządca w ojcowskim majątku. A miał co opowiadać. O udziale w powstaniu listopadowym, potem walkach pod generałem Bemem w 1848 roku i znów w powstaniu w styczniu 1863, za co już ostatecznie został przez Rosjan wyzuty z majątku. W dobrach Długoszowskich doglądał żniw i orki, gdy ojciec wybierał się regulować kolejną rzekę, a w wolnych chwilach szkolił paroletnich chłopców w kawaleryjskiej jeździe konnej.
W snutych wieczorami opowieściach trwała legenda świetności odebranej ojczyzny, pamięć o bohaterskiej przeszłości przodków, którzy ginęli za Polskę, gdy przyszedł ich czas, choć już nawet nie mogli pamiętać jej wolnej. O wolność walczył pod rozkazami Napoleona dziad Aleksander. Dziad Wincenty Długoszowski bił się w 3. Pułku Ułanów w powstaniu listopadowym, awansując po bitwie grochowskiej na rotmistrza. W ułańskim uniformie z żółtym rabatem spoglądał na wnuka z portretu, który wisiał na poczesnym miejscu w gabinecie ojca, poruszając chłopięcą wyobraźnię. Tym, jak po szarży pod Ostrołęką uniósł cało głowę mimo jedenastu ran poniesionych od cięć szabli i pchnięć kozackich spis. I tym, że skazany na dziesięć lat karnych rot gdzieś na Kaukazie, uciekł po paru latach i przez Turcję i Rumunię wrócił na rodzinne Podkarpacie, by tam w folwarku „na Muroniu” dokonać żywota.
„Sam folwark «na Muroniu» stał już wtedy pustką” – wspominał po latach Bolesław Wieniawa-Długoszowski. „My jednak odwiedzaliśmy go często i chętnie dla spotkań z widmem, dla bezsłownych rozmów z duchem, znanym nam z opowiadań, z papierów rodzinnych i z portretu w mundurze ułańskim”.
Także stryj Ignacy, choć ksiądz, a nawet infułat pilzneński, patriarcha rodu jeszcze za pamięci Bolka, gdy wybuchło powstanie krakowskie 1846 roku, nie namyślając się długo ruszył do walki. Sąd we Lwowie skazał go za to na śmierć, ale ostatecznie ułaskawiony stryj wykpił się rocznym pobytem w spielbergskiej twierdzy.
Ojciec Wieniawy – Bolesław Wieniawa-Długoszowski
Matka Wieniawy – Józefa ze Struszkiewiczów Długoszowska
Awanturniczą żyłkę odziedziczył Bolek także po kądzieli. Prababka, hrabianka Lany, z pochodzenia Węgierka, wbrew zakazom opiekunów i odpaliwszy rajonego jej madziarskiego kandydata, pozwoliła, by ukochany wykradł ją i potajemnie poślubił w Czerwonym Klasztorze nad Dunajcem, niedaleko Czorsztyna. Jej mąż nie żył już, gdy urodził się Bolek, za to prababkę chłopiec zapamiętał doskonale. Krótko przystrzyżone siwe włosy, fajka, a czasem i cygaro w ustach, twardą ręką dyrygowała służbą, parobkami i kilkusetmorgowymi włościami. Czterokonnym zaprzęgiem powoziła jak najlepszy woźnica, a i w siodle niczym było dla niej przekłusować jednego dnia szesnaście kilometrów tam i szesnaście z powrotem, by załatwić coś w powiatowym Brzesku.
Raz na tydzień, zwykle w niedzielę, Długoszowscy jeździli całą rodziną do odległej o kilkanaście kilometrów Lipnicy Wielkiej, gdzie mieszkał ojciec chrzestny Bolka, stryjeczny dziad Florentyn, wielki dziwak i kpiarz.
„Nam, dzieciom – wspominał po latach Bolek – imponował początkowo tubalnym głosem, kałduniastym brzuchem, a najbardziej fajką, z którą się nigdy nie rozstawał, lecz z czasem spoufaliliśmy się z nim bardzo, gdyż wybryki nasze tolerował zawsze, często nawet sam, ku utrapieniu naszej matki, psikusy rozmaite nam podszeptywał”.
Mając już siedemdziesiąt lat, dziad Florentyn postanowił ożenić się z dziewczyną o pół wieku młodszą. Na perswazje rodziny i samego księdza infułata, cóż za dziesięć lat on, osiemdziesięcioletni starzec, pocznie z trzydziestoletnią kobietą, odparł:
– Znajdę z tej sytuacji wyjście. Rozwiodę się i ożenię znowu z dwudziestolatką.
Dziadek Florentyn zawsze specjalnie hołubił chrześniaka. Brał z sobą na polowania, by czternastoletniemu wyrostkowi, który zdążył ubić już niejedną kuropatwę i niejednego zająca, dać sposobność postrzelania także do grubszej zwierzyny. Kiedyś zostawił Bolka na polanie i kazał czekać na rogacza.
„Prześliczna była ta polana i prześliczny dokoła niej wysokopienny bór, przewalający się stokami wzgórz, porozrywany stromymi i głębokimi wąwozami, purpurową o jesiennej porze buczyną z rzadka poprzerastały – wspominał Długoszowski – i rogacz, co istotnie wyszedł na mnie, poprzedzony jękliwą szczekaniną ogarów, był tak piękny i tak płynnymi skokami przelatywał ponad gęstwą krzewów na polanie, że ogarnięty jakimś niewytłumaczalnym roztkliwieniem, nie mogłem zdobyć się na strzał. Po prostu odjąłem od oka złożoną już do strzału flintę i przepuściłem go obok siebie”.
Dziad Florentyn z wściekłości omal zabiłby wtedy chrześniaka. Długo kazał się przebłagiwać, ale kiedy nazajutrz Bolek naprawił mazgajstwo i celnym strzałem położył jelenia, dziadek poczęstował wnuka pierwszym w życiu kieliszkiem jarzębiaku. Wypili pod doskonałą, uwędzoną w dymie jałowcowym kiełbasę.
– Tę kiełbasę musisz, kochanie, zakropić wódką – tłumaczył dziadek chrześniakowi – bo inaczej ona pomyśli, że ją pies zjadł.
Takie bywały wakacyjne przyjemności lat spędzonych w rodzinnej Bobowej, w drewnianym parterowym dworku krytym gontami, tak samo banalnym jak dwory w sąsiedniej Szalowej, w Stróżach, w Berdychowie. Ten bobowski dom, różniący się od innych tylko podjazdem wspartym na czterech kamiennych kolumnach, zwany był jednak przez okolicznych wieśniaków zamkiem. Pewnie dla legendy, wedle której właśnie z tego miejsca, z prawdziwego zamku, dawno leżącego już w gruzach, rycerz Gryf powiódł na bitwę grunwaldzką własną chorągiew, by oddać ją pod komendę Jagiełły.
„Z okien górnego piętra tego domostwa – pisał generał już wtedy Wieniawa-Długoszowski pół wieku później w Nowym Jorku, we wspomnieniu O kraju dzieciństwa i młodości – widać było garbatymi pagórkami obwarowaną dolinę, gdzie srebrnobłękitna wstęga rzeki splata się mostami z białą wstęgą pylnego gościńca niby dwie kolorowe wstążki w warkoczu wiejskiej dziewczyny. Gościniec wiódł z Nowego Sącza do Tarnowa i dalej na północ do Wisły, rzeka zaś Biała nie głębokie, lecz bystre i szumne swe wody toczyła do Dunajca. Spoza grzbietów pobliskich wzgórz wyzierały wyższe góry, ciągnące się koło Nowego i Starego Sącza, za nimi kulisowo konturowały się Pieniny (Piękninami przezwał je pewien poeta), a za pasem Pienin zamykały horyzont, w dni pogodne doskonale widoczne, zawadiackie szczyty Tatr”.
W bobowskim dworze w wakacyjne miesiące Bolek aranżował dla sąsiadów z okolicy wieczory, w czasie których młodzi Długoszowscy deklamowali polskie wiersze i występowali w reżyserowanych przez siebie przedstawieniach. „Miał wspaniałą pamięć, raz przeczytany tekst momentalnie sobie przyswajał” – wspominał Bolka starszy brat. I to, że urządzał zbiorowe czytanie Trylogii Henryka Sienkiewicza.
„To on – to jest ten człowiek, który mej młodości dał wrażenia najgłębsze, najżywsze, niezapomniane” – tak Wieniawa pisał o Sienkiewiczu już w wolnej Polsce. „On, z którego książkami nie rozstawałem się przez całe lata – kochałem wskrzeszonych przez niego w moje życie żołnierzyków i junaków osławionych – zazdrościłem im na jawie, a towarzyszyłem w snach, w nieskończenie długim cyklu przygód, wyjawiałem Kmicicowi w porę zdradę Janusza Radziwiłła, odbijałem dlań Bogusławowi Oleńkę, jeździłem z panem Zagłobą za Jarholik po Helenę Kurcewiczównę, ratowałem od męczeńskiej śmierci Longina Podbipiętę. Przez niego brałem w gimnazjum dwóje z niemieckiego i z greki, przez niego przesiedziałem tyle razy w niedzielę w karcerze za czytanie tych rycerskich opowieści podczas nauki, ale dzięki niemu – przede wszystkim dzięki niemu – nie utonąłem w szarzyźnie i miałkości uczuciowej, nie uwierzyłem, że najpiękniejszym czynem patriotycznym jest podwojenie dochodów, a jedynie mądrymi radami są wskazania w tak popularnych u nas przysłowiach jak te, które uczą, że «pokorne cielę dwie krowy ssie» (a ćpały nas wtedy trzy świnie), że «czasem i diabłu trzeba zapalić świeczkę». I w to rozgrzeszające wszystkie podłości i wszystkie słabości «trudno mój kochany, cóż robić – życie to jest życie»”.
Miesiące wakacji mijały co roku niesprawiedliwie szybko i każdej jesieni trzeba było wracać do szkół do Lwowa, gdzie rodzice przezornie zatrzymali mieszkanie. Rok mijał wolniej na pracowitym wkuwaniu łaciny, greki i algebry w lwowskich gimnazjach. „Z tym wszystkim wyznać muszę – pisał później Wieniawa – że z czasów gimnazjalnych raczej przykre wyniosłem wspomnienia, bo z c.k. (cesarsko-królewskimi) belframi nie bardzo byłem w zgodzie wskutek ich bezwzględnej nietolerancji dla moich zamiłowań sportowych, a mojej awersji do misteriów gramatyki greckiej, co przy moim nieokiełznanym od kołyski temperamencie doprowadzało między nami do licznych starć i nieporozumień, w których rezultacie wylewano mnie sromotnie ze wszystkich po kolei lwowskich gimnazjów”.
Dwór Długoszowskich w majątku Bobowa
– Wiecie chłopcze – mówił wiele lat potem już do pułkownika Wieniawy-Długoszowskiego Józef Piłsudski – wypytywałem o was generała Krzemińskiego, który z nas wszystkich zna was najdawniej.
Bolek przyjaźnił się z Jankiem Krzemińskim od pierwszej klasy gimnazjum.
– Nalegałem nań – ciągnął Marszałek – by mi szczerze powiedział, czyście kiedykolwiek nie zrobili jakiegoś świństwa. I wie pan, co odpowiedział generał? „Panie Marszałku, głupstw na pewno bez liku, ale świństwa nigdy żadnego”.
Oblany na maturze we Lwowie („spalony” jak wtedy mówiono), musiał Bolek po dokument dojrzałości wyprawić się bliżej domu, bo do Nowego Sącza. Ale po drodze między Lwowem a wieńczącym szkolne boje Nowym Sączem był jeszcze Chyrów ze swym gimnazjum jezuitów, surowym, ale na wysokim poziomie. Dla Bolka poziom za wysoki nie był na pewno, za to posępne miny nieznających się na żartach zakonników musiały być nieznośne, bo z Chyrowa uciekł. Wreszcie w 1900 roku złożył chwalebnie egzamin dojrzałości. Wyedukowany wbrew wszystkiemu jednak starannie w gimnazjalnych rygorach, dzięki którym wtłoczono w oporną głowę więcej wiedzy, niż chciała przyjąć, choć zapewne mniej, niż przyjąć mogła, z rozbudzonym opowieściami ojca i dziadków, a także lekturą Sienkiewicza poczuciem polskości, musiał zdecydować, co dalej. Mógł zostać, jak wielu młodych Polaków, cesarsko-królewskim urzędnikiem, ale nie chciał. Mógł stać się, co było popularne wśród okolicznej młodzieży, ułanem w kwaterującym w Tarnowie 2. Pułku Ułanów im. Hrabiego Starhemberga. Ani myślał.
„Trzeba było Piłsudskiego, żeby Wieniawa został żołnierzem – pisał Józef Beck, współtowarzysz w Legionach, przyjaciel, a na koniec minister spraw zagranicznych i zwierzchnik w dyplomacji – i Beliny, żeby mógł być ułanem (...). W nauce swej wybrał też Wieniawa drogę najmniej zbliżającą go do maszyny państwowej monarchii habsburskiej”.
Wybrał studia medyczne w najmilej zawsze wspominanym Lwowie. Pięć lat spędzonych w murach Uniwersytetu Lwowskiego (imię Jana Kazimierza uczelnia otrzymała dopiero w wolnej Polsce) przeszło nie wiadomo kiedy na ciągłych pośpiesznych wędrówkach między zakładami medycznymi i klinikami przy ulicach Łyczakowskiej i Piekarskiej za dnia a słynną lwowską kawiarnią pana Sznajdra wieczorami i nocami. Nauka przychodziła Długoszowskiemu łatwo, toteż w wyznaczonych terminach celująco zdawał kolejne egzaminacyjne rygory, by wiosną 1906 roku otrzymać z rąk rektora, a omalże i teścia, profesora Augusta Balastisa dyplom doktora wszechnauk medycznych.
„Ukończył medycynę we Lwowie, a jakże, doktorskim tytułem podpisywał się na urzędowych aktach, i ukończył ją tak, że przepowiadano mu na tej drodze jak najlepszą przyszłość” – wspominał Beck. „Pierwsza zasadnicza cecha Wieniawy: «przebierny» był bardzo w tym, co miał robić, ale wszystko, co robił, robił bardzo porządnie”.
Ale przecież zły to student, pisał Wieniawa, który uniwersyteckie lata marnuje wyłącznie na studiowanie. Bolesław Długoszowski złym studentem nie był. Równie wiele czasu, co w klinikach, spędzał w kawiarni Sznajdra, przepełnionej nastrojami przybyszewszczyzny i bohemą Lwowa, miasta większego i więcej wówczas znaczącego niż Kraków.
„W gronie literatów młody student medycyny, krawat mickiewiczowski, włosy blond ułożone w liryczne pukle – wspominał sam siebie z tamtego czasu – dyskusja na nieśmiertelny temat miłości i śmierci prowadzona z entuzjazmem tak smętnym i wnioskami tak beznadziejnymi, że Tadeusz Miciński, poeta równie wielki jak niezrozumiały, filozof i mistyk, wychodząc ze mną, gdyż tym młodzieńcem byłem ja, nad ranem z kawiarni, bierze odeń słowo honoru, iż w ciągu roku nie odbierze sobie życia”.
[...]