Wiecznie młodzi, czyli pokolenie mocy - Joanna Pogorzelska - ebook + audiobook

Wiecznie młodzi, czyli pokolenie mocy ebook i audiobook

Joanna Pogorzelska

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Power Generation. Pokolenie mocy. To właśnie oni – polscy pięćdziesięciolatkowie. Silni, energiczni, optymistyczni. Z apetytem na życie i wielkimi planami. Wbrew stereotypom. To ludzie, którzy mają prawdziwy power i udowadniają, że życie jest piękne bez względu na wiek.

Bohaterami rozmów, przeprowadzonych przez Joannę Pogorzelską, są ludzie z różnych światów. Jerzy Górski – sportowiec, mistrz świata w triathlonie, który sięgnął dna uzależnienia od narkotyków, by potem dostać się na sportowy szczyt; Paweł Łoziński – wybitny reżyser filmów dokumentalnych; Beata Borucka – pisarka, blogerka, założycielka strony Mądre Babcie czy doktor Marek Bachański – neurolog, który jako pierwszy leczył polskie dzieci konopiami medycznymi, za co stracił pracę w Centrum Zdrowia Dziecka. Jest też Krzysztof Skiba, performer, frontman zespołu Big Cyc, który uważa, że „w tym wieku nic się nie kończy, a fantazja zwycięży kiełbasę”.

Każdy z nich ma odwagę być sobą, marzyć i nieustannie zaskakiwać – siebie i wszystkich dookoła. Przekonaj się, co gra w duszach tego niezwykłego pokolenia!

Pracują, zakochują się, uprawiają seks, mają marzenia, chcą dalej korzystać z życia, bo czują się młodzi. O kim mowa? O pokoleniu 50+, które nazywane jest często seniorami czy silversami, starszymi panami i paniami.
Większość – zwłaszcza młodych ludzi – myśląc o osobach powyżej 50. roku życia, oczami wyobraźni widzi osoby z siwymi włosami, które zajmują się wnukami, oglądają seriale w telewizji i rozwiązują krzyżówki. Ale ten obraz nie jest prawdziwy. Polacy 50+ widzą samych siebie zupełnie inaczej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 268

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 38 min

Lektor: Jakub Kamieński
Oceny
4,2 (6 ocen)
3
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od Autorki

Książka jest zbiorem rozmów z kilkunastoma przedstawicielami pokolenia mocy, tzw. Power Generation.

Według badania przeprowadzonego w 2019 roku przez Communication Unlimited i Atena Research & Consulting osoby w wieku 50–70 lat to tzw. pokolenie mocy. Znaczna część tej grupy społecznej to ludzie silni, energiczni, optymistyczni, z apetytem na życie i wielkimi planami, żyjący wbrew stereotypom. Bohaterowie rozmów to ludzie, którzy mają poweri udowadniają, że życie jest piękne w każdym wieku. Wywiady te składają się w różnobarwną mozaikę tworzącą portret generacji 50+. Siłą rzeczy fragmentaryczny, ale prawdziwy.

Bohaterowie książki to postaci z różnych światów. Są to m.in. Jerzy Górski – sportowiec, mistrz świata w triathlonie, Paweł Łoziński – wybitny reżyser filmów dokumentalnych i Beata Borucka – założycielka grupy „Mądre babcie” na Facebooku i animatorka tej społeczności. Beata kieruje się dewizą: „Żyć długo i umrzeć młodo”. Jest też doktor Marek Bachański – wybitny neurolog i pediatra, który jako pierwszy leczył dzieci konopiami medycznymi, za co stracił pracę w Centrum Zdrowia Dziecka i postawiono mu zarzuty prokuratorskie, oraz Krzysztof Skiba – performer i satyryk, frontman zespołu Big Cyc, który uważa, że „w tym wieku nic się nie kończy, a fantazja zwycięży kiełbasę”.

Pozostali Rozmówcy to Barbara Falender – światowej sławy rzeźbiarka; profesor Magdalena Środa – filozofka, publicystka; Henryka Krzywonos-Strycharska – posłanka, działaczka opozycji w PRL; Jacek Santorski – były psychoterapeuta, mentor, wydawca; Jacek Jaśkowiak – prezydent Poznania; Maria Romanek – nauczycielka, która odważyła się wyruszyć z bieszczadzkiej wioski do stolicy i wygrać milion złotych w programie telewizyjnym Milionerzy; oraz Jerzy Iwaszkiewicz – dziennikarz, żeglarz, narciarz, który od lat przyjaźnie przypatruje się Polakom. Pytania, które zadaję Rozmówcom, dotyczą ich biografii, osiągnięć, celów, planów, nadziei i lęków.

Power Generation to pokolenie unikatowe, choćby dlatego, że młodość przeżyło w biednej, siermiężnej PRL, a dziś żyje w realiach wolnego rynku. Moi Rozmówcy to ludzie sukcesu. Każdy z nich jest osobą wybitną w swojej dziedzinie. I choć każdy dochodził do sukcesu inną drogą, łączą ich wspólne cechy i wartości: siła charakteru, przekonanie o tym, że warto wkładać wysiłek we wszystko, co się robi, oraz nieposkromiona siła życia na sto procent, przeżywania każdej chwili. Niemal jednym głosem mówią o tym, jak bardzo cenią sobie swoje doświadczenie, jak bardzo cieszą się z tego, co życie im przyniosło, i jak wiele jeszcze przed nimi.

Wstęp

Elżbieta Wojtczak, współwłaścicielka i CEO Communication Unlimited, najstarszej niezależnej agencji komunikacji marketingowej w Polsce. W branży reklamowej od 1991 roku. Od 1992 roku dyrektorka działu mediów w Corporate Profiles (DDB), następnie współzałożycielka pierwszego polskiego domu mediowego Polskie Media. Współtworzyła wizerunek takich marek jak np. Galeria Mokotów, Ferrero Rocher, Statoil czy Super-Pharm oraz kampanię CSR „Pij mleko! Będziesz wielki”. Absolwentka Politechniki Warszawskiej i UW, Executive MBA University of Illinois i AMP w IESE Business School. Członkini Zarządu IESE Poland Alumni Chapter oraz członkini Zarządu Związku Stowarzyszeń Rada Reklamy.

Pokolenie, które ma power

Pracują, zakochują się, uprawiają seks, mają marzenia, chcą dalej korzystać z życia, bo czują się młodzi. O kim mowa? O pokoleniu 50+, które nazywane jest często seniorami czy silversami, starszymi panami i paniami.

Większość – zwłaszcza młodych – myśląc o osobach powyżej 50. roku życia, oczami wyobraźni widzi ludzi z siwymi włosami, którzy zajmują się wnukami, oglądają seriale w telewizji i rozwiązują krzyżówki. Ale ten obraz nie jest prawdziwy. Polacy 50+ widzą samych siebie zupełnie inaczej. Pokazuje to badanie „Power Generation. Pieniądze, seks i władza– co napędza osoby po pięćdziesiątce”, które CU Communication Unlimited, agencja marketingu zintegrowanego, przeprowadziła razem z agencją badawczą Atena Research & Consulting.

Przed przystąpieniem do badania, wbrew powszechnym opiniom, intuicja podpowiadała nam, że osoby w wieku 50–70 lat są pełne energii życiowej i żyją coraz „młodziej”, zdrowiej i zamożniej. W naszych głowach zrodził się pomysł, żeby to pokolenie poznać i sprawdzić, czy rzeczywiście nasze hipotezy mają odzwierciedlenie w rzeczywistości, a jeśli się one potwierdzą – odczarować Power Generation społecznie.

Dlaczego „power”, a nie „silver”? Bo słowo „silver” niekoniecznie do tej grupy pasuje. A już z pewnością nie oznacza tego, co oni myślą o sobie! „Że niby «siwy dziadek»…?” Znacznie trafniejszym określeniem jest Power Generation, które oddaje ducha tego bardzo szczególnego polskiego pokolenia.

Badanie, które przeprowadziliśmy na przełomie marca i kwietnia 2019 roku, bazuje nie tylko na demografii, ale przede wszystkim na psychografii, czyli na postawach, zachowaniach i podejściu do życia tej wyjątkowej grupy społecznej. Oprócz badania ilościowego (CAWI), zrealizowanego na reprezentatywnej próbie 815 osób w wieku 50–70 lat, przeprowadziliśmy 24 badania etnograficzne, podczas których obserwowaliśmy ich w życiu codziennym, rozmawialiśmy z nimi, poznaliśmy ich sposób myślenia, styl życia, potrzeby, obawy, bolączki, pragnienia i nadzieje.

Kluczowe wartości

Warto pamiętać, że pokolenie 50+ to główni aktorzy zmian po roku 1989. Musieli nauczyć się radzić sobie z wieloma wyzwaniami i porażkami. Mają doświadczenie, a także pewnego rodzaju spryt życiowy, który pomógł im przejść przez transformację – jednym łatwiej i z większym sukcesem, drugim z mniejszym. Są też zupełnie inni niż ich rodzice, a różnica przejawia się nie tylko na poziomie wyglądu czy samopoczucia, ale przede wszystkim w skupieniu na sobie, aktywności fizycznej, dbałości o zdrowie i otwartości na nowe. Dzisiejsi 50–70-latkowie czują się średnio 11 lat młodsi, niż są w rzeczywistości. Są młodsi duchem i ciałem. Przeżywają drugą młodość, a po odchowaniu dzieci chcą wreszcie realizować hobby, marzenia i plany. Mają w sobie moc, która przejawia się w ich postawach, zachowaniach i aktywnościach.

Kluczowe wartości życiowe dla osób z pokolenia 50–70 to wartości ponadczasowe, takie jak zdrowie, rodzina i… miłość. Większość badanych zgodnie przyznaje, że relacja ze współmałżonkiem czy parterem zmieniła się z biegiem lat. Gdy dzieci opuszczają gniazdo rodzinne, pozostaje przyzwyczajenie, ale też swój renesans przeżywa relacja z partnerem. Mówią: „Znów jesteśmy dla siebie”, „Chętniej okazujemy sobie uczucie”, „Mamy teraz tylko siebie”. Seks w pokoleniu 50+ jest ważny dla 73 procent osób. 47 procent uprawia seks co najmniej raz w tygodniu! 43 procent deklaruje, że nadal chodzi na randki, nazywając tak również spotkania z małżonką/małżonkiem.

Priorytetem jest dla nich zdrowie. Starają się zdrowo odżywiać i dbać o swój styl życia, dzięki czemu, wbrew stereotypom, nie mają poczucia, że są starzy i schorowani. W większości są zadowoleni ze swojego stanu zdrowia.

Praca jest wartością

Czym się martwią? Najważniejsze ich obawy związane są głównie ze zdrowiem i finansami. Aktywni zawodowo najmłodsi przedstawiciele pokolenia niepokoją się o swoją przyszłość na rynku pracy – pogorszenie warunków czy utratę zatrudnienia. Z badania wynika, że pięćdziesięciolatkowie chcą być aktywni zawodowo, a emerytura jest dla nich etapem życia, który chcą odsunąć w czasie.

Koniec aktywności zawodowej kojarzy się im ze starością, z którą nie mają zamiaru się identyfikować. Drugim aspektem są oczywiście sprawy finansowe. To pokolenie jest bardzo świadome tego, że przejście na emeryturę znacząco obniży ich standard życia. A na to nie ma w nich zgody – chcą nadal w pełni korzystać z życia, spełniać marzenia, realizować pasje, których nie mogli zrealizować wcześniej, bo trzeba było skoncentrować się na dzieciach, ich edukacji i na spłacaniu kredytów.

Dla wielu osób z tego pokolenia praca jest również pasją. Starsi pracownicy częściej identyfikują się z firmą, w której pracują, i są bardziej lojalni niż ich młodsi koledzy. Mają również ten luksus, że mogą się skupić na swojej pracy zawodowej, rozwijaniu pasji, podnoszeniu kwalifikacji i kompetencji – i robią to z wielką ochotą.

Czas na realizację marzeń

Wbrew stereotypom, że osoby po pięćdziesiątce są na bakier z najnowszymi technologiami, wejście w erę multimediów było dla nich naturalne, a pomogły im w tym dzieci i wnuki. Są otwarci na naukę, bo niewiedza jest dla nich powodem do wstydu.

Dzisiejsi 50–70-latkowie chcą zarabiać, ale też chcą wydawać. Uważają, że pieniądze są nie tylko po to, aby płacić rachunki, ale przede wszystkim by realizować marzenia. Twierdzą, że teraz wreszcie mogą przeznaczać pieniądze na swoje potrzeby. Niemniej jednak do gospodarowania swoimi dochodami podchodzą zdroworozsądkowo. 68 procent badanych ma oszczędności. Przeznacza je na swoje wydatki – najwięcej na podróże, różne przyjemności i remonty. Kiedy większość obowiązków związanych z domem i rodziną odeszła, bo dzieci się usamodzielniły, otwiera się dla nich przestrzeń do zrobienia czegoś dla siebie.

 

Nowoczesność, przebojowość i energia życiowa to nie tylko domena ludzi młodych, bo cechy te dotyczą również dzisiejszego pokolenia 50–70 latków. Warto, żebyśmy wszyscy– a zwłaszcza młode pokolenie – zaczęli inaczej ich postrzegać.

Jerzy Górski

Sportowiec, trener, organizator wydarzeń sportowych, działacz społeczny, menadżer sportu. Zwycięzca mistrzostw świata w Double Iron Triathlon (podwójny Ironman) w Huntsville w 1990 roku.

Sport zaczął uprawiać późno, mając prawie trzydzieści lat. Rok później ukończył pierwszy maraton. Wielokrotnie brał udział w mistrzostwach Polski, mistrzostwach Europy oraz innych zawodach ogólnopolskich i międzynarodowych w triathlonie i maratonie, między innymi w:

 

1986 – Ironman Kalisz – pierwszy Ironman w Polsce

1989 – Ultraman Poland

1990 – Western States 100-Mile Endurance Run

1990 – Double Iron Triathlon – I miejsce

1995 – Ultraman World Championship

2014 – Tough Guy na dystansie 12 km – I miejsce w kategorii 50+

 

Zanim wspiął się na sportowy szczyt, stoczył zwycięską walkę z uzależnieniem od narkotyków. Stworzył Centrum Sportowe Głogowski Triathlon. Jest właścicielem firmy Sport Górski, zajmującej się organizacją i obsługą zawodów sportowych. Sportową pasją dzieli się z innymi, pomaga im realizować marzenia. Jego historia była inspiracją dla twórców filmu fabularnego pod tytułem Najlepszy (2017) w reżyserii Łukasza Palkowskiego.

 

„Siła jest wtedy, gdy znamy nasze słabości”

Jakim dzieckiem pan był?

Dobre pytanie. Ciągle coś musiałem robić, dokądś dążyłem, czegoś szukałem. Zawsze byłem z przodu. Kiedy grałem w piłkę, chciałem być najlepszym piłkarzem, jak wchodziłem na drzewo, to tak wysoko, że nie potrafiłem zejść. I tak mi zostało. W naszym domu było bardzo skromnie, ale jako mały chłopiec nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nie za bardzo lubiłem szkołę, byłem dzieckiem podwórka. Z kolegami wybijaliśmy szyby, właziliśmy na drzewa… Robiliśmy różne rzeczy, których dziś dzieciaki nie znają.

Powiedział pan, że w życiu ważna jest droga. Tymczasem panu jej nie pokazano.

Sam szukałem. Moi rodzice urodzili się i wychowali na wsi. Mama była jednym z siedmiorga dzieci. W 1956 roku uciekła z ojcem do Legnicy, wyjechali za chlebem. Liczyło się przede wszystkim to, żeby mieć kasę, żeby przeżyć. Dostali liche mieszkanie – jeden pokój, przedpokój i kuchnia. Tak żyliśmy. Musiałem się uczyć, ale nie chciałem, coś mnie rwało… Trochę udawałem, że się uczę, a potem podwórko. Ciągle szukałem czegoś, co będzie mi imponować.

Pojawili się koledzy, którzy brali narkotyki…

Tak. Oni mnie szanowali. Dali mi ciepło i zrozumienie. Chciałem być przy nich coraz lepszy, pragnąłem ich uznania, tego, żeby mnie klepali po plecach. Nigdzie indziej nie otrzymałem takiej akceptacji. W domu miałem się tylko uczyć, nie wagarować i nie sprawiać kłopotów, tak żeby po wywiadówce nie dostać lania od ojca.

Mógł pan równie dobrze stoczyć się albo umrzeć. Co sprawiło, że podjął pan walkę z uzależnieniem? Jak pan znalazł siłę?

Nie jestem w stanie odpowiedzieć prostymi słowami. Te czternaście lat brania było związane z wielkim cierpieniem, które mnie przerosło. Miało być fajnie, kolorowo – i na początku było. Ale przerodziło się to w tak mocny nałóg, że nie myślałem o niczym innym, jak tylko skąd mieć towar. Byłem zniewolony. Liczyło się jedynie zdobycie działki i zlikwidowanie głodu narkotycznego. A towar nie leżał na ulicy i aby go zdobyć, robiło się różne złe rzeczy. Byłem na bakier z prawem. Nie pamiętam, ile razy trafiałem do aresztu czy więzienia. Wtedy cały czas człowiek musiał o coś walczyć, coś organizować – najpierw na podwórku, potem w poszukiwaniu towaru – a po wyjściu z Monaru od nowa stworzyć swój świat. Nie miałem wtedy nic – tylko parę butów i zardzewiały rower. Pojechałem do Głogowa, miasta, którego nie znałem. Pracowałem w poradni i byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Przyszły sukcesy w sporcie; no może nie same, harowałem na to. Założyłem klub Centrum Sportowe Głogowski Triathlon. A potem zdenerwowałem się na władze Głogowa, więc zarejestrowałem firmę i powiedziałem: „Teraz to wy będziecie mi płacić”. Dotknęło mnie to bardzo mocno, bo chciałem zorganizować puchar świata w triathlonie. Pojawiły się też możliwości organizacji mistrzostw świata w duathlonie. W odpowiedzi usłyszałem, że to drogie i w ogóle po co nam to. A ja już zdobyłem sześćdziesiąt procent budżetu. Światowe władze twierdziły, że jesteśmy najlepsi. W gruncie rzeczy jestem wdzięczny losowi, że tak się stało, bo poszedłem do przodu. Zdobyłem dyplom menadżera sportu i dziś to ja decyduję. Jestem zawodowcem. I mam kręgosłup. Kiedy kieruję ofertę, mówię jasno: „Mam tyle i tyle. Wchodzisz z pozostałą kwotą?”. I z reguły wchodzą.

Ile lat spędził pan w Monarze?

Dwa. A brałem czternaście. Kiedy tam trafiłem, przed wejściem spaliłem ostatniego papierosa i, paradoksalnie, poczułem się wolny. Wcześniej wielokrotnie próbowano mnie zamykać na leczenie, bezskutecznie. W końcu sam o tym zdecydowałem. Moja wolność polegała wtedy na tym, że gdyby mi się tam nie spodobało, mogłem wyjść. Dostałem mocno w tyłek, ale byliśmy wspólnotą, stanowiliśmy siłę. Nawzajem byliśmy dla siebie lekarzami, a właściwie jednym lekarzem dla wszystkich. Nie było głaskania. Było ostro, po to żeby wywołać emocje, dzięki którym zrozumiemy, gdzie jesteśmy, co się z nami dzieje. Trzeba było wywoływać potrzeby poprzez emocje. Bo jeśli nie ma emocji, to co najwyżej można usiąść i pogapić się w telewizor.

Motywacja jest ważna?

Nie, na początku motywacji brak. Dopiero kiedy dzieje się coś, co wywołuje w nas pierwszą emocję, wtedy zaczyna się chcieć. Pewnego dnia zobaczyłem zdjęcie z zawodów Ultraman na Hawajach. Od razu zapragnąłem tam być, jak ja chciałem tam być! To było jeszcze w Monarze, 1985 rok. Marzyłem o tym przez dziesięć i pół roku. Od 1987 roku pisałem do organizatorów, ale dostawałem odmowy. Oglądała pani Najlepszego [film fabularny w reżyserii Łukasza Palkowskiego, inspirowany historią Jerzego Górskiego – przyp. J.P.]? Tam Tomasz Kot się z tego nabija. Pamiętam wyniki z 1985 roku: wygrał Kurt Madden. Nie znałem angielskiego, ktoś pomógł mi ze słownikiem. Jeszcze nie miałem roweru, nie chodziłem pływać, ale marzyłem. Po dziesięciu latach wystartowałem w tym biegu.

Nie przeraziły pana takie ogromne liczby? Dziesięć kilometrów pływania, czterysta dwadzieścia jeden na rowerze i osiemdziesiąt cztery kilometry biegu.

Nie. Ja muszę umierać na trasie. Tak powiedział o mnie Antek Niemczak – nasz maratończyk, mój idol. Tak się złożyło, że w 1994 roku byłem na triathlonowych mistrzostwach Europy na Węgrzech jako opiekun młodzików i juniorów młodszych. Pojechałem zobaczyć, jak biegnie trasa, i ewentualnie omówić ją z zawodnikami, ustalić, a raczej zasugerować im taktykę. I samochód mnie rozjechał. Cztery dni byłem nieprzytomny, połamany od góry do dołu. Moje pierwsze słowa po odzyskaniu przytomności brzmiały: „Kurwa, znowu na Hawaje nie pojadę”. Ale zacząłem ćwiczyć, najpierw jedną ręką, powoli, jedną nogą, stopniowo. Miałem dwadzieścia sześć procent uszczerbku na zdrowiu, ale nie przyjmowałem tego do wiadomości. Non stop miałem w głowie Ultramana. Czas mijał mi na żmudnych ćwiczeniach i operacjach. Dziewięć miesięcy od wypadku, kiedy wyciągnięto mi druty ze szczęki, wróciłem do domu i wciąż ćwiczyłem. Skrycie, to była moja tajemnica. Tego roku wreszcie dostałem upragniony glejt na Hawaje. Udało mi się też znaleźć sponsora. Miałem cztery miesiące i dwa tygodnie do startu. Nie czułem się przygotowany, ale pojechałem i ukończyłem te zawody. Wtedy skończył się kolejny etap w moim życiu. Zrobiłem to, o czym marzyłem latami. Pomyślałem: „Dziękuję, wracam do Polski, mam kolejne pomysły”. Wcześniej, w 1992 roku, założyłem klub Centrum Sportowe Głogowski Triathlon i zacząłem działać w nim bardzo intensywnie, czując potrzebę dzielenia się wiedzą i doświadczeniem z innymi. Zresztą wciąż tego potrzebuję. W 1995 roku, po Ultramanie, bardzo mocno rozwinąłem klub i przez szesnaście lat byłem jego prezesem, aktywnym organizatorem i trenerem. Dziś też prezesuję, ale już stoję z boku, przyglądam się, pomagam.

Jak się pan odnajdywał jako prezes?

Niezbyt dobrze. Byłem na bakier z dokumentami. Dziś też się w nich nie odnajduję, ale mam ludzi, którzy to robią. Papiery nie są dla mnie, to, co mnie interesuje, to tworzenie możliwości innym. (rozlega się dzwonek telefonu)Przepraszam, może to córka… Tak, kochanie?… To po co jest ojciec? Podaj adres, pojadę i przywiozę ci to.

Od tego jest ojciec, brawo, to mi się podoba!

No tak, to jest sama radość.

Ojciec, mąż– te role też sprawiają panu radość…

Tak, to po prostu wielka przyjemność. Jestem teraz na jednym z najlepszych etapów mojego życia. Właśnie skończyłem sześćdziesiąt pięć lat.

Wszystkiego dobrego! Jak by pan określił obecny czas w życiu?

Dziękuję. Widzę moje życie tak: szkoła podstawowa to pierwszy etap, szkoła średnia i narkotyki to drugi. Dwa lata w Monarze to kolejny i czternaście w sporcie – następny. Dziś jestem dojrzały, ale nie czuję się na swoje sześćdziesiąt pięć lat. Mam firmę, która świetnie prosperuje, mogę sobie jeździć po Polsce jako konsultant, zabezpieczyłem dziewczyny [żonę i córkę – przyp. J.P.] i mam satysfakcję. Sam potrzeb nie mam, no może kupić kolejne buty. Kiedy je kupuję, córka pyta: „Co ty zrobisz z tymi butami?”. Odpowiadam, że będę nosił. Po prostu. W dzieciństwie zawsze marzyłem o porządnych butach i tak mi zostało. Z tym że dziś kupuję takie, jakie chcę. Nie muszę mieć mercedesów, nie mam potrzeby latania własnym helikopterem. Daję od siebie wiele ludziom i to sprawia, że jestem uśmiechnięty i szczęśliwy. Podczas imprez, które organizuję, lubię stanąć z boku, popatrzeć i kiedy trzeba – pomóc. Robię to dla siebie. Mogę powiedzieć, że jestem egoistą. Do naszego klubu każdy może się zapisać, pływać, jeździć rowerem… Moi dawni zawodnicy, którzy skończyli karierę sportową, pracują u nas jako trenerzy. Szesnaście lat prowadziłem klub i teraz zostawiam im go w spadku. Skupiam się na firmie. Chcę mocno podkreślić – nie mam milionów. Mam za to fajnych ludzi. Oni zarabiają na siebie i na mnie. Ja tylko doglądam, koordynuję. Ufam im, a kiedy coś dzieje się nie tak, mówię prosto z mostu i razem rozwiązujemy problem. Moja firma jest narzędziem w ich rękach i to jest świetne. Jestem w fantastycznym okresie… Wpadłem do córki, rozmawiam z panią, potem pójdę na basen, a po południu jadę na spotkanie, za które zapłacą mi dużo pieniędzy. Zależy mi na tym, żeby je mądrze wydać, na pomoc innym. Niech teraz oni realizują marzenia. Ja swoje już zrealizowałem. Dziś chcę się po prostu dobrze czuć.

Wciąż uprawia pan sport?

Tak. Teraz głównie pływam. Ze względu na problemy z sercem staram się doskonalić pływanie bezwysiłkowe. W wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat dostałem od lekarza wyrok. Dowiedziałem się, że nie będę już mógł intensywnie uprawiać sportu. Spytałem, co mogę robić. Popatrzyliśmy sobie przeciągle w oczy. Wiedział, kim jestem. Powiedział: „Rób wszystko, co robiłeś do tej pory tylko slow. Umówiliśmy się, że mam trzymać tętno na poziomie maksymalnie sto dwadzieścia sześć. Tylko co to znaczy slow w moim przypadku? Zacząłem się zastanawiać. Bo kiedy pojawia się problem, natychmiast szukam rozwiązania. I będąc w szpitalu, zacząłem ćwiczyć slow jogging.

Na czym to polega?

To taka aktywność ruchowa podobna do chodu. Robi się po kilkanaście centymetrów z nogi na nogę, nie obciążając bioder. Jest to bardzo bezpieczne. Lekarz sugerował mi ćwiczyć codziennie po godzinie. I tak jeden kilometr szedłem dziesięć lub jedenaście minut, a wcześniej biegałem trzy z kawałkiem – potężna różnica. Nie miałem wyboru, zacząłem sobie chodzić ten slow jogging. Jednak przestawienie się na życie slownie było łatwe. Po drodze miałem szesnaście kardiowersji i trzy ablacje. Musiałem zmienić nawyki. Poznałem filozofię pływania, która nazywa się total immersion freestyle swimming– całkowite zanurzenie. Twórcą jest nieżyjący już Terry Laughlin, zawodnik i trener, który pokazał, że można pływać inaczej. Stworzył filozofię, która mówi o tym, że możesz udoskonalać siebie na wzór filozofii tao, takie tai chi w wodzie. Należy mieć pełną świadomość tego, co się robi, stawiać w wodzie jak najmniejszy opór. Wydatek energetyczny też powinien być minimalny.

Spacer po wodzie, jak pan to określił.

Tak. Niedawno startowałem z bardzo znanymi zawodnikami w sztafecie we Wrocławiu. Oni płynęli kilkadziesiąt sekund szybciej ode mnie. Za to ja wyszedłem z wody niezmęczony, bo nie walczyłem. Założyłem sobie swój program. Cały czas się tego uczę, choć minęło już kilka lat. Cudowne jest to, że sport można uprawiać w każdym wieku i cały czas możemy się udoskonalać. Tylko żeby to robić, trzeba wiedzieć, co chce się osiągnąć. I eliminuje się stare nawyki. W total immersion nie chodzi o to, by płynąć jak najszybciej, ale o to, żeby być maksymalnie zsynchronizowanym z wodą, rozumieć, co się dzieje. Wie pani, ja już nic nie muszę. Oni, tam we Wrocławiu, musieli popłynąć jak najszybciej, a ja po prostu zrobiłem swoje. Mogłem, oczywiście, płynąć dużo szybciej, ale nie chciałem.

Komfortowa sytuacja? Niczego nie musieć, a wszystko móc…

Tak to jest.

Trudno było zmienić nawyki?

Tak. Ale – powtarzam – kiedy mam coś zrobić, muszę być w tym najlepszy. Inaczej się za to nie zabieram. Kiedy mnie coś intryguje, idę tą drogą. Dziś mam prawo wyboru. Jako nastolatek tego wyboru nie widziałem. Paliliśmy pety, jakieś winko piliśmy… Człowiek miał trzynaście – czternaście lat i myślał, że jest dorosły i najważniejszy na świecie. A przyszedł do domu, to dostał w mordę albo musiał robić to, co rodzice kazali. Wiem, że matka i ojciec mnie kochali, tylko na swój sposób. Jednak nie było w domu rozmów o celach czy marzeniach. Miałem iść do technikum, otworzyć warsztat i zarabiać kasę. Nie mam do rodziców pretensji, tacy po prostu byli.

Czy jest coś, co łączy ludzi pana generacji, którzy pamiętają komunę, a jednocześnie odnajdują się w wolnorynkowej rzeczywistości?

Myślę, że tak. I to jest dla mnie inspirujące. Przeżyliśmy w Polsce różne okresy, doświadczaliśmy rzeczy, które powodowały albo nasz bunt, albo poddanie się, zależnie od charakteru. Ja dziś korzystam z dawnych doświadczeń, z wiedzy, którą zdobyłem. Przecież mogę iść na emeryturę, po cholerę mam zasuwać? Tymczasem prowadzę firmę i będę to robił. Przez cztery lata byłem radnym. Nie będę o tym opowiadał, bo to nie był mój świat. Powiedziałem „stop”. Jednak to doświadczenie też wykorzystuję. Kiedy cokolwiek załatwiam, jest mi łatwiej. A kiedy jest trudno, nie narzekam, tylko próbuję wykorzystać moją wiedzę, żeby osiągnąć to, co chcę. Lubię takie wyzwania – kiedy czuję opór, natychmiast szukam sposobu, jak go pokonać.

Pana pokolenie wychowywało się w czasie niedoborów, w siermiężnej, biednej Polsce. Teraz świat jest pełen wszystkiego. To was jakoś ukształtowało?

Wtedy wiecznie coś się zdobywało: albo mięso dla nauczycielek, albo cukierki w radzieckich sklepach w Legnicy. Żeby przetrwać, trzeba było sobie „załatwić”. Byle kawałek lepszego mięsa trzeba było wystać w kolejce. Matka była wtedy szczęśliwa, bo „załatwiła”. A dziś myśli się głównie o tym, skąd wziąć pieniądze na te wszystkie dobra, które nas zalewają. Konsumujemy. Pytanie tylko, czy robimy to na pokaz, czy dla siebie?

Istnieje jakieś tabu w pana życiu?

Nie wiem, jak to powiedzieć… Ludzie się wstydzą rozmawiać o seksie. A ja nauczyłem się mówić o tym wprost. Seks jest czymś tak naturalnym, że jeśli go z jakichś powodów nie mamy, to się źle czujemy. Po prostu. To nie powinno być tabu, to jest jeden z elementów naszego życia. Moja mama nie potrafiła o tym mówić, ojciec też nie. Dziś jest inaczej, choćby w szkole się o tym wspomina.

Być może tabu w większym stopniu dotyczy kobiet, które czasem wstydzą się powiedzieć, ile mają lat.

I stają się coraz „młodsze”, fundują sobie botoksy i tym podobne.

Bywa, że stają na granicy śmieszności. Co zrobić, by nie być żałosnym w udawaniu młodego?

Żyć w zgodzie ze sobą. Jeśli ktoś nie potrafi siebie zaakceptować, to ma problem. Fajnie jest mieć coś takiego, co prowadzi przez życie: wtedy pozostaje się młodym. Ja też dostrzegam u siebie zmiany zewnętrzne. Organizuję teraz Festiwal Triathlonu w Sławie w 2022 roku. Wczoraj podczas prezentacji z tym związanej pokazano jedno z moich zdjęć sprzed kilku lat. Zobaczyłem te rysy starszego już faceta i pomyślałem: „Ty, Górski, super wyglądasz. Taką masz fajną twarz dojrzałego gościa”. Nie spowodowało to we mnie reakcji „o rany, starzeję się, i co teraz będzie?”. Jest świetnie. Trzeba siebie polubić. A kiedy się siebie lubi? Kiedy robi się coś, co daje przyjemność. Jeśli ktoś ciągle narzeka i nic mu się nie podoba, to gnuśnieje. Ludzie sami potrafią schrzanić sobie życie. Nie ktoś inny. Tylko niewygodnie jest przyznać się do tego przed sobą. A przecież ważne jest, żeby nie uciekać przed własnym wzrokiem w lustrze. Jeśli uciekasz – masz problem. I to ty masz go rozwiązać, nikt inny.

Jest coś, czego nie wypada robić w „pewnym wieku”?

(cisza)

Może nie ma?

Dziś założyłem takie skarpetki (pokazuje biało-granatowe paski na kostkach). Córka zobaczyła i powiedziała: „Tata, jak ty super wyglądasz”. A tak długo się zastanawiałem, czy pasują. „Ale to chyba są twoje skarpety”, mówię do córki, a ona: „Właśnie o to chodzi”. Więc co to znaczy „nie wypada”? Sami się ograniczamy.

Jest coś, czego pan się boi?

(długa cisza)

Mam problemy z sercem, żyję w pewnym zagrożeniu. Dlatego nie przekraczam tętna ustalonego z lekarzem i postanowiłem zrobić jak największy porządek w swoim życiu, we wszystkich sferach, żeby zostawić po sobie jak najmniej problemów. W związku z tym wziąłem dziewczyny do notariusza, Hanię [córkę – przyp. J.P.] zrobiłem właścicielem mieszkania i firmy, wszystko przekazałem i mam spokój. Powiedziałem jej: „Będziesz studiować, a pieniądze będą do ciebie same przychodzić, tylko musisz podejść do ludzi uczciwie, trochę ich kontrolować i to wszystko”. Gdyby cokolwiek się stało, to mam świadomość… Czy ja się czegoś boję? Nie, po prostu żyję, aktywnie i dniem dzisiejszym. Córka realizuje swoje marzenia, a ja jej w tym pomagam. I nic nie muszę.

Ma pan idoli?

Było kilka takich osób. Jeśli chodzi o sport, to przede wszystkim Antoni Niemczak. To on wyzwolił we mnie ducha zwycięzcy. Zobaczyłem jego zdjęcie, kiedy przekraczał linię mety maratonu w Wiedniu. Ręce miał podniesione w szczególny sposób. Kiedy lata później porównałem moje ręce po podwójnym Ironmanie, okazało się, że podniosłem je identycznie. Czekałem, żeby kiedyś zwyciężyć tak jak on. Drugą osobą był oczywiście Marek Kotański. Kiedy po kilkunastu latach brania zakończyłem leczenie, przekonałem się, że to, co mówił, jest prawdą – że w tej walce ośrodek to najłatwiejsza sprawa, bo jest społeczność, w której jesteśmy dla siebie lekarzami. Dopiero potem, poza ośrodkiem, gdzie nie ma obowiązujących w nim zasad, robi się naprawdę trudno. Mogę palić, pić, zaczynają się schody. Marek Kotański pokazał mi, na czym polega wolność. Moją słabością jest duchowość, a raczej jej brak. Nie czuję tego. Dlatego nie będę chodził do kościoła i udawał. Byłem wychowywany „na przymus” i efekt jest taki, że bardzo mnie denerwuje, kiedy ktoś udaje, na przykład to, że wierzy w Boga. Ja z Bogiem mam fajny kontakt, to jest mój przyjaciel, pogadam sobie z nim w kawiarni, w toalecie, gdziekolwiek. On mnie trzyma za kark. Ale nie muszę udowadniać tego w kościele. Jest coś, co mnie trzyma, mam wewnętrzną siłę. Ta siła wynika z mojego doświadczenia życiowego. Bo tak naprawdę wszyscy rodzimy się słabi. Nie ma ludzi silnych z natury.

Skoro Jerzy Górski tak mówi…

Siła jest wtedy, kiedy wiemy, jakie są nasze słabości.

Czy pan czegoś żałuje?

Nie. I nie gdybam. Jestem szczęśliwy. Robię to, co daje mi szczęście. Jeśli pojawia się problem, nie rozmyślam o tym, nie pytam, dlaczego tak się stało, że trzeba było to czy tamto. Działam.

Mierzy się pan z młodymi? Rywalizuje?

Nie mam takiej potrzeby. Mogę im coś podpowiedzieć, a nawet staram się to robić. Tak też rozmawiam z córką. Niczego nie nakazuję. Kiedy realizowała etiudę w szkole filmowej, zapomniała o najważniejszej rzeczy. Nie krytykowałem, tylko wspólnie zastanowiliśmy się, jak z tego wybrnąć. Młodzi muszą uczyć się na własnych błędach, nie osłaniajmy ich kloszem. Kontrole muszą mieć swoje granice. Pozwólmy, żeby dostali w mordę.

Zazdrości pan młodym?

Nie, ja się od nich uczę. Na przykład korzystania z nawigacji (śmiech). Nie to, że chcę im dorównać – chcę się dowiadywać, bo tak łatwiej żyć.

Aktywność, poczucie bycia potrzebnym dają panu szczęście?

Tak. Jak wspomniałem, robię to dla siebie. Dzielę się, bo mam taką wewnętrzną potrzebę.

Co jest pana największym sukcesem?

(cisza)

Córka. Jestem po to, żeby realizowała swoje marzenia. To jest najważniejsze w moim życiu.

Miewa pan złe dni?

Czasem nic mi się nie chce, bywam zmęczony. Wstaję rano, wszystko mnie boli, ale myślę: „Trzeba się otrzepać i robić swoje”. Od rana do nocy jestem aktywny i cały czas w emocjach. Zasypiając, myślę, co zrobię następnego dnia. Ale zdarza się, że czuję się z tych emocji wypłukany. Siadam wtedy i nie widzę sensu. Wtedy się poddaję. Na krótko.

Henryka Krzywonos-Strycharska

Sygnatariuszka porozumień sierpniowych, działaczka opozycji w okresie PRL, posłanka na Sejm RP ósmej i dziewiątej kadencji.

To ona 15 sierpnia 1980 roku zatrzymała w Gdańsku prowadzony przez siebie tramwaj i tym samym zainicjowała strajk komunikacji miejskiej w solidarności ze strajkującymi stoczniowcami. W stanie wojennym była represjonowana. W latach 80. wraz z mężem Krzysztofem Strycharskim założyła i wiele lat prowadziła rodzinny dom dziecka, w którym oddała serce i ofiarowała ciepło dwanaściorgu dzieciom. Dziś babcia szesnaściorga wnucząt. Wciąż bezinteresownie pomaga potrzebującym, bo „ciągle ją nosi”. O swoich dokonaniach mówi: „Po prostu żyliśmy”.

 

„Po prostu żyliśmy”

Jaką była pani dziewczynką? Wyobrażam sobie, że bardzo energiczną, liderką na podwórku.

Pochodzę z rodziny patologicznej. Ojciec pił. Podczas wojny był w obozach koncentracyjnych i to w nim siedziało. W domu nie było wesoło. Dzieci z takich domów muszą o siebie walczyć. Czy byłam liderką? Nie. Był czas, kiedy przebywałam w domu dziecka. Kiedy wyszłam, musiałam zająć się młodszą siostrą, bo mama, po śmierci ojca, też piła. Nie chcę wracać do dzieciństwa.

Pewnie szybko poszła pani do pracy, zaczęła samodzielnie żyć.

Tak. Musiałam skończyć szkołę i jednocześnie znaleźć pracę, nieważne jaką. Trafiłam do Zarządu Portu. Robiłam tam wszystko: gotowałam mleko, kawę, miętę i co tylko należało. Dowiedzieli się, że jestem maszynistką biurową, więc dostawałam też pracę do domu. Mieszkałam w pobliżu zajezdni tramwajowej. Sąsiad, pan Jan Szulc, który był tam dyspozytorem, powiedział mi o kursie na motorniczego. Poszłam, skończyłam kurs i zostałam motorniczą tramwaju. W Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym pracowałam do 1981 roku. Zarabialiśmy takie grosze, że czasem biliśmy się o nadgodziny. Nie było łatwo. Dowiedziałam się o kursie na dźwigi i suwnice w Stoczni Gdańskiej. Poszłam i na ten kurs. Musiałam go odpracować, więc trafiłam do Stoczni. Na cały etat. Na pół etatu nadal byłam motorniczą. Warunki nam się poprawiły – mogłyśmy z siostrą wynająć pokój.

Praca na dźwigu jest chyba bardzo ciężka dla kobiety…

Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, jak mówi stare polskie przysłowie. Wszędzie jest ciężko. A ja musiałam to robić, nie mogłam sobie pozwolić, żeby nie pracować. Praca motorniczego też do lekkich nie należy. Wtedy była jeszcze cięższa niż dziś. Tramwaje miały hamulec i stację w ręku. Żeby zatrzymać tramwaj, trzeba było nakręcić hamulec i przytrzymać go specjalnym języczkiem. O tym, że to trudne, może opowiedzieć Dorota Wellman, która grała moją postać w Człowieku z nadziei Andrzeja Wajdy, filmie o Lechu Wałęsie. Na planie Dorota naprawdę jechała kawałek takim starym tramwajem. Taką miałam pracę, nie było innych możliwości. Wiedziałam, że siostra ma osiem lat i mam obowiązek jej pomóc. I tyle.

Jak pani wspomina 15 sierpnia 1980 roku, kiedy zatrzymała tramwaj w geście solidarności ze strajkującymi stoczniowcami?

Nawet dziś, po latach, trudno mi o tym mówić. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Może odezwało się we mnie to walczące dziecko? Życie mnie do tej decyzji zmusiło.