Broniewski. Miłość, wódka, polityka - Mariusz Urbanek - ebook + audiobook + książka

Broniewski. Miłość, wódka, polityka audiobook

Mariusz Urbanek

4,5

Opis

Pierwsza kompletna, oparta na materiałach źródłowych biografia Władysława Broniewskiego, ukazująca jego skomplikowane losy, fascynacje i rozczarowania polityczne, nieprzejednaną postawę polskiego patrioty, mimo pozorów uległości wobec władzy i nacisków politycznych. Wiele przytoczonych wierszy ukazuje, jak bardzo twórczość poety osadzona była w świecie osobistych doznań, przeżyć i przemyśleń, a nie była wynikiem koniunkturalnych rozgrywek.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 7 min

Lektor: Dominik Mironiuk

Oceny
4,5 (11 ocen)
6
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgorzata-jask

Oceń książkę

Dobrze, ciekawie napisana historia człowieka, który w PRL był flagowym poetą komunizmu. Biografia nie odpowiada na wszystkie pytania, które się cisną. Poeta zabrał do grobu tajemnicę swoich wyborów. Trochę brak nakreślenia epoki, czy też życia kulturalnego wczesnego PRL
00
Ksurg

Oceń książkę

Dobrze napisana biografia.
00



Spis treści

Bo to tak, jakbym orłowi polskiemu urwał głowę…

Nie miał żadnej ambicji ubiegania się o czwórki…

Omal kamieniami za nami nie ciskano…

Idiotyczne życie! Ciągle kokoty, wódka, karty i nuda…

Mam już cywilne ubranie, miło mi w nim chodzić…

Wiem jedno: chcę być z Tobą…

Siedzę z Janem w trzynastej celi na Ratuszu, pośrodku miasta…

Zgnieść gadzinę nacjonalistyczną!

Okropna smutność i dodupizm.

…bo ja cię kocham

A druga bomba – w grób smoleński!

Czas dom budować, czas wracać…

Maria umiera dwukrotnie…

Uskrzydleni jego obecnością, ze skurczem w krtani…

Ważniejsza od Tuwimowej i Gałczyńskiej…

Słowo o Stalinie

Córka-bzdurka…

Poeta i psychołotrzy

Człowiek w przepoconej koszuli, w skarpetkach ciężkich od zmęczenia…

Nawet ze śmiercią prowadzę czystą grę…

Sprawy, które nie ulegają przeterminowaniu: wojna, miłość, polityka, alkohol…

Kalendarium Władysława Broniewskiego

Władek, ojciec, poeta…

Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: Do­bro­sła­wa Pan­kow­ska

Na ob­wo­lu­cie wy­ko­rzy­sta­no zdję­cie Wła­dy­sła­wa Bro­niew­skie­go na Ba­ra­niej Gó­rze z roku 1955 au­tor­stwa H. Her­ma­no­wi­cza

Ebook nie zawiera zdjęć zamieszczonych w wydaniu papierowym książki.

Co­py­ri­ght © by Ma­riusz Urba­nek, War­sza­wa 2011

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Iskry, War­sza­wa 2011

ISBN 978-83-244-0184-0

Wy­daw­nic­two Iskry

ul. Smol­na 11

00-375 War­sza­wa

tel/faks: (22) 827-94-15

e-mail: [email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Bo to tak, jakbym orłowi polskiemu urwał głowę…

Ta aneg­do­ta ma wie­le wer­sji. Ci sami są tyl­ko za każ­dym ra­zem bo­ha­te­ro­wie. So­wiec­ki na­miest­nik Bo­le­sław Bie­rut i po­eta Wła­dy­sław Bro­niew­ski. Agent NKWD, osa­dzo­ny na sta­no­wi­sku pre­zy­den­ta w po­wo­jen­nej Pol­sce, i były le­gio­ni­sta Pił­sud­skie­go, au­tor po­ema­tu Sło­wo o Sta­li­nie, któ­re­go ta­lent za­przę­gnię­to w służ­bę ko­mu­ni­zmu.

Ta sama jest też za każ­dym ra­zem proś­ba, z jaką Bie­rut zwra­ca się do Bro­niew­skie­go.

– To­wa­rzy­szu Wła­dy­sła­wie, naj­wyż­szy czas, że­by­ście na­pi­sa­li nowy hymn Pol­ski.

To miał być hymn le­piej pa­su­ją­cy do pań­stwa ro­bot­ni­ków i chło­pów niż osiem­na­sto­wiecz­na pieśń od­wo­łu­ją­ca się do fran­cu­skie­go ce­sa­rza, het­ma­nów z cza­sów szla­chec­kiej Pol­ski i sza­bel sta­wia­nych prze­ciw ob­cej prze­mo­cy. Te­raz prze­cież przy­szłość wy­ku­wa­ło się sier­pem i mło­tem.

– Na­pi­sze­cie go wy, nasz wiel­ki pro­le­ta­riac­ki po­eta – prze­ko­ny­wał Bie­rut.

An­drzej Braun wspo­mi­nał, że było to pod­czas jed­ne­go z przy­jęć, na ja­kie Bie­rut za­pra­szał do Bel­we­de­ru pi­sa­rzy. Miał po­wie­dzieć, że ma już dość Ma­zur­ka Dą­brow­skie­go. Pora na nowy hymn. Bro­niew­ski przy­cho­dził na te przy­ję­cia prze­waż­nie już pi­ja­ny, ale kie­dy pod­su­nię­to mu po­mysł na­pi­sa­nia no­we­go hym­nu, od­mó­wił. Wy­buch­nął:

– Orła bez ko­ro­ny jesz­cze mogę znieść, ale no­we­go hym­nu nig­dy.

Trze­cia żona Bro­niew­skie­go, Wan­da, nie sły­sza­ła tej roz­mo­wy.

Sta­ła kil­ka kro­ków da­lej. „Wi­dzia­łam tyl­ko, jak mąż bar­dzo zmie­nił się na twa­rzy. Od­mó­wił” – wspo­mi­na­ła.

Ma­rek Hła­sko, przez kil­ka mie­się­cy se­kre­tarz Wła­dy­sła­wa Bro­niew­skie­go, na­pi­sał, że po­eta po­słał Bie­ru­ta do wszyst­kich dia­błów. „Po czym na­pi­sał wiersz, że kła­nia się re­wo­lu­cji ra­dziec­kiej po pol­sku, czap­ką do zie­mi”. Jak zwy­kle w aneg­do­tach nie wszyst­ko jest praw­dą. Wiersz Po­kłon Re­wo­lu­cji Paź­dzier­ni­ko­wej po­wstał kil­ka lat przed roz­mo­wą z Bie­ru­tem. We­dług jesz­cze in­nej wer­sji Bro­niew­ski miał wrę­czyć Bie­ru­to­wi kart­kę z na­gry­zmo­lo­nym nie­rów­nym pi­smem zda­niem: Jesz­cze Pol­ska nie zgi­nę­ła…

Ma­ria Dą­brow­ska też za­pa­mię­ta­ła przy­ję­cie w Bel­we­de­rze. Od­by­ło się z oka­zji zjaz­du Związ­ku Li­te­ra­tów Pol­skich w czerw­cu 1954 roku. Za­no­to­wa­ła je w Dzien­ni­kach po­nad rok póź­niej, 23 lip­ca 1955.

Sie­dzia­ła przy sto­le z Bie­ru­tem, gdy na salę wszedł pi­ja­ny Bro­niew­ski. Za­ta­czał się dłuż­szą chwi­lę, a po­tem za­czął krzy­czeć tak, że mu­sie­li usły­szeć go wszy­scy.

– Wy chce­cie, to­wa­rzysz Bo­le­sław, że­bym ja na­pi­sał nowy tekst do hym­nu na­ro­do­we­go. Ja to po­tra­fię. Ja je­den! Ale ja hym­nu na­ro­do­we­go nie będę zmie­niał. Nie będę, bo nie mogę! Bo nie chcę!

A po chwi­li, jesz­cze raz, ci­szej:

– Bo to tak, jak­bym or­ło­wi pol­skie­mu urwał gło­wę.

Być może tyl­ko inny po­eta mógł zro­zu­mieć ogrom po­ku­sy, przed któ­rą sta­nął Bro­niew­ski. Sta­ni­sław Gro­cho­wiak na­pi­sał, że był­by to prze­cież laur naj­wyż­szy, o ja­kim po­eta mógł ma­rzyć. Ar­gu­men­tów, by przy­jąć ofer­tę, też nie bra­ko­wa­ło. Wie­rzył prze­cież w siłę swe­go po­etyc­kie­go ta­len­tu. Wie­rzył w so­cja­lizm i nie byli w sta­nie tego zmie­nić lu­dzie, któ­rzy rzą­dzi­li Pol­ską.

A jed­nak od­mó­wił, i to sta­now­czo, jak za­pa­mię­ta­li świad­ko­wie. Po­tem się upił. I dłu­go nie trzeź­wiał.

„Było coś z do­sto­jewsz­czy­zny w gro­żą­cym skan­da­lu z po­wo­du pi­jań­stwa Bro­niew­skie­go” – no­to­wa­ła w paź­dzier­ni­ku 1954 roku śro­do­wi­sko­we re­ak­cje na in­cy­dent w Bel­we­de­rze to­wa­rzysz­ka ży­cia Dą­brow­skiej, Anna Ko­wal­ska.

I było w tym coś z sa­mo­bój­czej de­spe­ra­cji czło­wie­ka, któ­ry świa­do­mie wy­da­je na sie­bie wy­rok.

Nie miał żadnej ambicji ubiegania się o czwórki…

Był przy­wią­za­ny do swo­ich szla­chec­kich ko­rze­ni. Mó­wił o nich przy róż­nych oka­zjach, chwa­lił się przod­ka­mi, do­cho­dził po­kre­wień­stwa. Wik­to­ro­wi We­in­trau­bo­wi, hi­sto­ry­ko­wi li­te­ra­tu­ry, z wy­raź­ną sa­tys­fak­cją opo­wia­dał, że do­szu­kał się pa­ran­te­li z Wi­tol­dem Grab­kow­skim, mi­ni­strem spra­wie­dli­wo­ści w rzą­dzie Fe­li­cja­na Sła­wo­ja Skład­kow­skie­go. Wy­py­ty­wał (We­in­traub zaj­mo­wał się li­te­ra­tu­rą re­ne­san­su i ba­ro­ku) o Mar­ci­na Bro­niew­skie­go, szes­na­sto­wiecz­ne­go po­sła, aria­ni­na i pu­bli­cy­stę, któ­ry spie­rał się z sa­mym Pio­trem Skar­gą. „Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że ów aria­nin, a więc w owo­cze­snych ka­te­go­riach skraj­ny le­wi­co­wiec i po­le­mi­sta świet­nie wła­da­ją­cy pió­rem, nada­wał­by się na jego an­te­na­ta jak ulał” – wspo­mi­nał We­in­traub.

Po­cho­dził z ro­dzi­ny urzęd­ni­czej. Dzia­dek ze stro­ny mat­ki, An­to­ni Lu­bo­widz­ki, był no­ta­riu­szem w płoc­kim są­dzie, oj­ciec, tak­że An­to­ni, pra­co­wał w ban­ku. Obaj zmar­li szyb­ko. Oj­ciec w roku 1902, gdy uro­dzo­ny 17 grud­nia 1897 roku Wła­dek („wszy­scy się ucie­szy­li, że na­resz­cie sy­nek” – wspo­mi­nał) miał nie­speł­na pięć lat, dzia­dek w 1907. Mat­ka, Zo­fia z Lu­bo­widz­kich Bro­niew­ska, nie wy­szła po­wtór­nie za mąż. Ra­zem z Ja­dwi­gą Lu­bo­widz­ką (z domu Ostrow­ską), dru­gą żoną An­to­nie­go, za­ję­ły się wy­cho­wy­wa­niem ma­łe­go Wład­ka i jego dwóch star­szych sióstr: Ja­ni­ny i Zo­fii. Mat­ka pro­wa­dzi­ła stan­cję dla uczen­nic, bab­ka da­wa­ła lek­cje gry na for­te­pia­nie.

Zmu­sza­ła do gra­nia tak­że wnu­ka. „Chłop­czyk był wszech­stron­nie zdol­ny – wspo­mi­nał sam sie­bie. – Prze­po­wia­da­no mu, że bę­dzie ma­la­rzem, no bo ry­so­wał jako tako, że ak­to­rem, bo de­kla­mo­wał ład­nie ślicz­ne wier­sze pani Ko­nop­nic­kiej, a ko­niec tym prze­po­wied­niom po­ło­ży­ła bab­ka, bo chłop­czyk miał słuch”.

Sa­dza­ła przy kla­wia­tu­rze i mó­wi­ła: „Wła­dziu, graj”. Grał: gamy, ha­no­ny i inne nud­ne ćwi­cze­nia. „Pierw­sze dwa ty­go­dnie ja­koś to zno­si­łem, wbrew mo­jej krnąbr­nej na­tu­rze – opo­wia­dał po la­tach. – Po­tem za­czą­łem ucie­kać pod for­te­pian…”. Ale stam­tąd bab­ka wy­cią­ga­ła nie­sfor­ne­go wnu­ka za nogę, więc za­czął kryć się w chasz­czach naj­bar­dziej od­le­głych za­kąt­ków ogro­du, gdzie nikt go już zna­leźć nie mógł. W koń­cu bab­ka od­stą­pi­ła od żmud­nych pal­có­wek i sama za­czę­ła grać wnu­ko­wi ma­zur­ki. „Je­den wlazł mi do ser­ca jak drza­zga i do­tąd tej drza­zgi nie mogę wy­jąć” – mó­wił. Wte­dy po­sta­no­wił, że też bę­dzie grał.

Za­pa­mię­ta­ny z dzie­ciń­stwa dom i lek­cje bab­ki Bro­niew­ski przy­wo­łał w 1943 roku w Je­ro­zo­li­mie, pi­sząc no­stal­gicz­ny Ma­zu­rek Cho­pi­na.

A bab­ka mi to gra­ła

na sta­rym for­te­pia­nie

w po­ko­ju, gdzie fo­to­gra­fia

dwóch bra­ci roz­strze­la­nych.

Bra­cia w czar­nych cza­ma­rach

leżą w płoc­kim ogro­dzie,

a bab­ka nie­daw­no zmar­ła

nie­spo­dzie­wa­nie, gdzieś w dro­dze…

Owi dwaj bra­cia to Wa­le­rian i Ro­mu­ald Lu­bo­widz­cy; obaj zgi­nę­li w po­wsta­niu stycz­nio­wym, ko­lej­nym, któ­re mia­ło przy­nieść Pol­sce, wy­kre­ślo­nej pod ko­niec XVIII wie­ku z mapy Eu­ro­py, wol­ność. Wa­le­rian po­legł, do­wo­dząc po­wstań­czym od­dzia­łem, Ro­mu­al­da roz­strze­la­no, gdy tra­fił do ro­syj­skiej nie­wo­li.

Cho­pi­now­ski ma­zu­rek to­wa­rzy­szył Bro­niew­skie­mu przez całe ży­cie. Za­sta­na­wiał się, jak za­pi­sać go sło­wa­mi. Znał tek­sty Kor­ne­la Ujej­skie­go („Jego do­tąd ni ma, a du­szycz­ka roi”), ale to była nie­do­bra szko­ła, uwa­żał. „I z tego złe­go punk­tu wi­dze­nia za­czę­ła się moja po­ezja. Całe ży­cie my­śla­łem, jak do­ro­bić sło­wa do ma­zur­ka h-moll” – mó­wił.

Pod ko­niec ży­cia za­czął dyk­to­wać żo­nie wspo­mnie­nia. Zdą­żył opo­wie­dzieć o bab­ce Ja­dwi­dze, o słu­żą­cej Jó­ze­fie, któ­ra była wła­ści­wie człon­kiem ro­dzi­ny, i o są­siad­ce, pani Tań­skiej, któ­ra czę­sto­wa­ła kil­ku­let­nie­go Wła­dzia kon­fi­tu­ra­mi i se­ple­niąc, re­cy­to­wa­ła mu wier­sze. A kie­dyś za­bra­ła do lasu.

– Wła­dziu, sły­sys, jak te dze­wa su­mią? – za­py­ta­ła. „Usły­sza­łem na całe ży­cie” – po­wie­dział pół wie­ku póź­niej.

Wspo­mi­nał ro­dzin­ny dom. Par­te­ro­wy, z fa­cjat­ka­mi, z ogro­dem scho­dzą­cym trze­ma ta­ra­sa­mi ku Wi­śle, wiel­kim sta­rym dę­bem i krze­wem mig­da­łow­ca (wte­dy jesz­cze w Pol­sce rzad­kość). Przy­po­mi­nał mo­ment prze­pro­wadz­ki, gdy trze­ba było sprze­dać dom dziad­ka. Prze­nie­śli się wte­dy całą ro­dzi­ną na płoc­ki Sta­ry Ry­nek, w dużo skrom­niej­sze wa­run­ki.

Mó­wił nie­skład­nie, po­pa­da­jąc w dy­gre­sje, wra­ca­jąc po kil­ka razy do tych sa­mych ob­ra­zów: „Dyk­tu­ję te rze­czy 8 li­sto­pa­da 1960 tro­chę pod­mi­no­wa­ny al­ko­ho­lem, a to mnie nie­po­koi, po­nie­waż za­mie­rza­łem pi­sać o naj­więk­szej mi­ło­ści mo­je­go ży­cia”. Tam­te­go dnia wspo­mi­nał mat­kę. Pio­sen­ki, któ­re mu śpie­wa­ła, za­pach wody ko­loń­skiej (nie uży­wa­ła per­fum), spo­sób, w jaki po­da­wa­ła rękę do po­ca­ło­wa­nia. I wy­jazd mat­ki do Cie­cho­cin­ka, któ­ry kil­ku­let­ni chło­piec bar­dzo prze­żył, bo my­ślał, że to roz­sta­nie na za­wsze.

Któ­re­goś dnia Zo­fia Bro­niew­ska po­wie­dzia­ła sy­no­wi: – Rób, co ro­bisz. „Zda­nie za­czerp­nię­te praw­do­po­dob­nie ze Spen­ce­ra” – wspo­mi­nał. „No i zda­je się, że speł­ni­łem przy­ka­za­nie Mat­ki, co­kol­wiek ro­bi­łem w moim ży­ciu, sta­ra­łem się ro­bić do­kład­nie, so­lid­nie, su­mien­nie”.

Ma­ria Obe­rfel­dów­na, cór­ka zna­ne­go w Płoc­ku ad­wo­ka­ta i sio­stra Jan­ka, z któ­rym Bro­niew­ski uciek­nie parę lat póź­niej do Le­gio­nów, za­pa­mię­ta­ła ma­łe­go Wład­ka jesz­cze z cza­sów przed­szkol­nych, z tzw. fre­blów­ki pani Wą­so­wicz, a po­tem tak­że ze szko­ły. Wszę­dzie go było wi­dać, brał udział w każ­dej za­ba­wie, bar­dzo udat­nie na­śla­do­wał pia­nie ko­gu­ta, i „tłukł jak na­le­ża­ło młod­sze dziew­czy­ny” – na­pi­sa­ła. Na­zy­wa­no go Ko­gu­tem.

Sam po la­tach opo­wia­dał, jak w wie­ku je­de­na­stu lat za­ko­chał się naj­pierw w cór­ce swe­go na­uczy­cie­la, a po­tem w jego młod­szej sio­strze, „w ogó­le dłu­żej niż kil­ka mie­się­cy nie po­tra­fił in­te­re­so­wać się jed­nym obiek­tem”. Bar­dzo dużo czy­tał („do­bre książ­ki wy­pi­jał hau­stem”) i do­szło do tego, że w domu pró­bo­wa­no mu wręcz ogra­ni­czać lek­tu­rę.

Cho­dził do wy­wal­czo­ne­go dzię­ki re­wo­lu­cji 1905 roku Gim­na­zjum Pol­skiej Ma­cie­rzy Szkol­nej, zwa­ne­go w Płoc­ku Ja­giel­lon­ką albo po pro­stu Gim­na­zjum Pol­skim (w od­róż­nie­niu od Gim­na­zjum Gu­ber­nial­ne­go, w któ­rym ję­zy­kiem wy­kła­do­wym był ro­syj­ski). Tam za­czął ukła­dać pierw­sze wier­szy­ki, krą­żą­ce po­tem wśród uczniów. Obe­rfel­dów­na, przy­szła pi­sar­ka i tłu­macz­ka, za­pa­mię­ta­ła frag­men­ty sty­li­zo­wa­nej na chłop­ską gwa­rę Opo­wie­ści dziad­ko­wej o tym, co się w szko­le dzia­ło, w któ­rej Bro­niew­ski opi­sy­wał kon­flikt uczniów z jed­ną ze star­szych na­uczy­cie­lek.

Ma­jom tera tam labe,

A to wszyć­ko bez babe,

Jak za­cze­na im po­msto­wać,

Psie­kr­wieć, tu­pać, cho­le­ro­wać,

Po­śli so­bie do domu,

Dyr. sie do­stał w opre­sje,

Zwo­łał Rade na se­sje…

„W tych pierw­szych wy­czy­nach wier­szo­wa­nych zde­cy­do­wa­nie pa­tro­no­wał mu Boy-Że­leń­ski i jego Słów­ka” – wspo­mi­na­ła Ma­ria Obe­rfel­dów­na. Być może mia­ła na my­śli wier­szy­ki ta­kie, jak ten wpi­sa­ny do pa­mięt­ni­ka jed­ne­mu z ko­le­gów, naj­wy­raź­niej za­ko­cha­ne­mu w uczen­ni­cy ze szko­ły żeń­skiej.

Pa­nie­necz­ka z Dzia­łów­ki

Ma sta­ni­czek do­syć wcię­ty,

Ład­ną bu­zię, zgrab­ną nóż­kę,

Sło­wem – waż­ne do­ku­men­ty.

Gdy ci głów­ką kiw­nąć ra­czy,

To już za­szczyt jest nie­ma­ły.

Dla niej – dla niej, mój Ka­rol­ku,

Cho­dzisz jak sko­ło­wa­cia­ły.

Sam Bro­niew­ski był nie­co gor­sze­go zda­nia na te­mat swo­ich mło­dzień­czych wier­szy. Wię­cej w nich było Ko­nop­nic­kiej niż jego sa­me­go, twier­dził.

– Pi­sy­wa­łem też do sie­bie sa­me­go li­sty od wy­ima­gi­no­wa­nej dziew­czy­ny i wrzu­ca­łem do skrzyn­ki… – opo­wia­dał po la­tach. – Po­tem po­ka­zy­wa­łem je ko­le­gom, żeby za­zdro­ści­li mi po­wo­dze­nia.

Płoc­kie Gim­na­zjum Pol­skie było przy­sta­nią dla na­uczy­cie­li, któ­rzy na­ra­zi­li się wła­dzom oświa­to­wym. Jed­nym z ta­kich nie­po­kor­nych był po­lo­ni­sta Wła­dy­sław Gac­ki. Za­nim tra­fił do Płoc­ka, za­li­czył na­wet ro­syj­ski areszt. Po la­tach wspo­mi­nał pło­wo­wło­se­go, nie­sfor­ne­go chłop­ca, któ­ry zaj­mo­wał za­wsze miej­sce w ostat­nim rzę­dzie ła­wek, bo tam naj­ła­twiej było ukryć przed na­uczy­cie­lem fi­gle i ka­wa­ły ro­bio­ne ko­le­gom. „Nie przej­mo­wał się lek­cja­mi. Za­py­ta­ny, umiał od­po­wie­dzieć. Nie miał żad­nej am­bi­cji ubie­ga­nia się o czwór­ki” – opi­sy­wał by­łe­go ucznia. Nie szu­kał bliż­sze­go kon­tak­tu z na­uczy­cie­lem, jak ro­bi­li to jego ko­le­dzy, ale kie­dy Gac­ki wszedł w kon­flikt z płoc­ki­mi kon­ser­wa­ty­sta­mi, to wła­śnie Bro­niew­ski sta­nął po stro­nie wy­cho­waw­cy. „At­mos­fe­ra szko­ły da­wa­ła mi wie­le, stam­tąd na­bra­łem sił na całe ży­cie” – wspo­mi­nał po la­tach.

W 1912 roku na kil­ka mie­się­cy zmie­nił szko­łę w Płoc­ku na Gim­na­zjum Ko­nop­czyń­skie­go w War­sza­wie, gdzie wy­je­chał z mat­ką. Tam po­znał go Jan Le­choń. Za­pa­mię­tał „fa­ce­ta”, któ­ry sy­pał po­wie­dze­nia­mi „ni w pięć, ni w dzie­sięć”, a pod­czas pauz po­pi­sy­wał się tań­cze­niem ko­za­ka; ra­czej „przy­głup­ko­wa­te­go bła­zna” niż ko­goś szcze­gól­nie po­waż­ne­go.

Bro­niew­ski po­ja­wił się w szko­le kil­ka ty­go­dni po roz­po­czę­ciu roku szkol­ne­go. Mu­siał uzu­peł­nić róż­ni­ce w pro­gra­mach gim­na­zjum płoc­kie­go i war­szaw­skie­go, co nie za­wsze wy­cho­dzi­ło mu do­brze. Pod­czas lek­cji fran­cu­skie­go nie po­tra­fił pra­wi­dło­wo od­po­wie­dzieć na za­da­ne py­ta­nie, i w koń­cu naj­pierw nie­zdar­ną fran­cusz­czy­zną, a po­tem po pol­sku wy­du­kał, że tego ję­zy­ka do­tąd się nie uczył i dla­te­go jest „za­co­fa­ny”. Ni­cze­go wię­cej gro­ma­dzie wy­rost­ków nie było trze­ba. „Wśród wy­cia czter­dzie­stu bę­cwa­łów, któ­re­mu z nie­któ­rych ła­wek to­wa­rzy­szy­ło ogłu­sza­ją­ce trza­ska­nie w pul­pi­ty […] Bro­niew­ski zo­stał od­tąd nie­odwo­łal­nie i na za­wsze «za­co­fa­nym»” – wspo­mi­nał Le­choń. „Na za­wsze” czy­li do cza­su, gdy po kil­ku mie­sią­cach rów­nie nie­spo­dzie­wa­nie, jak się po­ja­wił, znik­nął ze szko­ły imie­nia Ko­nop­czyń­skie­go.

Na lata gim­na­zjal­ne Bro­niew­skie­go przy­pa­dły po­cząt­ki pol­skie­go har­cer­stwa, wte­dy jesz­cze na­zy­wa­ne­go skau­tin­giem. W Gim­na­zjum Pol­skim dru­ży­nę or­ga­ni­zo­wał Bro­niew­ski. Le­onard Życ­ki, któ­ry cho­dził do in­nej szko­ły, za­pa­mię­tał go ze wspól­nej wy­pra­wy skau­tów z róż­nych gim­na­zjów.

Wie­czo­rem, w wy­peł­nio­nej sło­mą sto­do­le, w któ­rej za­trzy­ma­li się na noc­leg, za­czę­ła się za­ba­wa. Życ­ki za­uwa­żył pu­co­ło­wa­te­go blon­dyn­ka, któ­ry wy­róż­niał się zna­jo­mo­ścią we­so­łych pio­se­nek, we­rwą i nie­złym gło­sem. Spy­tał, kto to.

– Wła­dek Bro­niew­ski. Cho­dzi do Pierw­szej Budy – usły­szał.

Za­czę­li wi­dy­wać się czę­ściej. Życ­ki za­pa­mię­tał at­mos­fe­rę domu Bro­niew­skie­go. Por­tre­ty przod­ków, któ­rzy gi­nę­li w po­wsta­niach, sta­re me­ble, bo­ga­to za­opa­trzo­ną bi­blio­te­kę, do­brze na­stro­jo­ny for­te­pian. Sta­ry dąb koło domu i pe­łen ja­bło­ni i gru­szy ogród, z któ­re­go roz­ta­czał się nie­zrów­na­ny wi­dok na Wi­słę. Oraz do­mo­wy „frau­cy­mer”, któ­ry do­ku­czał bied­ne­mu Wład­ko­wi, że nie dość przy­kła­da się do na­uki.

W tym domu od­by­wa­ły się spo­tka­nia, pod­czas któ­rych czy­ta­no pa­trio­tycz­ne utwo­ry Mic­kie­wi­cza, Sło­wac­kie­go, Nor­wi­da, Wy­spiań­skie­go i Że­rom­skie­go, a po­tem roz­ma­wia­no o zbli­ża­ją­cej się woj­nie i ko­niecz­no­ści przy­go­to­wa­nia się do niej przez mło­dych. A cza­sem czy­ta­ło się hu­mo­re­ski Kor­ne­la Ma­ku­szyń­skie­go. „Brac­two za­ry­ki­wa­ło się przy słu­cha­niu” – wspo­mi­nał Życ­ki.

Kie­dyś po­wie­dział Bro­niew­skie­mu, że gło­sy o „wiel­kiej woj­nie” są co­raz słab­sze i pew­nie nic z niej nie bę­dzie.

– Chy­ba nie chciał­byś, by­śmy za­po­mnie­li, kim je­ste­śmy, i za­mie­ni­li się w Ro­sjan, Niem­ców czy Au­stria­ków – usły­szał. – Mu­si­my być go­to­wi do wal­ki o nie­pod­le­głą Pol­skę, a oka­zja wy­da­rzy się wkrót­ce.

Bro­niew­ski był jed­nym z uczniów, któ­rzy zor­ga­ni­zo­wa­li w Płoc­ku sek­cję Związ­ku Strze­lec­kie­go. Pa­ra­mi­li­tar­na or­ga­ni­za­cja mia­ła przy­go­to­wać mło­dzież do po­wsta­nia, strzel­cy po­ta­jem­nie szko­li­li się w musz­trze i tak­ty­ce (w za­bo­rze au­striac­kim zwią­zek dzia­łał le­gal­nie, w pru­skim i ro­syj­skim nie). Bro­niew­ski tak wspo­mi­nał ten czas w wier­szu Mo­dli­twa.

Dru­ży­nia­cy, siód­mo­kla­si­ści,

kon­spi­ra­cja (już było się w ko­zie),

śpie­wa­li­śmy uro­czy­ście

o po­wstań­czej kuli,

o po­wstań­czym po­wro­zie.

To było przed tam­tą woj­ną,

pięt­na­ście lat – to nie­wie­le.

A śpie­wać nie było wol­no:

grób po­wstań­ców, a śpie­wał „Strze­lec”.

Po szó­stej kla­sie gim­na­zjum (na świa­dec­twie same do­sta­tecz­ne, tyl­ko z re­li­gii – do­bry) sie­dem­na­sto­let­ni już pra­wie Wła­dek wy­na­jął po­kój na mie­ście. Ofi­cjal­nie po to, żeby le­piej skon­cen­tro­wać się na na­uce, nie­ofi­cjal­nie pew­nie dla­te­go, żeby za­de­mon­stro­wać swo­ją pra­wie do­ro­słość. Na ścia­nie po­wie­sił spo­rych roz­mia­rów pla­kat z wy­ka­li­gra­fo­wa­nym na­pi­sem: „ C z a s   t o   p i e n i ą d z   –   g o ś c i e!”  i chęt­niej przyj­mo­wał tych, któ­rzy nie zaj­mo­wa­li mu zbyt wie­le cza­su.

Na dłuż­sze roz­mo­wy i spa­ce­ry uma­wiał się na skwe­rze „za Tu­mem”. „Usta­la­li­śmy losy świa­ta na naj­bliż­sze sto lat” – wspo­mi­nał Życ­ki. To tam Bro­niew­ski czy­tał mu swo­je pierw­sze wier­sze („Już zbli­ża się chwi­la, wol­no­ści za­ra­nie, / gdy Pol­ska zbu­dzo­na do boju po­wsta­nie…”) i to tam la­tem 1914 roku zdra­dził Życ­kie­mu, że po wa­ka­cjach za­mie­rza za­cząć wy­da­wać w szko­le pi­smo. Ma już na­wet ty­tuł: „Mło­dzi idą”.

W cza­sie tych wa­ka­cji wy­bu­chła woj­na, póź­niej na­zwa­na wiel­ką, a jesz­cze póź­niej pierw­szą woj­ną świa­to­wą.

Omal kamieniami za nami nie ciskano…

Przez pierw­sze mie­sią­ce po wy­bu­chu woj­ny Płock kil­ka­krot­nie prze­cho­dził z rąk do rąk. Gdy z mia­sta wy­co­fy­wa­li się Ro­sja­nie, wkra­cza­li Niem­cy. Kie­dy ustę­po­wa­li Niem­cy, wra­ca­li na daw­ne po­zy­cje Ro­sja­nie. Miesz­kań­cy pró­bo­wa­li żyć nor­mal­nie, ale nie za­wsze było to moż­li­we. Ostrzał ar­ty­le­ryj­ski uszko­dził wie­żę ci­śnień i młyn, bu­dy­nek Gim­na­zjum Pol­skie­go zo­stał za­mie­nio­ny na szpi­tal, przez kil­ka mie­się­cy trwał stan nie­pew­no­ści, co da­lej. Do­pie­ro w po­ło­wie stycz­nia 1915 roku Płock na bli­sko czte­ry lata za­ję­li Niem­cy.

Ucznio­wie, zwłasz­cza tacy, jak Wła­dek Bro­niew­ski – u pro­gu mę­sko­ści, szu­ka­li dla sie­bie miej­sca. Temu słu­ży­ły ćwi­cze­nia Strzel­ca. Prze­ku­py­wa­li Ro­sjan, żeby ci uczy­li ich strze­lać, kra­dli Niem­com ka­ra­bi­ny, ćwi­czy­li się w wal­kach na ba­gne­ty, kol­por­to­wa­li pa­trio­tycz­ne pi­sem­ka, wy­da­wa­li wła­sne. Na uży­tek kon­spi­ra­cyj­nych ze­brań i szko­leń („kie­dym ka­ra­bin skra­dzio­ny / niósł skry­cie pod pe­le­ry­ną” – pi­sał w wier­szu Mo­gi­ły) Bro­niew­ski przy­jął pseu­do­nim „Or­lik”.

Zo­stał na­czel­nym re­dak­to­rem („re­dak­to­rem nie­od­po­wie­dzial­nym” – żar­to­wał po la­tach) pi­sma „Mło­dzi idą” (współ­re­dak­to­ra­mi byli m.in. Jan Ma­riań­ski, Jan Obe­rfeld i Fe­liks Cel­mer), pi­sa­ne­go ręcz­nie i po­wie­la­ne­go na hek­to­gra­fie w miesz­ka­niu ojca Obe­rfel­da.

Ma­ry­sia Obe­rfel­dów­na do­brze za­pa­mię­ta­ła Wład­ka z tam­te­go cza­su. Po­pie­la­te ubra­nie, roz­pię­ta ma­ry­nar­ka, czar­ny, fan­ta­zyj­nie za­wią­za­ny kra­wat, wszyst­ko w nie­zgo­dzie z obo­wią­zu­ją­cym uczniów gim­na­zjal­nym ka­no­nem. „Za­wsze w sta­nie «pę­dzą­cym», wpa­dał na chwi­lę, przy­no­sił wier­sze wzy­wa­ją­ce do od­lo­tu, któ­re na­tych­miast szły na warsz­tat” – wspo­mi­na­ła po la­tach. Dziew­czę­ta po­zaz­dro­ści­ły ko­le­gom „praw­dzi­wej” kon­spi­ra­cji i też po­sta­no­wi­ły za­ło­żyć pa­trio­tycz­ną ga­ze­tę o na­zwie „Ga­zet­ka”. Szyb­ko jed­nak zre­zy­gno­wa­ły, bo pi­smo oka­za­ło się dość na­iw­ne, „moc­no skar­co­ne przez upo­li­tycz­nio­nych chłop­ców (głów­nie do­ku­czył nam Bro­niew­ski)” – wspo­mi­na­ła Ma­ria Obe­rfeld-Ma­jew­ska.

Pi­smo „Mło­dzi idą” mia­ło tyl­ko dwa wy­da­nia, pierw­sze w li­sto­pa­dzie 1914 roku. Więk­szość ła­mów kil­ku­na­sto­stro­ni­co­wej ga­zet­ki wy­peł­niał pod róż­ny­mi pseu­do­ni­ma­mi (Jan Cza­ma­ra, H. Dem­bow­ski) sam Bro­niew­ski. Tak­że wier­sze, pod­pi­sy­wa­ne „Orl”, były jego au­tor­stwa.

Nam dzi­siaj dość kaj­dan i głu­chych ich brzę­ków,

dość wes­tchnień bez­czyn­nych, dość cier­pień i ję­ków,

my sil­ni dziś cia­łem i du­chem…

– de­kla­ro­wał w Już dość. Wzy­wał do wal­ki o zbu­rze­nie sta­re­go świa­ta, któ­ry ode­brał Pol­sce wol­ność. Pi­sał o świę­tym ża­rze, któ­ry za­pło­nął w ser­cach lu­dzi, i za­ra­niu wol­no­ści, gdy zbu­dzo­na do boju Pol­ska po­wsta­nie prze­ciw cie­mięż­com. O żoł­nie­rzu ście­lą­cym się po­ko­tem na nie­za­sty­głym tru­pie wro­ga, o pio­łu­nie i sza­le­ju, któ­re ma za­sa­dzić na mo­gi­le po­le­głe­go żoł­nie­rza uko­cha­na dziew­czy­na. Wię­cej było w tych wier­szach mło­dzień­czej eg­zal­ta­cji niż praw­dzi­wej sztu­ki.

Uczeń siód­mej kla­sy pi­sał też ana­li­zy po­li­tycz­ne, roz­wa­ża­jąc sto­su­nek Po­la­ków do woj­ny i za­bor­ców oraz szan­se na od­zy­ska­nie wol­no­ści. Przy­glą­dał się swo­im gim­na­zjal­nym ko­le­gom i nie mógł zro­zu­mieć, skąd bie­rze się tak wiel­ki kon­trast mię­dzy pa­trio­ty­zmem jed­nych a obo­jęt­no­ścią, a na­wet zwy­kłą „pod­ło­ścią i kre­ty­ni­zmem” in­nych. Wie­rzył jed­nak w „uśpio­ne, nie­spo­ży­te moce” ludu pol­skie­go. „Gdy się zbu­dzą, ze­rwą wszel­kie krę­pu­ją­ce wię­zy i lud sam po­dyk­tu­je so­bie wa­run­ki przy­szłe­go bytu!!!” – na­pi­sał w dru­gim nu­me­rze pi­sma. W PRL od­czy­ty­wa­no te sło­wa sie­dem­na­sto­let­nie­go gim­na­zja­li­sty jako za­po­wiedź przy­szłych ide­owych wy­bo­rów re­wo­lu­cyj­ne­go po­ety.

W kwiet­niu 1915 roku po­ja­wił się w Płoc­ku ofi­cer „od Pił­sud­skie­go”, by w imie­niu twór­cy Le­gio­nów, któ­re od kil­ku mie­się­cy biły się już o wol­ność Pol­ski, ob­jąć ko­men­dę nad od­dzia­łem strzel­ców 7 kwiet­nia 1915 roku gim­na­zja­li­ści, wśród nich Bro­niew­ski, otrzy­ma­li bia­ło-ama­ran­to­we opa­ski na ra­mię z na­pi­sem „Le­gjo­ny Pol­skie 1 pułk” oraz le­gio­no­wy ekwi­pu­nek: pled, ple­cak, ma­nier­kę i ku­bek. Już na wła­sną rękę każ­dy za­pa­ko­wał do ple­ca­ka dwie zmia­ny bie­li­zny, łój do nóg, pro­szek i szczo­tecz­kę do zę­bów, szczot­kę do bu­tów i inne dro­bia­zgi. Bro­niew­ski do­ło­żył jesz­cze no­tes i ołó­wek.

Zbiór­ka od­dzia­łu zo­sta­ła wy­zna­czo­na na pią­tą rano na­stęp­ne­go dnia („Spać nie po­szli­śmy tego wie­czo­ru” – na­pi­sał w wier­szu Bro­niew­ski) na pla­cu przed ka­te­drą. Stam­tąd gru­pa ochot­ni­ków, wśród nich dzie­siąt­ka uczniów Gim­na­zjum Pol­skie­go, mię­dzy nimi Bro­niew­ski, Fe­lek Cel­mer, Ja­nek Obe­rfeld, Ste­fan Wa­si­lew­ski, prze­szła na przy­stań, gdzie wsie­dli na sta­tek, któ­rym mie­li do­pły­nąć do punk­tu zbor­ne­go Le­gio­nów we Wło­cław­ku. Nikt jesz­cze wte­dy nie wie­dział ani jaki bę­dzie kształt no­wej Pol­ski, ani czy w ogó­le uda się od­zy­skać wol­ność choć­by na ja­kimś skraw­ku daw­nej Rze­czy­po­spo­li­tej, naj­waż­niej­sze było, żeby nie trwać w bez­czyn­no­ści, gdy inni się biją.

Nie zna­leź­li zro­zu­mie­nia u płoc­czan. W mia­stach za­bo­ru ro­syj­skie­go „awan­tu­ra” – jak po­wia­da­no – wy­wo­ła­na przez Pił­sud­skie­go na za­mó­wie­nie Au­strii i Nie­miec, nie wzbu­dzi­ła en­tu­zja­zmu. Mało kto wie­rzył w po­wo­dze­nie przed­się­wzię­cia. „By­li­śmy przez jed­nych że­gna­ni ze smut­kiem, przez dru­gich z zim­ną obo­jęt­no­ścią i iro­nią” – pi­sał Cel­mer.

Mło­dy Obe­rfeld mu­siał wręcz ucie­kać przed po­sła­nym w po­ścig za nim mi­li­cjan­tem. Do­pie­ro kie­dy za­ło­żył na ra­mię bia­ło-czer­wo­ną opa­skę z na­pi­sem Le­gio­ny Pol­skie, mi­li­cjant uznał, że nie może go za­trzy­mać. Wer­bu­nek do Le­gio­nów od­by­wał się za wie­dzą i przy­zwo­le­niem władz nie­miec­kich (le­gio­ni­ści mie­li prze­cież bić się prze­ciw Ro­sji), mimo to gim­na­zja­li­ści, któ­rzy zgło­si­li się do woj­ska, zo­sta­li usu­nię­ci ze szko­ły. Po­sta­wa Niem­ców była dwu­znacz­na. „O ile po­trzeb­ne im było mię­so ar­mat­nie, o tyle zbyt­nio nie do­wie­rza­li Po­la­kom” – wspo­mi­na­ła Ma­ria Obe­rfel­dów­na.

Do­pie­ro po paru la­tach, kie­dy sy­tu­acja po­li­tycz­na po­zwa­la­ła już mieć na­dzie­ję na zmia­ny, w „Ku­rie­rze Płoc­kim” uka­zał się ar­ty­kuł opi­su­ją­cy dzień wy­mar­szu z mia­sta: „Oto idą mło­dzi z wo­ła­niem: «Nie ścier­pią już nie­wo­li»! Idą, by ofia­rą swej męki, swej krwi przy­bli­żyć cud wol­no­ści. […] A taki chłód, nie­zro­zu­mie­nie, na­wet wśród naj­bliż­szych. Mimo woli wy­rzu­tem ci­sną się na usta wspo­mnie­nia tych chwil. Bo cze­mu, cze­mu nie dały wte­dy ser­ca mat­czy­ne bło­go­sła­wień­stwa sy­nom? Cze­mu ra­czej prze­kleń­stwo i wy­rzut były po­że­gnal­nym sło­wem oj­ców? Cze­mu, jak zło­dzie­je, prze­kra­dać się wśród ulic mu­sie­li wcze­snym ran­kiem na miej­sce zbrod­ni? Cze­mu uży­wa­no po­śred­nic­twa władz nie­miec­kich dla wy­cią­ga­nia prze­mo­cą z sze­re­gów tych, któ­rym na­le­ża­ło się uzna­nie naj­więk­sze od na­ro­du?”

Po la­tach Cel­mer wspo­mniał jed­ną z płoc­kich dam, któ­ra krę­cąc gło­wą nad bra­kiem od­po­wie­dzial­no­ści mło­dych sza­leń­ców, za­pew­nia­ła, że sama jest prze­cież naj­szczer­szą Po­lką, a jej sy­no­wie na pew­no też pój­dą słu­żyć oj­czyź­nie. „Je­śli­by nie chcie­li, to sama ich wy­ślę! Ale, da­ruj­cie pa­no­wie, po woj­nie!!” – prze­ko­ny­wa­ła.

Po woj­nie Bro­niew­ski z go­ry­czą pa­trzył, jak chle­bem, solą i kwia­ta­mi wi­ta­na jest w Płoc­ku utwo­rzo­na w 1918 roku we Fran­cji ar­mia ge­ne­ra­ła Jó­ze­fa Hal­le­ra. Wściekł się, choć pi­sał, że „to by­dło zwa­ne «płoc­ką in­te­li­gen­cją» ni mnie już zię­bi, ni pa­rzy”. Pa­trząc, jak prze­ło­żo­na płoc­kiej szko­ły dla dziew­cząt Mar­ce­li­na Ro­ści­szow­ska oraz en­dek, me­ce­nas Ste­fan Ba­liń­ski, wi­ta­ją żoł­nie­rzy Hal­le­ra, przy­po­mi­nał so­bie, jak czte­ry lata wcze­śniej że­gna­no ochot­ni­ków do Le­gio­nów Pił­sud­skie­go. Zo­sta­li przez opi­nię pu­blicz­ną wy­klę­ci. „Dra­nie! omal ka­mie­nia­mi za nami nie ci­ska­no. […] Pies ich mor­dę li­zał” – pi­sał.

Z punk­tu zbor­ne­go we Wło­cław­ku Bro­niew­ski tra­fił do szko­ły pod­ofi­cer­skiej w No­wo­ra­dom­sku, a póź­niej do 4. puł­ku pie­cho­ty. Mat­ka i sio­stra w War­sza­wie oraz bab­ka w Płoc­ku sza­la­ły z nie­po­ko­ju. Nie mia­ły pew­no­ści, czy li­sty, pacz­ka i trzy ru­ble, któ­re mu po­sła­ły, w ogó­le do nie­go do­tar­ły. Wia­do­mo­ści, któ­re spo­ra­dycz­nie do­cho­dzi­ły przez zna­jo­mych (pocz­ta po­ło­wa dzia­ła­ła kiep­sko), były nie­po­ko­ją­ce.

Już na prze­ło­mie lip­ca i sierp­nia 1915 roku Bro­niew­ski wziął udział w słyn­nej bi­twie pod Jast­ko­wem. Le­gio­ni­ści z I Bry­ga­dy i 4. puł­ku pie­cho­ty star­li się tam z wy­co­fu­ją­cy­mi się z Lu­bli­na od­dzia­ła­mi ar­mii ro­syj­skiej. Nie spo­dzie­wa­no się jed­nak ani tak do­brze uzbro­jo­nych sił nie­przy­ja­cie­la, ani tak za­cie­kłe­go, trwa­ją­ce­go czte­ry dni opo­ru. W efek­cie zgi­nę­ła pod Jast­ko­wem po­nad set­ka pol­skich żoł­nie­rzy, w tym wie­lu ko­le­gów Bro­niew­skie­go. Wy­nik był tym tra­gicz­niej­szy, że tak­że w od­dzia­łach ro­syj­skich nie bra­ko­wa­ło Po­la­ków. I po obu stro­nach fron­tu co ja­kiś czas roz­le­gał się śpiew „Jesz­cze Pol­ska nie zgi­nę­ła”.

Wie­ści, któ­re do­cho­dzi­ły z fron­tu do Płoc­ka, były ską­pe i nie­pew­ne. Ktoś wi­dział Bro­niew­skie­go ran­ne­go, ktoś inny (Ka­den-Ban­drow­ski) sły­szał, że 4. pułk wra­ca do Kró­le­stwa, do Ko­zie­nic pod Iwan­gro­dem, gdzie kosz­tem mi­lio­na ru­bli zo­sta­ną wy­bu­do­wa­ne dla nie­go ko­sza­ry. Tym­cza­sem zbli­ża­ła się zima. Bab­ka mar­twi­ła się, jak też wnuk znie­sie w oko­pach mro­zy, któ­re za­czę­ły już do­ku­czać, mat­ka po­sła­ła cie­płą ko­szu­lę. „Miej się też na ostroż­no­ści, gdyż Ro­sja­nie po­dob­no uży­wa­ją obec­nie ga­zów du­szą­cych” – pi­sa­ła.

W lip­cu 1917 roku, po od­mo­wie zło­że­nia przy­się­gi na wier­ność Au­strii i Niem­com, wraz z in­ny­mi le­gio­ni­sta­mi tra­fił do obo­zu in­ter­no­wa­nych w Szczy­pior­nie pod Ka­li­szem. Ostat­nią noc przed wy­jaz­dem spę­dził w War­sza­wie z pro­sty­tut­ką Staś­ką, któ­ra od­da­ła mu się… za le­gio­no­wy szty­let. „W ten spo­sób nie da­łem się roz­bro­ić” – wspo­mi­nał parę lat póź­niej.

Mat­ka po­sy­ła­ła mu do Szczy­pior­na pacz­ki z żyw­no­ścią oraz sta­ra­ła się za­ła­twić zwol­nie­nie. Pierw­sza proś­ba, pi­sa­na od­ręcz­nie i po pol­sku, zo­sta­ła od­rzu­co­na, więc ko­lej­ną na­pi­sa­ła już na ma­szy­nie i po nie­miec­ku. Nie była jed­nak pew­na, czy to wy­star­czy, bo nie zna­ła w War­sza­wie ni­ko­go wy­star­cza­ją­co wy­so­ko po­sta­wio­ne­go, kto mógł­by za­rę­czyć pra­wo­myśl­ność syna. „Do wszyst­kie­go trze­ba sil­nej pro­tek­cji i ple­ców” – skar­ży­ła się Wład­ko­wi. Li­czy­ła na po­par­cie Lu­do­mi­ra Gren­dy­szyń­skie­go, płoc­cza­ni­na z po­cho­dze­nia, człon­ka lo­jal­nej wo­bec Au­stria­ków Tym­cza­so­wej Rady Sta­nu. Oczy­wi­ście pod wa­run­kiem, że Gren­dy­szyń­ski w ogó­le bę­dzie chciał z nią roz­ma­wiać.

Po­sła­ła Bro­niew­skie­mu pie­nią­dze na nowe buty, ale pro­si­ła, żeby po­szu­kał ja­kichś  p o r z ą d n y c h, bo wo­jen­na in­fla­cja spo­wo­do­wa­ła, że w War­sza­wie ceny bu­tów osza­la­ły. I naj­le­piej, żeby rzu­cił pa­le­nie, bo o pa­pie­ro­sy co­raz trud­niej, a i ich cena każ­de­go dnia idzie w górę.

Spę­dził w Szczy­pior­nie pięć mie­się­cy. Był człon­kiem Rady Żoł­nier­skiej i ko­men­dan­tem blo­ku, w koń­cu jed­nak sta­ra­nia mat­ki przy­nio­sły efekt i w po­ło­wie grud­nia wy­szedł na wol­ność. Mat­ka i sio­stra były w War­sza­wie, więc naj­pierw po­je­chał do nich, ale na po­cząt­ku stycz­nia był już w Płoc­ku. Chciał zda­wać ma­tu­rę, ale po­wrót do gim­na­zjum oka­zał się nie­moż­li­wy. Dy­rek­tor gim­na­zjum, Kon­stan­ty Dą­brow­ski, po­ra­dził, żeby przy­stą­pił do eg­za­mi­nu doj­rza­ło­ści jako eks­tern, a wol­ny czas wy­ko­rzy­stał na uzu­peł­nie­nie bra­ków na kur­sach przy­go­to­waw­czych. Tyl­ko mat­ka nie­po­ko­iła się, czy płoc­kie dziew­czę­ta, za­fa­scy­no­wa­ne bo­ha­ter­ską prze­szło­ścią syna, po­zwo­lą mu się uczyć. „Głu­pie kozy my­ślą, że po­je­cha­łeś do Płoc­ka, żeby je ba­wić” – ostrze­ga­ła i na­ma­wia­ła, żeby wró­cił do War­sza­wy.

Ma­ria Obe­rfeld za­cho­wa­ła wiersz, któ­ry la­tem 1918 roku ofia­ro­wał jej Bro­niew­ski.

Kogo zło­śli­wie ska­zał los okrut­ny

z książ­ką sam na sam spę­dzić li­piec, sier­pień

po­śród ścian czte­rech, ten czę­sto jest smut­ny

i udrę­czo­ny przez sto róż­nych cier­pień

i nie­raz chciał­by na wy­spę bez­lud­ną

albo na księ­życ uciec, jed­nak trud­no

z ca­łe­go świa­ta tak na­gle dać nura:

zbyt w re­al­no­ści ugrzę­złem jak w bło­cie,

za sześć ty­go­dni ru­bi­kon – ma­tu­ra,

a więc po­boż­nie „wku­wam” w czo­ła po­cie

i rze­kłem so­bie: „alea est iac­ta”

– miast mó­zgu – cy­fry mam, daty i fak­ta.

Mimo że Bro­niew­ski istot­nie nie po­świę­cał cza­su wy­łącz­nie na­uce (za­cho­wa­ła się fo­to­gra­fia z balu ko­stiu­mo­we­go, w któ­rym uczest­ni­czył), 23 paź­dzier­ni­ka zło­żył eg­za­min ma­tu­ral­ny przed ko­mi­sją eg­za­mi­na­cyj­ną Mi­ni­ster­stwa Wy­znań Re­li­gij­nych i Oświe­ce­nia Pu­blicz­ne­go Kró­le­stwa Pol­skie­go w War­sza­wie.

Nie zdał tak im­po­nu­ją­co, jak być może ocze­ki­wa­ła tego mat­ka – z wy­jąt­kiem ce­lu­ją­cej oce­ny z re­li­gii, z po­zo­sta­łych przed­mio­tów: ję­zy­ków pol­skie­go, nie­miec­kie­go, fran­cu­skie­go i ła­ci­ny, hi­sto­rii, ma­te­ma­ty­ki i fi­zy­ki otrzy­mał noty do­sta­tecz­ne – ale wy­da­wa­ło się, że nic już nie prze­szko­dzi mu w pod­ję­ciu stu­diów.

Idiotyczne życie! Ciągle kokoty, wódka, karty i nuda…

„Śmiet­nik umy­sło­wy, drze­wo wia­do­mo­ści do­bre­go i złe­go, my­śli swo­je i cu­dze, rze­czy głu­pie i po­nie­kąd do­bre, sa­mo­ana­li­za i sa­mo­ka­ry­ka­tu­ra, mał­pie zwier­cia­dło etc.

…A przede wszyst­kim swo­bo­da ko­śla­we­go sty­lu, ko­śla­wych wier­szy, któ­re wąt­pię, czy będą po­ka­za­ne bliź­nim – ki­ne­ma­to­graf wła­snej du­szy”.

Tak w paź­dzier­ni­ku 1918 roku roz­po­czął były le­gio­ni­sta, a wte­dy już stu­dent fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim, Wła­dy­sław Bro­niew­ski, pi­sa­nie Pa­mięt­ni­ka. To je­dy­ne tak ob­szer­ne i szcze­re świa­dec­two tego, jaki na­praw­dę był i skąd wziął się jego al­ko­ho­lizm. Wy­ru­szył na woj­nę jako na­sto­la­tek. Sie­dem lat z nie­wiel­ki­mi prze­rwa­mi spę­dził w świe­cie, w któ­rym al­ko­ho­lu nig­dy nie bra­ko­wa­ło. Nie mo­gło za­brak­nąć! Po­ma­gał za­bić nudę, ośmie­lał, po­zwa­lał prze­ła­mać strach, a cza­sem prze­trwać. To­wa­rzy­szył Bro­niew­skie­mu nie­mal każ­de­go dnia.

Po­czą­tek za­pi­sków w Pa­mięt­ni­ku za­po­wia­dał moc­no eg­zal­to­wa­ny rap­tu­larz mło­dzień­ca, któ­ry po wy­rwa­niu się w 1915 roku z domu na woj­nę może wresz­cie za­jąć się tym, co ko­cha na­praw­dę: czy­ta­niem ksią­żek, pi­sa­niem wier­szy, cho­dze­niem do te­atrów. Peł­no w pa­mięt­ni­ku me­ta­fi­zycz­nych uwag na te­mat Boga, stwo­rzo­ne­go przez czło­wie­ka tyl­ko dla­te­go, by się go bać; na te­mat do­gma­ty­zmu re­li­gii upo­ka­rza­ją­cej ludz­kie my­śli; i du­szy bę­dą­cej je­dy­nie efek­tem wy­gim­na­sty­ko­wa­nia zmy­słów. Za­pi­sy­wał my­śli na te­mat czy­ta­nych wła­śnie wy­kła­dów Nor­wi­da o Ju­liu­szu Sło­wac­kim („Spo­tka­łem kil­ka­na­ście wy­ra­zów nie­zro­zu­mia­łych dla mnie – je­stem za­wsty­dzo­ny”), re­cen­zje z Don Ju­ana Ta­de­usza Rit­t­ne­ra w Te­atrze Pol­skim („Si­len­tium, bo bę­dzie re­cen­zja!”) i z po­wie­ści Zo­fii Nał­kow­skiej Hra­bia Emil („Książ­ka śmier­dzi in­te­li­gen­cją”), roz­mo­wę z Ja­nem Le­cho­niem na te­mat po­ezji Tu­wi­ma („Prze­ko­na­łem się, że Le­choń czu­je, i to nie­raz zu­peł­nie tak jak ja”), pró­by pro­za­tor­skie po wy­pra­wie do ro­bot­ni­czej dziel­ni­cy War­sza­wy („Na­gie ko­mi­ny fa­brycz­ne cza­tu­ją jak lasy szu­bie­nic i kłę­ba­mi dymu urą­ga­ją się bło­tu i nę­dzy”). Ża­ło­wał, że nie ma komu tych prób po­ka­zać, „a nie chcę dur­niom”.

No­to­wał wszyst­ko: wra­że­nie, ja­kie zro­bi­ła na nim wi­dzia­na w Ła­zien­kach pięk­na dziew­czy­na w bia­łej su­kien­ce i z bu­kie­ci­kiem nar­cy­zów („Je­dy­na myśl, któ­ra mi się upo­rczy­wie po gło­wie ko­ła­cze, to zo­ba­czyć Ją”), i „za­baw­ny flir­cik” z mło­dą ku­zyn­ką Halsz­ką Ka­moc­ką („Znów za­uwa­ży­łem w so­bie tro­chę Don Ju­ana”). Opi­sy­wał in­te­re­su­ją­cy wy­kład Ju­liu­sza Kle­ine­ra („po­do­bał mi się”) i nud­ny Mar­ce­le­go Han­del­sma­na („chcia­łem usnąć”), za­ję­cia z fran­cu­skie­go, któ­re uzmy­sło­wi­ły mu, jak dużo musi jesz­cze pra­co­wać nad ję­zy­kiem, i kosz­mar­ną biu­ro­kra­cję na uni­wer­sy­te­cie („dwie go­dzi­ny sta­łem w ogon­ku, za­nim przy­ję­to moje pa­pie­ry”).

Ku­zy­necz­kę Halsz­kę, z któ­rą spo­krew­nio­ny był przez dziad­ka Lu­bo­widz­kie­go, mu­siał uwa­żać za ład­ną albo ro­zum­ną. „Ko­bie­ta, któ­ra nie jest ład­na, po­win­na być ro­zum­na, in­a­czej jest nie­zno­śna” – pi­sał z mło­dzień­czą aro­gan­cją zdo­byw­cy. „Flir­cik” tlił się przez kil­ka na­stęp­nych lat. Spo­ty­ka­li się, ile­kroć był w War­sza­wie, prze­sia­dy­wa­li w par­kach, czy­ta­li wier­sze ska­man­dry­tów, „prze­bie­ga­li uli­ce, trzy­ma­jąc się za ręce”, wspo­mi­na­ła po la­tach Halsz­ka. Przy­stoj­ny ku­zyn wpi­sy­wał dziew­czy­nie do pa­mięt­ni­ka wier­sze z mi­ło­sny­mi wes­tchnie­nia­mi z jed­nej, a mo­ty­wem śmier­ci z dru­giej stro­ny i przy­no­sił na­rę­cza kwia­tów. „Mia­łam ich peł­ne ręce na spa­ce­rach, w par­ku, te­atrze” – wspo­mi­na­ła.

Po­szli ra­zem do Re­du­ty na Prze­chod­nia Boh­da­na Ka­ter­wy (wła­ści­wie Szcze­pa­na Je­leń­skie­go) z Ju­liu­szem Oster­wą i Ma­rią Du­lę­bian­ką w ro­lach głów­nych. Halsz­ka wzru­szo­na grą ge­nial­ne­go ak­to­ra rzu­ci­ła mu bu­kiet kwia­tów, któ­ry do­sta­ła wcze­śniej od ku­zy­na. Bała się, że może po­czuć się ura­żo­ny, ale nie. „Wła­dek uszczę­śli­wio­ny – dzię­ku­je mi” – wspo­mi­na­ła.

Czuł, że na uni­wer­sy­te­cie, w te­atrze, czy­ta­jąc i pi­sząc wier­sze, wresz­cie jest szczę­śli­wy. „Bar­dzo bym so­bie nie ży­czył wró­cić te­raz do woj­ska – znów wró­ci­ły­by te za­bój­cze, pu­ste, bez­myśl­ne dni, idio­tycz­ne i or­dy­nar­ne roz­mo­wy z idio­tycz­ny­mi ko­le­ga­mi, wstręt­na we­ge­ta­cja ko­sza­ro­wa” – na­pi­sał 23 paź­dzier­ni­ka 1918 roku. Ale już 6 li­sto­pa­da za­no­to­wał w Pa­mięt­ni­ku in­for­ma­cję brzmią­cą jak wy­rok: „Idę do woj­ska (niech szlag tra­fi) pe­łen re­zy­gna­cji wzglę­dem mo­ich tak ślicz­nie za­po­wia­da­ją­cych się stu­diów”.

Idzie nie dla­te­go, tłu­ma­czył się sam przed sobą, że im­po­nu­ją mu bo­go­oj­czyź­niac­kie fra­ze­sy o oj­czyź­nie w nie­bez­pie­czeń­stwie, ani nie dla­te­go, że ja­koś szcze­gól­nie po­cią­ga go woj­na z Ru­si­na­mi. Idzie, choć prze­cież ma dość sta­nia na bacz­ność, sa­lu­to­wa­nia i tym po­dob­nych idio­ty­zmów. Idzie, choć prze­cież za­wsze jest ry­zy­ko, że woj­sko zo­sta­nie wy­ko­rzy­sta­ne w dzia­ła­niach wy­mie­rzo­nych w de­mo­kra­cję. Idzie, bo… wzię­ło w nim górę to dru­gie „ja”, na­ka­zu­ją­ce: „al­tru­izmu tro­chę, ufer­mo” – na­pi­sał.

Ale pol­skie woj­sko na ra­zie było tyl­ko w Kra­ko­wie; War­sza­wą cią­gle jesz­cze rzą­dzi­ła lo­jal­na wo­bec Niem­ców i Au­stria­ków Rada Re­gen­cyj­na. I nie było ni­ko­go, kto po­tra­fił­by po­wie­dzieć na pew­no, jak roz­wi­nie się sy­tu­acja po­li­tycz­na. Za­nim jed­nak Bro­niew­ski ru­szył do Kra­ko­wa, do War­sza­wy przy­je­chał zwol­nio­ny z wię­zie­nia w Mag­de­bur­gu Jó­zef Pił­sud­ski. Bro­niew­skie­go nie było wśród wi­ta­ją­cych go tłu­mów. „Dia­bli mi nada­li być całą noc na tań­cach i za­spa­łem” – na­pi­sał. W War­sza­wie za­czę­ło się roz­bra­ja­nie Niem­ców. „Cały gmach uci­sku, dła­wią­cy kraj przez trzy lata, ru­nął w cią­gu jed­ne­go dna” – pi­sał.

Po­pę­dził do koła POW, gdzie zbie­ra­li się le­gio­ni­ści. Do­stał mun­dur, czer­wo­ną opa­skę, i zo­stał za­stęp­cą ko­men­dan­ta dziel­ni­cy, a na­wet – na czte­ry go­dzi­ny – ko­men­dan­tem. Pi­sał, że w tym po­wo­ła­nym na­pręd­ce woj­sku pa­no­wał taki ba­ła­gan, bez­tro­ski „na­ser­ma­te­ryzm” i duch le­guń­ski, któ­ry po­zwa­la mu po­czuć się do­brze. Prze­szka­dza­ły tyl­ko na­ro­do­we, wręcz po­gro­mo­we na­stro­je, któ­re na­gle po­ja­wi­ły się w War­sza­wie. „Nie­zmor­do­wa­ni po­szu­ki­wa­cze bol­sze­wi­zmu”, jak ich na­zwał, chcie­li po­łą­czyć so­cja­li­stów z Ży­da­mi i po­zbyć się od ręki jed­nych i dru­gich. Po­dob­na at­mos­fe­ra za­pa­no­wa­ła na uni­wer­sy­te­cie. Hur­ra­pa­trio­tyzm po­łą­czo­ny z an­ty­se­mi­ty­zmem. „Co za by­dło” – iry­to­wał się na ko­le­gów z uczel­ni.

Był jed­nak prze­ko­na­ny że Ko­men­dant, któ­ry prze­jął z rąk Rady Re­gen­cyj­nej wła­dzę, nie do­pu­ści do eks­ce­sów „Uprasz­cza to o wie­le moje wąt­pli­wo­ści spo­łecz­no-po­li­tycz­ne; moż­na bez­piecz­nie wstą­pić do woj­ska i nie oba­wiać się, że bę­dzie ono na­rzę­dziem w nie­po­wo­ła­nych rę­kach”.

Po ty­go­dnio­wej nie­mal nie­prze­rwa­nej służ­bie w ko­men­dzie dziel­ni­cy, ode­spa­niu zmę­cze­nia, pod ko­niec li­sto­pa­da wy­ru­szył do Kra­ko­wa, a po­tem do Lu­bli­na i Hru­bie­szo­wa, gdzie w koń­cu otrzy­mał przy­dział w jed­no­st­ce sta­cjo­nu­ją­cej w Wło­dzi­mie­rzu Wo­łyń­skim. Do­stał ofi­cer­ską kwa­te­rę i wikt, ale za­miast ocze­ki­wa­ne­go awan­su na pod­po­rucz­ni­ka tyl­ko ty­tuł pod­cho­rą­że­go. „W rze­czy­wi­sto­ści ni pies, ni wy­dra” – pi­sał w Pa­mięt­ni­ku. W do­dat­ku bez żad­ne­go żoł­du. No­mi­na­cja przy­szła do­pie­ro wio­sną na­stęp­ne­go roku. Pod­cho­rą­ży Or­lik stał się peł­no­praw­nym pod­po­rucz­ni­kiem Or­li­kiem.

Jed­nak na­wet jako pod­cho­rą­ży pę­dził ży­cie ofi­cer­skie. Służ­bę za­czy­nał o ósmej rano trzy­go­dzin­ny­mi ćwi­cze­nia­mi z kom­pa­nią (choć czę­sto zda­rza­ło się, że spał do dwu­na­stej). Po­tem pół­to­rej go­dzi­ny uda­wa­nia pra­cy i obiad do dru­giej. Ko­lej­ne trzy go­dzi­ny ćwi­czeń, któ­re czę­ściej się nie od­by­wa­ły, niż od­by­wa­ły, i od pią­tej pa­no­wie ofi­ce­ro­wie mie­li czas dla sie­bie. Czy­li na za­ba­wę, ha­zard, pi­jań­stwo i… ko­bie­ty.

Któ­re­goś wie­czo­ra za­pro­sił do zaj­mo­wa­ne­go z kil­ko­ma ko­le­ga­mi miesz­ka­nia czte­ry dziew­czy­ny. Pa­no­wie ofi­ce­ro­wie pan­ny na­kar­mi­li i upi­li, kie­dy jed­nak chcie­li wziąć od nich to, na co li­czy­li, dziew­czy­ny, ocho­czo wcze­śniej przy­tu­la­ją­ce się i flir­tu­ją­ce („le­piej niż ko­ko­ty” – pi­sał Bro­niew­ski), po­wie­dzia­ły: nie. „Pra­wią o swej nie­win­no­ści” – ob­ru­szył się. „Sko­rzy­sta­łem tyle, że jed­na po­dra­pa­ła mi całą twarz, a dru­ga ze­mdla­ła pod­czas przy­pusz­cza­ne­go prze­ze mnie ata­ku, tak, że mu­sia­łem ją cu­cić. Tak więc, spa­liw­szy się na pa­new­ce, o trze­ciej zły po­sze­dłem spać”. Nie za­wsze jed­nak za­bie­gi oka­zy­wa­ły się tak nie­sku­tecz­ne. „Idio­tycz­ne ży­cie! Cią­gle ko­ko­ty, wód­ka, kar­ty i nuda – pi­sał. – […] Przy­le­ga to do czło­wie­ka jak bło­to i po­tem czu­ję wstręt do sa­me­go sie­bie”. Efek­tem był zła­pa­ny od któ­rejś z pa­nien try­per, któ­ry nie opusz­czał go przez ko­lej­ne mie­sią­ce.

Do­wo­dził kom­pa­nią w tzw. pół­ba­ta­lio­nie sztur­mo­wym Ka­zi­mie­rza Jan­kow­skie­go-Ja­siń­skie­go z 5. puł­ku pie­cho­ty Le­gio­nów, ofi­ce­ra do­bre­go, ale, zda­niem Bro­niew­skie­go, nie­zbyt głę­bo­kie­go in­te­lek­tu­al­nie. W kom­pa­nii miał żoł­nie­rzy z róż­nych miast Wo­ły­nia i Ukra­iny. „Do służ­by są chęt­ni i po­jęt­ni, ale mało wy­trzy­ma­li” – pi­sał o nich.

Głów­nym za­da­niem pol­skie­go woj­ska w Wło­dzi­mie­rzu i na ca­łej za­chod­niej Ukra­inie było utrzy­ma­nie, w nie­pew­nej po­wo­jen­nej sy­tu­acji, przy­łą­czo­nych do Pol­ski ziem. Choć Bro­niew­ski miał wąt­pli­wo­ści, czy przy­łą­czo­nych słusz­nie. W po­wie­cie wło­dzi­mier­skim na trzy­dzie­ści ty­się­cy miesz­kań­ców więk­szość sta­no­wi­li Ru­si­ni, a już za Bu­giem nie zda­rzy­ło mu się spo­tkać choć­by jed­ne­go chło­pa Po­la­ka. Ru­si­ni nie­na­wi­dzą Po­la­ków i w wy­pad­ku ple­bi­scy­tu opo­wie­dzie­li­by się ra­czej za Ro­sją niż Pol­ską, uwa­żał. „Zna­czy się, że zaj­mu­je­my ten kraj prze­mo­cą, czy­li od­gry­wa­my rolę oku­pan­tów” – pi­sał.

Naj­go­rzej zno­sił wy­mu­sza­nie na chło­pach kon­tyn­gen­tów żyw­no­ści. Opor­nych do­pro­wa­dza­no do ko­szar i bito. Każ­de­go dnia kil­ku lub kil­ku­na­stu Ukra­iń­ców do­sta­wa­ło po 25 ba­tów, któ­re i tak nie zwal­nia­ły ich od obo­wiąz­ku do­staw. Pa­trzył na to z obu­rze­niem, bo nie­le­gal­nym han­dlem żyw­no­ścią, za któ­ry bru­tal­nie ka­ra­no chło­pów i bied­nych Ży­dów, na znacz­nie więk­szą ska­lę zaj­mo­wał się też wło­dzi­mier­ski sta­ro­sta Gró­dec­ki. Ale wy­zna­cze­ni do pil­no­wa­nia po­rząd­ku woj­sko­wi pa­trzy­li na ten pro­ce­der przez pal­ce. „W taki spo­sób sta­no­wi­my nie­ja­ko re­pu­bli­kę z kon­sty­tu­cją sta­nu ob­lę­że­nia” – pi­sał Bro­niew­ski.

Ob­ser­wo­wał z od­da­li zmie­nia­ją­cą się sy­tu­ację w War­sza­wie i co­raz bar­dziej bru­tal­ne ata­ki na Pił­sud­skie­go w en­dec­kiej pra­sie. Uwa­żał, że rząd nie po­wi­nien pa­tycz­ko­wać się z prze­ciw­ni­ka­mi Na­czel­ni­ka Pań­stwa, „tyl­ko za­mknąć ich, a pi­smo za­wie­sić”.

W po­ło­wie grud­nia przy­szedł wresz­cie czas na „praw­dzi­wą” woj­nę, choć tak na­praw­dę – jak oce­nił Bro­niew­ski – na eks­pe­dy­cję kar­ną. Od­dział wy­ru­szył do Ja­ko­wicz pod Do­łho­by­czo­wem, gdzie były pod­ofi­cer ro­syj­skiej ar­mii – jak usły­sze­li – zbroi chło­pów i na­wo­łu­je do wal­ki o su­we­ren­ną Ukra­inę. Owym pod­ofi­ce­rem był Se­men Pe­tlu­ra, ukra­iń­ski po­li­tyk, któ­ry w imię nie­pod­le­gło­ści swe­go na­ro­du bił się już ze wszyst­ki­mi: Niem­ca­mi, ra­dziec­ki­mi ko­mu­ni­sta­mi i ro­syj­ski­mi an­ty­ko­mu­ni­sta­mi.

W Ja­ko­wi­czach za­miast woj­ska zna­leź­li gro­ma­dę prze­stra­szo­nych wie­śnia­ków. Po se­rii z usta­wio­ne­go na da­chu ka­plicz­ki ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go i ra­zach wy­mie­rza­nych na­haj­ka­mi („Świ­der­ski za­cho­wy­wał się jak stu­paj­ka, jego uła­ni jak ban­dy­ci” – pi­sał o jed­nym z do­wód­ców) od­da­li sie­dem ka­ra­bi­nów i sta­li się bar­dzo ule­gli. Jesz­cze bar­dziej spo­kor­nie­li, gdy dwóch wie­śnia­ków sąd wo­jen­ny ska­zał na śmierć.

Woj­na, któ­ra po­cząt­ko­wo nada­wa­ła się jego zda­niem naj­wy­żej na fe­lie­ton w ilu­stro­wa­nym cza­so­pi­śmie (na­wet taki na­pi­sał, ale nie opu­bli­ko­wał), co­raz bar­dziej przy­po­mi­na­ła mu po­nu­rą gro­te­skę. Woj­sko w po­dar­tych płasz­czach i dziu­ra­wych bu­tach, z za­ci­na­ją­cym się w naj­waż­niej­szych chwi­lach ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym, mia­ło za prze­ciw­ni­ków śmier­tel­nie wy­stra­szo­nych ukra­iń­skich chło­pów. Tyle, że gi­nę­ło w niej co­raz wię­cej lu­dzi.

Przez ko­lej­ne ty­go­dnie cze­ka­li na Pe­tlu­rę. W świę­ta po­ja­wi­ła się in­for­ma­cja, że na li­czą­cy 120 żoł­nie­rzy pół­ba­ta­lion wło­dzi­mier­ski ma­sze­ru­je „ar­mia” zło­żo­na z ty­sią­ca Ukra­iń­ców. Kom­pa­nia Bro­niew­skie­go za­ję­ła umoc­nie­nia obron­ne i… mar­z­ła w nich przez cały dzień. Wie­czo­rem oka­za­ło się, że alarm był fał­szy­wy i moż­na wra­cać do ko­szar.

Pod ko­niec stycz­nia 1919 roku Ukra­iń­cy na­praw­dę za­ata­ko­wa­li Wło­dzi­mierz. Za­czę­ła się cha­otycz­na wal­ka naj­pierw na uli­cach mia­sta, póź­niej na przed­po­lach, za­sadz­ki, wza­jem­ne okrą­ża­nie i nie­usta­ją­ca nie­pew­ność, z któ­rej stro­ny będą strze­lać snaj­pe­rzy. W roz­bi­tej cha­łu­pie tra­fił na dwóch przy­sy­pa­nych zie­mią i gru­zem żoł­nie­rzy. Wy­glą­da­ło, jak­by spa­li. Bro­niew­ski chwy­cił jed­ne­go za rękę, była jesz­cze cie­pła. Za­czął od­wa­lać gruz, żeby ich ra­to­wać. „Ja­wor­ski za­świe­cił za­pał­kę: zo­ba­czy­łem, że żoł­nierz ów nie miał gło­wy”. Dru­gi też był zma­sa­kro­wa­ny. Po­tem gi­nę­li ko­lej­ni: ko­le­dzy, pod­wład­ni; za­czął się za­sta­na­wiać, jak dłu­go jemu uda się unik­nąć śmier­ci. W każ­dej chwi­li może prze­cież stać się ta­kim „za­krwa­wio­nym ni­czym”, jak owi dwaj, któ­rych zna­lazł w roz­wa­lo­nej cha­łu­pie. W imię cze­go? Dą­że­nia do sła­wy? Bo­ha­ter­stwa? Zwy­kłej god­no­ści? – za­sta­na­wiał się.

Po od­par­ciu Ukra­iń­ców woj­na po­ka­za­ła jesz­cze inne ob­li­cze. Część żoł­nie­rzy za przy­zwo­le­niem, a cza­sem wręcz pod­ju­dza­na przez do­wód­ców, za­czę­ła ra­bo­wać i na wła­sną rękę wy­mie­rzać „kary”, zwłasz­cza Ży­dom, bo zbyt ra­do­śnie, chle­bem i solą, wi­ta­li wkra­cza­ją­cych Ukra­iń­ców. „Po­zna­łem po raz pierw­szy na­sze oj­czy­ste chu­li­gań­stwo” – na­pi­sał Bro­niew­ski.

Kil­ka mie­się­cy spę­dzo­nych w woj­sku spo­wo­do­wa­ło jed­nak, że znów in­a­czej za­czął pa­trzeć na cy­wil­ne ży­cie. Urlop w War­sza­wie, lu­dzie, z któ­ry­mi się spo­ty­kał, oglą­da­ne w te­atrach spek­ta­kle, ar­ty­ku­ły w ga­ze­tach, na­wet uli­ca, na któ­rej nie było woj­ska, nu­dzi­ły go. „Wszyst­ko wy­da­je mi się tak idio­tycz­nie głu­pie, tak ba­nal­ne” – pi­sał. Z ulgą wró­cił do Wło­dzi­mie­rza. Jego kom­pa­nia wzię­ła udział w bi­twach pod Zim­nem, Po­ryc­kiem, Ożdziu­ty­cza­mi i Tor­czy­nem, w koń­cu jed­nak, po­mniej­szo­na w wy­ni­ku strat do roz­mia­rów plu­to­nu, zo­sta­ła wy­co­fa­na na tyły. Pod­po­rucz­nik Bro­niew­ski miał za­jąć się szko­le­niem re­kru­tów, któ­rzy za­stą­pią ran­nych i za­bi­tych.

W War­sza­wie do­wie­dział się, że jest bo­ha­te­rem. Mat­ka po­ka­za­ła mu nu­mer „Ku­rie­ra Płoc­kie­go” z 6 kwiet­nia 1919 roku z ar­ty­ku­łem o wy­bit­nych za­słu­gach dla Pol­ski Wła­dy­sła­wa Bro­niew­skie­go, któ­ry „nie li­cząc bo­jów le­gio­no­wych, ma już za sobą w obec­nej wal­ce o Wol­ność Oj­czy­zny 17 bi­tew i brał za­szczyt­ny udział w wy­pa­dzie pod Po­ryc­kiem”. Nie za­ży­wał jed­nak zbyt dłu­go od­po­czyn­ku na ty­łach, ani sła­wy, bo przy­szedł roz­kaz wy­jaz­du do Wil­na. Miał bro­nić gra­nic od­ro­dzo­nej Pol­ski i przed Li­twi­na­mi, któ­rzy ogło­si­li wła­śnie nie­pod­le­głość, i przed Ar­mią Czer­wo­ną, któ­ra chcia­ła uczy­nić z Li­twy swo­ją re­pu­bli­kę.

„W Wil­nie jest «by­czo»” – no­to­wał. „Wy­na­leź­li­śmy so­bie ja­kąś eks­bol­sze­wic­ką kwa­te­rę, ongi miesz­ka­nie urzęd­ni­ka ro­syj­skie­go […]

1 wie­dzie­my tu ży­wot bur­żuj­ski”. Luk­su­so­we me­ble, por­ce­la­no­wa za­sta­wa, for­te­pian, na któ­rym wy­gry­wał wal­czy­ki, bal­kon z wi­do­kiem na ogró­dek, nie­wiel­ka bi­blio­tecz­ka z dzie­ła­mi Lwa Troc­kie­go i in­nych ko­mu­ni­stów. Po lek­tu­rze prze­mó­wień Troc­kie­go na­brał do nie­go sza­cun­ku, po prze­czy­ta­niu książ­ki W ko­mu­nie Usti­no­wa do­szedł do wnio­sku, że ko­mu­ni­ści są po­dob­ni do je­zu­itów albo ja­kichś sek­cia­rzy. „Nie zda­ją so­bie spra­wy, jak da­le­ko od­bie­ga­ją od nauk papy Mark­sa et con­sor­tes” – na­pi­sał.

Za­jęć służ­bo­wych miał nie­wie­le, bo szko­le­nie re­kru­tów uda­ło się spro­wa­dzić do wspól­nych wy­pa­dów nad Wi­lię, więc szu­kał spo­so­bu, jak za­go­spo­da­ro­wać wol­ny czas, czy­li… zna­leźć dam­skie to­wa­rzy­stwo. „Ma­rzę o ja­kimś fan­ta­stycz­nym ro­man­sie z de­mo­nicz­ną ko­bie­tą” – pi­sał. Ale po­zna­na na uli­cy pięk­na wil­nian­ka, Ma­ria Do­kal­ska, oka­za­ła się nie­przy­stęp­na („Nie spo­dzie­wa­łam się, że Po­la­cy na uli­cach za­cze­pia­ją” – usły­szał), a po­tem jesz­cze nad to­wa­rzy­stwo pod­po­rucz­ni­ka pie­cho­ty przed­ło­ży­ła asy­stę przy­stoj­nych lot­ni­ków. Czar wy­da­wa­ło się prysł (mia­ło się oka­zać, że nie na dłu­go!), jed­nak po­trze­ba ko­bie­ce­go to­wa­rzy­stwa nie zga­sła. Prze­szka­dzał tyl­ko try­per, któ­re­go w wa­run­kach woj­sko­wych nie mógł wy­le­czyć, „trzy­ma się mnie upo­rczy­wie” – skar­żył się.

Pod­czas ko­lej­ne­go urlo­pu w War­sza­wie i Płoc­ku zna­jo­me pan­ny z daw­nych i nie­daw­nych cza­sów po­pa­try­wa­ły na nie­go za­lot­nie, ale on bar­dzo uwa­żał, by nie­opatrz­nym ge­stem czy zbyt śmia­łym flir­tem nie wpaść w sy­tu­ację, od któ­rej już krok tyl­ko do oł­ta­rza. Co­raz bar­dziej jed­nak od­czu­wał brak ko­bie­ty. Cho­dził uli­ca­mi War­sza­wy po­grą­żo­ny w lu­bież­nych roz­my­śla­niach. „Pod­świa­do­mie czu­łem w so­bie ja­kiś sam­czy in­stynkt, któ­ry po­py­chał mnie do sa­mic. Za­czy­na­łem już cie­ka­wie pa­trzeć na­wet na kur­wy” – pi­sał.

Za­cze­pił dziew­czy­nę idą­cą Ale­ja­mi Je­ro­zo­lim­ski­mi i strzał oka­zał się traf­ny. Szyb­ko prze­szli od słów do pierw­szych po­ca­łun­ków, nie mu­siał na­wet ku­po­wać kwia­tów. Po­tem była ka­wiar­nia, ka­ba­ret, ko­la­cja w re­stau­ra­cji, wie­czor­ne ob­ści­ski­wa­nie pod do­mem pan­ny. „Pew­ny je­stem, że nie jest kur­wą” – za­no­to­wał. Zna­jo­mość z Wan­dzią trwa­ła przez kil­ka ty­go­dni i wszyst­ko zmie­rza­ło ku fi­na­ło­wi. Któ­re­goś wie­czo­ra w ki­nie przez pół­to­rej go­dzi­ny ca­ło­wa­li się, „co do­pro­wa­dzi­ło nas obo­je do sza­leń­stwa. Czu­łem, że gdy­by to było w in­nych oko­licz­no­ściach, ule­gła­by” – pi­sał. In­nym ra­zem: „wy­star­czy­ło­by jed­no mru­gnię­cie, aby Du­sia stra­ci­ła swo­je wąt­pli­we dzie­wic­two”. Była jed­nak prze­szko­da. „Ma­jąc try­pra na wy­le­cze­niu, nie­do­brze jest co dzień roz­pa­lać się do czer­wo­no­ści, aby po­tem dłu­go nie móc się uspo­ko­ić” – ubo­le­wał. W koń­cu jed­nak, gdy był już zdrów, za­pi­sał – „Ba­sty­lia zo­sta­ła zdo­by­ta”. Jak się spo­dzie­wał, nie zna­lazł śla­dów, „że­bym był pierw­szym”.

Zna­jo­mość z Wan­dzią, pi­sał, „nie­źle” go kosz­to­wa­ła. Ze­rwa­nie nie ozna­cza­ło jed­nak po­pra­wy sy­tu­acji fi­nan­so­wej, bo na­tych­miast od­no­wił zna­jo­mość z pro­sty­tut­ką Staś­ką, dziew­czy­ną, z któ­rej usług ko­rzy­stał wcze­śniej wie­lo­krot­nie. Jako sier­żant Le­gio­nów, po zwol­nie­niu ze Szczy­pior­na i póź­niej, już jako ofi­cer woj­ska pol­skie­go. „Całe nie­szczę­ście, że nig­dy nie mia­łem do­sta­tecz­nej ilo­ści pie­nię­dzy dla Staś­ki” – na­pi­sał.

Urlop prze­szedł mu na ro­man­sach, pla­żo­wa­niu nad Wi­słą, pi­ciu wód­ki, czy­ta­niu „głu­pich” ksią­żek i cho­dze­niu do te­atrów na „głu­pie” sztu­czy­dła. „Sta­łem się głu­pim i try­wial­nym pa­si­brzu­chem” – pi­sał. Parę dni spę­dził w Za­ko­pa­nem i Kra­ko­wie, gdzie spo­tkał się ze sta­rym zna­jo­mym. Było jak w War­sza­wie. Pili, po­tem opła­ci­li ja­kieś pro­sty­tut­ki i pili da­lej z nimi. Po­wrót do woj­ska przy­jął z ulgą. Na­wet bi­twy ta­kie jak ta pod Go­go­wem, gdzie z kil­ku­na­sto­ma ludź­mi mu­siał przez go­dzi­nę bro­nić się prze­ciw­ko dwom bol­sze­wic­kim kom­pa­niom i bli­ski był do­sta­nia się do nie­wo­li, wspo­mi­nał le­piej niż war­szaw­ską nudę.

W Wil­nie, oprócz kom­pa­nii i ko­lej­nych mało zaj­mu­ją­cych, jak uwa­żał, po­ty­czek, cze­ka­ła Ma­ria Do­kal­ska, któ­ra naj­wy­raź­niej do­brze po­czu­ła się w roli fem­me fa­ta­le, po­żą­da­nej, lecz nie­do­stęp­nej. Po­zwa­la­ła pod­po­rucz­ni­ko­wi Or­li­ko­wi za­cho­wy­wać na­dzie­ję, ku­si­ła i zwo­dzi­ła, ale w od­wo­dzie był za każ­dym ra­zem ku­zyn, któ­ry po­ja­wiał się za­wsze w naj­mniej przez Bro­niew­skie­go po­żą­da­nym mo­men­cie. Draż­ni­ło go to: „Pierw­szy to raz zda­rza się wy­pa­dek, że nie mam prze­wa­gi nad ko­bie­tą”. W Pa­mięt­ni­ku na­pi­sał, że choć wszy­scy są prze­ko­na­ni, iż jest w pan­nie głę­bo­ko za­ko­cha­ny, a i sama Ma­ria trak­tu­je go jak nie­wol­ni­ka, od któ­re­go moż­na wy­ma­gać wszyst­kie­go, nie da­jąc nic w za­mian, to dziew­czy­na jest mu naj­zu­peł­niej obo­jęt­na. Owszem, na­pi­sał dla niej sie­dem mi­ło­snych so­ne­tów, ale Ma­ria po­do­ba mu się wy­łącz­nie jak ład­na lal­ka pach­ną­ca do­bry­mi per­fu­ma­mi i no­szą­ca pięk­ne szmat­ki, jed­nak bez du­szy. A i ona wca­le nie da­rzy go ja­kimś szcze­gól­nym uczu­ciem. Bo brak mu ofen­syw­ne­go du­cha i mę­skiej bez­czel­no­ści. Bo nie­do­łęż­nie pro­wa­dzi roz­mo­wy to­wa­rzy­skie. Bo, wresz­cie, nie jest dość przy­stoj­ny.

Po­sta­no­wił ze­rwać nie­przy­no­szą­cą ni­ko­mu sa­tys­fak­cji zna­jo­mość. To zna­czy… prze­stać przy­cho­dzić do go­spo­dy, w któ­rej zbie­ra­ła się na tań­cach wi­leń­ska mło­dzież. „Nie ma w tym żad­nej tra­ge­dii, je­stem zdrów i tra­wię do­brze, tyl­ko… nu­dzę się” – za­no­to­wał. Nie po­mo­gły umi­zgi do „zna­jo­mej skaut­ki”, Jan­ki Rym­kie­wi­czów­ny. „Je­że­li cała Li­twa, oj­czy­zna Pani, jest tak nud­na, to wca­le się nie dzi­wię, że gdym był mło­dy, to sen­ność ogar­nia­ła mnie nad Pa­nem Ta­de­uszem” – pi­sał do niej. Nudy nie było w sta­nie za­bić na­wet ob­ję­cie funk­cji do­wód­cy kom­pa­nii, gdy jego po­przed­nik, pod­po­rucz­nik Sta­ni­sław Pię­koś, roz­pił się i roz­hu­lał tak, że do­wódz­two stra­ci­ło cier­pli­wość. Do cza­su, gdy po­znał… Pip­cię.

Pip­cia, czy­li Zo­fia Dż., była wy­so­ką, szczu­płą blon­dyn­ką, wy­glą­da­ją­cą jak „an­giel­ska miss”, żoną Or­mia­ni­na czy Gru­zi­na, któ­ry prze­padł gdzieś pod­czas woj­ny. Miesz­ka­ła w pod­wi­leń­skich Szyr­win­tach, mia­stecz­ku dłu­gim jak kisz­ka i de­ska­mi za­bi­tym. Spodo­ba­li się so­bie od razu, „lubi ży­cie i uży­cie” – na­pi­sał Bro­niew­ski. Pod­czas ja­kiejś wy­ciecz­ki kon­nej prze­szli na ty i wje­cha­li w gę­stwi­nę, by po­ca­łun­kiem do­peł­nić bru­der­sza­ftu. „Póź­niej na­stą­pi­ło to, co zwy­kle w ta­kich sy­tu­acjach na­stę­pu­je: da­li­śmy upust wzbu­rzo­nej krwi”. Jak zwy­kle po­kwi­to­wał ro­dzą­cy się zwią­zek na­pi­sa­ny­mi dla no­wej uko­cha­nej trio­le­ta­mi. Taka była wer­sja dla Pip­ci, bo przed sa­mym sobą przy­znał się, że trio­le­ty były lek­ko tyl­ko prze­ro­bio­ny­mi so­ne­ta­mi, któ­re nie tak daw­no na­pi­sał dla Ma­rii Do­kal­skiej.

Trio­le­ty po­dzia­ła­ły. Spę­dzi­li ra­zem dwa dni w Wil­nie, je­dząc i pi­jąc w Bri­sto­lu, roz­bi­ja­jąc się do­roż­ka­mi, a wie­czo­ra­mi cho­dząc do te­atrów. Pod­po­rucz­nik Or­lik wy­dał prze­szło ty­siąc ru­bli, ale ani przez chwi­lę tego nie ża­ło­wał. Spę­dził dzię­ki Pip­ci dwa naj­cu­dow­niej­sze dni w ży­ciu, na­pi­sał. Po szam­pań­skiej ko­la­cji za­wiózł ją do swe­go po­ko­ju na Za­krę­to­wej. „Zo­cha dała mi mak­si­mum roz­ko­szy fi­zycz­nej, jaką może dać ko­bie­ta” – do­dał.

Z wdzięcz­no­ści epos Hi­sto­ria ro­man­tycz­na, na­pi­sa­ny dla Do­kal­skiej, prze­re­da­go­wał i po­świę­cił Pip­ci. Rymy nie były naj­wyż­szej pró­by, ale dla ad­re­sa­tek (obu!) na pew­no waż­niej­szy był ogrom uczu­cia wło­żo­ne­go w nie przez au­to­ra.

…bo kie­dy roz­kosz oto­czy nas sza­łem,

to po­ca­łun­ki sła­ne ust po­ża­rem

peł­za­ją po jej cud­nym cie­le bia­łem

nie­na­sy­co­ne naj­słod­szym nek­ta­rem…

Ca­łu­ję sto­py, wło­sy, oczy smęt­ne

i usta cza­rem upoj­ne, na­mięt­ne.

Na­mięt­ność do Pip­ci trwa­ła kil­ka ty­go­dni i choć prze­ko­ny­wał ko­chan­kę, że da­rzy ją uczu­ciem, któ­re da się wy­rwać z du­szy tyl­ko wraz z ser­cem, to w Pa­mięt­ni­ku na­pi­sał, że sam nie wie­rzy w te sło­wa. No, ale miał przy­najm­niej o kim my­śleć, go­niąc na cze­le kom­pa­nii Li­twi­nów, któ­rzy ata­ko­wa­li pol­skie po­ste­run­ki. Z przy­jem­no­ścią re­je­stro­wał peł­ne nie­po­ko­ju spoj­rze­nia Zo­fii, gdy wy­ru­szał na ko­lej­ne po­tycz­ki (zwłasz­cza gdy po­prze­dza­ły ją opo­wie­ści o li­czą­cym pięć­set osób od­dzia­le prze­ciw­ni­ka albo gdy stra­ty w lu­dziach się­ga­ły już kil­ku­dzie­się­ciu żoł­nie­rzy). „Pięk­nym jest to po­łą­cze­nie: woj­na i mi­łość” – pi­sał. „Czło­wiek sa­me­mu so­bie wy­da­je się bar­dzo ro­man­tycz­nym, gdy pro­sto z uści­sków ko­chan­ki pę­dzi na ko­niu gdzieś w ciem­ną noc”.

Woj­na na Li­twie roz­go­rza­ła na do­bre. Wie­ści z fron­tu przy­cho­dzi­ły co­raz bar­dziej wstrzą­sa­ją­ce. Ran­ni pol­scy żoł­nie­rze byli przez miej­sco­wą lud­ność do­bi­ja­ni, z ko­na­ją­cych zdzie­ra­no ubra­nia i buty, a po­tem ob­wo­żo­no po uli­cach mia­ste­czek i osad zma­sa­kro­wa­ne na­gie cia­ła, bez głów i z wnętrz­no­ścia­mi na wierz­chu. W jed­nej z miej­sco­wo­ści woź­ni­ca pod­je­chał do grup­ki pła­czą­cych ko­biet, szy­dząc: „Chodź­cie tu! Wy­bie­raj­cie so­bie męża”.

Pip­cia wie­dzia­ła, jak że­gnać uko­cha­ne­go, wy­ru­sza­ją­ce­go na śmier­tel­ny być może bój. Gdy wy­jeż­dżał, by po­grze­bać za­bi­tych przez Li­twi­nów to­wa­rzy­szy, po­sta­no­wi­ła go od­pro­wa­dzić. Za­czę­li się ca­ło­wać.

„Po­szli­śmy w są­sied­nie krzacz­ki, gdzie ści­ska­li­śmy się jesz­cze in­ten­syw­niej” – za­no­to­wał. I wszyst­ko by­ło­by pięk­nie jak w dzie­więt­na­sto­wiecz­nym ro­man­sie, gdy­by je­den z ko­le­gów nie zdra­dził Bro­niew­skie­mu, że gdy on ob­jeż­dżał pod­le­głe pla­ców­ki, Pip­cia umi­la­ła noce in­nym. Bro­niew­ski nie prze­jął się tym zbyt­nio. „Za­spo­ka­ja­nie po­pę­du płcio­we­go uwa­żam za rzecz ko­niecz­ną dla każ­dej płci” – na­pi­sał, choć jed­no­cze­śnie za­uwa­żył, że nie­mi­ło jest być jed­nym z wie­lu.

– „W ogó­le, jak wy­ra­zi­łem się do Zen­ka, «Pip­cia się koń­czy»”.

Skoń­czy­ła się Pip­cia, ale wró­ci­ła Wan­dzia, któ­rą spo­tkał przy­pad­kiem przed wej­ściem do kina. „Na­za­jutrz rand­ka i mała wen­ta w ho­te­lu. By­łem nie­zwy­kle ener­gicz­ny. Na­za­jutrz to samo” – po­chwa­lił się. Ale po­wtór­ny ro­mans z Wan­dą skoń­czył się rów­nie szyb­ko, jak za­czął. „Przy­czy­ną ko­bie­ca nie­cier­pli­wość; bo gdy w jed­nym z naj­bar­dziej dra­stycz­nych mo­men­tów na­sze­go wio­sen­no-fi­zjo­lo­gicz­ne­go sto­sun­ku oka­za­łem pe­wien brak ener­gii po­ten­cjal­nej, Wan­dzia zro­bi­ła mi skan­dal, mó­wiąc: Nie­na­wi­dzę cię!” – za­pi­sał. Do­tknię­ty do ży­we­go ubrał się i wy­szedł.

Ży­cie, ja­kie pę­dził, po­wo­do­wa­ło, że nie bar­dzo pa­lił się do wi­zyt w War­sza­wie u mat­ki, któ­ra wy­po­mi­na­ła sy­no­wi brak li­stów i wie­lo­mie­sięcz­ne nie­obec­no­ści. „Przy­jedź już na­resz­cie, mój dro­gi, gdyż cier­pli­wość moja już się wy­czer­pu­je” – pi­sa­ła, wy­li­cza­jąc przy oka­zji rze­czy, któ­re po­sła­ła sy­no­wi w pacz­ce. Ka­wa­łek buł­ki, któ­rą pie­kła z sio­strą Bro­niew­skie­go, bo za­bra­kło chle­ba, dwa ka­wał­ki cze­ko­la­dy (bo dro­ga), ka­wa­łe­czek kieł­ba­sy, odro­bi­nę cu­kru, wę­gier­skie wino, bu­te­lecz­kę wód­ki i sta­re, po­dar­te, ale cie­płe skar­pe­ty. Pro­si­ła syna, żeby, je­śli się da, ku­pił w puł­ku tro­chę bie­li­zny i po­sta­rał się o ma­te­riał na ubra­nie, bo w War­sza­wie wszyst­ko jest z dnia na dzień droż­sze. Prze­pra­sza­ła, że musi odło­żyć za­kup daw­no przy­rze­czo­ne­go sy­no­wi ze­gar­ka, ale prze­zna­czo­ne na pre­zent pie­nią­dze po­szły na za­kup że­la­zne­go pie­ca. Go­spo­darz ka­mie­ni­cy, w któ­rej wy­naj­mu­je miesz­ka­nie, za­po­wie­dział, że zimą nie bę­dzie domu ogrze­wał i każ­dy z lo­ka­to­rów musi o to za­dbać sam.

Mar­twi­ła się o syna. Prze­dłu­ża­ją­ca się woj­na po­wo­do­wa­ła, że przy­szłość, jaką so­bie dla nie­go wy­ma­rzy­ła („w dzie­dzi­nie na­uki i wie­dzy”), sta­wa­ła się co­raz mniej re­al­na. Ale czu­ła też, że nie tyl­ko mie­sią­ce spę­dza­ne na fron­cie są temu win­ne. To sa­me­mu Wład­ko­wi nie bar­dzo na tym za­le­ży. „Nie znać w To­bie pra­cy nad wy­ro­bie­niem sil­nej woli i cha­rak­te­ru” – pi­sa­ła. Za­stę­po­wał ją al­ko­hol, o któ­ry i na fron­cie, i w ko­sza­rach, i pod­czas urlo­pu było ła­twiej niż o co­kol­wiek in­ne­go. „Za go­dzi­nę od­marsz. […] Baon wzy­wa na wód­kę” – za­koń­czył je­den z wpi­sów w Pa­mięt­ni­ku.

Pod ko­niec 1919 roku znów za­czę­ły się wal­ki. Pierw­sza dy­wi­zja, a w jej ra­mach 1. pułk pie­cho­ty i 8. kom­pa­nia Bro­niew­skie­go, wy­ru­szy­ła zdo­by­wać Dźwińsk. Po­szło nad­spo­dzie­wa­nie ła­two; mia­sto zo­sta­ło od­bi­te z rąk bol­sze­wi­ków szyb­ko i bez więk­szych strat („bol­sze­wi­cy wia­li na zła­ma­nie kar­ku”), a na­stęp­ne­go dnia znów za­czę­ło się coś, do cze­go Bro­niew­ski nie mógł przy­wyk­nąć. Zwy­cięz­cy przy­stą­pi­li do ra­bo­wa­nia ży­dow­skich skle­pi­ków. Pa­trzył na prze­ra­żo­nych i nie­na­wi­dzą­cych „oku­pan­tów” miesz­kań­ców Dźwiń­ska z jed­nej stro­ny, i na roz­wy­drzo­nych pol­skich żoł­nie­rzy i ofi­ce­rów z dru­giej. „Naj­niż­sze in­stynk­ty wy­pły­wa­ją na wierzch” – pi­sał.

W Dźwiń­sku kom­pa­nia Bro­niew­skie­go spę­dzi­ła tyl­ko dwa dni. Zdą­żył za­le­d­wie za­ba­wić się swo­bod­nie, jak pi­sał, z miej­sco­wy­mi Ro­sjan­ka­mi i znów trze­ba było ru­szać na front, pod Lanc­ko­ro­nę, gdzie Ro­sja­nie kontr­ata­ko­wa­li za­cie­kle i du­ży­mi si­ła­mi. Kil­ku lu­dzi z od­dzia­łu Or­li­ka zgi­nę­ło, kil­ku­na­stu ko­lej­nych zo­sta­ło ran­nych. Po trwa­ją­cych całą noc wal­kach nie­przy­ja­ciel zo­stał od­par­ty, wzię­to na­wet jeń­ców, oka­za­ło się jed­nak, że po ciem­ku część walk to­czo­no… z pol­skim 6. puł­kiem pie­cho­ty. Ktoś „życz­li­wy” do­niósł do szta­bu, że po­wo­dem strat w lu­dziach pod Lanc­ko­ro­ną była nie­ostroż­ność ofi­ce­rów, w tym pod­po­rucz­ni­ka Bro­niew­skie­go. Za­sta­na­wiał się w związ­ku z tym, czy wy­cze­ki­wa­ny od daw­na or­der Vir­tu­ti Mi­li­ta­ri za­wi­śnie na jego pier­si. Nie za­wisł, plot­ki zro­bi­ły swo­je, mimo ofi­cjal­nych po­chwał, któ­re do­stał po in­spek­cji. Roz­go­ry­czo­ny wy­je­chał na urlop. Przez Wil­no do War­sza­wy, gdzie miał na­dzie­ję ode­tchnąć od wszel­kich do­wód­czych, awan­so­wych i or­de­ro­wych am­bi­cy­jek. Prze­ko­nał się jed­nak, że po kil­ku la­tach wo­jo­wa­nia je­dy­nym śro­do­wi­skiem, w któ­rym czu­je się na­praw­dę „u sie­bie”, jest ar­mia. Z ulgą wró­cił do swo­jej kom­pa­nii. Woj­ny co praw­da znów było nie­wie­le, ale mógł dzię­ki temu po­świę­cić się szko­le­niu re­kru­tów („«Ja­siów» kształ­cę we wszyst­kie mą­dro­ści i wi­dzę w tym swą spo­łecz­ną uży­tecz­ność” – pi­sał), a oprócz tego na­uce fran­cu­skie­go, grze na for­te­pia­nie i …uwo­dze­niu pan­ny Liii, Ro­sjan­ki po­zna­nej we dwo­rze w Ba­ra­no­wi­czach, gdzie sta­cjo­no­wał. Uwo­dze­niu, ku jego wła­sne­mu zdzi­wie­niu, nie­sku­tecz­ne­mu, choć wspi­nał się na szczy­ty elo­kwen­cji. „Nie chcia­ła mi się od­dać, mó­wiąc, że ja, od­jeż­dża­jąc ju­tro, miał­bym o niej po­tem złe wy­obra­że­nie” – za­no­to­wał.

Wy­jeż­dżał na Ukra­inę; w po­ło­wie kwiet­nia 1920 roku przy­szedł roz­kaz od­wo­łu­ją­cy kom­pa­nię Bro­niew­skie­go z Li­twy. Żoł­nie­rze znów po­trzeb­ni byli na Ukra­inie, gdzie pol­skie woj­sko ra­zem z so­jusz­ni­czy­mi od paru mie­się­cy, po za­war­cia przez Pił­sud­skie­go z Se­me­nem Pe­tlu­rą po­ro­zu­mie­nia, od­dzia­ła­mi ukra­iń­ski­mi, ru­sza­ło wła­śnie na Ki­jów. Już 12 maja mógł w Pa­mięt­ni­ku za­pi­sać: „Za­ję­li­śmy go bez strza­łu – bol­sze­wi­cy sami ucie­kli”.

To wte­dy mia­ło miej­sce wy­da­rze­nie, któ­re wspo­mniał po czter­na­stu la­tach w re­por­ta­żu z wy­pra­wy na so­wiec­ką Ukra­inę i do Ki­jo­wa.

„Pięk­ne to mia­sto zmie­nia­ło wte­dy po raz, zda­je się, dzie­więt­na­sty oku­pa­cję” – pi­sał. Po Niem­cach, od­dzia­łach Se­me­na Pe­tlu­ry, bia­ło­gwar­dzi­stach, kil­ka­krot­nie bol­sze­wi­kach, we­szły do mia­sta od­dzia­ły ar­mii do­wo­dzo­nej przez Edwar­da Ry­dza-Śmi­głe­go. Ra­zem z pe­tlu­row­ca­mi, z któ­ry­mi jesz­cze rok temu Po­la­cy bili się na Wo­ły­niu.

Po jed­nej z bi­tew, w oko­li­cach Wa­sil­ko­wa, do­pro­wa­dzo­no do szta­bu jeń­ców. Je­den z Ukra­iń­ców, któ­re­go Bro­niew­ski po­czę­sto­wał pa­pie­ro­sem, za­cią­gnął się i za­py­tał:

– Kie­dy zo­sta­nę roz­strze­la­ny?

Nie chciał uwie­rzyć, że w pol­skim woj­sku jeń­ców się nie roz­strze­li­wu­je. Przy­znał się prze­cież, że jest ko­mu­ni­stą, więc na pew­no zo­sta­nie roz­strze­la­ny. Wma­wiał Bro­niew­skie­mu, że jest ro­bot­ni­kiem z Char­ko­wa, ale Or­lik nie miał złu­dzeń, że łże. Wy­glą­dał na in­te­li­gen­ta.

– I co tam u was w Char­ko­wie sły­chać? – spy­tał Bro­niew­ski.

– Ano, bu­du­je­my.

– Co bu­du­je­cie?

– Wszyst­ko. Nowe ży­cie. So­cja­lizm.

– No i jak idzie?

– Do­brze. Ale trze­ba przy­znać, że­ście nam te­raz po­rząd­nie za­szko­dzi­li…

Kie­dy wraz z in­ny­mi więź­nia­mi miał już ru­szać w dro­gę do obo­zu je­niec­kie­go, Bro­niew­ski jesz­cze raz wy­cią­gnął w jego stro­nę pacz­kę z pa­pie­ro­sa­mi.

– Dzię­ku­ję. Za de­li­kat­ne – od­mó­wił.

„Od­szedł, nie do­cze­kaw­szy się roz­strze­la­nia” – wspo­mi­nał Bro­niew­ski.

Na po­cząt­ku w Ki­jo­wie było jak zwy­kle. Tro­chę służ­by (znów stra­cił kom­pa­nię na rzecz star­sze­go stop­niem ofi­ce­ra, ale zna­lazł po­sa­dę w szta­bie bry­ga­dy), tro­chę roz­ryw­ki, tro­chę mi­ło­stek. Sie­lan­ka szyb­ko jed­nak się skoń­czy­ła. Słyn­na ar­mia kon­na Sie­mio­na Bu­dion­ne­go nie da­wa­ła pol­skim od­dzia­łom spo­ko­ju ani w dzień, ani w nocy.

Po­rucz­nik Bro­niew­ski ga­lo­po­wał wzdłuż fron­tu wciąż z no­wy­mi roz­ka­za­mi. Nie było cza­su na po­rząd­ny po­si­łek, na sen, ani na wy­po­czy­nek. Ża­lił się, że bę­dąc ofi­ce­rem, i to w do­dat­ku szta­bo­wym, musi dzie­lić los zwy­kłe­go żoł­nie­rza, a z tył­ka zro­bił mu się już ko­tlet albo bef­szy­tyk. „Bol­sze­wi­cy rzu­ci­li na nas ja­kieś lep­sze, bit­niej­sze woj­ska i w du­żej ilo­ści” – na­pi­sał. W koń­cu oto­cze­ni przez Bu­dion­ne­go Po­la­cy za­czę­li się wy­co­fy­wać. „Stra­ty cięż­kie, ale nie na­po­le­oń­skie” – do­dał. Wy­li­czał na­zwi­ska ran­nych i za­bi­tych przy­ja­ciół, zna­jo­mych, pod­wład­nych i do­wód­ców, któ­rych śmierć kwi­to­wa­ło zwy­kle krót­kie stwier­dze­nie: szko­da chło­pa, bo na wię­cej i tak nie było cza­su. „Przed nami, za nami tru­py” – do­dał.

Kil­ka lat póź­niej, w wier­szu Mło­dość, na­pi­sze:

…Ko­wal­ski – ro­ze­rwa­ny gra­na­tem, Igna­czak –

czte­ry kule w pa­chwi­nę. No­wak – od szrap­ne­la.

Mar­ci­niak – kula w pier­si… pa­mię­tam, jak pa­trzał

i skam­lał umie­ra­jąc: „Wody… przy­ja­cie­le…”

Szyb­ko za­czął mieć dość wąt­pli­wej ka­rie­ry w szta­bie i po­pro­sił o po­wrót na front. Zo­stał do­wód­cą 2. kom­pa­nii 1. puł­ku pie­cho­ty Le­gio­nów, któ­rej w isto­cie nie było. Nie­do­bit­ki, któ­re po­zo­sta­ły po bi­twie pod Bo­ro­dian­ką, zo­sta­ły roz­par­ce­lo­wa­ne do in­nych ro­bót, więc żeby czym­kol­wiek do­wo­dzić, po­rucz­nik Or­lik mu­siał naj­pierw od­dział zor­ga­ni­zo­wać. W za­po­mnie­nie po­szły pan­ny i ro­man­se, nie miał cza­su ani na pi­sa­nie li­stów, ani na no­tat­ki w Pa­mięt­ni­ku; na­rze­kał, że sta­ły się krót­kie i su­che jak ko­mu­ni­ka­ty Szta­bu Ge­ne­ral­ne­go. „To, co pi­szę, od­zwier­cie­dla mnie sa­me­go – je­stem w obec­nych cza­sach zwię­zły, la­ko­nicz­ny i o sil­nie przy­tę­pio­nej wraż­li­wo­ści” – uznał.

Woj­na przy­po­mi­na­ła za­ba­wę w ciu­ciu­bab­kę, tyle, że gi­nę­li w niej lu­dzie. Raz to Po­la­cy ata­ko­wa­li po­zy­cje wojsk Bu­dion­ne­go, bio­rąc jeń­ców, ko­nie, ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we i wozy z amu­ni­cją, na­stęp­ne­go dnia bol­sze­wi­cy od­zy­ski­wa­li prze­wa­gę w polu i pol­skie kom­pa­nie mu­sia­ły wy­co­fy­wać się na po­przed­nio zaj­mo­wa­ne po­zy­cje. Bro­niew­ski prze­ży­wał déjà vu. Bił się prze­cież pod tymi sa­my­mi Koł­ka­mi i nad tym sa­mym Sty­rem, co w 1915 roku. Na­zwy mia­ste­czek i wsi, któ­re pró­bo­wa­li zdo­być albo mi­ja­li w mar­szu; Alek­san­dria, Rów­ne, Kle­wań, Bo­gu­sław­ka, przy­po­mi­na­ły mu cza­sy sprzed pię­ciu lat, „kie­dy to nie spa­ło się, nie ja­dło, tyl­ko biło bol­sze­wi­ków i wszy”. W do­dat­ku Bu­dion­ny osią­gał nad wy­co­fu­ją­cy­mi się w kie­run­ku Sty­ru Po­la­ka­mi co­raz więk­szą prze­wa­gę. „Na Sty­rze, są­dzę, utrzy­ma­my się, ale ofen­sy­wę mo­że­my ro­bić do­pie­ro przy współ­udzia­le więk­szej ilo­ści ka­wa­le­rii, któ­ra już się po­dob­no robi” – pi­sał.

Wie­ści z kra­ju też przy­cho­dzi­ły co­raz gor­sze. Bol­sze­wi­cy prze­ła­ma­li front nie tyl­ko na po­łu­dniu Ukra­iny, ale i na pół­no­cy, zdo­by­wa­jąc Mińsk, a po­tem Wil­no i Lidę. Opty­mi­zmem na­pa­wa­ły tyl­ko in­for­ma­cje o two­rzą­cej się ochot­ni­czej ar­mii, do któ­rej zgło­si­ło się już po­nad trzy­sta ty­się­cy ochot­ni­ków. Na jej cze­le sta­nął Pił­sud­ski, co Bro­niew­skie­go uspo­ka­ja­ło. „We wszyst­kim czuć sil­ną rękę” – pi­sał z sa­tys­fak­cją.

Lato 1920 roku ze­szło na ko­lej­nych po­tycz­kach z bol­sze­wi­ka­mi i nie­uda­nych pró­bach upo­lo­wa­nia Bu­dion­ne­go. Na prze­ło­mie lip­ca i sierp­nia kom­pa­nia Bro­niew­skie­go prze­pra­wia­ła się, idąc po szy­ję w wo­dzie, przez ba­gno pod Rud­ką, „omal nie uto­ną­łem w ba­gnie, wpadł­szy w trzę­sa­wi­sko”. W koń­cu przy­szedł roz­kaz wy­co­fa­nia się pol­skich od­dzia­łów na li­nię Bugu.

Pod­czas walk o Dro­hi­czyn Bro­niew­ski do­cze­kał się wresz­cie upra­gnio­ne­go Vir­tu­ti Mi­li­ta­ri. Tra­fił też do Zło­tej księ­gi bo­ha­te­rów, pu­bli­ko­wa­nej na ła­mach cza­so­pi­sma „Wia­rus”: „Pod­po­rucz­nik Bro­niew­ski-Or­lik Wła­dy­sław, do­wód­ca 8. komp. 1 p.p. Leg. brał udział w ak­cji noc­nej pod Dro­hi­czy­nem. Po zdo­by­ciu mo­stu na Bugu prze­do­stał się łącz­nie z 7. komp. 1 p.p. Leg. na dru­gi brzeg rze­ki, za­ata­ko­wał wzgó­rze, za­ję­te przez nie­przy­ja­cie­la i sil­nie bro­nio­ne. Atak z po­wo­du sil­ne­go ognia prze­ciw­ni­ka po­czy­na chwiać się i wte­dy ppor. Bro­niew­ski wy­bie­ga przed li­nię, pod­ry­wa kom­pa­nię, któ­ra bra­wu­ro­wym ude­rze­niem zdo­by­wa wzgó­rza, za­da­jąc bol­sze­wi­kom wiel­kie stra­ty w wal­ce na bia­łą broń. Przez za­ję­cie wzgórz, a tym sa­mym przez sil­ne ob­sa­dze­nie mia­stecz­ka, ppor. Bro­niew­ski za­de­cy­do­wał o zwy­cię­skim za­koń­cze­niu ak­cji ogól­nej, ma­ją­cej na celu od­cię­cie nie­przy­ja­cie­lo­wi od­wro­tu”.

Wie­le lat po woj­nie opo­wia­dał Woj­cie­cho­wi Żu­krow­skie­mu, jak wy­glą­da­ła tam­ta noc, kie­dy za­słu­żył na or­der. Tra­fił z pa­ro­ma ludź­mi na ja­kąś ple­ba­nię, ksiądz za­pa­lił świe­ce i wy­cią­gnął gą­sio­rek z wód­ką. Wy­da­wa­ło się, że wie­czór upły­nie na spo­koj­nym bie­sia­do­wa­niu i ko­lej­nych to­a­stach za zdro­wie Pił­sud­skie­go, gdy z są­sied­nie­go wzgó­rza za­czę­li ich ostrze­li­wać Ko­za­cy. Bro­niew­ski zła­pał ka­ra­bin i wy­biegł, za nim jego lu­dzie. Po­nie­waż nie cał­kiem do­brze trzy­mał się na no­gach, ka­zał się wieźć w kie­run­ku Ro­sjan tacz­ką – re­la­cjo­no­wał jego opo­wieść Żu­krow­ski. Ale ra­czej nie to ich od­stra­szy­ło. Żoł­nie­rze za­czę­li wo­łać: „Bro­niew­ski, Bro­niew­ski”, co zda­niem po­ety mu­sia­ło w uszach kra­sno­no­ar­miej­ców brzmieć jak „bro­nie­wik”, czy­li auto pan­cer­ne, broń strasz­na. Prze­ra­że­ni ucie­kli.

Na­wet bio­rąc po­praw­kę na trzy­dzie­ści kil­ka lat, któ­re dzie­li­ły tam­tą wo­jen­ną noc i opo­wieść o niej, pod­szy­tą jesz­cze dy­stan­sem do wła­snych za­sług, było w niej pew­nie spo­ro praw­dy. Tam­ta woj­na, choć śmierć na niej była rów­nie praw­dzi­wa jak dwa­dzie­ścia lat póź­niej, bar­dziej przy­po­mi­na­ła star­cia z XIX niż XX wie­ku.

Bro­niew­ski nie miał złu­dzeń, z kim wal­czy. To wca­le nie byli pro­le­ta­riu­sze, świa­do­mi ide­ałów so­cja­li­zmu, nie­sie­ni mark­si­stow­ską ide­olo­gią. Ar­mię Czer­wo­ną w więk­szo­ści two­rzy­li zwy­kli chło­pi z ma­leń­kich, ubo­gich wsi, któ­rzy szli na War­sza­wę, bo obie­ca­no im, że tam, na pol­skich pa­nach, zdo­bę­dą buty.

– „Re­wo­lu­cja świa­to­wa” to wiel­kie ha­sło, ja­kie wy­gła­szał z try­bun Troc­ki, na­to­miast w od­dzia­łach fron­to­wych my­śla­no o do­brych onu­cach i ca­łych bu­tach – mó­wił Żu­krow­skie­mu.

Tym­cza­sem z Li­twy i Bia­ło­ru­si nad­cho­dzi­ły co­raz bar­dziej dra­ma­tycz­ne wie­ści. Bol­sze­wi­cy zdo­by­li Bia­ły­stok i Brześć Li­tew­ski, prze­szli Bug, mó­wi­ło się już na­wet o za­ję­ciu Łom­ży, ale brzmia­ło to tak nie­praw­do­po­dob­nie, że Bro­niew­ski nie chciał uwie­rzyć. Uwie­rzył, gdy jego pułk otrzy­mał roz­kaz na­tych­mia­sto­we­go wy­mar­szu na pół­noc. Nie było na co cze­kać, bo Ro­sja­nie po za­ję­ciu Płoń­ska i Sierp­ca szy­ko­wa­li się już do ata­ku na Mo­dlin.

Z Zyg­mun­tem Hem­plem, przy­ja­cie­lem jesz­cze z cza­sów le­gio­no­wych, za­sta­na­wia­li się, co bę­dzie, je­śli Ro­sja­nie zwy­cię­żą i wpro­wa­dzą bol­sze­wic­kie rzą­dy tak­że w Pol­sce. Mó­wi­li o kon­spi­ra­cji, być może ko­niecz­no­ści emi­gra­cji. „Nie jest to prze­cież wy­klu­czo­ne” – za­no­to­wał Bro­niew­ski. W Pa­mięt­ni­ku o tym nie pi­sał, ale mu­siał wie­dzieć o utwo­rzo­nym przez bol­sze­wi­ków Tym­cza­so­wym Ko­mi­te­cie Re­wo­lu­cyj­nym Pol­ski, któ­ry 30 lip­ca 1920 roku ogło­sił w Bia­łym­sto­ku prze­ję­cie w Pol­sce wła­dzy. Fe­liks Dzier­żyń­ski, Fe­liks Kon i Ju­lian Mar­chlew­ski za­po­wie­dzie­li utwo­rze­nie Pol­skiej Re­pu­bli­ki Rad, na­cjo­na­li­za­cję zie­mi, wy­pę­dze­nie ka­pi­ta­li­stów i ob­szar­ni­ków oraz we­zwa­li pol­skich żoł­nie­rzy do bun­tu. Po­tem ra­zem z Ar­mią Czer­wo­ną ru­szy­li na War­sza­wę. Wy­glą­da­ło to wszyst­ko źle.

Pułk Bro­niew­skie­go je­chał ko­le­ją z So­ka­la przez Lu­blin do Traw­nik, po­tem sa­mo­cho­da­mi do Lu­bar­to­wa. Stam­tąd for­sow­nym mar­szem (po­nad 250 km w cią­gu 6 dni), po dro­dze wal­cząc z co­fa­ją­cy­mi się spod War­sza­wy bol­sze­wic­ki­mi ta­bo­ra­mi, szli przez Par­czew, Mię­dzy­rzecz i Sie­mia­ty­cze do Bia­łe­go­sto­ku. Jak zwy­kle była to spo­sob­ność do „od­ku­cia się”, czy­li prze­ję­cia dóbr, któ­re wcze­śniej „zdo­by­li” Ro­sja­nie. „Płasz­cze, skrzyp­ce, dam­skie bu­ci­ki, amu­ni­cja, ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we” – wy­li­czał. Naj­wię­cej jed­nak pro­pa­gan­do­wej li­te­ra­tu­ry, za­chwa­la­ją­cej pierw­sze pań­stwo ro­bot­ni­ków i chło­pów. Po la­tach pi­sał:

Ja na ta­bo­rach ra­dziec­kich

w dzie­więt­na­stym, dwu­dzie­stym (le­d­wie przy­po­mi­nam)

czy­ta­łem (pod­po­rucz­nik) pra­wie dziec­kiem

książ­ki Le­ni­na…

Od­bi­cie Bia­łe­go­sto­ku z rąk bol­sze­wi­ków przy­szło nad­spo­dzie­wa­nie ła­two. „Dzie­sięć dni i fi­nis Bol­sze­wie. […] Jeń­cy pro­wa­dze­ni set­ka­mi, zdo­bycz, ko­nie” – try­um­fo­wał. Nie­kła­ma­na ra­dość, z jaką pol­skich żoł­nie­rzy wi­ta­no w Ossow­cu, Gra­je­wie i Szczu­czy­nie, po­zwa­la­ła ła­twiej zno­sić tru­dy żoł­nier­skie­go ży­cia. Zda­rza­ło się tak­że „win­ko u dzie­ka­na i miód. A po­tem krót­ki epi­zod z księ­żą to­tum­fac­ką”. I wrę­cze­nie za­słu­żo­ne­go pod Dro­hi­czy­nem Vir­tu­ti Mi­li­ta­ri „po uprzed­nim od­pra­wie­niu mszy i dłu­gim glę­dze­niu kle­chy” – wspo­mi­nał. Oprócz krzy­ża, mszy i glę­dze­nia oso­bi­sty uścisk i po­ca­łu­nek ge­ne­ra­ła Ry­dza-Śmi­głe­go. A trzy dni póź­niej co naj­mniej rów­nie wie­le war­te „od­ku­cie się” pod­czas wy­pa­du na Kuź­ni­cę. „Lor­net­ka Ze­is­sa i brow­ning. Jest to zdo­bycz nie lada” – na­pi­sał. Oczy­wi­ście nie li­cząc trzy­stu jeń­ców i pię­ciu ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych.

Po zdo­by­ciu Bia­łe­go­sto­ku kom­pa­nia Bro­niew­skie­go zo­sta­ła skie­ro­wa­na do re­zer­wy. Ozna­cza­ło to wy­jazd na Li­twę, gdzie co praw­da woj­na mo­gła w każ­dej chwi­li zno­wu wy­buch­nąć, ale na ra­zie jej nie było, więc świe­żo upie­czo­ny ka­wa­ler Vir­tu­ti i po­rucz­nik, o czym wła­śnie się do­wie­dział („poza tym po­da­ny je­stem na ka­pi­ta­na”), mógł przez ja­kiś czas spo­koj­nie od­da­wać się pi­ciu, grze w kar­ty, lek­tu­rom i pró­bom li­te­rac­kim, któ­re jed­nak, uwa­żał, nie naj­le­piej mu wy­cho­dzi­ły. „Za­uwa­ży­łem, że co­raz idio­tycz­niej pi­sząc w ni­niej­szym dzien­ni­ku, fak­tycz­nie idio­cie­ję sam co­raz bar­dziej”.

W koń­cu jed­nak tak­że na Wi­leńsz­czyź­nie za­czę­ły się wal­ki. Prze­mar­sze po 50–60 km dzien­nie, chło­pi la­men­tu­ją­cy, że bol­sze­wi­cy za­bra­li im wszyst­ko, więc nie mają dla pol­skich żoł­nie­rzy na­wet kar­to­fli, Sej­ny, Dru­skien­ni­ki, Lida, No­wo­gró­dek, ko­lej­ni ran­ni i za­bi­ci, w tym Boh­dan Szar­ski, przy­ja­ciel i je­dy­ny czy­tel­nik Pa­mięt­ni­ka. „Je­stem sta­now­czo zmę­czo­ny woj­ną mo­ral­nie – cią­ży ona na mnie jak zmo­ra ja­kaś, jak sy­fi­lis” – pi­sał Bro­niew­ski.

Wresz­cie, po zwy­cię­skiej dla Po­la­ków bi­twie nad Nie­mnem, ogło­szo­no za­wie­sze­nie bro­ni. Pro­ble­mem po­zo­sta­ło Wil­no, od­da­ne przez wy­co­fu­ją­cych się bol­sze­wi­ków Li­twi­nom z na­dzie­ją na wy­buch kon­flik­tu z Pol­ską. Nie uda­ło się. Na po­cząt­ku paź­dzier­ni­ka „zbun­to­wał się” ge­ne­rał Lu­dwik Że­li­gow­ski. Ofi­cjal­nie wbrew roz­ka­zom Pił­sud­skie­mu, a na­praw­dę re­ali­zu­jąc jego taj­ny plan, za­jął Wi­leńsz­czy­znę. Po­wo­łał sa­mo­dziel­ną Li­twę Środ­ko­wą, któ­ra na­stęp­nie przy­łą­czy­ła się do Pol­ski.

A po­rucz­nik, a wła­ści­wie już ka­pi­tan, choć bez ofi­cjal­nej no­mi­na­cji (awans do­stał do­pie­ro w lu­tym 1921 roku, ale ze star­szeń­stwem od 1 kwiet­nia 1920), Bro­niew­ski mógł od­po­cząć. Sie­dział na kwa­te­rze w Wi­lej­ce na po­cząt­ku nie­pew­ny jesz­cze, czy za­wie­sze­nie bro­ni utrzy­ma się dłu­żej, po­tem co­raz czę­ściej my­śląc o po­wro­cie do cy­wi­la, na stu­dia, do pi­sa­nia. De­cy­zja nie była ła­twa. Woj­sko, mimo nie­do­god­no­ści, roz­wią­zy­wa­ło wszel­kie pro­ble­my by­to­we i uwal­nia­ło od my­śle­nia o przy­szło­ści. Po­wrót na stu­dia ozna­czał albo przej­ście na utrzy­ma­nie mat­ki („nie uśmie­cha mi się” – pi­sał), albo ko­niecz­ność zna­le­zie­nia pra­cy. My­ślał o spi­sa­niu swo­ich woj­sko­wych do­świad­czeń w pu­bli­ka­cji Kom­pa­nia w wal­ce w ma­łej woj­nie, za­czął na­wet coś szki­co­wać, ale nig­dy pra­cy nie skoń­czył. Pi­sał: „Ogar­nę­ło mnie ja­kieś prze­raź­li­we, wszech­wład­ne le­ni­stwo. [… ] Po­wo­li od­bie­gam od mo­ich daw­nych aspi­ra­cji i sta­ję się ujem­nym ty­pem «ofi­ce­ra za­wo­do­we­go»”.

War­sza­wę zo­ba­czył znów pod ko­niec li­sto­pa­da 1920 roku, wy­de­le­go­wa­ny przez pułk na uro­czy­stość wrę­cze­nia Pił­sud­skie­mu bu­ła­wy mar­szał­kow­skiej. Była oka­zja, żeby po­roz­ma­wiać z daw­no nie­wi­dzia­ny­mi to­wa­rzy­sza­mi z Le­gio­nów o przy­szło­ści. Prze­wa­ża­ło prze­ko­na­nie, że wiel­ka po­li­ty­ka tak wcią­gnę­ła le­gio­no­wych do­wód­ców, że za­po­mnie­li o ide­ałach, któ­re kie­dyś łą­czy­ły ich ze zwy­kły­mi żoł­nie­rza­mi. Nie na­stra­ja­ło to do­brze.

Pie­nią­dze wy­gra­ne w kar­ty po­zwo­li­ły mu się przy­zwo­icie ubrać, dać spo­rą sum­kę mat­ce, a i tak jesz­cze dużo zo­sta­ło na hu­lan­ki w pi­ja­nej nie­pod­le­gło­ścią sto­li­cy. Po­trze­bo­wał pie­nię­dzy, bo od­na­lazł w War­sza­wie wszyst­kie swo­je wo­jen­ne ko­chan­ki. Na­wet Pip­cię, któ­rą spo­tkał na uli­cy, a już na­stęp­ne­go dnia wy­lą­do­wa­li w jej ho­te­lo­wym po­ko­ju. Na­stą­pi­ło „stop­nio­we zbli­ża­nie się, wresz­cie dys­kret­ne cu­dzo­łó­stwo”. Ale nie krył, że stra­cił do Pip­ci ser­ce i na ko­lej­ną noc ocho­ty już nie miał.

Py­ta­nie, co da­lej, sta­wa­ło się co­raz bar­dziej do­le­gli­we. Woj­sko da­wa­ło po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, ale to nie było to, co chciał ro­bić. Li­te­ra­tu­ra? Po la­tach wo­jo­wa­nia bał się, że nie bę­dzie miał nic waż­ne­go do po­wie­dze­nia. Spo­tka­ny w War­sza­wie przy­ja­ciel na­ma­wiał go do po­li­ty­ki, ale Bro­niew­ski wzdra­gał się: „Chcę jesz­cze ja­kiś czas «wy­pa­ro­wać». Chcę na­brać osta­tecz­ne­go już prze­sy­tu i wte­dy do­ko­nać me­ta­mor­fo­zy”.

Ale jaka to mia­ła­by być me­ta­mor­fo­za i kto miał­by się z niej wy­ło­nić, ostat­nie­go dnia roku 1920 jesz­cze nie wie­dział. Ko­lej­ne dni w War­sza­wie też ni­cze­go nie roz­ja­śni­ły, po­dob­nie jak wi­zy­ty w za­przy­jaź­nio­nych do­mach. Zwłasz­cza tych, w któ­rych znaj­do­wa­ły się pan­ny na wy­da­niu. Czuł, że pa­trzą tam na nie­go dziw­nie ja­koś ma­try­mo­nial­nie. Ozna­cza­ło to, że wi­dzą w nim jed­nak woj­sko­we­go, bo ofi­cer to była tzw. do­bra par­tia.

Nie po­mo­gły hu­lan­ki w re­stau­ra­cjach ani wi­zy­ty w te­atrze. Pi­sał, że ob­mier­z­ła mu już war­szaw­ska „psy­che”, od po­etów po pa­ska­rzy. Wra­cał do kom­pa­nii znu­dzo­ny War­sza­wą i try­bem ży­cia, jaki pę­dził. „Wy­jeż­dżam pod wra­że­niem jak­by sto­sun­ku z pu­blicz­ną ko­bie­tą”.

W Wi­lej­ce ofi­ce­ro­wie cze­ka­ją­cy na ko­niec woj­ny zaj­mo­wa­li się wy­my­śla­niem za­baw, któ­re uroz­ma­ici­ły­by ko­sza­ro­wą nudę. Bro­niew­ski uło­żył ka­ba­re­to­wy Roz­kaz ope­ra­cyj­ny, w któ­rym do­ku­czył wszyst­kim bez wy­jąt­ku ko­le­gom, wy­po­mi­na­jąc im roz­ma­ite wy­da­rze­nia z żoł­nier­skie­go ży­cia. Ka­pi­tan An­to­ni Sta­rak miał we­dług Roz­ka­zu wy­gło­sić po­ga­dan­kę O zgub­nych skut­kach al­ko­ho­li­zmu (z de­mon­stra­cję spa­lo­nych spodni i sa­nek), do­wód­ca ba­ta­lio­nu kpt. Okul­ski mó­wić O prak­tycz­nym za­pi­na­niu spodni (z cy­klu „Moje wspo­mnie­nia”), po­rucz­nik Wi­told Chmu­ra O sku­tecz­nym spo­so­bie prze­cho­dze­nia przez rzecz­kę (wy­wo­dy po­par­te do­świad­cze­nia­mi oso­bi­sty­mi), pod­po­rucz­nik Sta­ni­sław Bo­ja­now­ski O prze­są­dach an­ty­se­mic­kich w Pol­sce (z de­mon­stra­cję oso­by au­to­ra), a pod­po­rucz­nik Jan Du­beń­ski O ko­bie­tach XX wie­ku po na­ro­dze­niu Chry­stu­sa i ich sto­sun­ku do ar­mii, czy­li w jaki spo­sób uchro­nić się od roz­mięk­cze­nia mó­zgu w Wi­lej­ce.

Po­wo­ła­na Roz­ka­zem kom­pa­nia bro­ni spe­cjal­nych mia­ła skła­dać się m.in. z sek­cji mio­ta­czy prze­kleństw, sek­cji ga­zów do­mo­wych, od­dzia­łu gre­na­die­rów wer­bla [gra w kar­ty – M.U.], mio­ta­czy pło­mie­ni mi­ło­snych, od­dzia­łu kon­nych lu­do­żer­ców oraz sek­cji tech­nicz­no-kie­szon­ko­wej. Do­dat­ko­wo do Roz­ka­zu Bro­niew­ski do­ło­żył Śpiw­ki nie o mi­ze­rii wi­lej­skiej, wy­kpi­wa­ją­ce ogło­szo­ną przez do­wódz­two ak­cję ma­ją­cą prze­ciw­dzia­łać pi­jań­stwu ofi­ce­rów.

Dziś pod ko­ścio­łem dzia­do­wie śpie­wa­li,

że w pir­szym puł­ku cał­kiem pić prze­sta­li,

że, jako dia­beł ma wstręt do kro­pi­dła,

wód­ka nam zbrzy­dła. […]

Tak se tu wio­dą po trzyź­we­mu ży­cie:

je­den ma Cha­je, dru­gi pan­ne Mi­cie,

trze­ci rżnie w kar­ty, a czwar­ty co inne –

rze­czy nie­win­ne. […]

Rano do domu kuż­den wra­ca chył­kiem,

świ­cąc po mie­ście po­szar­pa­nym tył­kiem,

i pod pło­tem czę­sto świe­że tru­py

szczy­rzą swe… mor­dy.

Ka­pe­lan na mszę, przy­spie­sza­jąc kro­ku,

śpie­szy i świę­ci te tru­py w rynsz­to­ku.

– „Niech nie po­ską­pi dla pirw­sze­go puł­ku

rynsz­tok przy­tuł­ku.

Ja­men”.

Z Wi­lej­ki skie­ro­wa­no Bro­niew­skie­go na prze­szko­le­nie do Grod­na, co mo­gło świad­czyć, że ar­mia wi­dzi dla świe­żo upie­czo­ne­go ka­pi­ta­na ścież­kę ka­rie­ry woj­sko­wej. Za­miesz­kał w ko­sza­rach z kil­ku­dzie­się­cio­ma in­ny­mi ofi­ce­ra­mi i moc­no zde­gu­sto­wa­ny słu­chał wy­kła­dów, pod czas któ­rych nie mó­wio­no ni­cze­go, cze­go by nie wie­dział. Fran­cu­scy wy­kła­dow­cy mą­drzy­li się na te­mat prze­wa­gi siły ognia nad ma­new­ra­mi, pod­czas gdy Po­la­cy mie­li do­świad­cze­nia prze­ciw­ne. Ru­chli­wość ma­łych od­dzia­łów, okrą­ża­nie prze­ciw­ni­ka, wy­pa­dy, wszyst­ko to przy­no­si­ło znacz­nie lep­sze efek­ty niż ostrze­li­wa­nie się z wy­ko­pa­ne­go rowu i cze­ka­nie, komu prę­dzej skoń­czy się amu­ni­cja. „Fran­cu­zi ro­bią na mnie wra­że­nie za­ro­zu­mial­ców i dok­try­ne­rów; przy­pusz­czam, że trud­no by było im do­sto­so­wać się do no­wych wa­run­ków wal­ki” – na­pi­sał.