Wielka Brytania. Upadek wielkości - Marek Rybarczyk - ebook + książka

Wielka Brytania. Upadek wielkości ebook

Marek Rybarczyk

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wielka Brytania to dziwny kraj budzący jednocześnie zachwyt i pewną niechęć. Dominujący zaś na Wyspach Anglicy są narodem pełnym sprzeczności. Jakie sukcesy i traumy minionych epok ukształtowały ich psyche? Dlaczego uchodzą za zarozumiałych i ekscentrycznych, a jednocześnie uznają się za „naród wybrany"? Skąd płynie brytyjskie przywiązanie do wolności, a zarazem do bezwzględnej ochrony interesów narodowych? Czym jest angielska gra w klasy?

Marek Rybarczyk, były dziennikarz BBC i korespondent w Londynie, publicysta „Newsweeka” i „Przekroju”, komentator telewizyjny i radiowy, z wnikliwością przygląda się kluczowym momentom historii Wielkiej Brytanii. Wskazuje mechanizmy, które nią rządziły, i ich wpływ na angielski charakter narodowy, a także na teraźniejszość. Dokonuje niezwykle szczerej, a miejscami kontrowersyjnej refleksji na temat współczesnej Wielkiej Brytanii.

To zachęta do dyskusji na temat kondycji kraju, który „zbudował” i często kształtował świat zachodniej cywilizacji, a który obecnie – zdaniem Autora - jest o krok od „upadku wielkości".

O próbie zrozumienia brytyjskiego DNA, o współczesnej Wielkiej Brytanii – która po brexicie zmieniła się gospodarczo i mentalnie, o społeczeństwie w kryzysie, wojnach kulturowych, tęsknocie za „starą Anglią”. O kraju, który nieustannie fascynuje swoją nieuchwytnością i wzbudza emocje świata.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 472

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki: Adam Kosik

Konsultacja merytoryczna: dr Małgorzata Kaczorowska

(Wydział Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych, Uniwersytet Warszawski)

Redaktor prowadzący: Barbara Czechowska

Redakcja: Katarzyna Głowińska/Lingventa

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Aleksandra Żurek-Huszcz/Lingventa, Aleksandra Zok-Smoła/Lingventa

Zdjęcia: iStock by Getty Images, Shutterstock, Wikimedia Commons

Mapa na wewnętrznej stronie okładki: PeterHermesFurian/iStock by Getty Images

© for the text by Marek Rybarczyk

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025

ISBN 978-83-287-3482-1

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz

Naród, który zapomina swoją historię, nie ma przed sobą przyszłości.

Winston Churchill

Anglicy zawdzięczają Kościołowi anglikańskiemu niezwykle głębokie przeświadczenie, że można zjeść ciastko i mieć ciastko. […] Cechują się zdumiewającą zdolnością do hipokryzji.

Jeremy Paxman, Anglicy. Opis przypadku

Im dalej społeczeństwo dryfuje od prawdy, tym bardziej nienawidzi tych, którzy ją głoszą. Prawda staje się nową mową nienawiści. Mówienie prawdy w epoce zakłamania jest czynem rewolucyjnym.

George Orwell, Rok 1984

Zamiast wstępu

To przede wszystkim książka o korzeniach brytyjskości – próba zrozumienia brytyjskiego DNA. Ale nie tylko. To także podróż przez kluczowe momenty angielskiej i brytyjskiej historii oraz opis bolączek i eksperymentów współczesnej Wielkiej Brytanii – wiele z tych eksperymetów było niestety nieudanych. To wreszcie krótka próba zamknięcia tego wielkiego kraju w kapsułce faktów i liczb.

„Brytyjskość” jest sama w sobie wielką różnorodnością, składa się ze sprzeczności. Wielka Brytania to dziwny kraj: rachunki za gaz i za prąd mają różne kolory, lekarze nie dotykają pacjentów, bo trochę się ich brzydzą albo chcą im okazać klasową wyższość. Chodzenie do doktora, do którego nie można się dostać, uchodzi zresztą za wyjątkową fanaberię („Nie ma co narzekać” – mówi często typowy Brytyjczyk, a zwłaszcza Anglik, z gorączką i rozpaloną głową). Podziw nie tylko Polaków budzą tubylcy z czerwonymi nosami ubrani w T-shirty lub garniturki w wyjątkowo zimne dni. A co powiecie o słynnej angielskiej rezerwie – tongue in cheek [język w policzku]? Jak zamknąć relacje z ludźmi w zdawkowych formułkach powitań i banalnych rozmowach o niczym, czyli o pogodzie (choć z drugiej strony zmienia się ona parę razy każdego dnia, więc jest o czym pogwarzyć)? Co począć z krzyczącym kontrastem – bezdomnymi koczującymi w bramach Londynu (jest ich coraz więcej) i funkcjonującymi niemal tuż obok pięknymi prywatnymi parkami między luksusowymi domami?

Jak pojąć przedziwny stosunek do przyjaźni (Anglicy zapalają się do niej, kiedy ludzie z kontynentu dawno dali sobie spokój z tą znajomością)? A dziwaczne traktowanie seksu, który – jak twierdzi pisarz Martin Amis – wielu wyspiarzy może uprawiać tylko na rauszu? A kartki od prostytutek sado-maso zatknięte w czerwonych budkach telefonicznych (niestety budki już znikły)? Nie do wiary wydają się, choć są szczerą prawdą, zwierzenia z pasji do samobiczowania wielkich biznesmenów i bankierów brytyjskich skazywanych przez większość dzieciństwa przez chłodnych jak lód rodziców na sadyzm szkół z internatem. A który dom mody z kontynentu podjąłby się zreformowania Angielek ubranych – jak pisał już Cat-Mackiewicz w Londyniszczu – w najbardziej pstrokate, niepasujące do siebie, wszystkie kolory świata naraz? Takie mało sympatyczne „a” można by mnożyć bez końca.

Są jednak i fajne motywy. Brytanię da się kochać. Ba, trudno jej chyba nie lubić. Generalnie duża część Anglii, Szkocji i Walii to historyczny skansen – jeśli rzuci się mocniej kamieniem, można trafić w zamek lub zabytkową willę (tym bardziej że za twierdze uchodzą domy większości zamkniętych Anglików z południa – prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż obcokrajowiec dostanie się do domu tubylca). A te wspaniałe wielkie drzewa, którymi tak zachwycał się w swoich Listach z Anglii czeski pisarz Karel Čapek? A ciągnące się w nieskończoność żywopłoty (ślady grodzeń – ważnego momentu w historii Wysp) i otwarte przestrzenie w środku miasteczek i na obrzeżach Londynu (common green, za dostęp do których przelewano kiedyś krew)? A zapierające dech w piersiach klify oraz groźne wielkie odpływy i przypływy u ich podnóża? A palmy rosnące w Kornwalii na południu Anglii dzięki błogosławionym skutkom prądów morskich? A angielski pragmatyzm i przyzwoitość czy procedury, które uprzykrzają życie, ale jakże często je ratują? A wielgachne, bezpieczne wtyczki do prądu i paniczny strach przed wścieklizną (w tunelu kolejowym od strony Francji są blokady przeciw wściekłym psom i lisom, by nie przeszły na Wyspy)?

Poza wszystkim Wielka Brytania to świat prawie niezniszczony przez wojny, zastygły w swojej przeszłości, zapatrzony w nią. To malownicze miasteczka z domkami w kolorze miodu, jak z powieści Agathy Christie, pasja do zagadek kryminalnych, szpiegów i labiryntów. Nie ustają dyskusje, która arystokratyczna rezydencja może się pochwalić najlepszym labiryntem. Ten koło Hampton Court to tylko przedsmak tej brytyjskiej pasji – same układy uliczek, także w Londynie, to istny labirynt, o którym pisał już George Miles w nieśmiertelnej książeczce Jak być Brytyjczykiem. Vademecum dla początkujących i zaawansowanych.

Można tak w nieskończoność – zachwyt, zadziwienie, a czasem szok wywołany przez krainę zwaną Anglią nie mają nigdy końca i będą powracać w tej książce w wielu historiach i anegdotach.

Tomik, który macie przed sobą, kiełkował przez bardzo wiele lat. To zbiór moich doświadczeń i przemyśleń związanych z Anglią, która jest częścią Zjednoczonego Królestwa dominującą nad Szkocją i Walią, a w mowie potocznej także największą wyspą archipelagu Wysp Brytyjskich (w tym sensie używam od czasu do czasu nazwy Anglia na określenie wyspy Wielka Brytania). W 1992 roku rozpocząłem tam pracę w polskiej redakcji radiowej BBC i zostałem korespondentem „Gazety Wyborczej”. Potem długo mieszkałem w Londynie, właściwie zostałem w pewnym stopniu Anglikiem (czyli Brytyjczykiem, ale nie Szkotem ani Walijczykiem). Do dziś mam w szufladzie brytyjski paszport, ale po brexicie już bez unijnych znaków. Po powrocie do Polski dużo o Wielkiej Brytanii pisałem w czasopismach takich, jak „Przekrój” i „Newsweek”. Wydałem też kilka książek o brytyjskiej monarchii oraz jedną o ekscentryczności i szaleństwach Albionu.

Co więc począć, by jedna książka, pisana skromnymi siłami jednego autora, mogła połknąć tak rozległy świat? Mimo tej mojej dość długiej brytyjskiej przygody zadanie opisania tego kraju było dla mnie czymś niemożliwym, przerastającym siły. Parę razy byłem bliski kapitulacji. Jak w miarę interesująco przedstawić w jednym skromnym tomiku historię, kulturę i politykę kraju opisywanego w setkach opasłych książek? To karkołomne. Wybrałem więc jako jeden jedyny autor inną drogę, równie trudną intelektualnie, lecz chyba bardziej obiecującą – osobisty obraz Wysp pomieszany z próbą odpowiedzi na pytanie, które w głębi duszy dręczy nas najbardziej, gdy przybywamy do obcego kraju. Pytanie, które stawiał sobie kiedyś autor przygód Guliwera, gdy starał się zrozumieć dziwaczne ludy i ich historię.

Postanowiłem więc, zamiast robić przewidywalną encyklopedię brytyjską, uzyskać odpowiedź na pytanie: co sprawiło, że Brytyjczycy i dominujący na Wyspach Anglicy są tacy, jacy są? Dlaczego są zarozumiałymi Angolami, a zarazem genialnymi wynalazcami i twórcami? Co sprawiło, że ich charakter narodowy jest tak dziwny? Dlaczego Wielka Brytania jest tak wielka, a zarazem tak mała? Odpowiedzi mogła udzielić tylko historia.

Narody, trochę jak ludzie, noszą w sobie doświadczenia i traumy, szczególnie te doznane w dzieciństwie. By poznać mechanizmy brytyjskiej historii, obserwowałem nie Anglików (jak Kate Fox, autorka znanej książki), tylko polowałem w dziesiątkach źródeł na momenty szczerości historyków, dziennikarzy i filozofów. Ich powaga rzadko pozwala im na ukazanie tych mechanizmów czy choćby próbę odpowiedzi, co zmieniły w angielskiej (szerzej: brytyjskiej) mentalności rewolucja przemysłowa, imperium i I wojna światowa. Czasem jednak w bogatej literaturze o Wielkiej Brytanii można znaleźć próby zrozumienia, jak sukcesy i traumy minionych czasów wpłynęły na kształtowanie się mentalności mieszkańców Albionu – na to, że są oni tak odmienni od Polaków, Francuzów, Włochów, Hiszpanów czy Niemców.

Z tym łączy się inny problem, którego nie śmiałem szerzej analizować. Jak przebiegają takie transmisje „cech” narodów z przeszłości? Na czym polegają teleportacje „sarmatyzmu”, „poczucia winy”, „ducha wolności” i innych ulotnych rzeczy? To wielka tajemnica. Kiedy próbowałem podczas wywiadów dla BBC zadawać pytania o mechanizm powielania na przykład w Polsce cech sarmatyzmu lub tak mało podziwianego na świecie „polskiego porządku” (Szwedzi mają na to określenie „polski parlament”) wybitnym historykom i filozofom, nie odniosłem wielkiego sukcesu. Profesor Leszek Kołakowski, Adam Zamoyski i Marcin Król nie byli gotowi na dłuższą odpowiedź. „Żebym to ja, proszę pana, wszystko wiedział” – wypalił w końcu lekko poirytowany Kołakowski, z którym miałem zaszczyt nagrywać wywiad dla BBC w jego domu w Oksfordzie.

Z pozoru rzecz jest niemal oczywista. Transmisja cech dominujących w duszy narodów następuje przez rodzinne opowieści, przez gesty rodziców, bajki, dziecięce wierszyki, poezję i literaturę, a także przez historyczne lektury, filmy i powieści. Ale jak to się dzieje, tak dokładnie? Dlaczego jedne wydarzenia są wyryte w brytyjskiej czy polskiej psyche, a inne nie? Dlaczego jedne narody żyją w poczuciu traumy, a inne, mając wszelkie powody, by tę traumę przeżywać, robią wrażenie bardziej wyluzowanych? Tu trzeba odesłać do profesorów, którzy wzruszą na koniec ramionami.

Cóż, świat to na szczęście wciąż wielka tajemnica (której nie przenikają modne współczesne ideologie). Pewne mechanizmy dają się jednak wyodrębnić, choć oczywiście nie wszyscy Brytyjczycy, czyli Anglicy, Szkoci i Walijczycy, są ulepieni z tej samej historycznej gliny, która dla tych dwóch ostatnich narodów była przecież zupełnie odmienna, tak jak w przypadku podbitej pierwszej kolonii brytyjskiej, Irlandii. Charakter narodowy jest pojęciem wątpliwym, bo – jak lubił mawiać Ryszard Kapuściński – ludzie są wszędzie bardzo do siebie podobni, a Norman Davies w wykładzie w ambasadzie polskiej w Londynie wyśmiewał wręcz pojęcie charakteru narodowego, co bardzo utkwiło mi w pamięci.

Narody są jednak w swojej masie w większości odmienne od siebie. Tak jak odmienne są ich budowle, świątynie i sklepy. Ktoś, kto powie, że Niemcy są bardzo podobni do Włochów, palnie bzdurę, choć są miejsca, gdzie obie te cywilizacje ulegają łagodnej symbiozie (choćby magiczne Brixen, czyli Bressanone w Tyrolu Południowym).

Turystyka, szaleńcze hobby współczesnego świata, fascynuje właśnie tym pierwszym zanurzeniem w inności i nierzadko idącą za tym próbą odpowiedzenia na pozornie dziecinne, a jednak najtrudniejsze pytanie: dlaczego? Dobrze pamiętam to pierwsze zanurzenie w inności Anglii, z zachodniego Londynu. Szok kulturowy dotyczy często ludzi i ich obyczajów, choć Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej (jak brzmi pełna formalna nazwa kraju złożonego z Anglii, Szkocji, Walii i części Irlandii) stało się już takim tyglem, że właściwie samo w sobie tworzy mikrokosmos różnych zachowań, obyczajów i języków. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Jakie są zatem najważniejsze cechy wyspiarskiego DNA? Skąd płynie brytyjskie przywiązanie do wolności, a zarazem do bezwzględnej, cynicznej ochrony interesów narodowych przed innymi państwami? Skąd legendarna skłonność do kompromisu na krajowym podwórku? Skąd brutalny czarny humor, a jednocześnie uwielbienie półcieni, szarości, miękkość i grzeczność? Skąd flegmatyczna natura – bo przecież nie bierze się tylko z pogody? Skąd w Anglikach (i Brytyjczykach) francuska fantazja i niemiecka zasadniczość? Na te pytania będę próbował odpowiedzieć w pierwszych rozdziałach książki.

Jedno zastrzeżenie: trzeba pamiętać, że w brytyjskości dominuje angielskość, bo Szkotów i Walijczyków jest o wiele mniej niż Anglików (po liczby odsyłam na koniec książki, do rozdziału 18), zresztą przez długie wieki historii mniej się oni liczyli w decyzjach, które kształtowały angielską (potem brytyjską) psyche. A poza tym – jak dowodzą badania – zdecydowanie mniejszy odsetek Szkotów i Walijczyków utożsamia się z „brytyjskością”, choć na razie Szkoci w referendach „głosują portfelami” i nie sięgają po niepodległość. Dlatego też czasem mniej precyzyjnie używam określenia „Anglia” czy „Anglicy” tam, gdzie powinienem użyć „Wielka Brytania” i „Brytyjczycy”. Te słowa, choć politycznie i merytorycznie poprawne, są długie i brzmią bardzo administracyjnie, a ja jako były radiowiec nie lubię zbyt skomplikowanych słów. Do tego, jak mawiał na początku swoich wykładów historyk Jules Michelet, „Anglia jest wyspą”, a przynajmniej niech pozostanie nią od czasu do czasu w tej książce (precyzyjnie określenie wyspy – Wielka Brytania – do XVIII wieku nie ma politycznego sensu).

Ta wyspa przypomina trochę dziwacznego smoka albo… cwałującego na wielorybie Anglika z kuflem piwa. Taka rycina historycznej karykatury znalazła się na okładce cennej pracy historycznej Paula Johnsona o „przybrzeżnych wyspiarzach” (jej tezy i bibliografia były dla mnie pierwszym drogowskazem).

Moja książka jest nie tylko próbą zbadania angielskiej duszy, próbą dojścia niczym w analizie Freuda do uwarunkowań angielskiego i brytyjskiego dzieciństwa i wieku średniego. Jest także specyficznym, skróconym opisem kluczowych momentów historii oraz politycznych i społecznych wymiarów współczesnego kraju. „Nudną” historię przedstawiałem szerzej tylko tam, gdzie chciałem ukazać mechanizmy i ich wpływ na teraźniejszość, a nie po prostu przekazać wiedzę z encyklopedii – w końcu każdy ma dziś internet i nie od tego są już książki.

Opracowanie to, którego autor postawił sobie zapewne zbyt śmiałe zadanie, jest pewną podróżą: od kraju Celtów, Anglii króla Alfreda i Normanów, poprzez epokę rewolucji religijnej Henryka VIII, epokę kolonizacji oraz oszałamiający sukces imperium i rewolucji przemysłowej, aż do współczesnej „małej” Brytanii – kraju, który dziś, po brexicie, kurczy się gospodarczo i mentalnie, również pod wpływem dziwnych ideologii i zalewu słabo kontrolowanej imigracji. Poza próbą nakreślenia mechanizmów tworzenia angielskiego ducha i podstawowych przełomów historii Anglii znajdziecie też w książce rozdziały o społeczeństwie w kryzysie, o imigracji i problemach z imperium, wreszcie o wojnach kulturowych. Rozdziały te starałem się pisać z moich pozycji ideowych, które leżą gdzieś między centrum a prawicą, bez idealistycznych iluzji i bez powszechnej dziś autocenzury, tak by wybrzmiały racje i argumenty obu stron sporu bez szukania słodkiego złotego środka. Prawda bardzo rzadko leży pośrodku.

Książka ta jest w jakimś sensie, szczególnie w swojej drugiej części, kontrowersyjną, osobistą refleksją nad światem, a więc i Polską. Trudno mi było wytrzebić w sobie zadziornego ducha publicysty. Wielka Brytania zawsze biegła na czele europejskiej sztafety, niemal zawsze jako pierwsza przerabiała rzeczy wspaniałe i okropne, które pojawiały się w naszej zachodniej cywilizacji – pierwsza zniosła cenzurę i pierwsza wprowadziła na ulicach kamery wykrywające twarze podejrzanych o przestępstwa (w Londynie już niemal ćwierć wieku temu!). Dziś Wielka Brytania w pewnym stopniu pozostaje laboratorium Zachodu, choć budzi już więcej politowania (nie zawsze słusznie) niż podziwu.

Pisząc o „małej” Brytanii, próbowałem odpowiedzieć na pytanie, gdzie pobłądził kraj, który tak kocham i podziwiam. Takim fatalnym błędem jest choćby zaniedbanie i wypaczenie szkolnictwa publicznego (w normalnym sensie tego słowa, bo wiadomo, że nie chodzi o świetne angielskie public schools). Od „małej” Brytanii można się także nauczyć ostrożności w kształtowaniu mentalności zasiłkowej i wymogu integracji zagranicznych przybyszów z innych kultur, których trzeba szanować, a jednocześnie konsekwentnie wymagać od nich szacunku dla kultury kraju gospodarza.

Tyle o tym, jaka ma być ta książka w zamyśle. Jaka jest, to oceni czytelnik.

Rozdział 1 Przybrzeżni wyspiarze

Pobieżny rysopis Anglików

Geografia dominuje nad historią. Wyspy nie mogą mieć takich samych dziejów jak niziny kontynentalne. Zjednoczone Królestwo jest krajem Europy, ale nie w ten sam sposób, co państwa takie jak Niemcy, Polska czy Węgry.

Robert Tombs, This Sovereign Isle

Rodzina Harpur-Crewe żyła w izolacji w Calke Abbey w hrabstwie Derby przez dwa wieki. W 1985 roku, kiedy posiadłość przeszła w ręce National Trust (organizacja opiekująca się zabytkami), szybko zaczęto ją reklamować jako „miejsce, w którym czas się zatrzymał”.

Wizyta w tym pałacu wywołuje niesamowite wrażenie. Wszystkie meble, przedmioty, obrazy, dosłownie każdy drobiazg jest pozostawiony tak, jak zaplanowali to gospodarze ponad 120 lat temu! Posiadłość nie była remontowana ani udoskonalana przez trzy wieki. Część mebli jest w białych pokrowcach, tak jak zostawił je ostatni właściciel. Dziwna atmosfera, jakbyśmy weszli po kryjomu do domu arystokraty. Podłoga trzeszczy tak, że odruchowo chodzimy na palcach, by nie wylądować piętro niżej.

Podróż w czasie. Chciałoby się zamienić słowo z właścicielami. Byli niezwykłymi okazami w terrarium brytyjskich ekscentryków. Mieszkańcy Calke Abbey podtrzymywali ekstremalną wersję tradycyjnej angielskiej rezerwy. Sir Henry Harpur w zasadzie nie wychodził z pałacu, gdzie zaszył się z byłą służącą żony, którą pokochał, co gorsza, poślubił. Jego wnuk także był pałacowym molem, ale z misją – pomagał ubogim. Prawnuk zaś Vauncey (pod koniec XIX wieku) wolał całkowitą samotność, spędzał tygodnie na łapaniu motyli i wypychaniu martwych ptaków. Zamiast mówić, wolał pisać listy do swoich córek, z którymi mieszkał pod jednym dachem. Z tego też okresu pochodzi wystrój większości pokojów Calke Abbey.

Można odnieść wrażenie, że cała Anglia jest trochę takim Calke Abbey, zaś Anglicy i Szkoci, a w pewnym stopniu też Walijczycy przypominają rodzinę Harpur-Crewe: krótkie okresy kontaktu ze światem i zmiany są w jej historii wyjątkami pomiędzy długimi epokami izolacji i skupienia na sobie.

„Anglicy są w jakimś sensie pustelnikami, którzy mieszkają na strychu i rzadko zaglądają do innych pokojów w domu, czyli do Europy. Pozostają inni, odmienni” – zauważa John Murray w recenzji książki Henry’ego Hamminga In Search of the English Eccentric, zbioru reportaży z wizyt w domach słynnych ekscentryków żyjących wciąż na Wyspach.

Życie w skansenie

Wystarczy przypomnieć sobie to dziwne odczucie, kiedy wjeżdża się do Londynu z betonowej autostrady prowadzącej od lotniska Luton. Secesyjne kształty, wymyślne formy domów, nawet bloków, zabytkowe rzeźby, szyldy pubów. Wiele rzeczy, które inne cywilizacje dawno by wymieniły albo pokryły nową, błyszczącą farbą. Tu trwają niezmienne, zmyte przez deszcz, smagane przez wiatr, niszczone przez spaliny i zabłąkane morskie mewy, które cały czas przypominają niedowiarkom, że Anglia jest rzeczywiście wyspą. Gdzieniegdzie zostawiono to wszystko własnemu losowi z niedbalstwa, zwykle jednak z cichego szacunku dla zasady: nie reperować tego, co się nie zepsuło mimo dość fatalnego, ale niezbyt mroźnego klimatu. Na ulicach brytyjskiej krainy deszczowców czuć zapach świeżych kropli deszczu, a w domach – lekkiej zgnilizny.

„Brytyjska cywilizacja ma swój unikatowy smak. Ma także rozciągłość, jest zakorzeniona w przeszłości i sięga w przyszłość, zawiera pewną trwałą esencję właściwą istotom żywym” – pisał George Orwell w swoim słynnym eseju o Anglikach [Orwell, 2023, s. 111]. Wymieniał ciężkostrawne, solidne do bólu śniadania, zadymione miasteczka i kręte drogi, zielone pola i czerwone skrzynki pocztowe. Orwell przyznawał, że wiele rozważań nad charakterem narodowym kończy się na stereotypach, ale nie biorą się one znikąd. Faktem jest na przykład, że zwykli Anglicy „od setek lat są pozbawieni konkretnych przekonań religijnych” [Orwell, 2023, s. 115].

Fanatycznego spojenia Anglii z historią, jej zatopienia w przeszłości i przemożnego poczucia odrębności nie da się wprost pojąć. Ten cały bagaż historyczny składa się z setek, tysięcy dziwnych przedmiotów, wydarzeń i dramatów, zachowań i postaw. Jedną z nich, według publicysty BBC Jeremy’ego Paxmana, jest solidne przekonanie, że „obcokrajowcy są śmieszni”, inną – poczucie, że „ta cała zagranica” to miejsce nielogiczne, zbudowane bez szacunku dla zdrowego rozsądku (ów common sense już od dawna zastępuje wyspiarzom chrześcijański dekalog). Tymczasem to przybysze z zagranicy czują się często na Wyspach niczym Marsjanie.

– Nie da się żyć w tym skansenie – buntowała się znajoma lingwistka, od niedawna mieszkająca w Bristolu, pracująca na prestiżowej uczelni. Nie mogła zrozumieć wolniejszego niż na kontynencie – czasem nawet niż w Warszawie – tempa życia, pewnej, powiedzmy, łagodności życia.

Cofanie zegarów

Załatwienie w Anglii wielu pozornie prostych rzeczy zajmuje wieki albo wymaga tolerancji dziwactw, takich jak small talk na poczcie, zamykające się wcześnie sklepy, dziwne rachunki w różnych kolorach i gigantyczne – przynajmniej dla Polaka czy Francuza – wtyczki do gniazdek elektrycznych (Brytyjczycy bardzo się boją prądu elektrycznego i wścieklizny psów – choroby, którą skutecznie wytępili). Do tego dochodzą takie dziwadła, jak sędziowie w perukach ferujący wyroki (które ustanawiają precedensy), bogobojny niemal stosunek do prawa, no i Kościół anglikański, który zaczyna teologię od wezwania do bycia „przyzwoitym facetem” i właściwie na tym kończy [Paxman, 2007, s. 16]. Nie wolno zapominać o szczycie angielskiej piramidy dziwactw, snobizmu i klasowości: królowej (a od niedawna królu), wygłaszającej w każde Boże Narodzenie uroczyste przemówienie do narodu, w którym monarcha stara się podtrzymać mit starej, szacownej Brytanii (która już dawno nie istnieje), kraju, którego mieszkańców łączy tylko wiara w parę banalnych wartości, coraz bardziej podkopywana przez setki tysięcy imigrantów zmieniających jego charakter.

Całe królestwo, szczególnie Anglia wyższej klasy średniej i arystokracji, to nadal w jakimś stopniu miejsce, gdzie ktoś ukradkiem zatrzymał, a nawet cofnął zegary. To udawanie, że wciąż chcemy być częścią tego dawnego, lepszego świata, gdzie mówi się sir albo madam, wita i żegna w sklepie, nigdy nie kłamie i oddaje długi na czas.

Anglia nawet w słoneczny dzień zawsze wyłania się z lekkiej mgły. Coś się rozpływa, tak jak w dawnych filmach, kiedy dzięki temu zabiegowi widzowie mieli zrozumieć, że za chwilę będą oglądać retrospekcję. Współcześnie ten film w głowach Anglików lubi się wciąż cofać do momentu, kiedy stracili imperium, a nawet wcześniej – do chwili, gdy w okopach I wojny światowej zginął bez większego sensu kwiat ich narodu.

Pomniki ofiar tej pierwszej wielkiej wojny (a nie wojny 1939–1945) widać na placu niemal każdego małego miasteczka. Na tablicach widnieją listy ofiar z okolicy – tych, którzy nie wrócili. Poszli walczyć, choć wielu uważało wtedy Francuzów za ludzi skłonnych zedrzeć z nich skórę za jedno jajko i większym szacunkiem darzyło swoich wrogów Niemców.

To przede wszystkim ta Anglia małych miasteczek, a nie całe Zjednoczone Królestwo, kraina, która sto lat temu zapłaciła największą cenę za kontynentalne szaleństwa, a 23 czerwca 2016 roku odrzuciła nadmierną imigrację̨ i globalizację (niestety brexit zrealizowano po latach targów z Brukselą w dość ekstremalnej ekonomicznie formie). Szkoci i Północni Irlandczycy zagłosowali przeciw brexitowi. Anglicy słyszący na ulicach tysiące ludzi, którzy mówią dziwnymi językami (w tym Polaków!), poczuli się trochę, jakby ktoś w końcu podbił ich wyspę. Tego nie zdzierżyła ich mentalność. Nabrali też obaw, że decyzje o ich losie podejmować będą coraz częściej biurokraci w Brukseli i obce rządy, które ich przegłosują. Tego angielskim „buldogom” było już za wiele. Zagłosowali przeciwko Unii. Bardzo skromną większością, ale jednak.

Nie ma to jak na wyspie

„Co za okropny zapach! To zapach kontynentu” – mówi po wylądowaniu w Calais młody turysta. Rozmowę podsłuchuje w 1836 roku pisarka, Frances Trollope. Ta rezerwa wobec kontynentu sprawia, że gdzieś tam, w środku, nawet wykształceni Anglicy i Szkoci uznają za największe dobrodziejstwo posiadanie owej morskiej „fosy”, która oddziela ich od lądowej Europy. To widać w zabawnych sytuacjach, choćby w tytułach prasowych, takich jak Mgła nad kanałem. Kontynent odcięty, ale także w najgłębszych warstwach maszynerii rządzącej rozwojem brytyjskiej historii.

Poczucie odcięcia sprawia, że angielskość (rzadziej brytyjskość) wydaje się wielu wyspiarzom czymś wyjątkowo trwałym i drogocennym. Na kontynencie szaleją wojny i zmieniają się granice, a angielskie klify pozostają niezmienne i niezdobyte niczym mury średniowiecznego zamczyska.

W 1960 roku Elias Canetti, austriacki prozaik i eseista, nazwał to zjawisko „najbardziej stabilną świadomością narodową na świecie”. Po rozpadzie imperium i nowej fali imigracji pozostało z tego raczej poczucie trudnej do określenia inności. Anglicy nie mają wciąż dowodów osobistych i czują się bardziej wolni niż inni Europejczycy. Mają za to zakodowaną w głowach „ideę wyspy”.

Rządy w Londynie, nie obawiając się inwazji, rezygnowały z budowy bizantyjskich biurokratycznych struktur władzy. Anglicy nie żyli też w poczuciu, że ich płynnych granic powinna cały czas strzec potężna armia. Rzadko mieli choćby przedsmak kontynentalnego „być albo nie być” – groźby obcej agresji, którą tak dobrze rozumieją Polacy albo Francuzi i Holendrzy. Mogli więc zastanawiać się wcześniej nad problemami bardziej wzniosłymi i dylematami naukowymi: „[…] względna izolacja przyczyniła się do rozwoju własnej, niepowtarzalnej tradycji intelektualnej. To ona wydała na świat geniuszy, takich jak Blake czy Szekspir. Dzięki skupieniu na sobie Anglicy mieli więc możliwość rozwijania się selektywnie, według własnego uznania” [Paxman, 2007, s. 54]. Co zaś najważniejsze, przynajmniej dla poznającego Wielką Brytanię przybysza z zagranicy, ocalili swój skansen historycznej pamięci: setki zamków, pałaców, kościołów i budynków, które dają świadectwo ich niezwykłej wyspiarskiej historii.

Dziś budowa brytyjskiego jutra przypomina kwadraturę koła. Kraj zalewają fale setek tysięcy imigrantów rocznie. Dziesiątki tysięcy z nich to nielegalni przybysze, głównie z Albanii, Maghrebu, Erytrei i Pakistanu, trudniejsi do jakiejkolwiek integracji. Duszę kraju rozrywa dziś debata o grzechach historii, a wielu z jej uczestników odrzuca tradycję, skupiając się na dziwacznej rasistowskiej (à rebours) kampanii potępienia prawdziwych i rzekomych grzechów białej rasy.

Tęcza brytyjskiej duszy

Brytyjczycy to dziś naród wielu ras, religii i kultur. To nie tylko wynik swoistego powrotu imperium do Londynu, Manchesteru i Birmingham. Wyspy były już raz, dziesięć, dwanaście wieków temu, kulturową mozaiką. To zostało na zawsze. Tyle że ta mozaika zastygła, bo przez setki lat nie napływały istotne fale imigracji.

To trochę tak, jakby na Anglię padały majaczące gdzieś cienie narodów z drugiego brzegu kanału La Manche. W Londynie nazywają go Kanałem Angielskim. Ten spór o nazwę to tylko jedno echo podwójnej, angielsko-francuskiej osobowości kraju na przestrzeni wieków.

Lubimy postrzegać samych Anglików jako dość zimnych typów: zdystansowanych, pragmatycznych, by nie powiedzieć, bezwzględnych. Tacy są, ale w swojej niemieckiej połowie. Jest i druga część angielskiej duszy – romańska, francuska albo, jak kto woli, hiszpańska bądź celtycka. Brytyjskość bywa więc niezmiernie trudna do określenia, wymyka się wręcz definicji. Jest raz taka, a raz zupełnie inna.

Anglicy bywają germańscy – sztywni i po naszemu trochę bez serca. Szanują takie cechy, jak przewidywalność, uczciwość. Mają niezwykle nabożny stosunek do prawa i tradycji prawnej. Zastępuje im on rachityczne już anglikańskie praktyki religijne [Daudy, 1991, s. 174]. Anglicy, szerzej: Brytyjczycy, są równie często francuscy. Kochają sztukę i snobistyczny styl życia, szaleją za zwierzętami domowymi i jeżdżą do malutkich miasteczek na południu Anglii, by oglądać występy nieco zniewieściałych tancerzy morris dance (to ponoć angielski taniec narodowy). Ta druga, niegermańska, połówka duszy angielskiej (a jeszcze bardziej walijskiej i szkockiej), jest trochę szalona i kontynentalna: francuska, ale i hiszpańska – nie na darmo w pradawnych czasach w Anglii mieszkali Iberowie i Celtowie (których część przybyła prawdopodobnie z Europy Środkowej). Tak więc mamy tu pierwiastek iberyjski, celtycki i francuski, ale także teutoński. Tak sugeruje w swojej krótkiej historii Anglii A.L. Rowse. Profesor nazywa Teutonami Anglów, Sasów i Jutów oraz Duńczyków i Norwegów. „Brytyjczycy są narodem angloceltyckim. Wykazują znacznie większe pokrewieństwo z Francją niż z Niemcami, choć proporcje są różnie pomieszane” – dywaguje Rowse w Duchu dziejów Anglii [Rowse, 1946, s. 10]. Jest też w wyspiarskiej psyche sporo miejsca na walijski idealizm, szkocki upór i irlandzkie ryzykanctwo. Ile tego?! To tak, jakby ktoś upchnął odmienne cechy pół tuzina narodów Europy w jednej puszce.

Anglicy są rzeczywiście pełni przeciwieństw. Potrafią pić na umór, a tydzień później stać się wyznawcami „organizmu” (jak złośliwcy nazywają ludzi jedzących tylko ekologiczne jarzyny – od słowa organic). Czy są zakochani w sobie? Anglicy, a precyzyjniej: Brytyjczycy, bywają przekonani o swojej wyjątkowości i geniuszu. Nie są w tym jednak wcale aż tak odosobnieni. Wystarczy wskazać na częstokroć przemądrzałych Francuzów i Holendrów.

Brytyjczycy uznawali i uznają wiele wyspiarskich rozwiązań za jedyne logiczne, na przykład ruch lewostronny (a z której strony wsiada się na konia?), zasadę precedensu w sądach (jak można dopuścić, by te same czyny były osądzane inaczej w różnych częściach kraju?) czy też oddzielne krany z ciepłą i zimną wodą (a chcecie mieć zarazę jak w średniowieczu?).

Okręt Brytania

„Jesteśmy wyspą. Pogoda zmienia się tu kilkanaście razy dziennie. To pogoda wyspy. Tym, co kształtuje nasz narodowy charakter, jest w znacznej mierze właśnie pogoda” – mówi pisarz Martin Amis [Amis, 2014]. Oczywiście większość historyków Wielkiej Brytanii, choćby Norman Davies, będzie marszczyć brwi na sam dźwięk frazy „charakter narodowy”. Pamiętam mistrza, jak grzmiał podczas jednego z wykładów w Londynie, wykpiwając to pojęcie przed salą pełną Polaków, święcie mimo to przekonanych, że zimni Angole to inna, obca rasa z niepojętym, diametralnie różnym charakterem. Ja przyznałbym rację sceptycznej większości słuchaczy tego wykładu.

Kultury są różne, a zanurzeni w nich ludzie, niezależnie od indywidualnego temperamentu, nasiąkają tą miksturą – to fakt. W analizie angielskiego charakteru i duszy trudno oczywiście uniknąć intuicji, choć tak wiele z tych cech wniosła geografia i historia. Pokusie pisania o „angielskim charakterze” nie oparli się jednak nawet najwięksi intelektualiści. Odcięta przez morze Wielka Brytania kojarzyła się zawsze historykom i pisarzom z niezatapialnym okrętem (tak pisał o niej Joseph Conrad), zacumowanym gdzieś u wybrzeży Europy i rozsyłającym swoje pomniejsze statki po całym świecie. Elias Canetti, niemiecki laureat Nagrody Nobla z 1981 roku, uważał, że angielski indywidualizm wyjaśnia w dużej mierze stosunek tego narodu do morza: każdemu świadomemu położenia swojego kraju Anglikowi wydać się może, że jest kapitanem jakiegoś gigantycznego statku w postaci wyspy u wybrzeży kontynentalnej Europy.

Europejczykom z kontynentu taka zarozumiałość Albionu średnio odpowiada. Nie mają dla Brytyjczyków litości, przynajmniej w powierzchownych osądach (szczególnie po brexicie). Angole, zarozumialcy, dziwacy, samotnicy i zwyrodnialcy, chłodni egoiści. To określenia, które słyszy się przy obiedzie przy drugiej butelce dobrego wina w Paryżu, Madrycie, Amsterdamie i Warszawie. Ale przecież wiele rzeczy, tych i innych, które wygaduje się o Anglikach, to wierutne bzdury. Wyspiarska krew jest niby chłodniejsza niż krew narodów Południa i Wschodu, póki nagle się nie zagotuje, choćby po przegranej na wielkim piłkarskim stadionie. A egoizm brytyjski czy ksenofobia? Czy są tak odmienne od postaw typowych Francuzów, Polaków i Niemców?

Trudno jednak zaprzeczyć intuicji i twierdzić, że w wyspiarzach nie ma niczego wyspiarskiego. Są bowiem rzeczywiście specyficzni.

Zagadka odmienności

W czym konkretnie specyficzni i dlaczego? To typowe, jak mówią Anglosasi, „pytania za 64 tysiące dolarów”. Nie można ich jednak pozostawić choćby bez próby odpowiedzi.

Norman Davies ma rację, że tak ostrożnie podchodzi do pojęcia charakteru narodowego, ale trudno zaprzeczyć, że narody mają odmienne dusze, inne reakcje na niemal te same idee i problemy oraz że źródeł tych różnic trzeba poszukiwać w przeszłości, w realnych doświadczeniach i w skomplikowanym przekazie kulturowym, słowem: w narodowych mitologiach.

Kultura brytyjska, zdominowana od wieków przez angielską, to kultura ludzi żyjących w częściowej izolacji od kontynentu. Wyrasta we względnym bezpieczeństwie, bez groźby nagłej inwazji, pod rządami mniej autorytarnymi, choć stanowczymi – choćby dlatego, że przez długie wieki nie było na wyspie potrzeby utrzymywania stałego wojska.

Nie mając wroga za miedzą (tylko kanał i ocean), angielscy królowie nie mieli stałej armii. Tej zawsze można użyć do kontroli nad społeczeństwem. Wyspiarze – w kraju bez wojska, przy pomocy którego można tłumić bunty – mogli więc zawsze liczyć na odrobinę więcej wolności. Po trosze dzięki temu uniknęli długiej epoki absolutyzmu i jako pierwsi w Europie doszli do nowoczesnej formy monarchii konstytucyjnej po chwalebnej rewolucji (Glorious Revolution) pod koniec XVII wieku.

Monarchia angielska, choć zawsze scentralizowana i nader sprawna, nie miała gotowych, napiętych muskułów do brutalnego uderzania we wrogów władzy i zwolenników pogłębiania demokracji. Dlatego też król Karol I przegrał konfrontację z parlamentem i choć monarchia wróciła dekadę po połowie XVII wieku, wkrótce została zredukowana niemal do roli dekoracji (po 1688 roku).

Kibice Europy

Skoro są tacy tolerancyjni, tak szanują wolność i prywatność, skąd w Angolach ich zarozumiałość i ledwo skrywana ksenofobia? Brytyjska dusza to niezwykły miszmasz. W jakiś magiczny sposób tolerancja mieszka w Anglii w jednym domu z zaciętą obroną własnych racji, zarozumiałością i ksenofobią, a także… zmiennością. Tę cechę opisywali już w średniowieczu wysłannicy papieża, Francuzi i Włosi.

Buńczuczny stosunek do świata (w końcu niemal jego jedna czwarta należała w 1900 roku do Brytyjczyków) godzi się jakoś w duszy wyspiarskich narodów z głębokim kompleksem niższości, a od lat kilkunastu z neurotycznymi wyrzutami sumienia z powodu kolonialnej przeszłości, której bilans jest przecież złożony i wcale nie tak jednoznacznie negatywny.

Są i inne cechy, dość fundamentalne, wynikające z samego faktu życia na wyspie. Zdaniem pisarza Johna Fowlesa to, że Anglia leży na wyspie, stworzyło ludzi, którzy woleliby raczej być obserwatorami, niż uczestniczyć w rozgrywających się wypadkach. Tak też przyglądali się wydarzeniom w Europie przez większość XIX wieku, nie włączali się w nie, tylko dbali o równowagę mocarstw. Stąd też chyba wyjątkowa angielska obojętność na moralne racje w dyplomacji. „Wielka Brytania nie ma wiecznych sojuszników ani wrogów, wieczne są tylko jej interesy i obowiązek ich ochrony” – mówił nie bez racji XIX-wieczny premier i minister, lord Palmerston. Londyn rozgrywał wówczas umiejętnie wybrane rozdania, tasując tylko od czasu do czasu karty na europejskim stole.

Hipopotamy i wściekłe lisy

„Panowie, Anglia jest wyspą” – rozpoczynał swoje wykłady o historii kraju słynny historyk francuski Jules Michelet. Z pewnością Anglia była od zamierzchłych czasów wyspą, ale nie była nią do końca – tak wiele było tu rozmaitych wpływów.

Izolacja sprzyjała miłości dla wolności i niezależności. Było o nie łatwiej, gdy naród nie musiał przeżywać ciągłych inwazji, tak jak sąsiedzi mieszkający po drugiej stronie kanału. Co ciekawe, kiedyś tego kanału w ogóle przecież nie było.

800 tysięcy lat temu poprzednicy homo sapiens żyli w Anglii nad brzegami tropikalnych rzek, a w Tamizie pływały hipopotamy. Później, w nieco mniej zamierzchłej epoce, południowo-wschodnie regiony oddzielały od reszty Europy zarośla i mokradła. Anglia nie była jeszcze wtedy wyspą! Stanowiła część Europy kontynentalnej, a Tamiza przez długie setki lat wpadała do Renu.

Wyspiarskim Albionem, odciętym morzem od reszty Europy, Brytania stała się jakieś 6100 lat temu, po tym, jak stopniały lodowce i w rów między kontynentem a wyspą wlało się powoli morze. Poziom wód podniósł się wtedy o przeszło sto metrów.

Z plaż w Calais można przy dobrej pogodzie zobaczyć klify Dover. Odległość nie jest przecież wielka – ot, zaledwie 42 kilometry. Śmiałkowie, którzy umieli żeglować, mogli napadać na Anglię, słynącą przecież z bogactw.

W pewnym sensie Anglia przestała jednak być wyspą jeszcze w XX wieku (choć oczywiście pozostaje oddzielona od reszty Europy). Jak ostrzegał Winston Churchill, koniec wyspiarskiego statusu wiązał się z rozwojem lotnictwa w latach 20. i 30. XX wieku. Flota przestała być tak ważna. Wyspa znalazła się w zasięgu rażenia obcego lotnictwa, a w II wojnie światowej – wrogich rakiet.

Przed budową tunelu pod kanałem Wyspy broniły się do samego końca. Jego ideę odrzucono w XIX wieku, a w ostatniej chwili przed uruchomieniem kolei Eurostar w 1994 roku Londyn domagał się od Paryża i Brukseli zabezpieczeń przed wściekłymi lisami.

Wścieklizna, groźna choroba, niemal wytępiona na Wyspach, budziła tam zawsze (i budzi) paniczny strach. By dopełniła się ta wyspiarska mikroizolacja, wejścia do tunelu zabezpieczono siatkami i kratami. Kiedy pisałem o tym z Londynu jako korespondent, redaktorzy w Warszawie kręcili głowami z niedowierzaniem.

Oczywiście to udawanie izolacji było wtedy próbą obudzenia ducha mitu, tak kochanego przez konserwatywny rząd Johna Majora (zresztą zwolennika współpracy z Europą). „Anglia odcięta za mgłą na kanale” to drogi sercu wielu Brytyjczyków frazes, podobnie jak cudowna izolacja (czyli splendid isolation). Te hasła wyryte w ich sercach wpłynęły też z pewnością na wynik referendum unijnego w 2016 roku, a potem skazały kraj na twardy, ryzykowny ekonomicznie, choć w oczach wielu atrakcyjny politycznie brexit.

Wyspa niepokonana?

Izolacja Anglii była w pewnym stopniu pozorna. Przez stulecia wrogowie dokonali wielu prób inwazji. Brytyjczycy, a właściwie głównie Anglicy, wspominają do dziś bitwę pod Hastings (z 1066 roku), którą przegrali, z nutą romantycznej satysfakcji jako klęskę ostatnią. Po niej (ponoć) nikomu już nie udało się choćby na pewien czas zawładnąć Wyspami.

Chwila refleksji i trzeba tę tezę o Normanach jako ostatnich najeźdźcach uznać za wyjątkowo pokrętny, choć potężny narodowy mit. Przez wieki historii było wielu najeźdźców. Większości nie udawało się nic osiągnąć, choć byli i tacy, którzy siali na Wyspach wielki niepokój i byli o krok od sukcesu. Jeszcze inni przybywali na zaproszenie części brytyjskiej elity, by osadzić królów na tronie w Londynie.

„W rzeczywistości było inaczej, przez wieki dokonywały się przecież niezliczone inwazje na Wyspy” – pisze historyk Richard Tombs [Tombs, 2014, s. 9]. Było choćby parę prób francuskiego najazdu w średniowieczu. Kto poza historykami pamięta na przykład o napaści na Anglię z Francji armii cesarzowej Matyldy, która walczyła o tron dla swojego syna Henryka? A gigantyczna inwazja holenderskiej armii w 1688 roku na zaproszenie części elity, wrogiej Jakubowi II? W jej wyniku na tronie zasiadła Maria II, córka Stuarta, a obok niej formalnie jako król małżonek – obcy władca, Holender Wilhelm Orański. Rozlewu krwi – konfrontacji armii Jakuba i Wilhelma – udało się uniknąć dzięki sprzyjającym wiatrom, które zapobiegły starciu na morzu z flotą Jakuba II, oraz dzięki tchórzostwu króla, który wyrzucił pieczęć królewską do Tamizy (szybko sporządzono kopię) i uciekł, a także zdradzie dowódcy królewskiej armii, Johna Churchilla, notabene przodka bohatera z czasów II wojny światowej, Winstona.

Mit niedostępnej, nigdy niezdobytej wyspy, chronionej przez białe klify Albionu, to jedna z narodowych bajek, tak bliskich sercu Anglików i wszystkich Brytyjczyków. Prawdą jest jednak, że owe podboje i inwazje nie były konfrontacją państw ani zmianą całej klasy rządzącej, tak jak się stało w wyniku najazdu normańskiego w 1066 roku i jak się działo wielokrotnie w dziejach europejskich wojen w innych krajach kontynentu – tam granice można było przenosić, a kanał pozostał kanałem.

Inwazje więc były tylko mało udane albo stopniowe. Kluczowe były jednak procesy lat pokoju – odcięta od lądu Anglia nie przeżywała inwazji idei. To klucz do zrozumienia rozwoju intelektualnego wyspiarzy, ich niechęci do rewolucji. Nowe mody z kontynentu przenikały do Anglii z opóźnieniem, jakby złagodzone dzięki prądom z Atlantyku, niosącym cieplejsze morskie powietrze. Dzięki temu spowalniaczowi napływające z kontynentu idee traciły ostre kontury. Rodziły się owiane mgłą angielskie kompromisy. Tak było i jest z anglikanizmem – religią protestancką w okrojonej, złagodzonej wersji.

Przybrzeżni wyspiarze

Wyspa była położona na tyle blisko brzegów kontynentalnej Europy, by móc o niej marzyć i utrzymywać z nią związki, a jednocześnie na tyle daleko, by nie poddawać się niewolniczo jej wpływom. Ten paradoks oddaje trafnie angielski tytuł książki Historia Anglików Paula Johnsona – Offshore Islanders (dosł. przybrzeżni wyspiarze). Te dwa słowa mówią o brytyjskiej historii więcej niż całe tomy innych autorów.

„Europa jest zbyt blisko, aby wyspiarskość poglądów i obyczajów u Anglików obyła się bez domieszki” – przyznawał francuski historyk Andrew Maurais w Dziejach Anglii [Maurois, 1957, s. 9]. Paradoksalnie Brytania mogła się rzeczywiście zamknąć w sobie, dopiero kiedy rozpoczęła światową ekspansję – przed nowymi falami napastników chronił ją wtedy nie tylko dość skromny przecież pas wody, lecz także najpotężniejsza flota na świecie, licząca z czasem setki okrętów.

Jednocześnie wielu Anglików i innych Brytyjczyków uwielbia tracić poczucie rzeczywistego dystansu, odległości. Są tak blisko wielkiej masy kontynentu europejskiego, a chcieliby udawać, że ich wyspa leży dużo bliżej Ameryki. „Wydaje im się, że są samotną wyspą na środku pustego, zielonego oceanu” – pisał ironicznie amerykański pisarz Bill Bryson [Bryson, 2009, s. 32]. Dystans do Ameryki zmniejszył się bardzo w epoce lotnictwa. Z Londynu lata za ocean chyba więcej pasażerów niż ze wszystkich pozostałych stolic Europy łącznie.

Anglia jest więc wyspą przyklejoną do Europy, i to niemal dokładnie na skraju majaczących po drugiej stronie kanału konturów cywilizacji romańskiej i germańskiej. Przez wieki zbiera, niczym delta rzeki, strumienie i strumyczki kultur Europy. Płynęły one czasem wzburzonymi falami, zwykle jednak sączyły się powoli, nigdy wyspy Anglia całkiem nie zalewając. Jej położenie i ukształtowanie naturalne sprzyjało zachowaniu wolności i ciągłości. Łatwiej było Anglikom, unikając europejskich wojen, zostać choćby pionierami w dziedzinie demokracji i systemów prawnych (choćby słynne common law). Potem to kontynent czerpał garściami z brytyjskich doświadczeń ustrojowych i wynalazków epoki rewolucji przemysłowej, a słynny francuski mistrz oświecenia Wolter napisał nawet (wydane w 1793 roku) pochwalne Listy o Anglikach. Anglicy, Szkoci i Walijczycy byli liderami w Europie, wykorzystywali bowiem swoje położenie i geniusz eklektycznego narodu „kundli”.

Wybrańcy Boga

Według popularnej legendy Anglię wizytował ponoć Józef z Arymatei, członek Sanhedrynu (nie mylić ze świętym Józefem, mężem Marii). To on uprosił Piłata o wydanie zwłok Chrystusa, zdjął ciało z krzyża i złożył w swoim grobie. Ponoć Józef miał po męczeńskiej śmierci Chrystusa odwiedzić Anglię, by głosić tam ewangelię. Według legend arturiańskich Józef przybył z kielichem Graalem, wypełnionym krwią z boku Chrystusa. Inna wersja tej legendy głosiła, że Józef, rzekomo wuj Chrystusa, zabrał ze sobą Syna Bożego jeszcze jako chłopca na jedną z wcześniejszych podróży do Kornwalii i hrabstwa Somerset.

Ponoć śladem wyprawy Józefa są do dziś rosnące w ruinach opactwa Glastonbury krzaki głogu, kwitnące w środku zimy. Roślinę tę, pochodzącą z Bliskiego Wschodu, miał tam zasadzić Józef. Nieprzypadkowo nieoficjalny hymn kraju (bo oficjalny to pieśń Boże, chroń króla) Jerusalem rozpoczyna się od retorycznego pytania: „Czy to wśród gór zielonej Anglii Jego krok ongi deptał głaz?”. Chodzi oczywiście o stopy Chrystusa, stąpające po zielonej trawie „łąk Anglii”. Słowa te napisał w XIX wieku William Blake. Dzieło stało się popularne jako pieśń w okresie I wojny światowej. Miało koić ból i ukazywać wyższość wiejskiej cywilizacji Anglii nad „światem szatańskich młynów” (czyli fabryk). Obiecywało też lepsze, sprawiedliwsze jutro – budowę Nowej Jerozolimy. Ten poprawiający Anglikom samopoczucie idealizm powraca w różnych formach: od socjalizmu, po dziwaczny etatyzm i ideologię przebudzenia woke. To ślad ledwie skrywanego przekonania wielu Brytyjczyków, że jako naród niemal wybrany mają prawo i obowiązek wskazywać światu drogę do nowych ideałów sprawiedliwości. Do dziś nieoficjalny hymn angielski o Jerozolimie śpiewają kibice na meczach i melomani na koncertach w Albert Hall. Podobnie jak wojowniczą i zadziorną pieśń Rule Britannia („Władaj, Brytanio, nad morzami”). I jak tu zrozumieć wyspiarzy?

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji