Widok z okna w podróży służbowej - Inga Iwasiów - ebook

Widok z okna w podróży służbowej ebook

Inga Iwasiów

0,0

Opis

Inga Iwasiów w trakcie swoich trwających 37 lat peregrynacji okrążyła kulę ziemską ponad sześć razy. Impresyjne sprawozdania z podróży służbowych zapisywała najpierw na karteluszkach, biletach i marginesach referatów, a w ostatnich latach rejestrowała je w mediach społecznościowych, rozsiewała w chmurach internetu. Tekstom towarzyszyły zdjęcia – na początku robione prostym japońskim aparatem, później zwykle komórką. Książka, która w ten sposób powstała, stanowi niezwykły zbiór autoetnograficzny – skupia jak w soczewce prywatne powidoki z okien kolejnych pensjonatów, hoteli czy akademików, ale też jest czułą kliszą, na której zachowały się ślady społecznych, kulturowych i politycznych przemian ostatnich czterech dekad. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 147

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Raz. Po­godno

Brak ku­rzu, za­nik pa­pieru. Do­bo­rem rzą­dzi nie­kom­pa­ty­bil­ność. W pa­mięci oso­bi­stej mgła. Ko­lejne wy­cią­gane z szafy urzą­dze­nia od­ma­wiają współ­pracy. Pa­sma sko­ja­rzeń pod­du­szają. Na­cho­dzą mnie du­chy, za­że­no­wa­nie i śmiech. Ule­gam ob­se­sji od­two­rze­nia. Za­czy­na­łam ana­lo­gowo, więk­szość śla­dów za­tar­łam oso­bi­ście, wy­rzu­ca­jąc kartki i kar­te­luszki. Se­kret musi po­zo­stać se­kre­tem, ale skąd tyle dziur? Pół ży­cia roz­sy­pane po śmiet­ni­kach, skrawki we­szły w nową pulpę, ich pro­mile wró­ciły do mnie w po­staci pa­pieru to­a­le­to­wego. Bez roz­czu­leń.

Prze­glą­dam w in­ter­ne­cie nie­pełne rocz­niki Dzien­nika Ustaw. Dane pod­sta­wowe: pra­cuję od 1987 roku. Trzy­dzie­ści sie­dem lat. Od­by­łam w tym cza­sie, lekko li­cząc, pięć­set pe­re­gry­na­cji zwią­za­nych z za­wo­dem. Każdą na od­le­głość nie mniej­szą niż sto ki­lo­me­trów od domu, śred­nio przyj­mijmy pięć­set ki­lo­me­trów w obie strony, ale naj­wię­cej razy to było dwie­ście dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów z czę­sto­tli­wo­ścią więk­szą od przy­ję­tej prze­cięt­nej. W ruch idzie kal­ku­la­tor. Liczby te po­mno­żone przez sie­bie i po­dzie­lone przez ob­wód Ziemi dają sześć do prze­cinka. Tyle razy, a za­pewne wię­cej (bo ścią­gam dane w dół, wy­mi­jam śli­zgiem me­dianę i te nad­mia­rowe dwie­ście dwa­dzie­ścia), ob­je­cha­łam pla­netę, nie­kiedy po­zo­sta­jąc w tym sa­mym wo­je­wódz­twie, kiedy in­dziej prze­kra­cza­jąc gra­nice państw. By­łam ko­mi­wo­ja­żerką ofe­ru­jącą tu wiersz, tam re­fe­rat, gdzie in­dziej wy­kład. W roku 2002, gdy mia­łam za sobą kil­ka­na­ście lat de­le­ga­cji, pod­nie­siono nie­dra­stycz­nie stawkę diety. Je­śli mnie pa­mięć nie myli, star­to­wa­łam od czter­na­stu zło­tych pięć­dzie­się­ciu gro­szy, ale może było to dzie­więt­na­ście zło­tych trzy­dzie­ści gro­szy – luka w in­ter­ne­to­wych za­so­bach Dzien­nika Ustaw unie­moż­li­wia spraw­dze­nie tego bez wy­cho­dze­nia z domu. Je­stem zmę­czona wy­jeż­dża­niem, pi­szę tę książkę sta­cjo­nar­nie, grze­biąc w do­stęp­nych za­so­bach. W 2002 roku miej­sco­wość roz­po­czę­cia i za­koń­cze­nia po­dróży kra­jo­wej okre­ślał pra­co­dawca, jako czyni i w 2024, a miał ten przy­wi­lej dużo wcze­śniej. Pra­co­dawca może uznać za miej­sco­wość roz­po­czę­cia lub za­koń­cze­nia po­dróży kra­jo­wej miej­sco­wość po­bytu sta­łego lub cza­so­wego pra­cow­nika. Dieta w cza­sie po­dróży kra­jo­wej jest prze­zna­czona na po­kry­cie zwięk­szo­nych kosz­tów wy­ży­wie­nia i wy­nosi trzy­dzie­ści zło­tych za dobę po­dróży. Na­leż­ność z ty­tułu diet ob­li­cza się za czas od roz­po­czę­cia po­dróży kra­jo­wej (wy­jazdu) do po­wrotu (przy­jazdu) po wy­ko­na­niu za­da­nia służ­bo­wego w na­stę­pu­jący spo­sób: [tu na­stę­puje trudne wy­li­cze­nie wy­ja­śnia­jące ce­lo­wość do­kład­nego okre­śle­nia go­dzin wy­jazdu–przy­jazdu i wpi­sa­nia tych da­nych w ma­leńki ob­szar nie­zmie­nia­ją­cego się przez dzie­się­cio­le­cia druku]. A więc: je­żeli po­dróż trwa nie dłu­żej niż dobę i wy­nosi mniej niż osiem go­dzin – dieta nie przy­słu­guje, od ośmiu do dwu­na­stu go­dzin – przy­słu­guje pięć­dzie­siąt pro­cent diety, po­nad dwa­na­ście go­dzin – przy­słu­guje dieta w peł­nej wy­so­ko­ści; je­żeli po­dróż trwa dłu­żej niż dobę, to za każdą dobę przy­słu­guje dieta w peł­nej wy­so­ko­ści, a za nie­pełną, ale roz­po­czętą dobę: do ośmiu go­dzin – przy­słu­guje pięć­dzie­siąt pro­cent diety, po­nad osiem go­dzin – przy­słu­guje dieta w peł­nej wy­so­ko­ści. Dieta nie przy­słu­guje: za czas de­le­go­wa­nia do miej­sco­wo­ści po­bytu sta­łego lub cza­so­wego pra­cow­nika oraz je­żeli pra­cow­ni­kowi za­pew­niono bez­płatne ca­ło­dzienne wy­ży­wie­nie. Kwotę diety, o któ­rej mowa, zmniej­sza się o koszt za­pew­nio­nego bez­płat­nego wy­ży­wie­nia, przyj­mu­jąc, że każdy po­si­łek sta­nowi od­po­wied­nio: śnia­da­nie – dwa­dzie­ścia pięć pro­cent diety; obiad – pięć­dzie­siąt pro­cent diety; ko­la­cja – dwa­dzie­ścia pięć pro­cent diety (co na to tre­ne­rzy die­te­tyczni?). W przy­padku ko­rzy­sta­nia przez pra­cow­nika z usługi ho­te­lar­skiej, w ra­mach któ­rej za­pew­niono wy­ży­wie­nie, sto­suje się od­po­wied­nio od­po­wied­nie pa­ra­grafy. Za noc­leg pod­czas po­dróży kra­jo­wej w obiek­cie świad­czą­cym usługi ho­te­lar­skie pra­cow­ni­kowi przy­słu­guje zwrot kosz­tów w wy­so­ko­ści stwier­dzo­nej ra­chun­kiem, jed­nak nie wyż­szej za jedną dobę ho­te­lową niż dwu­dzie­sto­krot­ność stawki diety (śpi się zde­cy­do­wa­nie dro­żej, niż je). W uza­sad­nio­nych przy­pad­kach pra­co­dawca może wy­ra­zić zgodę na zwrot kosz­tów noc­legu stwier­dzo­nych ra­chun­kiem w wy­so­ko­ści prze­kra­cza­ją­cej li­mit, o któ­rym mowa w ustę­pie. Pra­cow­ni­kowi, któ­remu nie za­pew­niono bez­płat­nego noc­legu i który nie przed­ło­żył od­no­śnego ra­chunku w usta­lo­nym od­ręb­nie cza­sie, przy­słu­guje ry­czałt za każdy noc­leg w wy­so­ko­ści stu pięć­dzie­się­ciu pro­cent diety. Ry­czałt za noc­leg przy­słu­guje, je­żeli noc­leg trwa co naj­mniej sześć go­dzin po­mię­dzy go­dzi­nami 21.00 i 7.00 (jak po ta­bletce na­sen­nej, któ­rej za­ku­pie­nie mie­ści się w ry­czał­cie, a je­śli nie, to sta­nowi koszt uzy­ska­nia przy­chodu). Zwrot kosz­tów noc­legu lub ry­czałt za noc­leg nie przy­słu­guje za czas prze­jazdu, a także je­żeli pra­co­dawca uzna, że pra­cow­nik ma moż­li­wość co­dzien­nego po­wrotu do miej­sco­wo­ści sta­łego lub cza­so­wego po­bytu. Za każdą roz­po­czętą dobę po­bytu w po­dróży kra­jo­wej pra­cow­ni­kowi przy­słu­guje ry­czałt na po­kry­cie kosz­tów do­jaz­dów środ­kami ko­mu­ni­ka­cji miej­sco­wej w wy­so­ko­ści dwu­dzie­stu pro­cent diety. Ry­czałt nie przy­słu­guje, je­żeli pra­cow­nik nie po­nosi kosz­tów do­jaz­dów. Pra­cow­ni­kowi prze­by­wa­ją­cemu w po­dróży kra­jo­wej trwa­ją­cej co naj­mniej dzie­sięć dni przy­słu­guje zwrot kosz­tów prze­jazdu w dniu wol­nym od pracy, środ­kiem trans­portu okre­ślo­nym przez pra­co­dawcę, do miej­sco­wo­ści po­bytu sta­łego lub cza­so­wego i z po­wro­tem. Na wnio­sek pra­cow­nika pra­co­dawca przy­znaje za­liczkę na nie­zbędne koszty po­dróży kra­jo­wej w wy­so­ko­ści wy­ni­ka­ją­cej ze wstęp­nej kal­ku­la­cji tych kosz­tów. Wszystko ja­sne? Je­dziemy, stawka diety li­czo­nej od­po­wied­nio do sta­now­czo i pod ry­go­rem wy­ło­żo­nych wa­run­ków wy­nosi obec­nie czter­dzie­ści pięć zło­tych za dobę, bon voy­age!

Dwa. Star­gard/Trnawa

Pra­cuję na eta­cie uni­wer­sy­tec­kim od paź­dzier­nika 1987 roku, ale już w roku aka­de­mic­kim 1986–1987 by­łam stu­dencką asy­sten­tem-sta­ży­stą. Moja uczel­nia na­dal nie sto­suje fe­mi­na­ty­wów w do­ku­men­tach i opi­sie sta­no­wisk, więc trwa słodko-prze­mo­cowy drag. W du­szy i po­ry­wach by­wam chłop­cem, w ro­bo­cie na oczach tur­bo­kon­ser­wa­ty­stów no­szę mę­ski gar­ni­tur. Sta­ży­sta, ma­gi­ster, dok­tor, pro­fe­sor, uczony, kie­row­nik, dy­rek­tor, mówca, wy­kła­dowca. Kik­su­jemy, ze­zu­jemy jak w teo­rii fe­mi­ni­stycz­nej do­ra­dza­ją­cej bra­nie rze­czy­wi­sto­ści z ukosa. Ul­tra cis ko­biece, gramy po fa­cecku. W koń­cówce lat osiem­dzie­sią­tych, gdy za­czy­na­łam jeź­dzić w de­le­ga­cje („od­de­le­go­wany” we­dług druku nu­mer z dnia), a stawka dzienna wy­no­siła kil­ka­na­ście zło­tych, nie mia­łam czym ro­bić zdjęć. Praw­do­po­dob­nie pierw­szą po­dróż służ­bową, z pod­pi­sem szefa, pie­czątką, bi­le­tami na po­ciąg klasy dru­giej oraz po­braną w ka­sie, wy­li­czoną skru­pu­lat­nie dietą po­kry­wa­jącą koszt zupy i le­ni­wych w ba­rze mlecz­nym, a może bez diety, bo or­ga­ni­za­tor za­pew­niał ko­tleta, od­by­łam więc jako asy­stent-sta­ży­sta w za­kła­dzie hi­sto­rii li­te­ra­tury świe­żut­kiego Uni­wer­sy­tetu Szcze­ciń­skiego. Dali mi po­kój z ko­bietą, do­dam, choć pew­no­ści nie mam, bo była ab­sol­wen­tem, wkrótce matką i przed­się­biorcą. Koń­czy­łam pi­sać pracę ma­gi­ster­ską na te­mat ste­reo­ty­pów w pro­zie ma­ry­ni­stycz­nej. Nie, nie po­je­cha­łam, co by­łoby lo­giczne, nad mo­rze (nad­ra­biam pra­co­wi­cie, chęt­nie wy­bie­ra­jąc kie­ru­nek bał­tycki). Ce­lem był znaj­du­jący się o sie­dem­dzie­siąt ki­lo­me­trów od miej­sca mo­jego za­miesz­ka­nia Star­gard Szcze­ciń­ski, obec­nie Star­gard, współ­go­spo­da­rzem (bo prze­cież nie go­spo­dy­nią, skądże) – tam­tej­sza bi­blio­teka, ale z udzia­łem kry­ty­ków, dzien­ni­ka­rzy, pi­sa­rzy, ba­da­czy i kilku ko­biet zaj­mu­ją­cych się li­te­ra­turą lub go­spo­darką mor­ską. Miesz­ka­li­śmy, także ko­biety, w ho­telu na sta­rówce, praw­do­po­dob­nie z okna wi­dać było za­byt­kowy mur.

Mam z tego wy­da­rze­nia pro­fe­sjo­nalne zdję­cia, ro­bione pod­czas ob­rad i ku­lu­arów. Wszyst­kie we wnę­trzach. Wy­my­ślam do nich wi­dok. Staję w oknie. Star­gard tak pod­glą­dany przy­po­mina Cho­ci­wel, Ustkę, Trze­bia­tów, Gry­fice. Wo­kół go­tyk, znisz­cze­nia wo­jenne za­plom­bo­wane jed­na­ko­wymi blocz­kami miesz­kal­nymi. Star­gard przy­po­mina wiele mia­ste­czek, które od­wie­dzę, zwy­kle bez wy­cią­ga­nia apa­ratu fo­to­gra­ficz­nego, któ­rego nie mam, bo nie każda chwila warta jest utrwa­le­nia, a poza tym jesz­cze nie wiem, że wy­my­ślę ca­ło­ży­ciową prak­tykę kro­ni­kar­sko-ar­ty­styczną i zre­ali­zuję ją po­ło­wicz­nie, bo nie po­sia­dam do­brego ar­chi­wum. Nie ro­bi­łam zdjęć z wi­do­kiem na mo­rze pod­czas kon­fe­ren­cji w Sar­bi­no­wie. Prze­pa­dła oka­zja opi­sa­nia wio­ski pod Zu­ry­chem i sa­mego Zu­ry­chu po dzie­się­ciu la­tach. W al­pej­skim ośrodku kon­fe­ren­cyj­nym spo­tkał się kwiat fe­mi­ni­zmu. Z okna po­dzi­wia­ły­śmy łąki, ale zdję­cia mam spod sex-shopu. Pod­czas se­sji w Uni­ver­si­tät Zürich ro­syj­ska pu­blicz­ność do­ma­gała się prze­su­nię­cia mo­jego wy­stą­pie­nia, bo przy­szła okla­ski­wać swo­jego pi­sa­rza. Tego ro­dzaju nie­uprzej­mej py­chy pi­sarz nie uwzględ­nia w po­wie­ścio­wych ana­li­zach „du­cha na­rodu” i sło­wiań­skich so­ju­szy. Z okna ho­telu, w któ­rym prze­ły­ka­łam upo­ko­rze­nie, wi­dzia­łam bo­gatą dziel­nicę. Nie mam zdjęć z okna w Opolu, Byd­gosz­czy, Ko­sza­li­nie, Ustce, Pe­ters­burgu, Kow­nie, Ko­lo­nii, Lip­sku, Byd­gosz­czy, Kod­niu. Nie pa­mię­tam, skąd jesz­cze nie mam, samo zna­le­zie­nie nazw za­ję­łoby mie­siące, a prze­cież nie za­ła­twi­łoby sprawy. Gdy­bym te­raz spró­bo­wała prze­je­chać po wła­snych śla­dach i od­zy­skać wi­doki, nie star­czy­łoby mi ży­cia. Znaj­duję, czego nie szu­kam – w mia­steczku uro­dze­nia Be­niow­skiego było go­rąco, nie wy­sia­dłam z auta, pi­łam cie­płą colę, skie­ro­wa­łam apa­rat na za­bytki. Ho­tel ka­te­go­rii mi­nus, ospałe mu­chy, fa­talne śnia­da­nie. Zro­bione przez szybę sa­mo­cho­dową zdję­cia domu, w któ­rym bo­ha­ter Sło­wac­kiego praw­do­po­dob­nie przy­szedł na świat, wy­szły nie­ostro. Mam inne z Verbó, obec­nie Vrbové koło Trnawy w Sło­wa­cji. Nie roz­pi­szę ich na­wet na aka­pit. Nie mam także zdjęć z Bra­ty­sławy.

Cza­sem wra­ca­jąc na ja­kiś cmen­tarz, sta­jąc na tle po­mnika bo­ha­te­rów wo­jen­nych, wcho­dząc do od­re­stau­ro­wa­nego ko­ścioła, uświa­da­miam so­bie, że de­kadę wcze­śniej ro­bi­łam to samo w dro­dze na obronę czy­je­goś dok­to­ratu. Sta­ram się, jak sta­ra­łam tra­fiać ob­ca­sem w luki mię­dzy kost­kami bru­ko­wymi, ucie­kać w cień, wstrzy­my­wać po­wie­trze, prze­cho­dząc przez dwor­cowe tu­nele. Zer­kam przez okno, przy któ­rym pa­limy mocne pa­pie­rosy, choć ja wła­ści­wie prze­cież ni­gdy, poza na­sto­lęc­twem, nie pa­li­łam. Ale pra­wie wszy­scy palą, więc i ja cho­dzę na dymka. Ro­bimy luf­cik. Je­ste­śmy nadto kul­tu­ralni, pa­lić prze­cież wszę­dzie można. Bu­dy­nek za­byt­kowy, wi­dok je­sienny, na ulicy kom­pletna pustka. Stare drzewa, czer­wone ce­gły. Wil­gotne zimno wcho­dzi mi pod ko­szulę. Ko­szule dam­skie na­zywa się bluz­kami ko­szu­lo­wymi, uwagę na ten niu­ans zwra­cam po czter­dzie­stu la­tach, ku­pu­jąc su­kienkę ko­szu­lową. Wszę­dzie jest chłodno mimo od­krę­co­nego na cały re­gu­la­tor, szu­mią­cego ka­lo­ry­fera: w re­stau­ra­cji, w pa­rad­nej sali pod krzy­żo­wym skle­pie­niem, w bi­blio­tece. Re­dak­tor ze szcze­ciń­skiej te­le­wi­zji wła­śnie za­pro­po­no­wał mi pry­watne lek­cje przed ka­merą, ale nie po­su­nął się da­lej. Ra­dzę so­bie z ta­kimi za­czep­kami. Wra­ca­jąc do tem­pe­ra­tury: nie wia­domo, gdzie zim­niej, w bu­dynku czy na ze­wnątrz, w mie­ście, przez które jeż­dżę dość czę­sto, by mnie nie in­te­re­so­wało. Nie in­te­re­suje mnie także dla­tego, że jesz­cze cała je­stem zwi­nięta w so­bie, chcę się spraw­dzić i spodo­bać tym wszyst­kim in­te­li­gent­nym, swo­bod­nym lu­dziom. Sa­motne spo­glą­da­nie na miej­ski pej­zaż wy­daje mi się smutne, wolę pa­trzeć do środka, mię­dzy nich, w swoje po­ten­cjalne ży­cie. Lu­dzie-męż­czyźni po­zwa­lają mło­dym ko­bie­tom słu­chać swych nie­koń­czą­cych się wy­wo­dów i przy­pa­lają im pa­pie­rosy za­pal­nicz­kami zippo oraz do­le­wają ja­rzę­biaczku. Równe dziew­czyny palą i piją, no­szą bluzki ko­szu­lowe, wsłu­chują się i na­dą­żają. Szybko mi przej­dzie.

Trzy. To­ruń

Datę po­dróży, która po­ja­wia się w pa­mięci ob­ra­zem moc­nym, choć nie­utr­wa­lo­nym na żad­nym no­śniku poza moim mó­zgiem, można by pew­nie spraw­dzić, gdyby za­py­tało się le­piej zor­ga­ni­zo­wa­nych ko­le­gów, mi­strzów spra­woz­daw­czo­ści kon­fe­ren­cyj­nej. Obo­wiąz­kowe spisy do­robku trak­tuję jako do­pust i mękę, je­stem w tym aspek­cie przy­sło­wiową ko­bietą, nie­ce­niącą wła­snych osią­gnięć, oraz oczy­wi­ście „pra­cow­ni­kiem na­ukowo-dy­dak­tycz­nym”, bo po­dobno płeć nie ma zna­cze­nia, je­śli uży­jemy mę­skiej. Na­zwa­ła­bym się na tym eta­pie „bo­ha­terką”, za­zna­cza­jąc w ten spo­sób upływ czasu. Trudno bo­wiem twier­dzić, że tamta ja to ja. Tak czy owak – bo­ha­terka (ja) na­dal nie miała apa­ratu fo­to­gra­ficz­nego, tech­no­lo­gia smart­fo­nowa śniła się tylko Le­mowi, na­wet kom­pu­te­rów na świe­cie nie było. Po­zo­wa­li­śmy do zdjęć pod­czas ob­rad, ban­kie­tów i prze­cha­dzek po mie­ście, więc na­sza grupa, spo­jona ideą współ­pracy uni­wer­sy­te­tów zwa­nych cza­sem „krzy­żac­kimi” (no, aku­rat Szcze­cin mało pa­so­wał do tak za­war­tej ko­ali­cji gdań­sko-to­ruń­skiej, przy­le­ga­li­śmy do sie­bie po­nie­miec­ko­ścią i kom­plek­sem obrzeży wo­bec eks­pan­syw­nej cen­trali), na pewno ist­nieje w od­bit­kach, które osoby nie­wy­mie­niane tu z na­zwi­ska, bo nie au­to­ry­zują mo­ich wspo­mnień, trzy­mają w ko­per­tach. Okna ho­telu wy­cho­dziły na Stare Mia­sto, być może na­wet na ro­tundę wię­zie­nia, wy­glą­da­jącą, jakby ją za­pro­jek­to­wał Mi­chel Fo­ucault. Ho­tel był ob­skurny, ze wspól­nymi ła­zien­kami, brud­nymi ścia­nami, a na­zy­wał się bo­daj Sta­ro­miej­ski. Pe­wien do­cent i pewna pro­fe­sorka – choć na pewno mó­wi­li­śmy o niej pro­fe­sor, jako się rze­kło: jesz­cze nikt nie śmiał w Aka­de­mii uży­wać fe­mi­na­ty­wów, wszystko tkwiło w swo­ich ko­le­inach – kon­su­mo­wali ma­łymi por­cjami uni­wer­sy­tecki ro­mans. Wi­dzę nas, mnie i dwie inne osoby, w po­koju, w któ­rym tamta kon­fe­ren­cyjna para za­mie­rza zo­stać na dzień lub dwa pod pre­tek­stem wpi­sa­nej w druk de­le­ga­cji kwe­rendy. Jak tam we­szli­śmy? Któ­raś z nas no­co­wała w po­koju z pro­fe­sor, w żad­nym ra­zie nie pro­fe­sorą, albo zna­la­zły­śmy pre­tekst. Więc we­szły­śmy. Wi­dzę samą sie­bie przed lu­strem wi­szą­cym nad żół­tawą umy­walką. Wyj­muję z kie­szeni szminkę, a prze­cież nie ma­lo­wa­łam ust, ry­suję na męt­nym lu­strze ser­duszko, sta­wiam kropkę. Śmie­jemy się. Mi­sja de­ko­ra­tor­ska speł­niona. Co z ko­chan­kami? Sza­leją, on jej cy­tuje Nie­tz­schego, ona woli przy­wo­ły­wać Le­śmiana. Po dwóch dniach on z dłuż­szej de­le­ga­cji wraca do żony. Ona je­dzie do sie­bie. Spo­tkają się za parę mie­sięcy, na na­stęp­nej kon­fe­ren­cji. Nie wi­dzę ich w tej sce­nie, nie obej­mują się, nie zer­kają w stronę za­sła­nego sza­rawą po­ścielą, skrzy­pią­cego łóżka. Moja pa­mięć po­ka­zuje kon­tur ser­duszka na lu­strze, nie­do­świe­tlony, wy­soki po­kój. Wi­dzę też po­ma­zane tłu­stym wy­zie­wem z ko­mi­nów okno wy­cho­dzące na bu­dynki z czer­wo­nej ce­gły. Sły­szę prze­brzmiały śmiech do wy­bla­kłych uczuć, a gdy się wy­silę – czuję nie­przy­jemny za­pach z re­stau­ra­cji na dole, pew­nie też Sta­ro­miej­skiej, i fak­tycz­nie tak sta­rej, że nie ist­nieje. Wstrzy­mu­jąc te­raz od­dech, wy­wo­łam smak za­pie­kanki ku­pio­nej wów­czas na dworcu. Bo­ha­terka, którą by­łam, nie ma jesz­cze wa­lizki na kół­kach, nosi ba­gaż w rę­kach. Je­dząc za­pie­kankę, sta­wia torbę na ławce, ale za­raz ktoś chce tam usiąść, więc ża­łuje, pa­trząc na wię­zie­nie, wy­rzu­co­nej rano ka­napki. Za­czy­tuje się Fo­ucaul­tami, za­biera do domu pier­ni­kowe serce marki Ko­per­nik.

Cztery. Wilno

Zdję­cie zro­bione z ro­sną­cego jak grzyby w Panu Ta­de­uszu osie­dla apar­ta­men­tow­ców. Stare Wilno w roz­my­tym tle. Na­prze­ciw po­sta­wiono mu nowe domy, nie­po­dobne do sen­ty­men­tal­nych pocz­tó­wek, nie­opi­sane przez żad­nego z na­szych pi­sa­rzy. Na­szo-ich. Ich­nich. Ich­na­szych. Przy­cho­dzą mi do głowy ze­stroje, gło­ski-dzi­wa­dła. Przez wy­mie­szane tu ję­zyki mó­wię do sie­bie w gło­wie ob­se­syj­nymi po­wtó­rze­niami. Na­śla­duję. Czy­tam szyldy wspak, jak w dzie­ciń­stwie. Znam piękne za­kątki, ze­szłam mia­sto wszerz i wzdłuż. Parę dni temu mia­łam spo­tka­nie w środku sta­rówki, w In­sty­tu­cie Pol­skim, a po nim kawkę na uni­wer­sy­te­cie. Naj­czę­ściej cho­dzę sama wzdłuż rzeki, za ro­gatki, ubrana na ce­bulkę. W skle­pach można ku­pić buty sty­li­zo­wane na wa­lonki. Na stra­ga­nach cie­płe, gry­zące czapy. Za­kła­dam dwie pary raj­stop pod spodnie. W Szcze­ci­nie nie ma po­dob­nych zim. Le­d­wie zo­ba­czymy śnieg, a już uży­wamy wiel­kich kwan­ty­fi­ka­to­rów wy­cią­ga­nych z san­kami z piw­nicy. Szu­kamy w słow­ni­kach cza­sow­ni­ków po­ma­ga­ją­cych upo­rać się ze śnie­giem, lo­dem, go­ło­le­dzią, awa­rią, ka­ta­rem. W mo­ich stro­nach ta część słow­nika za­ni­kała od XIX wieku. Ostat­nie uży­cia od­no­to­wano w cen­zu­ro­wa­nych ga­ze­tach stanu wo­jen­nego. Prze­cież nie będę czer­pać wie­dzy od junty, od ko­mu­ni­stycz­nych pro­pa­gan­dzi­stów. Moja są­siadka była u nich lek­torką i pa­mięta wszyst­kie zimy stu­le­cia. Długo my­śla­łam, że uczy w ko­mi­te­cie ro­syj­skiego, do­piero nie­dawno oświe­cił mnie przy­ja­ciel, i te­raz wy­obra­żam ją so­bie tro­piącą nie­le­wo­myśl­no­ści. To zresztą nie obu­rza mnie tak bar­dzo, w końcu co druga osoba wi­siała na czy­jejś klamce lub wy­cie­rała ja­kieś kąty. W tym re­jo­nie świata nie warto być prze­ni­kliwą kry­ty­kantką, można się na­ciąć, można się na­tknąć na nie­chcianą wie­dzę. Ściany po­wie­lone w szkla­nych ścia­nach mają za­le­d­wie ślady du­szy. Chcę tej du­szy, ce­luję w nią, pra­gnę wy­tar­tego mar­muru, ukru­szo­nej ce­gły, pod­grzy­bia­łego tynku. Za­mie­rzam wyjść na wą­ski bal­kon, ale na­prze­ciwko stoją lu­dzie. Palą pa­pie­rosy. Tam się musi mie­ścić ja­kieś biuro, choć z ze­wnątrz kwa­tera wy­gląda jak wszyst­kie. Snuję wą­tlut­kie do­my­sły. Zwy­kle ro­bię z nich wie­lo­pię­trowe nar­ra­cje. Nie tym ra­zem. Moja wy­obraź­nia za­nika w po­koju obu­do­wa­nym ścią­ga­ją­cymi kurz two­rzy­wami. Bul­gocą ka­lo­ry­fery. Wy­chy­lam się nie­bez­piecz­nie z ku­chen­nego okna, żeby uchwy­cić mały sta­tek za­cu­mo­wany w śniegu. Fo­to­gra­fia udaje się tak do­brze, jak­bym stała bli­sko. Wi­dzę więc samą sie­bie pod­czas spa­ceru. Tem­pe­ra­tura w nocy osiąga mi­nus dwa­dzie­ścia, w po­łu­dnie mróz za­tyka, noz­drza po­krywa le­ciutki lód. Do skle­pów i ka­wiarni wcho­dzi się dla roz­grzewki, mam stałą trasę z ta­kimi przy­stan­kami. Krążę wo­kół miesz­ka­nia i bi­blio­teki, za­ta­cza­jąc co­raz szer­sze kręgi, ale naj­chęt­niej scho­dzę ku rzece. Od paru dni na gru­bej po­kry­wie lo­do­wej leży war­stwa śniegu. Nie czuć więc rzecz­nego zimna, wy­daje się wręcz, że na za­tar­tym brzegu jest cie­plej niż w środku prze­wie­wa­nego chło­dem mia­sta. Pi­szę co­dzien­nie, nie zwal­niam tempa, wy­ko­rzy­stuję da­ro­wany czas, ale na­pę­dzam się spa­ce­rami. Wy­obra­żam so­bie rejs łajbą za­cu­mo­waną przy roz­le­wi­sku. Wcho­dzę w płytki nurt, mi­jam wy­sepkę z parą ła­bę­dzi, od­da­lam się. Jest głę­biej i bez­piecz­niej, rzeka po­nosi, ale sta­te­czek ją do­brze ro­zu­mie, więc idziemy gładko, ob­ser­wu­jąc zie­lone na­brzeże. W rze­czy­wi­sto­ści sta­te­czek utknął wy­cią­gnięty na brzeg i rdze­wieje. Śnieg do­dał mu uroku, ale jest jak ru­iny domu sportu, nie­ubła­ga­nie zbędny. Ru­iny też okrą­żam, duża be­to­nowa bryła, resztki bo­iska, le­galne i nie­le­galne na­pisy. Po­ra­dziecki świat szybko stąd od­cho­dzi, jego mo­nu­men­talne wy­bryki za­ra­sta dzika zie­leń. Inne war­stwy czasu są mocno pod­re­gu­lo­wane. W skle­pach przed ka­sami żółte li­nie, żeby już nie wcho­dził czło­wiek czło­wie­kowi na głowę. W ni­skich bu­dy­necz­kach po­wstają ga­le­rie sprze­da­jące ar­ty­styczne pa­miątki, pie­kar­nie, kluby fit­ness i sa­lony ko­sme­tyczne. Nad nimi za­mek i mury jak spod igły, fil­har­mo­nia i biu­rowce. Z okna wi­dać wieże ko­ścio­łów.

Pięć. Flo­ren­cja

Przy­godę za­czę­łam w War­sza­wie od po­my­le­nia au­to­busu – upał, zmę­cze­nie, na przy­stanku obok em­piku sta­nęły trzy na­raz, za­miast do 175 wsia­dłam do 503. Zo­rien­to­wa­łam się na Po­li­ne­zyj­skiej. Gdzie leży Po­li­ne­zyj­ska, w Po­li­ne­zji? Dys­po­zy­torka kam­pa­nii tak­sów­kar­skiej nie chciała przy­jąć zle­ce­nia na przy­sta­nek, do­ma­gała się ad­resu. Na li­tość, skąd mam znać ad­res? Po bła­ga­niach kie­rowca przy­je­chał, pę­dził ofiar­nie, zdą­ży­łam. Lot z prze­siadką w Rzy­mie, grupa stu­den­tek w au­to­bu­sie do dru­giego sa­mo­lotu roz­ma­wiała o róż­ni­cach w pro­gra­mie stu­diów me­dycz­nych. Ja mam roz­ma­wiać w Pi­zie o Mi­ło­szu i Ró­że­wi­czu. Chcesz Era­smusa, spe­cja­li­zuj się w wy­so­kim ka­no­nie tłu­ma­czo­nym na ję­zyki. Me­tody two­rze­nia ka­nonu są ta­jem­ni­cze, ale de­cy­dują o tym, kto zy­skuje uwagę w na­tłoku wy­bit­nych au­to­rów świa­to­wych. Choć to Włoch, Gianni Vat­timo, pro­pa­go­wał „teo­rię słabą”, da­jącą się apli­ko­wać do my­śle­nia o „ma­łych ka­no­nach”, uni­wer­sy­tety ob­sia­dają mi­strzo­wie. Na pierw­szych za­ję­ciach już by­łam – w gru­pie przede wszyst­kim Po­lki i Ro­sjanki, ale też kil­koro Wło­chów. W każ­dym kraju na sla­wi­styce/po­lo­ni­styce po­dobny skład. Ró­że­wicz nie spra­wił gru­pie trud­no­ści, o Mi­ło­szu mó­wi­łam sama. Ja­sne, coś tam re­win­dy­ka­cyj­nego od sie­bie prze­my­cam, o czymś na­po­my­kam.

W dro­dze z lot­ni­ska wi­dać osie­dle z wiel­kiej płyty. Naj­pierw po­my­śla­łam, że dziw­nie by­łoby miesz­kać w bez­sty­lo­wym bloku, gdyby się wie­działo, że parę ki­lo­me­trów da­lej za­czyna się stare mia­sto z eks­po­zy­cją naj­pięk­niej­szych bu­dowli i rzeźb wień­czą­cych place, które stają się dzięki temu sa­lami wy­sta­wo­wymi. Po­tem przy­po­mnia­łam so­bie ra­do­sne prze­no­siny są­sia­dów z mo­jej ka­mie­nicy do po­dob­nych wie­żow­ców z wy­go­dami. Mo­der­ni­za­cyjne ten­den­cje w po­ło­wie XX wieku ka­zały ce­nić lo­ka­to­rom czyn­szó­wek zde­wa­sto­wa­nych pod­czas wojny i tych nie­tknię­tych, ale z to­a­letą na pół­pię­trze, bie­żącą wodę oraz ła­twy do­jazd do cen­trum. Za­pewne prze­pro­wadzka szła nie z na­sy­co­nych sztuką apar­ta­men­tów, lecz z mia­ste­czek i z ru­der, lub wy­ni­kała z chęci pój­ścia na swoje. Nie py­tam o ceny w śród­mie­ściu, po­pa­trzę na wy­stawy biur najmu – jedna z mo­ich sła­bo­stek, czy­tam ogło­sze­nia, przy­mie­rzam się do ad­re­sów. Wró­ci­łam z kon­traktu, ro­ze­szłam się, zmie­niam za­wód. Ule­głam na­mo­wie daw­nego przy­ja­ciela. Zo­sta­łam za­pro­szona, zmie­niam ad­res, za­czy­nam ko­lejny raz od nowa. Za­mor­do­wa­łam są­siadkę. Za­cie­ram ślady. Cier­pię na amne­zję. Z tym nie żar­tuję, moja pa­mięć jest za­sta­na­wia­jąco dziu­rawa, gu­bię drogę i za­po­mi­nam słów. Sa­motna ko­bieta w no­wym mie­ście szuka kwa­tery i roz­ko­szy. Po­fan­ta­zjo­wać na wła­sny uży­tek nikt nie za­bra­nia, my­śli nikt nie usły­szy, chyba że je­stem in­wi­gi­lo­waną wy­na­laz­czy­nią pi­gu­łek szczę­ścia. Za­ra­biam kro­cie, zmie­niam miej­sca po­bytu, nie po­zwa­lam pu­bli­ko­wać sta­rych fo­to­gra­fii.