44,99 zł
Gra o wszystko. Jeden z najstarszych i najbardziej prestiżowych konkursów muzycznych. Zwycięstwo otwiera drogę do światowej sławy. Jeden mały błąd wystarczy, żeby marzenia legły w gruzach.
Piekielnie utalentowani młodzi pianiści. Dla nich konkurs to wyczerpujący maraton, wojna nerwów, decydujące starcie. Po zwycięstwie Marthy Argerich czy Krystiana Zimermana usłyszał o nich cały świat. Za Ivo Pogorelicia czy Ingolfa Wundera niejeden trzymał kciuki aż do bólu!
Publiczność, która zawsze ma swoje zdanie. Raz na pięć lat zdarza się, że taksówkarz wie najlepiej, jak wykonać finał Sonaty b-moll, a pasażerowie tramwaju kłócą się o technikę gry ulubionego pianisty. Dawniej pod gmach filharmonii wzywano milicję, żeby uspokoiła awanturujący się tłum.
Najważniejszy jest jednak on, Chopin. Jego muzyka ciągle jest wyzwaniem, a na Konkurs Chopinowski znowu czeka cały świat.
Pełna anegdot, barwna opowieść legendarnego krytyka muzycznego Jerzego Waldorffa, przypominająca historię konkursów od 1927 roku, z dodatkowym rozdziałem autorstwa dziennikarza muzycznego i twórcy Płytomanii Jacka Hawryluka.
Wielka gra to książka szczególna i bardzo osobista – historia Konkursów Chopinowskich, których Waldorff był świadkiem od samego początku. Od 1927 roku, gdy w majątku na poznańskiej wsi próbował za wszelką cenę zbudować radio, by słuchać transmisji. Potem obserwował zmagania już „od środka”, w Filharmonii w Warszawie. Waldorff, dusza towarzystwa, przyjaźnił się z występującymi pianistami, a po II wojnie stał się prawdziwą wyrocznią, człowiekiem, którego opinii się słuchało i który, jak to on, nie wahał się ostro krytykować swych oponentów oraz kontrowersyjnych werdyktów jury. Dziś często brakuje nam takiego bezpośredniego i bezkompromisowego głosu. (ze Wstępu Jacka Hawryluka)
Otóż zdarzyło się pewnego nieszczęsnego poranka owego roku 1932, że gdy zaczął się produkować młody polski kandydat, z pustego lewego balkonu raptem się rozległo szczekanie psa. Najwyraźniej psa! Przewodniczący dzwonkiem przerwał grę, woźni ruszyli na piętro w poszukiwaniu psa, ale go nie znaleźli. Pianista stremowany podwójnie rozpoczął grę po raz drugi, aliści za chwilę pies zaczął znowu szczekać, tyle że z balkonu prawego. Po jakiejś chwili pies znów się odezwał, z pustego balkonu na wprost. Na sali rozległy się chichoty. Woźni skoczyli, ale tymczasem ostatecznie wyprowadzony z równowagi kandydat z dalszego udziału w Konkursie zrezygnował. A po przerwie pies już się nie odezwał i nikt nigdy się nie dowiedział, skąd wziął się w Filharmonii Warszawskiej i dlaczego akurat gra tego młodego kandydata nie przypadła mu do gustu. (fragment książki)
Powyższy opis pochodzi od wydawcy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 229
Data ważności licencji: 9/9/2026
Wszystko, co wszyscy piszący o muzyce w Polsce robili swoją działalnością popularyzatorską – to jeszcze nie połowa tego, co dla umuzykalnienia społeczeństwa zrobił Jerzy Waldorff”1 – twierdził krytyk, czyli kolega po fachu, Zdzisław Sierpiński. Miał całkowitą rację. Napisać, że Waldorff był pilnym obserwatorem naszego życia muzycznego, to nie napisać nic. On był tego życia bardzo istotną częścią. Prawnik, po konserwatorium muzycznym, nawet przez chwilę się nie wahał co do swojej przyszłości. To muzyka go uwiodła i poprowadziła przez całe życie. Od kodeksów prawnych wolał partytury Szymanowskiego, Chopina, Paderewskiego. „Stosunek mam do muzyki jak do żony, z którą leży się we wspólnym łóżku od z górą pół wieku: wyrwać się i na dziwki! – ale już za późno” – pisał w „Polityce”2.
Jerzy Waldorff (1910–1999) miał swój charakterystyczny styl i język przedwojennej Polski (słynne „aliści”), którymi żonglował, czarował, obezwładniał. Arystokrata słowa i ducha, ziemianin z pochodzenia. Krytyk, publicysta, felietonista, pisarz, społecznik, niezrównany gawędziarz, człowiek wielu talentów, który w czasach PRL-u był głosem sumienia ludzi kultury. Waldorff swoimi giętkimi i obrazowymi frazami uwodził nawet tych, którzy z kulturą byli na bakier. Lubił koloryzować, wyostrzać, ubarwiać. Niekiedy mieszał fakty z fikcją, co niejednokrotnie mu wypominano, ale on nie bardzo się tym przejmował. Miał wszak i adwersarzy, jego (nad)aktywność bowiem nie pozostawiała obojętnym. Śmigał szabelką, rozdawał razy to tu, to tam, nie oszczędzając dygnitarzy państwowych i partyjnych czy kolegów po piórze. Zachwycał jednych, innych doprowadzając do szewskiej pasji. Dziś powiedzielibyśmy: krytyk niezależny (z dużą swobodą w czasach PRL-owskiej cenzury), który wyrobił sobie opinię człowieka chodzącego własnymi ścieżkami. Ale to właśnie owa niezależność stanowiła o fenomenie jego felietonów drukowanych w „Polityce” (od 1969 roku) czy wygłaszanych w Polskim Radiu (od lat 50.). Ludzie, bez względu na podejmowane tematy, chcieli Waldorffa czytać i słuchać – skoro coś powiedział, tak musiało być. W latach 70. był jednym z najpopularniejszych autorów „Polityki”, w rankingach wyprzedzając redaktora naczelnego Mieczysława Rakowskiego. Mariusz Urbanek jego biografię zatytułował Waldorff. Ostatni baron Peerelu. W punkt.
Jerzy Waldorff podczas dyskusji w redakcji „Polityki”, lata 70.
Włodzimierz Barchacz (1970–1979), Narodowe Archiwum Cyfrowe
Waldorff bez skrupułów wykorzystywał swoją pozycję i popularność, by walczyć o dobro publiczne. Nie miał pobłażania dla miernoty, brzydził się nią. Jego przyjaciel, Jerzy Kisielewski, wspominał, że urzędnicy kultury bali się go. „[…] bardzo świadomie podtrzymywał swój wizerunek człowieka z innej epoki. Zachowaniem, ubiorem, sposobem wysławiania się. Stwarzał dystans, ale jednocześnie budował snobizm »na Waldorffa«. To pozwalało mu załatwiać pieniądze na jakieś konkretne muzeum czy orkiestrę”. Waldorff walczył o Powązki, Atmę (willę Szymanowskiego w Zakopanem), muzeum i pomnik Paderewskiego w Warszawie, pałac myśliwski Radziwiłłów w Antoninie (w którym gościł i grywał Chopin), pomnik Piłsudskiego przy Belwederze, Muzeum Instrumentów Muzycznych w Poznaniu, wreszcie o pochówek prochów ukochanego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Zawsze wykorzystywał przy tym siłę i perswazję słowa. A muzyka? No cóż, często okazywała się tylko pretekstem do snucia historii, dygresji i przedstawiania kontekstów. „Ubóstwiam prelekcje Waldorffa. Jego sposób mówienia, jego humor, jego zdrowy rozsądek sprawiają, że słucha się go zawsze z podziwem, czasem z zachwytem, zawsze z zaciekawieniem”3 – komplementował go Jarosław Iwaszkiewicz.
Wielka gra to w literaturze chopinowskiej książka szczególna i bardzo osobista – historia Konkursów Chopinowskich, których Waldorff był świadkiem od samego początku. Od 1927 roku, gdy w majątku w Rękawczynie na poznańskiej wsi próbował za wszelką cenę zbudować radio, by słuchać transmisji: majsterkował, rozciągał druty, kombinował. Skończyło się na tym, że ojciec kupił mu w Poznaniu odbiornik. W ten sposób siedemnastoletni chłopak słuchał I Konkursu. Potem obserwował zmagania już „od środka”, w filharmonii w Warszawie – najpierw jako chłonny nowości i świata młodzieniec, następnie korespondent Polskiego Radia i gazet, z którymi współpracował. Waldorff, dusza towarzystwa, przyjaźnił się z występującymi pianistami, gościł ich u siebie, a po drugiej wojnie – wraz ze wzrostem pozycji – stał się prawdziwą wyrocznią, człowiekiem, którego opinii się słuchało i który, jak to on, nie wahał się ostro krytykować swoich oponentów oraz kontrowersyjnych werdyktów jury. Dziś często brakuje nam takiego bezpośredniego i bezkompromisowego głosu.
Próżno jednak we wspomnieniach z lat 1927–1980 (czyli z dziesięciu konkursów) szukać głębokich analiz muzykologicznych, rozpraw o wyższości jednego wykonania nad drugim, specjalistycznej terminologii czy dociekania chopinowskiej prawdy. Wielka gra to erudycyjny szkic o kompozytorze oraz zapiski konkursowe, pełne pozamuzycznych szczegółów. I tych oficjalnych, i tych mniej znanych, szczególnie intrygujących: zakulisowych, opisywanych na gorąco, dowcipnych. Waldorff, jak każdy z obserwatorów warszawskich zmagań, miał swoich faworytów i ulubieńców. Nigdy tego nie krył. Doceniał świetne przygotowanie pianistów radzieckich, wynosił pod niebiosa, przyrównując do Fryderyka, Krystiana Zimermana, emocjonował się kontrowersyjną, choć nie zawsze zgodną z chopinowską tradycją, grą Iva Pogorelicia. Zawsze lubił być w centrum uwagi. Brylował, rzucał bon motami, zagajał, a gdy trzeba – lub nie, choćby tylko dla zaognienia sytuacji – prowokował. Jako bywalec budynku przy ulicy Jasnej, miał w Filharmonii Narodowej swoje stałe miejsce. Gdy w wolnorynkowej rzeczywistości w 1990 roku pozbawiono go biletów na XII Konkurs (okazały się dla redakcji zbyt drogie), był – mimo dobrej miny do złej gry – prawdziwie rozgoryczony. Konkursu nie relacjonował, powrócił do słuchania dopiero po pięciu latach.
„[…] rosną u nas – jedno za drugim – pokolenia głuchych”4 – pisał w jednym ze swoich felietonów. Stan umuzykalnienia polskiego społeczeństwa spędzał mu sen z powiek. Dziś krzyczałby, machając laską: „Kultura, głupcze!”. Nic nie mierziło go tak, jak głupota, brak gustu i głuchota obywateli. „[…] gdyby Puzon nie wiedział, kto napisał muzykę do Pietruszki, to wygnałbym go z domu”5 – zareagował Waldorff, gdy jeden z uczestników telewizyjnego turnieju nie wiedział, że autorem muzyki jest Igor Strawiński. Puzon był ukochanym jamnikiem Pana Jerzego.
Muzykę Karola Szymanowskiego kochał od młodości ponad wszystko. „Jeśli ktoś mi nad grobem zagra Marsza żałobnego Chopina, to wstanę, uchylę wieko i będę kąsał”6 – grzmiał. 5 stycznia 2000 roku na Powązkach chór Poznańskich Słowików i Orkiestra Filharmonii Narodowej wykonali dla niego Pawanę na śmierć Infantki Ravela i fragmenty Stabat Mater Szymanowskiego. Jednak swój ostatni tekst, napisany dla „Polityki” do spółki z Jerzym Kisielewskim (opublikowany w grudniu 1999 roku w cyklu Dwa Jerze), poświęcił chopinowskim wspomnieniom.
Jacek Hawryluk
Ze względu na intensywny rozwój badań nad życiem i twórczością Fryderyka Chopina, jaki dokonał się w ostatnich dziesięcioleciach, rozdział Chopin został uzupełniony przypisami aktualizującymi stan wiedzy.
To było tak: na Mazowszu, pod Sochaczewem, o pięćdziesiąt z okładem kilometrów od Warszawy, w początkach XIX wieku hrabiowska rodzina Skarbków posiadała majątek, Żelazową Wolę7. Włości niezbyt rozległe i Skarbkowie nie zaliczali się też do arystokracji pierwszej klasy. W każdym razie stał dwór jak się patrzy, a właściciele jego wybijali się spośród okolicznego ziemiaństwa kulturą i żywym zainteresowaniem sprawami kraju. Przy dworze, jak było we zwyczaju, rezydowało – gwoli towarzystwa i pomocy w gospodarstwie – trochę ubogich krewnych, między nimi panna Krzyżanowska z drobnej szlachty kujawskiej8.
W roku 1802 na guwernera do dzieci zaangażowano emigranta francuskiego – Mikołaja Chopina. Pochodził z chłopów lotaryńskich, ze wsi Marainville, i nie jest dość jasne, dlaczego wywędrował do Polski około 17909. Zajmował się najpierw handlem, a szybko się związać musiał uczuciowo z nowym krajem, skoro za powstania Kościuszki był setnikiem w warszawskich oddziałach Gwardii Narodowej10. Potem zdecydował się nauczać języka francuskiego, co było oczywiście najprostsze, jako że już od XVII wieku, od czasów rozsiewającego blask na Europę panowania w Wersalu króla Ludwika XIV, w całym ówczesnym cywilizowanym świecie, również i polskim, przyjęto język i kulturę francuską za własne, więc zapotrzebowanie na francuskich nauczycieli trwało wszędzie nieustanne.
Mikołaj Chopin (1771–1844), poznawszy we dworze Skarbków pannę respektową – jak takie nazywano – Justynę Krzyżanowską (1782–1861), zagustował w niej, niebawem się oświadczył i został przyjęty. Wprawdzie nie był szlachcicem, na co jeszcze wtedy uważano, ale miłego charakteru i obejścia, zawód uprawiał szacowny, niepodlegający zmiennym koniunkturom, a dla panny niezamożnej i w dodatku dwudziestoczteroletniej, więc zgodnie z ówczesnymi pojęciami: prawie już starej panny, okazja trafiała się bodaj ostatnia. Zawarto więc typowe „małżeństwo z rozsądku”, lecz niebawem okazało się ono związane serdecznym uczuciem i powstała zeń rodzina niezmiernie szczęśliwa we współżyciu.
Młodożeńcom Skarbkowie oddali na mieszkanie domek ogrodnika położony w głębi parku11 i tam przyszło na świat pierwszych dwoje z czwórki Chopinowskich dzieci: Ludwika (1807–1855)12, która w stosownym czasie została żoną Kalasantego Jędrzejewicza, profesora warszawskiego Instytutu Gospodarstwa Wiejskiego, i drugi z kolei Fryderyk Franciszek (1810–1849), kompozytor. Po nim już w Warszawie urodziła się Izabela (1811–1881), zamężna później za Antonim Barcińskim, nauczycielem matematyki w warszawskim Instytucie Politechnicznym13; ostatnia zaś przyszła na świat i pierwsza zeszła zeń Emilia (1812–1827), najwcześniejsza w tej rodzinie ofiara gruźlicy, nie wiadomo po jakich przodkach odziedziczonej.
Losy Chopinostwa tymczasem potoczyły się takim torem, że ledwo w pół roku po chrzcie Fryderyka ojcu jego Mikołajowi zaproponowano posadę nauczyciela języka francuskiego w Liceum Warszawskim, co oznaczało i awans, i możność wydostania się ze wsi do miasta, więc małżeństwo – za życzliwą aprobatą Skarbków – opuściło Żelazową Wolę, przenosząc się do mieszkania w skrzydle Pałacu Saskiego w Warszawie14. Następnie przeprowadzono się na pierwsze piętro prawej oficyny Pałacu Kazimierzowskiego15 przy Krakowskim Przedmieściu i wreszcie, po bolesnej śmierci Emilki, jeszcze raz się przeniesiono: naprzeciwko, na drugą stronę ulicy, do lewej oficyny pałacu wtedy Krasińskich, potem Raczyńskich, teraz zaś Akademii Sztuk Pięknych. Tam dzisiaj odwiedzać można zrekonstruowany salon muzeum rodziny Chopinów16.
A co z domkiem ogrodnika i w ogóle z Żelazową Wolą? Dawny dwór Skarbków spłonął ze szczętem podczas pierwszej wojny światowej17 i śladu po nim nie ma. Domek cudem ocalał, zresztą w fatalnym stanie, służąc za skład warzyw i narzędzi. Dopiero w latach międzywojennych, z niemrawo napływających darów społeczeństwa, pomnożonych kwotami z prywatnej kieszeni Ignacego Jana Paderewskiego, wykupiono ruderę wraz z częścią dawnego parku i odbudowano wedle starych drzeworytów, raczej na elegancki dworek-pałacyk, w którym mógłby mieszkać Fryderyk, kiedy zdobył w Paryżu sytuację nie tylko czołowego kompozytora epoki, ale i dandysa. W takim wnętrzu skromny nauczyciel francuskiego, Mikołaj Chopin, przed wiekiem rezydować nie mógł na pewno!
Aliści równie pewne jest, że to są te same ocalałe mury, o które się obił pierwszy krzyk niemowlęcia urodzonego w tej samej izdebce, na której progu stajemy dziś wzruszeni, z zadumą. Tam, w samym jądrze mazowieckiej wsi, przyszedł na świat jeden z największych geniuszów ludzkości, zaś Mazowszu i Polsce wierny został aż po trudne konanie przy placu Vendôme w Paryżu.
Jak prezentowała się ta Warszawa, która wychowała i ukształtowała osobowość Fryderyka, zanim, będąc już dojrzałym młodzieńcem, z bólem i łzami opuszczał ją na zawsze…? Jaki był wygląd i smak życia w dramatycznym mieście, które niemal od progu XVII stulecia, gdy uzyskało pozycję stołeczną, musiało balansować między rozkwitem a zniszczeniem, blaskiem istnienia a śmiercią…
Do Sejmu Czteroletniego, czyli aż po rok 1792, stolica Polski liczyła blisko 200 tysięcy mieszkańców, co w tamtej epoce oznaczało metropolię. Ale już w trzy lata później, po upadku insurekcji Kościuszki, po rzezi Pragi przez wojska Suworowa i wreszcie po trzecim rozbiorze, nieszczęsna Warszawa zmalała do 66 tysięcy co nędzniejszych tylko obywateli, bo reszta się rozjechała z miasta, które – będąc jeszcze przed wiekiem, aż do śmierci króla Jana III, stolicą jednego z potężniejszych państw w Europie – zepchnięte nagle zostało do pozycji mało znaczącego, nadgranicznego ośrodka administracji pruskiej.
Nadana Warszawie przez Napoleona ranga stolicy karłowatego Księstwa Warszawskiego niewiele wpłynęła na polepszenie się jej losu. Ludność wzrosła do 77 tysięcy, ale równocześnie zamożność obywateli uszczuplona została szalonymi podatkami wojennymi w sposób uniemożliwiający jakikolwiek rozwój przemysłu czy budownictwa.
Sytuacja uległa poprawie dopiero od kongresu wiedeńskiego i ogłoszenia w maju 1815 Królestwa Polskiego, na pozór złączonego tylko unią personalną z cesarstwem rosyjskim. W rzeczywistości tajne rządy sprawował wysłannik cara do specjalnych poruczeń – senator Nowosilcow, zaś na czele armii polskiej stał carski brat satrapa, wielki książę Konstanty, dziwną miłością sadysty rozkochany w swych żołnierzach, ale z pomocą szefa tajnej policji, osławionego Henryka Mackrotta, starający się dławić odruchy wolnomyślności w warszawskim społeczeństwie. Przecież jednak…
Póki żyje liberalny car Aleksander I, nie szczędzi Polakom zachęcających obietnic, a polityka Petersburga jawnie twardnieje dopiero po koronacji na króla polskiego Mikołaja I, czyli po roku 182918, więc pod sam koniec pobytu w kraju Chopina. Tymczasem namiestnikiem carskim formalnie jest książę Józef Zajączek, były generał napoleoński, człowiek tchórzliwy, przeto ugodowy na obie strony. Gospodarkę zaś Królestwa prowadzi znakomicie minister skarbu – książę Franciszek Drucki-Lubecki, podczas gdy o ład w Warszawie dba z powodzeniem minister spraw wewnętrznych, hrabia Tadeusz Mostowski, a sztuką i nauką opiekować się może bez większych przeszkód radca stanu, mąż uczony i patriota serdeczny – Stanisław Staszic.
Pamiętać należy także, iż króla Stanisława Augusta wywieziono do Grodna w 1795 roku, więc przed dwudziestu laty dopiero, a cały sztab artystów, przy pomocy których nieszczęsny monarcha próbował realizować swój mecenat artystyczny, został w mieście, naturalizując się nierzadko. Na czele dość licznego grona sprowadzonych muzyków czeskich jako Polacy opowiedzieli się Maciej Kamieński, autor pierwszej polskiej opery Nędza uszczęśliwiona, i Jan Stefani, kompozytor muzyki do pierwszej narodowej śpiewogry Krakowiacy i Górale. Polakiem też zdeklarował się nadworny malarz królewski rodem z Włoch – Marcello Bacciarelli. Kiedy zmarł, pochowano go w katedrze warszawskiej, zaś jego potomkowie o tym samym nazwisku żyją wśród nas i działają do dzisiaj.
Pod opieką księcia Lubeckiego rozwija się w mieście przemysł i handel, co powoduje stały przyrost ludności, która u progów istnienia Królestwa liczy w Warszawie 80 tysięcy osób, a w roku 1829 sięga 140 tysięcy. Dzięki poparciu i dotacjom zarówno namiestnika Zajączka, jak i ministrów Lubeckiego i Mostowskiego miasto pięknieje. Przyczyniają się do tego swoimi projektami reprezentacyjnych budowli sprowadzeni jeszcze przez nieboszczyka króla architekci Dominik Merlini i Piotr Aigner, u boku których staje przybyły nieco później z Włoch mistrz empiru, Antoni Corazzi. Merlini wykańcza swój cudny pałac Na Wodzie w Łazienkach i zdobi cmentarz Powązek katakumbami, w których niszach spoczną oboje rodzice Chopina. Aigner do kościoła św. Anny dobudowuje klasycystyczną kolumnadę i na placu Trzech Krzyży stawia kościół św. Aleksandra. Rdzennie polski architekt Jakub Kubicki gruntownie przebudowuje do dzisiejszego kształtu pałac Belwederu i piękną podwarszawską rezydencję Krasińskich w Radziejowicach. Najwięcej jednak dodaje urody i wspaniałości Warszawie – Antoni Corazzi, twórca gmachu Towarzystwa Przyjaciół Nauk, pałacu Mostowskich, zespołu monumentalnych budowli, gdzie dzisiaj Zarząd Miasta, i wreszcie Teatru Wielkiego o najpiękniejszej fasadzie pośród wszystkich teatrów w Europie.
Warszawskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk udało się Staszicowi założyć już w roku 1800: ono decyduje odtąd o poziomie zakładów naukowych i szkół w stolicy. Liceum Warszawskie powstaje w roku 1804, mając za rektora znakomitego filologa Samuela Bogumiła Lindego, który jednocześnie – z pomocą Towarzystwa Przyjaciół Nauk – zaczyna redagować wielotomowy, do dziś bezcenny Słownik języka polskiego.
W roku następnym, 1805, przebywający na – jakże dla nas pomyślnym! – wygnaniu politycznym w Warszawie niemiecki wielki romantyczny poeta, powieściopisarz, rysownik i muzyk, Ernest Teodor Amadeusz Hoffmann, zakłada, wespół z Józefem Elsnerem, resursę muzyczną w pałacu Mniszchów przy ulicy Bednarskiej, organizując koncerty kameralne i symfoniczne (pierwsze w Warszawie wykonania wczesnych dzieł orkiestralnych Beethovena!) w sali, którą sam ozdabia freskami.
Historia natomiast Elsnera była taka, że Ślązak ów, rodzony w Grodkowie, a wychowany we Wrocławiu, został potem kapelmistrzem w zajętym przez Austriaków Lwowie, gdzie poznał Wojciecha Bogusławskiego, który przeniósł się tam ze swoją trupą dramatyczną po upadku Polski i zajęciu Warszawy przez Prusaków. Skoro zaś mistrz Wojciech w 1799 roku zdecydował się wrócić i objąć z powrotem osierocony Teatr Narodowy przy placu Krasińskich, ściągnął w ślad za sobą Elsnera na kierownictwo działu operowego.
Odtąd Elsner, żonaty wkrótce z Polką, staje się – podobnie jak Linde – nie tylko z wyboru Polakiem, ale i gorącym patriotą polskim, a kierownictwo opery zdaje w roku 1810 przybyłemu do Warszawy z Poznańskiego Karolowi Kurpińskiemu19, sam bowiem podejmuje się innego dzieła. Zakłada w tymże roku Instytut Muzyki i Deklamacji20, który – separując się coraz bardziej i wyraźniej od teatru słowa – zostaje w roku 1826, w ramach Uniwersytetu Warszawskiego, Szkołą Główną Muzyki, o charakterze regularnego konserwatorium21.
Tymczasem Kurpiński, w oczekiwaniu nowego gmachu i sceny, zabiega o poziom opery możliwie najwyższy. Wystawia Mozarta Don Juana i Czarodziejski flet. Wywołuje artystyczną sensację Wolnym strzelcem Webera. Szczególnie zaś rozmiłowany w Rossinim, daje Otella i Tankreda, Włoszkę w Algierze i Hrabiego Ory, a na otwarcie Teatru Wielkiego w lutym 1833 – o czym Chopin czyta już tylko relacje w listach rodziny – przygotowuje Cyrulika sewilskiego, bo niedawno było powstanie listopadowe i rozsierdzone władze carskie na żadną polską operę, samego dyrektora Kurpińskiego czy rektora Elsnera, nie zgodziłyby się.
Obok innych sal przede wszystkim scena przy placu Krasińskich służy za czasów Chopina występom międzynarodowych gwiazd śpiewu, klawiatury czy smyczka, bo Warszawa leży na drodze do Petersburga, więc jeżdżący do stolicy carstwa po złote imperiały co najświetniejsi artyści chętnie zatrzymują się, dla wytchnienia i dodatkowego zarobku, nad Wisłą. Fryderyk przeto może zachwycać się i kształcić, słuchając śpiewu Angeliki Catalani, Henrietty Sontag, gry na fortepianie Hummla i pierwszej kobiety pianistki o międzynarodowej sławie, Marii Szymanowskiej, a także podnieca się „diabelską” wirtuozerią Paganiniego i spokojniejszą jedynego uznawanego jego konkurenta – Karola Lipińskiego.
Bazę niejako materialną bujnego życia muzycznego w ówczesnej Warszawie stanowi kilkanaście małych, ale dobrze prowadzonych fabryk instrumentów muzycznych i kilka księgarń z własnymi sztycharniami nut, u Glücksberga, Brzeziny lub Cybulskiego, który wydał pierwszy utwór – poloneza siedmioletniego Frycka Chopina. Był zwyczaj, że się w tych księgarniach muzycy i literaci także spotykali o południu, aby się dzielić nowinkami artystycznymi i przeglądać świeże książki, nuty czy prasę, nadesłane z zagranicy.
Głównym wszakże miejscem spotkań miasta i młodzieży zarazem patriotycznej i postępowej, żyjącej w bezustannym wzburzeniu, bo jej nie opuszczały myśli o walce z mocarstwami grabieżcami polskiej niepodległości, były kawiarnie. Z zapisów statystycznych dochowała się zadziwiająca informacja, że około roku 1825 w Warszawie niesięgającej jeszcze 130 tysięcy mieszkańców tych kawiarni była ponad setka!
Szczególnie modny Kopciuszek22 przy ulicy Długiej, potem na Miodową przeniesiony, sławny wybornym ponczem i baterią fajek o długich cybuchach, z których należało puszczać kłęby dymu, cichcem – żeby szpiedzy Mackrotta nie słyszeli – ale zawzięcie dyskutując o polityce. W Kopciuszku bywali przede wszystkim znani literaci, na czele z dwoma profesorami uniwersytetu: poetą Kazimierzem Brodzińskim i następcą w Teatrze Narodowym Bogusławskiego, jego zięciem Ludwikiem Osińskim. W Dziurce na Miodowej konspirowała młodzież literacka, mając za przywódców Bohdana Zaleskiego i Edwarda Odyńca. Naprzeciwko słynna Honoratka, z młodzieżą uniwersytecką o nieco spokojniejszej, aliści republikańskiej orientacji i wreszcie – przy Koziej – była kawiarnia Brzezińskiej23 najchętniej odwiedzana przez Chopina, może i dlatego, że tam się fajek nie paliło, a za to można było się zagłębić w lekturę bogato serwowanej przy stolikach prasy. To u Brzezińskiej Fryderyk lubił gadać z Maurycym Mochnackim, pierwszym i od razu jednym z najwnikliwszych krytyków swej twórczości.
Oprócz kawiarni dużym, choć nieco innym powodzeniem cieszyły się w Warszawie cukiernie, wizytowane raczej przez damy. Dzisiejszych warszawiaków ze starego pokolenia wzruszyć może wiadomość, że już wtedy – za Chopina – wśród cukierni prym wiodły należące do Lourse’a i Semadeniego, które potem istniały aż do nieszczęsnego powstania 1944.
Czy Chopin mógł tylko uczyć się i słuchać muzyki w Warszawie? Nie! Wówczas już, za swej młodości w kraju, wszechstronnie kształcił artystyczne gusty również na arcydziełach malarstwa, co może później ułatwiło mu, uprościło przyjaźń z Eugeniuszem Delacroix w Paryżu. Bogato zapoczątkowane zbiory króla Stanisława Augusta, którymi chciał stworzyć bazę przyszłej Galerii Narodowej, niestety już nie istniały, między rokiem 1806 a 1821 rozprzedane na kilku licytacjach, rozproszone na cztery strony świata. Była przecie w Warszawie otwarta dla zwiedzających prywatna galeria Józefa Kajetana hr. Ossolińskiego, która eksponowała w siedmiu salach ponad czterysta obrazów, w tym Caravaggia, Guercina, Jordaensa, Rafaela, Rembrandta, Rubensa i Tycjana. Ponadto Stanisław Kostka Potocki już w roku 1805 otworzył dla społeczeństwa Wilanów, fundując tym aktem pierwsze w kraju publiczne muzeum. A można tam było podziwiać między innymi Ucieczkę z Egiptu Rubensa, głowy apostołów z Ostatniej Wieczerzy Leonarda i Syna marnotrawnego Rembrandta. Urządzano też co dwa lata w uniwersytecie wystawy malarzy współczesnych polskich, z płótnami Brodowskiego, Kokulara, Vogla, Marszałkiewicza. Istnieją zaś przekazy, że Fryderyk bywał gościem tych warszawskich galerii i wystaw.
Wieczorami natomiast salony! Już będąc ośmioletnim cudownym dzieckiem, Frycek popisywał się grą, rozpieszczany na przyjęciach u Zamoyskich, Czetwertyńskich, Lubeckich, Radziwiłłów, Sapiehów, Mokronowskich, Czartoryskich.
Wielu biografów kompozytora zdumiewało się, jak on później umiał, dwudziestoletni i jeszcze nikomu w paryskim świecie nieznany, aż tak szybko zyskać świetną, trwałą pozycję w najbardziej ekskluzywnych salonach Faubourg St. Germain, gdzie przyjmowała arystokracja, i Faubourg St. Honoré, gdzie rezydowała plutokracja, owi wszyscy drapieżnym piórem opisywani przez Balzaka aferzyści i bankierzy o świeżo zdobytych, czy raczej kupionych, tytułach baronów… Nam dziwić się nie trzeba. Przodujące salony ówczesnej Warszawy mało ustępowały paryskim, zaś polska arystokracja, co roku wędrująca do swych francuskich kuzynów i przyjaciół, znakomicie ułatwiła Fryderykowi awanse nad Sekwaną, jeżeli do tego dodać jego niezwykły urok osobisty i – bagatela! – genialny talent.
Tymczasem, póki był w Warszawie, a i później – w korespondencjach z zagranicy – jego sukcesy artystyczne relacjonowała warszawska prasa, też nad podziw bogato w owych latach Królestwa Polskiego reprezentowana tygodnikami i dziennikami, żeby wspomnieć tylko o „Gazecie Warszawskiej”, ufundowanej jeszcze za króla Stanisława, i „Gazecie Polskiej” oraz „Kurierze Warszawskim”, co później trwały aż po samą klęskę z września 1939.
O Warszawie młodości Fryderyka Chopina rozpisałem się tak szeroko dlatego, aby jeszcze raz podkreślone zostało, że ziarno jego geniuszu nie padło na pustynię, gdzie zakiełkowało jeno dzięki własnej energii i cudem boskim. Fryderyk rósł i kształtował się w środowisku o wybornej kulturze, a nade wszystko o dużej temperaturze intelektualnej i patriotycznej. Tak wysokiej, że dotrwała w jego umyśle i sercu aż po sam zgon artysty, i kiedy Fryderykowe serce wracało do Warszawy, do kościoła Świętego Krzyża, było nadal sercem polskim.
Warszawskie dzieciństwo i wczesna młodość Fryderyka, przekazane we wspomnieniach ludzi i zapisach, niczym złym – poza jedną śmiercią tylko siostry Emilki – niezmącone, ubiegały w aurze łagodnej serdeczności, a potem zostawiły mu w sercu i myślach najładniejsze obrazy i dźwięki z całej Polski.
W domu otaczała go nie tylko miłość sióstr i rodziców, ale także bezustanna, czujna opieka, bo chorowity był od pacholęctwa, skłonny do przeziębień i trudno ustępujących kaszlów. W zachowanych listach przeto, w których ta rodzina do dzisiaj się z nami dzieli swymi radościami i troskami, aż gęsto od wzmianek o wizytach doktorów, przepisanych dla Frycka lekach i zabiegach ochronnych, a przede wszystkim o wyjazdach na wieś, iżby rześkim powietrzem wzmacniał płuca, bo to najpewniejsze.
Wyjazdy ułatwione były dzięki zapobiegliwej gospodarności pani Justyny Chopinowej, która – pragnąc trochę dorobić do nauczycielskiej pensji męża – trzymała u siebie na stancji chłopców z okolicznych i nawet dalej od Warszawy położonych dworów ziemiaństwa, gdyż pensja Chopinów zyskała reputację nadzwyczajną, rozległą24. Kilku spośród tych chłopców zostało w rezultacie przyjaciółmi Fryderyka na bardzo długo, niektórzy aż do śmierci: Dominik Dziewanowski z Szafarni, Jan Białobłocki, Jan Matuszyński, Antek Pruszak z Sannik pod Płockiem i nade wszystko bliski sercu Tytus Woyciechowski z Poturzyna.
Wszystko razem wziąwszy, składało się na atmosferę najprzychylniejszą rozwojowi młodego, nie tylko muzykalnego, lecz w ogóle inteligentnego, wrażliwego chłopaka. Mikołaja Chopina, co tymczasem doszedł był stanowiska tytularnego profesora języka i literatury francuskiej w wyższych klasach liceum, odwiedzali często i chętnie rektorzy Linde z Elsnerem, profesorowie Brodziński i matematyk25 Juliusz Kolberg, ojciec przyszłego etnografa muzyki ludu polskiego – Oskara. A chłopców ze stancji, gdy tylko się kończył rok szkolny, Frycek odwiedzał na wsi, szczególnie chętnie Dominika w Szafarni, skąd doliną Wisły jeździło się wycieczkami przez Toruń aż do Gdańska26, ale także i Antka27 w Sannikach i najdroższego Tytusa w Poturzynie, dokąd wiodła droga przez Puławy i Lublin, pod Hrubieszów, gdzie się już słyszało ukraińskie dumki.
W drugą stronę ojczyzny, w Poznańskie, wędrował Frycek do Strzyżewa, do matki chrzestnej, Anny ze Skarbków Wiesiołowskiej, która się przyjaźniła z Radziwiłłami i odwiedzała ich parokrotnie wraz z młodym warszawiakiem, gdy zjeżdżali do swego pałacyku myśliwskiego w pobliskim Antoninie. Książę-namiestnik Wielkiego Księstwa Poznańskiego był wykształconym melomanem, z amatorstwa grał na wiolonczeli i nawet skomponował udatnie muzykę do Fausta Goethego, chlubił się zaś tym, że należał do grona mecenasów-protektorów samego Ludwiga van Beethovena. Dzisiaj raczej cieszy świadomość, że w pięknie zakonserwowanym pałacyku antonińskim mamy jedyne ocalałe co do deski autentyczne wnętrza zamieszkiwane ongiś w kraju przez Chopina.
Pośród licznych bliższych wojaży Fryderyka znalazły się dwie podróże odleglejsze. Pierwsza w sierpniu 1826, z matką, Ludwiką i Emilką28, na kurację do Dusznik, gdzie szesnastoletni pianista dał dwa koncerty na rzecz miejscowej pary sierot, co miało życzliwe echo w prasie niemieckiej, skąd poszły przedruki i do gazet warszawskich.
Obraz Henryka Siemiradzkiego Chopin w salonie księcia Antoniego Radziwiłła w roku 1829, który powstał w 1887 roku na zamówienie poznańskiego wydawcy, pedagoga i literata Karola Kozłowskiego
Z. Kapuścik lub Franciszek Myszkowski (przed 1990)
Druga wyprawa, bardziej interesująca, przypadła na wrzesień 1828, kiedy znany niemiecki geograf i podróżnik, Aleksander von Humboldt, zwołał do Berlina zjazd przyrodników, zapraszając nań również profesora Uniwersytetu Warszawskiego, zoologa Feliksa Pawła Jareckiego, który – na prośbę Mikołaja Chopina – zabrał ze sobą w drogę Fryderyka. Dla chłopca stało się to cenną okazją usłyszenia w Operze Berlińskiej kilku dzieł Cimarosy, Spontiniego i Webera, a ponadto – w Singakademie – oratorium Haendla Cäcilienfest.
Duże wrażenia, utrwalone w listach do rodziny. W drodze zaś powrotnej była jeszcze wizyta u Antoniego Radziwiłła w Poznaniu, gdzie w jego namiestnikowskiej rezydencji, dzisiaj Białej Sali Rady Miejskiej, gość z Warszawy dał koncert29. Takim sposobem mnożyły się dla przyszłych pokoleń miejsca kultu Chopina w ojczyźnie – od Żelazowej Woli, poprzez Warszawę, dwory w Szafarni i Sannikach, pałacyk w Antoninie, stary dom zdrojowy w Dusznikach aż do pięknego gmachu przy placu Kolegiackim w Poznaniu.
Co się tyczy nauki dziwnie zdolnego chłopca, to – ze względu na wątłe zdrowie – do trzynastego roku pobierał je w domu, przedmioty ogólne pod okiem ojca, gra na fortepianie u poczciwego, zatabaczonego belfra Wojciecha Żywnego, który odwiedzał wiele domów warszawskich, ustawiając dziecinne palce na klawiszach, co krnąbrniejsze przy pomocy karcącej trzciny, ale pamięć zostawił po sobie serdeczną.
Do liceum Frycek uczęszczał między rokiem 1823 a 1826, biorąc lekcje u starannie dobranych przez rektora Lindego pedagogów, żeby tylko wspomnieć, iż rysunków oraz architektury nauczał tam wysoko ceniony malarz, następca Canaletta w utrwalaniu zabytków architektury na tle krajowego pejzażu – Zygmunt Vogel, zaś metrem od śpiewu był kompozytor Krakowiaków i Górali – Jan Stefani.
Od 1826 do 1829 podrastający Chopin chodził do konserwatorium30, gdzie jako pedagog, co ukształtował go ostatecznie na kompozytora, liczył się nade wszystkich innych Józef Elsner. Pod jego czujnym zarazem i pobłażliwym okiem niezwykły chłopak, zanim jeszcze opuścił na zawsze Warszawę, skomponował cykl utworów, które dla innego wystarczyłyby na dorobek całego życia, a u tego orła był to ledwie początek.
Pierwszych młodzieńczych polonezów, mazurków, wariacji i marsza żałobnego – z roku 1826 – Chopin do objętego numeracją dorobku swego nie włączył. Opusem 1 dopiero oznaczył Rondo c-moll wydane u Brzeziny, a potem były Wariacje na temat arii „Là ci darem la mano” z opery Don Juan Mozarta – dedykowane Woyciechowskiemu, pierwszych około dziesięciu mazurków, pierwsze trzy nokturny, etiudy z opusu 10 i wreszcie oba Koncerty fortepianowe f i e-moll (bo w takiej kolejności powstały, jeden za drugim, w 1829 i 1830 roku). Ponadto z towarzyszeniem orkiestry Fantazja na tematy polskie, Rondo à la Krakowiak… Oto bagaż, z jakim dwudziestoletni chłopiec wyruszał z kraju na obczyznę.
W różnych czasach rozmaitej nacji muzykolodzy wyrażali pretensje do losu o to, że kazał Chopinowi rosnąć w jakiejściś Warszawie i na pedagoga dał mu byle jakiego, zaściankowego Elsnera. Dziś jednak – gdy twórczość coraz odleglejsza jest od kanonów i rygorów estetycznych XIX wieku – coraz bardziej niewątpliwe się zdaje, iż Fryderyk trafił na preceptora jednego z tych najrzadziej doskonałych, co przekazując pupilom jeno rudymenta wiedzy o przedmiocie nauczania, nie przeszkadzają im dalej w samodzielnym dojrzewaniu, w szukaniu na własną rękę nowych sposobów uprawiania sztuki. Z jednym to było tylko wyjątkiem: poczciwie patriotyczny Elsner marzył, aby Fryderyk zabrał się do tworzenia oper polskich. Nadmiernie jednak przy tym nie obstawał ani większych presji wywierać nie próbował, zrozumiawszy może albo w sobie potwierdziwszy na przykładzie Chopina przekonanie, że pierwszym warunkiem dojścia do wielkości w sztuce musi być u artysty umiejętność samoograniczenia się. W wypadku Chopina do ram jednego tylko instrumentu – fortepianu.
Zarzut muzykologów pierworodny: że Elsner nie nauczył Chopina instrumentacji, skutkiem czego w jego utworach koncertujących orkiestra wypada blado. Ale Chopin wiedział, co robi, dając jeno taki pastelowy podkład fortepianom. Gdy wielce zasłużony skądinąd dyrygent Grzegorz Fitelberg próbował, tuż po drugiej wojnie światowej, orkiestrę Koncertu f-moll poprawić i wzbogacić, akompaniament zabrzmiał w stosunku do instrumentu solowego tak, jak gdyby motyla, co polatuje w błękicie, otoczyło stado trąbiących słoni.
Zarzut następny: że w sonatach nie potrafił Chopin zbudować prawidłowego allegra. Ależ – na miły Bóg! – on z pewnością umiałby, gdyby chciał. Jego nowatorstwo polegało wszakże na takich właśnie nieprawidłowościach formy i harmonii, na owych tyle gorszących ludzi przed stu laty nieoczekiwanych modulacjach i zadziwiającej chromatyce. To przecież było potem zachętą dla następnych „nieprawidłowych” nowatorów: Wagnera, Skriabina, Debussy’ego aż do Prokofiewa, którzy – wychodząc od Chopina – poprowadzili muzykę naprzód, po jej drodze bezustannych przemian i rozwoju.
Zresztą Chopin poczynał sobie jak przed nim J.S. Bach czy w teatrze Molier: zapożyczał się u mniej zdolnych kolegów do granic niemalże plagiatu. Dziwne wrażenie robi porównanie koncertów fortepianowych w Bratysławie urodzonego kompozytora Jana Nepomucena Hummla (1778–1837) z koncertami Chopina i nokturnów Anglika Johna Fielda (1782–1837) z nokturnami Fryderyka. Przy Hummlu miałoby się ochotę krzyknąć: toż to Chopin! Zaraz przychodzi jednak refleksja, że raczej jak gdyby, lecz całkiem wyzbyty talentu; ten sam szkielet, ale bez życia. Podobnie z formą nokturnu, przez Chopina od Fielda i Marii Szymanowskiej zapożyczoną, ale też dopiero przez niego wypełnioną zawartością muzyki, która nokturnom dała najcudowniej romantyczną barwę i artystyczną nieśmiertelność.
Portret Konstancji Gładkowskiej pędzla nieznanego artysty
autor nieznany (1959)
Co się tyczy mazurków, ich formę, czy raczej ich rytmikę, Chopin wydestylował z tanecznych polskich mazurów, a także kujawiaków i oberków, cyzelując je w całkiem nowym kształcie miniaturowych arcydzieł, o których powiedział Cyprian Kamil Norwid: „Umiał on najtrudniejsze sztuki zadania rozwiązywać z tajemniczą biegłością – umiał bowiem zbierać kwiaty polne, rosy z nich ani puchu nie otrząsając najlżejszego… Przezeń ludu polskiego porozrzucane łzy po polach w diademie ludzkości się zebrały na diament piękna kryształami harmonii osobliwej”. Tę wypowiedź uzupełnił Moniuszko krótkim zdaniem: „…nigdym się nie łudził skromnym nazwaniem mazurka, danym głębokiej myśli poematu zaklętego w kilka taktów muzyki”.
Wszystkie swoje rozjazdy wzdłuż i wszerz Polski Fryderyk pilnie wykorzystywał, żeby się nasłuchać, ile można, śpiewów ludu naszego, a jak wynika z jego listów, bywało i tak, że te śpiewy i grania notował. Aliści później rzadko niezmiernie można było odnaleźć jak w Fantazji na tematy polskie, paru jeno mazurkach czy w kolędzie ze Scherza h-moll – cytaty żywcem brane z folkloru. Działo się z kompozytorem, jak gdyby cały nasiąkał pieśnią ojczystą, przetrawiał ją w sobie i dopiero z wielbiącego serca przelewał na papier nutowy. W ten sposób, poprzez filtry jego miłości i geniuszu, mazurki Chopina stały się czystą kwintesencją ludowej polskości, najdoskonalszym jej wzorem, chociaż tych melodii przedtem nikt po naszych wsiach nie śpiewał.
Zadziwiającą też cechą geniuszu Fryderyka jest monolit jego dzieła, jednorodność tych wszystkich utworów. Kiedy się słucha pisanych przez dwudziestoletniego chłopca obu koncertów fortepianowych, od pierwszych taktów wiadomo i nie można się pomylić, że to jego muzyka: jedyna, niepowtarzalna. I taka już zostaje w następnych kompozycjach, mimo że styl brillant koncertów promieniuje blaskiem zewnętrznym, jak gdyby z samego naskórka szczęśliwego młodzika, co z ufnością rusza w życie, a dopiero później – w miarę nawarstwiania się lat i trosk, zgryzoty i pogarszania się zdrowia – ta muzyka Polonezami As i fis, obu sonatami, Polonezem-Fantazją zaczyna schodzić w mroczniejszą głębię uczuć, po stopniach coraz doskonalszej i bardziej wyrafinowanej harmonii, ubrana w coraz kunsztowniej skrojoną formę. Ale jest to ciągle i rozpoznawalnie ta sama opowieść o przeżyciach Fryderykowej duszy pośród dźwięków.
Na młodość Fryderyka Chopina przypadają dwa nie tyle miłosne uczucia, ile zadurzenia się w pannach Konstancji Gładkowskiej i Marii Wodzińskiej. Konstancja Gładkowska to jeszcze Warszawa. Była uczennicą konserwatorium w klasie śpiewu w tym samym czasie co Fryderyk, więc tam zapewne doszło do koleżeńskich najpierw kontaktów. Potem było wspólne uprawianie muzyki, chodzenie na koncerty i do opery, aż po sam wyjazd Fryderyka za granicę, przed czym ona mu się wpisała do sztambucha, on zaś ofiarował jej pierścionek, może na zadatek trwalszych więzów. Nigdy jednak do nich nie doszło i pastelowy romans rozpłynął się w przestrzeni dzielącej Warszawę od Paryża, wybrzmiał w paru jeszcze słanych przez granice listach i już było po wszystkim.
Do hrabianki Marii Wodzińskiej ze Służewa na Kujawach Fryderyk zbliżył się w 1835 roku w Dreźnie, gdzie panna przebywała z rodzicami i rodzeństwem. Ten stosunek, pełen złudnych nadziei, niedomówień i na koniec goryczy, trwał dwa lata. Niektórzy biografowie kompozytora skłonni byli sądzić, że między nim i Wodzińskimi doszło do rozmów nawet, co się tyczy małżeństwa z Marią, że o jakiejś w listach wspomnianej „szarej godzinie” przyszło do oświadczyn przez pannę akceptowanych i muzyk jakiś czas miał pozycję „tajnego narzeczonego”, bo oficjalnie zaręczyn nie ogłoszono.
Jarosław Iwaszkiewicz w swoim powieściowym eseju o Chopinie słusznie pisze, iż złudzenia mogły być jedynie po stronie Fryderyka, albowiem w tamtych czasach hrabiostwo Wodzińscy nie mogli na serio planować wydania córki za „muzykanta”, bo tak chyba stary Wodziński o Chopinie pogardliwie sobie myślał. Pani Wodzińska natomiast pewnie celowo zwodziła młodego artystę, bardzo już w Paryżu modnego i – co ważniejsze – doskonale zarabiającego, więc mógł pomagać w Paryżu przebywającemu też bratu Marii, nieodpowiedzialnemu hulace Antosiowi, który – zawsze bez pieniędzy – bez ceremonii od Fryderyka je przyjmował.
W najświeższej polskiej monografii kompozytora autor, prof. dr Józef M. Chomiński31, może zmęczony swoją poważną sytuacją uczonego muzykologa, lansuje własną, dosyć frywolną tezę, że Chopin w Gładkowskiej się nie kochał, bo wtedy egzaltowanym, wyłącznym uczuciem chłopięcym darzył przyjaciela Tytusa Woyciechowskiego, a co się tyczy Marii Wodzińskiej, to wcale nie w niej był zakochany, tylko romansował z jej matką – Teresą. Nie jestem przekonany, czy tak było, natomiast pewien jestem, że takich supozycji wysuwać nie warto.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Zdjęcia (jeśli nie zaznaczono inaczej) pochodzą z Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina. Redakcja serdecznie dziękuje Pani Marcelinie Chojeckiej z NIFC za pomoc i udostępnienie zdjęć.
Copyright © by Barbara Kuklasińska
Copyright © by Jacek Hawryluk
Projekt okładki
Zuzanna Weremiuk
Grafiki na okładce
© Clash_Gene / Shutterstock.com
© Aleksei Derin / Shutterstock.com
Redaktorka nabywająca i prowadząca
Joanna Bernatowicz
Weryfikacja merytoryczna I rozdziału
Marcin Wąsowski
Korekta
Anna Skowrońska, Sylwia Kordylas-Niedziółka,
Agata Wawrzaszek / cała jaskrawość
Projekt graficzny wnętrza i łamanie
cała jaskrawość, www.calajaskrawosc.pl
978-83-240-7670-3
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
