Wiatr i Prawda. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 5. Część 2 - Brandon Sanderson - ebook + książka

Wiatr i Prawda. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 5. Część 2 ebook

Brandon Sanderson

4,8
67,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Długo oczekiwana, wybuchowa kulminacja pierwszego łuku narracyjnego bestsellerowego Archiwum Burzowego Światła – arcydzieła fantasy, które sprzedało się w nakładzie ponad dziesięciu milionów egzemplarzy.

Dalinar Kholin rzucił wyzwanie złemu bogu Odium, zaś uzgodniony przez nich pojedynek czempionów ma zadecydować o przyszłości Rosharu. Świetlistym Rycerzom zostało zaledwie dziesięć dni na przygotowania – a niespodziewane wstąpienie przebiegłego i bezwzględnego Taravangiana, który zajął miejsce poprzedniego Odium, wprowadziło chaos w ich planach.

Na całym świecie trwają walki – Adolin walczy w Azirze, Sigzil i Venli na Strzaskanych Równinach, a Jasnah w Thaylenah. Były skrytobójca Szeth musi zaś oczyścić swoją ojczyznę, Shinovar, z mrocznych wpływów jednego z Niestworzonych. Towarzyszy mu Kaladin, którego czeka nowe wyzwanie – pomóc Szethowi pokonać własne demony… i

W tym samym czasie Shallan, Renarin i Rlain starają się zrozumieć tajemnicę Niestworzonej Ba-Ado-Mishram i jej związków ze zniewoleniem pieśniarzy i zabiciem przez starożytnych Świetlistych Rycerzy swoich sprenów. Dalinar i Navani szukają z kolei czegoś, co da im przewagę nad czempionem Odium, a co można znaleźć jedynie w Krainie Ducha, gdzie splatają się wspomnienia i możliwości, tworząc chaos. Los całego cosmere wisi na włosku...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1017

Oceny
4,8 (12 ocen)
11
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewaa66

Całkiem niezła

Jest to ocena całej książki, a nie tylko tej części. Strasznie mnie wymęczyła ta książka. Na pewno była to najdłuższa powieść, jaką w życiu przeczytałam. Wcale jednak nie musiała taka być. Naprawdę przydałaby się lepsza edycja. Może jednak zacznę od pozytywów. Bardzo lubię bohaterów tej serii. Sanderson naprawdę stworzył prawdziwe, żywe dla mnie osoby. W tej książce perełką był zdecydowanie Adolin. Też podobała mi się przeszłość Szetha. Po skończeniu lektury na pewno pojawiła się we mnie lekka ekscytacja i ciekawość, gdzie to wszystko zmierza. Chyba już się przyzwyczaiłam, że głównym wątkiem na jakim skupia się Sanderson jest szerokie Cosmere i jestem zaintrygowana. Zwłaszcza, że dopiero teraz zaczynam łapać o co chodzi w tym wszystkim. Bardzo podobał mi się początek, kiedy właściwie każde pov mnie interesowało. Niestety wszystko co działo się w Krainie Ducha (duża część całej książki) to było dla mnie takie nudne do czytania. Ta książka w porównaniu do 4 poprzednich wydaje się n...
00

Popularność




Dzień szósty

Kala­din • Jasnah • Szeth • Venli • Syl­ph­rena • Shal­lan • Sig­zil • Ado­lin • Dali­nar

69. Radykalna filozofia

69

Rady­kalna filo­zo­fia

Tak oto w pełni pozna­li­ście moje grze­chy. W pełni pozna­li­ście rów­nież moje obja­wie­nia, jeśli można tak je okre­ślić. Umie­ści­łem tu każdą z moich wizji. Każde doświad­cze­nie z prze­szło­ści, które mnie ukształ­to­wało.

Frag­ment epi­logu Dawcy Przy­sięgi, autor­stwa Dali­nara Kho­lina

Po przy­by­ciu Nale’a Szeth stał się kimś innym. Kiedy przy­go­to­wy­wali się do wyru­sze­nia, Kala­din pró­bo­wał skło­nić Sze­tha do roz­mowy, ale męż­czy­zna odpo­wia­dał mono­sy­la­bami i gło­sem pozba­wio­nym wyrazu. Przez więk­szość ranka lecieli, ale wylą­do­wali, by przejść pie­szo resztę drogi do klasz­toru Tka­czy Świa­tła – który ozna­czał połowę ich wędrówki. Szeth wciąż uwa­żał, że podej­ście pie­szo będzie się mniej rzu­cało w oczy.

Dla­tego Kala­din wlókł się po ziemi z cięż­kim ple­ca­kiem na ramio­nach. W miarę jak kie­ro­wali się na pół­noc, oko­lice robiły się coraz bar­dziej zapy­lone i brud­niej­sze, powie­trze było mniej wil­gotne, a nawet noce były nie­przy­jem­nie cie­płe.

Rośliny tutaj bar­dziej przy­po­mi­nały… chwa­sty. Wąska ubita droga, którą podą­żali, zmie­niła się w znacz­nie szer­szy trakt. Pyli­sty, mimo z desz­czu poprzed­niego dnia. Kala­din nie umiał sobie wyobra­zić, jak wyglą­dałby pełen ludzi i wozów.

Z deter­mi­na­cją pod­szedł do Sze­tha – obaj podą­żali za Nale’em, który kro­czył przo­dem, wysoki i wład­czy. Jakimś cudem zbie­rał na nogach mniej pyłu niż Kala­din i naj­wy­raź­niej nie potrze­bo­wał wody ani odpo­czynku, bo nie robił przerw i spo­dzie­wał się, że będą w mar­szu pić wodę z manie­rek. Wyglą­dał jak jasno­oki, za któ­rym wle­kli się dwaj żało­śni żoł­nie­rze, dźwi­ga­jący wszyst­kie jego rze­czy.

On pró­buje wzbu­dzić twoją złość, powie­dział sobie Kala­din. Pew­nie chce cię ziry­to­wać tak bar­dzo, żebyś porzu­cił Sze­tha, zosta­wia­jąc go na jego pastwę.

Kala­din nie dał się zde­ner­wo­wać.

– Daleko jesz­cze? – spy­tał.

– Nie­da­leko – odparł Szeth.

– Czę­sto odwie­dza­łeś ten klasz­tor?

– Kilka razy. Tka­nie Świa­tła nie było moim ulu­bio­nym połą­cze­niem zdol­no­ści.

– Jak to było? Szko­lić się z każ­dym z Ostrzy? To musiało być inte­re­su­jące.

Szeth wzru­szył ramio­nami, cały czas patrzył przy tym na Nale’a. Na burze. To było tak, jakby wszyst­kie ich postępy zmył deszcz arcy­bu­rzy. Kala­dina to drę­czyło, bo teraz – kiedy zoba­czył, jak bar­dzo Szeth potrze­buje wspar­cia, jak bar­dzo przy­po­mina Tiena – jego pra­gnie­nie, by mu pomóc, jesz­cze wzro­sło. Może aż za bar­dzo. Nie­moż­ność pomocy była wręcz fizycz­nie bole­sna.

– Szeth… – zaczął znowu. – Czy możemy poroz­ma­wiać o…

– My możemy poroz­ma­wiać – ode­zwał się z przodu Nale. – Pro­szę. Sły­sza­łem, że pro­po­no­wa­łeś mojemu uczniowi rady­kalną filo­zo­fię, Wia­trowy. Chciał­bym ją usły­szeć.

Kala­din zazgrzy­tał zębami. Jak do tej pory Nale pra­wie się do niego nie odzy­wał. Żało­wał, że nie potra­fił lepiej zor­ga­ni­zo­wać swo­ich myśli, bo kiedy pod­szedł do Nale’a – męż­czy­zny, który dorów­ny­wał mu wzro­stem, co nie zda­rzało się czę­sto – czuł się żało­śnie nie­przy­go­to­wany.

– Pro­szę – powie­dział Nale, wciąż kro­cząc z rękami zało­żo­nymi za ple­cami. – Opo­wiedz mi o swo­ich ide­ach, śmier­tel­niku.

Kala­din rozej­rzał się, by spraw­dzić, czy Syl wró­ciła już ze zwiadu, ale nie było jej.

– Myślę, że to całe wasze „prze­strze­gaj prawa” jest absur­dalne.

– Jesteś anar­chi­stą? – spy­tał Nale ide­al­nie spo­koj­nym gło­sem. – Chcesz oba­lić prawo i spo­łe­czeń­stwo i obró­cić je w pył?

– Nie. Ale nie uwa­żam też, że należy odda­wać im cześć. Każdą zasadę należy od czasu do czasu zła­mać.

– Ach tak? Jak o tym decy­du­jemy? Oraz, co waż­niej­sze, kto o tym decy­duje?

– To zależy.

– Od czego? Czy każdy mor­derca nie może powie­dzieć „W moim przy­padku tę zasadę nale­żało zła­mać?”. Każdy pra­gnął kie­dyś zła­mać prawo, ale jeśli jest wła­ściwe, by jedna osoba go prze­strze­gała, to podob­nie jest wła­ściwe, by wszy­scy go prze­strze­gali. Sam wielki mora­li­sta Noha­don zwró­cił uwagę na potrzebę takich zasad w spo­łe­czeń­stwie. Chciał­byś mu zaprze­czyć?

– Nie spie­ram się z nim. Nie chcę się nawet spie­rać z tobą. Po pro­stu uwa­żam, że Szeth powi­nien myśleć nieco bar­dziej samo­dziel­nie.

– Ja sądzę, że on myśli samo­dziel­nie. Po pro­stu wybrał odpo­wie­dzi, które tobie się nie podo­bają. Dla­czego ci wszy­scy zwo­len­nicy „samo­dziel­nego myśle­nia” przyj­mują jedy­nie odpo­wie­dzi, któ­rych sami pra­gną? Każdy, który się z nimi zga­dza, jest wol­no­my­śli­cie­lem. A każdy, który nie? Ależ musiał zostać ośle­piony przez opre­syjne normy spo­łeczne albo jest mario­netką, która tań­czy, jak każą jej ci, któ­rzy nad nim panują, ku ich nie­go­dzi­wej rado­ści.

Bez­na­miętny spo­sób, w jaki mówił, mono­ton­nie, poza od czasu do czasu zaak­cen­to­wa­niem poje­dyn­czego słowa, wytrą­cał Kala­dina z rów­no­wagi.

– Posłu­chaj, czy mogli­by­śmy poroz­ma­wiać o Sze­cie?

– Roz­ma­wiamy o Sze­cie. A ty uni­kasz odpo­wie­dzi na pyta­nia. Uwa­żasz, że ludzie powinni prze­strze­gać prawa?

– Zasad­ni­czo tak. Ale prawo nie jest dosko­nałe, zostało stwo­rzone przez grupę ludzi takich jak my.

– Ale to wszystko, co mamy. Prawo to nasze naj­lep­sze wytyczne, jak zacho­wy­wać się moral­nie w spo­łe­czeń­stwie.

– Aha, ale nie w taki spo­sób przed­sta­wiasz to Sze­thowi, prawda? – Kala­din obej­rzał się na dru­giego męż­czy­znę, który podą­żał za nimi. Mil­czał, ale widać było, że słu­cha bar­dzo uważ­nie. – Nie jako „wytyczne, jak zacho­wy­wać się moral­nie”, tylko jako ideał, któ­remu należy się cał­ko­wi­cie oddać. To jedna z jego przy­siąg!

– Przy­sięga doty­czy zna­le­zie­nia kom­pasu moral­nego. On wybrał osobę. Uwa­żam jego wybór za wąt­pliwy, ale ta decy­zja została przy­jęta i usza­no­wana.

– Na­dal wydaje mi się, że tak naprawdę odda­je­cie cześć prawu.

– A czemu mie­li­by­śmy tego nie robić? Nic nie zbliża śmier­tel­ni­ków tak bar­dzo do bosko­ści, jak two­rze­nie kodek­sów, by stać się lep­szymi.

– Ja… nie wie­rzę w to. Dla mnie prawo było gor­sze, a nie tylko pełne wad. Pozwo­liło, by kosz­marny czło­wiek porwał mojego brata i wysłał go na wojnę, na śmierć. I choć to, w jaki spo­sób uczy­niono ze mnie nie­wol­nika, naj­praw­do­po­dob­niej było nie­zgodne z ale­thyj­skim pra­wem, to to, co Sadeas zro­bił z moimi przy­ja­ciółmi, two­rząc z nas dru­żyny mosto­wych i posy­ła­jąc nas na śmierć na Strza­ska­nych Rów­ni­nach, było cał­ko­wi­cie zgodne z pra­wem i abso­lut­nie naganne. Prawo może być, i czę­sto bywa, bar­dzo nie­do­sko­nałe.

Nale pokrę­cił głową.

– A co je zastę­puje?

– Może ludzka przy­zwo­itość?

– Która znaj­duje zasto­so­wa­nie nie­re­gu­lar­nie. Prawo nie naprawi całego zła, ale pró­buje… i może cier­pia­łeś, ale bez prawa cier­piał­byś bar­dziej. Bo ludziom nie można zaufać, że będą przy­zwo­ici, Burzą Bło­go­sła­wiony. Powi­nie­neś być tego świa­domy bar­dziej niż inni. Jak się nauczy­łem, nawet mój wła­sny punkt widze­nia bywa nie­do­sko­nały. Prawo jed­nak two­rzono przez tysiąc­le­cia, prze­ka­zy­wano z poko­le­nia na poko­le­nie, dopra­co­wy­wano i udo­sko­na­lano.

– Poza tymi pra­wami, które powstały pod wpły­wem kaprysu jakie­goś głu­piego władcy. Czyli więk­szo­ści z nich.

– Dla­czego zakła­dasz, że jesteś mądrzej­szy od tego, który stwo­rzył prawo? Z tego, co mówi mi spren, nie znasz odpo­wie­dzi… nie pro­po­nu­jesz lep­szej drogi. Jedy­nie nisz­czysz tę, która została zapro­po­no­wana.

– Ale…

– Powtó­rzę, czego od niego ocze­ku­jesz? Poza tym, że ma „myśleć samo­dziel­nie”? Czy masz coś, co zastąpi jego ideał?

– Uwa­żam, że w ogóle nie powi­nien go mieć!

– Czyli chcesz zastą­pić coś wspa­nia­łego niczym. Praw­dziwy cel każ­dego rewo­lu­cjo­ni­sty. Zbu­rzyć, roze­rwać, znisz­czyć. Nie masz filo­zo­fii, którą cenisz, dla­tego pra­gniesz zepsuć tę, którą mają inni, bo zazdro­ścisz im, że znają odpo­wie­dzi. Cóż, ja mam odpo­wie­dzi – stwier­dził Nale. – Odpo­wie­dzią jest zaufa­nie prawu, bo wtedy przy­naj­mniej masz kom­pas moralny. Idee ludzi są słabe, podob­nie jak ich serca. Dla­tego wybie­ramy coś więk­szego.

– Ale prawo to idee ludzi!

– Nie. I tu się mylisz. Te prawa są lep­sze od zwy­kłych idei ludzi.

– Ale wła­śnie się zgo­dzi­łeś, że są prze­my­śle­niami ludzi!

– Wcale nie. Powiedz mi, czy wiesz, skąd wzięły się prawa tej kra­iny?

Ten męż­czy­zna… w jego argu­men­ta­cji było tak wiele luk, a on po pro­stu je igno­ro­wał. Nale powie­dział, że jest nie­do­sko­nały, a póź­niej ogło­sił, że zna odpo­wie­dzi. Mimo to Szeth słu­chał – jeśli Nale nie dostrze­gał pro­ble­mów, może Sze­thowi się to uda.

– Wia­trowy? – powtó­rzył Nale. – Skąd się wzięło prawo tej kra­iny? Wiesz?

– Może… to były spreny? – zga­dy­wał Kala­din.

– Ha! Czyli rze­czy­wi­ście twoja argu­men­ta­cja opiera się na nie­wie­dzy. Pozwól, że ci wyja­śnię.

Kala­din czuł, że to pułapka, podob­nie jak na polu bitwy wyczu­wał zwód. Nie­stety nie był filo­zo­fem i nie umiał zna­leźć spo­sobu, by unik­nąć tego, co zapla­no­wał Nale. Dla­tego zacho­wał mil­cze­nie.

Nale sze­ro­kim gestem uniósł ręce na boki, obej­mu­jąc nimi brą­zowo-zie­lone trawy się­ga­jące im do pół uda, wśród któ­rych wyra­stały pędy ogrom­nych kwia­tów wyso­ko­ści czło­wieka – o sztyw­nych, przy­po­mi­na­ją­cych sko­rupę pędach i żół­tych płat­kach ota­cza­ją­cych brą­zowy śro­dek podobny do oka.

– Ta zie­mia była naszym pierw­szym domem na tym świe­cie – mówił dalej Nale. – Kolebką ludz­ko­ści, w któ­rej powstały nasze pierw­sze prawa. Nie stwo­rzyły ich spreny ani ludzie, lecz sam Bóg i monar­cha, któ­rego wybrał, Jezrien, Król Herol­dów i Herold Kró­lów. Mój wróg, a póź­niej mój bli­ski przy­ja­ciel. Boskie pocho­dze­nie to pod­stawa prawa w Shi­no­va­rze, Kala­di­nie Burzą Bło­go­sła­wiony. To pró­bu­jesz pod­ko­pać.

– Ale… chwi­leczkę. W takim razie dla­czego Shi­no­wie oddają cześć spre­nom?

– Spre­nom? Masz na myśli dosłowne frag­menty bosko­ści?

– Tak, Syl to powta­rza, ale… to zna­czy… – Zmarsz­czył czoło. – To naprawdę nie ma sensu. Jak wy, Herol­do­wie, w ogóle zna­leź­li­ście ten świat?

– Podą­ża­li­śmy za świę­tymi tonami Rosharu. Się­gnę­li­śmy poprzez moc Prze­no­sze­nia… Ishar był nie­gdyś mistrzem tej sztuki. Ja rów­nież mia­łem pewien talent. – Na jego twa­rzy na chwilę poja­wiła się tęsk­nota. – Sły­sza­łem je… pie­śni nowego świata, świe­żego i żywego. Zachę­ca­jący rytm…

– Dobrze. Ale czy spreny były w to zaan­ga­żo­wane? To miej­sce cza­sem do mnie prze­ma­wia. Sama Wiatr.

– Zigno­ruj to. Echa boga, który dawno zgi­nął i odszedł.

– Ale…

– Zbo­czy­li­śmy z tematu. Powiedz mi, oba­lił­byś cały sys­tem rzą­dów w Shi­no­va­rze?

– Co? Oczy­wi­ście, że nie.

– Jak zare­ago­wał­byś, gdyby inny zakon Świe­tli­stych przy­szedł i zasu­ge­ro­wał, że wasze przy­sięgi, że będzie­cie chro­nić, są głu­pie?

– Posłu­chaj. – Kala­din uniósł ręce z nara­sta­jącą fru­stra­cją. – To mu nie pomaga. To, co robisz, spra­wia ból Sze­thowi. Nie argu­men­tuję jak uczony, Nale. Ale to nie pomaga. Jest zepsute. On potrze­buje pomocy, współ­czu­cia, a ty go mu nie dajesz.

– On jest bar­dziej uszko­dzony niż więk­szość. – Nale zatrzy­mał się na dro­dze i spoj­rzał Kala­di­nowi w oczy. – Ty przy­ło­ży­łeś do tego rękę. Wiesz, kto go pod­niósł z ziemi tam­tego dnia, kiedy zosta­wi­łeś go, żeby umarł w burzy, Kala­di­nie Burzą Bło­go­sła­wiony? Gdzie było wtedy twoje współ­czu­cie?

Kiedy tak stali i patrzyli sobie w oczy, prze­le­ciał mię­dzy nimi podmuch wia­tru.

– On pró­bo­wał wtedy zabić Dali­nara – stwier­dził Kala­din.

– Teraz więc ukry­wasz się za pra­wem i roz­ka­zami, które dosta­łeś? – Nale odwró­cił się w stronę Sze­tha. – Jesteś gotów?

– Tak – odparł Szeth.

– Chwi­leczkę. Gotów na co? – spy­tał Kala­din.

– Klasz­tor Tka­czy Świa­tła – wyja­śnił Nale. – Gdzie weź­mie Ostrze do ręki i pokona Nio­są­cego Honor.

Kala­din zmarsz­czył czoło i rozej­rzał się po oko­licy, którą wypeł­niały pyli­sta zie­mia i zbyt wyso­kie kwiaty. Musieli się cof­nąć po tym, jak poprzed­niego wie­czoru odwie­dzili drugi pusty klasz­tor. Teraz wyda­wało mu się, że znaj­do­wali się gdzieś w środku zachod­niej czę­ści Shi­no­varu. W pobliżu gór, które gra­ni­czyły z zachod­nim oce­anem. Z… jak Szeth go nazwał? „Wiel­kim oce­anem”? Nie, to brzmiało śmiesz­nie. Ale to było coś podob­nego.

Te zachod­nie góry były niż­sze niż te na wscho­dzie Shi­no­varu, pozba­wione śniegu, i miały wię­cej spłasz­czo­nych wierz­choł­ków niż ostrych szczy­tów. Upał spra­wił, że Kala­din lepił się od potu, kiedy uniósł rękę do oczu i się rozej­rzał.

– Nie widzę go – stwier­dził.

– Jest przed nami, ukryty wśród kra­jo­brazu – wyja­śnił Nale. – Sądzi­łeś, że klasz­tor Tka­czy Świa­tła da się łatwo zauwa­żyć?

Kala­din zaru­mie­nił się i spoj­rzał na Sze­tha ze świa­do­mo­ścią, że jego argu­menty zawio­dły. Szeth skrę­cił z drogi i ruszył o wiele węż­szą ścieżką w bok. Nie patrzył Kala­dinowi w oczy.

To było nie­uczciwe, że prze­ko­na­nie kogoś zale­żało nie od siły argu­men­tów, lecz od siły argu­men­tu­ją­cego. Kala­dina zawsze to zło­ściło, ale ponow­nie, bra­ko­wało mu elo­kwen­cji, by wyja­śnić, dla­czego. Zatem tylko goto­wał się w środku, kiedy Szeth znów się­gnął po broń i – wbrew temu, czego rze­czy­wi­ście pra­gnął – ponow­nie ruszył zabi­jać.

* * *

Jasnah opu­ściła naradę na temat stra­te­gii obrony Thay­le­nah prze­peł­niona drę­czą­cym nie­po­ko­jem, choć jego pod­sta­wowa przy­czyna jej umy­kała. Przy­naj­mniej jej ubiór speł­nił swoją rolę. Mun­dur miał pewne ele­menty dosto­so­wane do jej płci, dopa­so­waną górę i zapi­nany pod szyją płaszcz, długi zarówno z przodu, jak i z tyłu, przez co ukła­dał się tro­chę jak spód­nica, ukry­wa­jąc spodnie i cięż­kie buty. Do tego ręka­wiczki i cały strój nie utrud­niał jej walki.

Stała się wzo­rem dla wielu kobiet Świe­tli­stych i musiała być świa­doma tego – przez cały czas – że jest obser­wo­wana. Oczy­wi­ście to zawsze była prawda – ale teraz przy­naj­mniej nie­któ­rzy trak­to­wali ją jako pozy­tywny przy­kład.

– Przy­go­to­wa­nia – szep­nął jej do ucha Kość Sło­niowa. – One są dobre, Jasnah. Obrona jest. – Jak to czę­sto robił, sie­dział na jej kol­czyku, spe­cjal­nie dla niego nosiła duże z mor­skich muszli.

Za nią inni gene­ra­ło­wie i admi­ra­ło­wie opu­ścili salę narad, roz­ma­wia­jąc mię­dzy sobą. Po całym dniu pla­no­wa­nia obrony Thay­len nastroje były dobre. Skalni Straż­nicy sądzili, że uda im się ukryć w zatoce kamienne kolce, które mogły roze­rwać kadłuby i zato­pić statki. Dodat­kowo arti­fa­brianki zna­la­zły spo­sób na Istoty z Głę­bin – fabriale, które iden­ty­fi­ko­wały zbli­ża­ją­cych się Sto­pio­nych. Ostrze­głyby ich wcze­śniej, gdyby wróg spró­bo­wał przy­pu­ścić atak z zasko­cze­nia przez kamień.

Brama Przy­sięgi została cał­ko­wi­cie zamknięta, a Tka­cze Świa­tła peł­nili straż w Cie­nio­mo­rzu, ukryci za pomocą swo­ich mocy. Wia­trowi patro­lo­wali w powie­trzu, a ogromne arba­lety wyce­lo­wano w niebo, by zrzu­cały z niego Istoty z Nie­bios. Tego ranka przy­była spe­cjalna prze­syłka – kilka klej­no­tów cen­nego anty-Pust­ko­wego Świa­tła, które mogło na zawsze zakoń­czyć życie Sto­pio­nego.

Thay­le­nah było przy­go­to­wane naj­le­piej, jak to moż­liwe – kupiec­kie mia­sto stało się jedną wielką for­tecą. Ze względu na wyso­kie klify z jed­nej strony – i brak przy­czółku, który umoż­li­wiałby dotar­cie na wznie­sie­nia za nimi – zdo­by­cie portu byłoby kosz­ma­rem.

O czym wro­go­wie wie­dzieli.

A i tak przy­by­wali.

Jasnah dotarła do otwar­tego okna, dzięki któ­remu mogła spoj­rzeć na mia­sto z naj­wyż­szego poziomu. Nie­gdyś mogłaby uznać to miej­sce za odprę­ża­jące, ze względu na ten nie­bie­ski, migo­czący ocean i rześ­kie połu­dniowe powie­trze. Tego dnia czuła się znie­chę­cona. Bo w głębi duszy wie­działa, że prze­ga­pili coś klu­czo­wego.

– Jasnah? – szep­nął Kość Sło­niowa z jej pra­wego ucha. – Co jest?

– Sama chcia­ła­bym wie­dzieć – szep­nęła. – Kryje się tu tajem­nica, któ­rej gene­ra­ło­wie i admi­ra­ło­wie nie dostrze­gają.

Spren roz­wa­żył jej wyja­śnie­nie, co było jedną z przy­czyn, dla­czego two­rzyli tak dosko­nałą parę. Jako atra­men­to­spren miał ten­den­cję do sku­pia­nia się na teraź­niej­szo­ści – sytu­acji takiej, jaką była. Była to skłon­ność, nie coś abso­lut­nego, ale odkrył, że ocena aktu­al­nej sytu­acji dawała naj­więk­szą szansę na roz­wią­za­nie pro­blemu.

Jasnah z kolei miała ten­den­cję do sku­pia­nia się na wszyst­kim poza teraź­niej­szo­ścią. Zro­zu­mie­nie prze­szło­ści i jej wpływu na przy­szłość było jej powo­ła­niem jako Veri­sti­ta­lianki – jedy­nej grupy uczo­nych, które przy­jęły ją jako młodą kobietę, pod­czas gdy wszyst­kie inne uwa­żały jej here­zję za powo­du­jącą zbyt wiel­kie kon­flikty. Prze­szłość i przy­szłość były poślu­bione, ale cza­sami, kiedy za bar­dzo sku­piła się na nich, odda­lała się od teraz.

– Jasnah, nie­po­ko­isz się, że to, co postrze­gamy, nie jest prawdą – powie­dział Kość Sło­niowa. – Że inna rze­czy­wi­stość jest. – Tak. Nie jestem spe­cja­listką od tak­tyki, ale zga­dzam się z tym, co mówią gene­ra­ło­wie, Świe­tli­ści i admi­ra­ło­wie. Mia­sto jest nie do zdo­by­cia. Więc…

– Więc mar­twisz się, że się mylimy… – Spren zasta­na­wiał się przez chwilę. – Może tym, kogo potrze­bują, nie jest kolejny gene­rał, Jasnah. Może tym razem potrze­bują uczo­nej.

Od razu zro­biło jej się głu­pio. Jeśli miała udo­wod­nić swoją war­tość tej gru­pie, to nie dzięki swo­jej prze­ni­kli­wo­ści tak­tycz­nej. Na woj­sko­wej stra­te­gii znała się lepiej od prze­cięt­nego czło­wieka, ale zgro­ma­dzeni na sali zali­czali się do naj­lep­szych na świe­cie. Musia­łaby spę­dzić lata na nauce, nim mogłaby im dorów­nać.

Ale jeśli miała rację, to był pro­blem logiczny, nie woj­skowy. Jak Odium miałby znisz­czyć nie­znisz­czalne mia­sto?

Potrze­bo­wała papieru i spo­koj­nego miej­sca, by pomy­śleć.

Natych­miast.

70. Współzawodnictwo iluzji

70

Współ­za­wod­nic­two ilu­zji

Oba zawie­rają tyle szcze­gó­łów, ile udało mi się przy­po­mnieć. Moje życie. Moje rządy. Mój smu­tek. Moja chwała.

Frag­ment epi­logu Dawcy Przy­sięgi, autor­stwa Dali­nara Kho­lina

Szeth nie czuł szcze­gól­nej bli­sko­ści z Tka­czami Świa­tła. Choć szko­lił się w ich sztu­kach, bo takie były wyma­ga­nia, nie mógł znieść, że robili sobie żarty z prawdy, zasad­ni­czo odda­wali cześć kłam­stwom.

Idąc ostat­nim odcin­kiem ścieżki do klasz­toru, zaczął się jed­nak zasta­na­wiać. Wyobra­żał sobie Tka­czy Świa­tła jako dziwne istoty, które obra­cały prawdę w cokol­wiek, czym chciały, żeby była. Ale może prze­obra­ża­nie prawdy w to, czym chciało się, żeby była, nie sta­no­wiło jedy­nie cechy kłam­ców, lecz wszyst­kich istot ludz­kich.

Ta węż­sza ścieżka odcho­dząca od głów­nej drogi pro­wa­dziła w dół łagod­nego zbo­cza. Szedł nią razem z Ninem – albo Nale’em, jak sam o sobie mówił – a Kala­din i Syl­ph­rena podą­żali za nimi. Szeth czuł się samotny. Jego spren prze­stał się do niego odzy­wać, z wyjąt­kiem wyda­wa­nia pole­ceń. Krew Nocy całymi dniami roz­ma­wiał z Ostrzami Honoru. Kala­din i Nale się kłó­cili. Czy obcho­dził ich Szeth, czy jedy­nie udo­wod­nie­nie, że ten drugi się myli? Czy odważy się myśleć w taki spo­sób o świę­tej isto­cie w rodzaju Nina-syna-Boga?

Szeth obej­rzał się przez ramię na dwóch męż­czyzn. Mun­dur nie­bie­ski i czarny. Męż­czy­zna, który zosta­wił go na śmierć, i męż­czyzna, który go oca­lił. Męż­czy­zna, który twier­dził, że Szeth go obcho­dzi, i ten, któ­rego obcho­dziło jedy­nie prawo. Był tro­chę zły na nich obu, że cią­gnęli go w prze­ciwne strony.

Może to rów­nież po pro­stu było życie. Bycie prze­cią­ga­nym mię­dzy dwiema czę­ścio­wymi praw­dami. Sivi tak bar­dzo sta­rała się skło­nić go, żeby to zaak­cep­to­wał, a on zawsze się opie­rał. Bo jeśli w życiu cho­dziło o czę­ściowe prawdy na równi z cał­ko­wi­tymi, to wszyst­kie inne aspekty jego ist­nie­nia sta­wały się skraj­nie cha­otyczne.

Bar­dzo tęsk­nił za słod­kimi, czy­stymi praw­dami ścieżki Nina. Nawet jeżeli wyma­gały od niego, by zabi­jał.

Szeth? Głos Krwi Nocy. Dobrze się czu­jesz?

– Mie­czu-nimi? – szep­nął Szeth, prze­su­wa­jąc wiązkę mie­czy na ple­cach. Niósł połowę, a Kala­din drugą, przy­tro­czoną do ple­caka. Były cięż­kie, lżej­sze, niż powinny, ale ich waga nie była nie­istotna. – Nie musisz się mar­twić.

Ja tylko… coś od cie­bie poczu­łem.

– Poczu­łeś? Jak możesz poczuć to, co ja?

Nie wiem. Czuję się bli­ski tobie. Ty cier­pisz.

– Zawsze cier­pię.

To nie powinno… sobie pójść? Ludz­kie cier­pie­nia łagod­nieją, prawda?

– Bar­dzo bym chciał, żeby tak było, mie­czu-nimi. Ale wydaje mi się, że nie zasłu­guję na taki spo­kój.

Powie­dzia­łeś, że już nie będziesz zabi­jał.

– Tego rów­nież bym chciał.

Szeth skrę­cił w prawo i zaczął scho­dzić po stop­niach ukry­tych wśród pagór­ko­wa­tego brą­zo­wego kra­jo­brazu. Schody, wybu­do­wane z kłód i pali wbi­tych w zie­mię, zużyte przez czas i stopy, pro­wa­dziły do wąskiego wąwozu w miej­scu, gdzie sty­kały się dwa wzgó­rza, a mię­dzy nimi pły­nął stru­mień.

Szeth? – spy­tał miecz. Jesteś złym czło­wie­kiem?

– Dla­czego pytasz? – szep­nął. – Wcze­śniej powie­dzia­łeś, że jesteś pewien, że nie jestem.

No tak, słu­cha­łem. Co wię­cej, pró­bo­wa­łem sobie przy­po­mnieć, co cza­sem jest trudne. Mówisz o brze­mio­nach, które dźwi­gasz. Ludziach, któ­rych zabi­łeś. Nie­win­nych, tak mówisz. A… zabi­ja­nie nie­win­nych jest złe. Prawda?

– Tak.

Ale kiedy ura­to­wa­łeś Dali­nara i Świe­tli­stych, to było dobre, prawda?

– Mam taką nadzieję.

Zosta­łem stwo­rzony i dano mi pro­sty cel. Nisz­czyć zło. Pomy­śla­łem, że znajdę ludzi, któ­rzy są źli, i znisz­czę ich. Tego chce Nale, prawda? Podzie­lić ludzi na grupy. Źli. Nie źli.

– To za pro­ste, nawet dla jego filo­zo­fii – szep­nął Szeth, kiedy dotarł na dół scho­dów. – On wska­zuje, że wszy­scy są cza­sem dobrzy, a cza­sem źli. Nie da się nas podzie­lić na te dwie grupy, zatem potrze­bu­jemy wska­zó­wek.

Czy odróż­nie­nie dobra od zła nie powinno być łatwe?

– Wszy­scy uda­jemy, że tak jest. Ale gdyby tak było, nie byłoby mię­dzy nami takiej nie­zgody. – Szeth wszedł do wąwozu, stru­myk ciur­kał po jego pra­wej stro­nie. – Nie­mal wszy­scy zga­dzamy się w pod­sta­wo­wych kwe­stiach. Zabi­cie nie­win­nego jest złe. Ale jeśli dzięki temu ocali się trzech nie­win­nych? A jeśli jest się narzę­dziem, postę­pu­ją­cym zgod­nie z tym, co uwa­żało się za nad­rzędne prawo? A jeśli pod­jęło się dobre dzia­ła­nie, które się nie powio­dło, i zgi­nęli nie­winni?

Wydaje się, że to rzad­kie przy­padki.

– Gdyby tylko tak było, mie­czu-nimi. Gdyby tylko.

Wąwóz otwo­rzył się, uka­zu­jąc klasz­tor. Był czę­ściowo wykuty w ska­łach, a jego kamienną fasadę popla­miła kapiąca z góry woda. Szeth widział roz­pa­dliny na Strza­ska­nych Rów­ni­nach i to miej­sce było zupeł­nie inne. Przede wszyst­kim otwarte w stronę nieba. I choć pły­nący środ­kiem stru­mień doda­wał nieco żyzno­ści – pozwa­la­jąc wyro­snąć nie­du­żym drze­wom – wąwozu, w prze­ci­wień­stwie do roz­pa­dlin, nie wypeł­niały tak liczne i zde­ter­mi­no­wane rośliny.

To był cichy, reflek­syjny zaką­tek wietrz­nej kra­iny. Szeth przy­glą­dał się i mar­twił. Nie tylko z powodu swo­ich wcze­śniej­szych nie­po­ko­jów, ale ze względu na Głos. Wie­dział, że w końcu będzie musiał sta­wić mu czoło. Sądził, że zmniej­sze­nie jego wpływu na ojczy­znę, poprzez zabi­ja­nie Nio­są­cych Honor, było dobrym spo­so­bem. Ale kiedy te bitwy się skoń­czą, co wtedy?

Mógł wal­czyć z jed­nym z Nie­stwo­rzo­nych? Dali­na­rowi się to nie udało. Musiał poko­nać go siłą woli, sta­wia­jąc opór poku­sie Dresz­czu – ale rów­nież, jak opi­sał w swo­jej książce, przy­zna­jąc się do tego, co ich łączyło. Czy Sze­tha cze­kało coś podob­nego?

Nie wie­dział. Dla­tego zamie­rzał zro­bić to, co mógł – a to ozna­czało oczysz­cze­nie tej ziemi. Ruszył w stronę klasz­toru, który ota­czało – zamiast mia­sta czy nawet gar­ni­zonu – tylko kilka domów dla pomoc­ni­ków i służby. Spraw­dził je i oka­zało się, że wszyst­kie były puste.

Wycho­dząc z jed­nego z nich, minął Kala­dina i Nina.

– Szeth – powie­dział Kala­din, pró­bu­jąc zła­pać go za ramię. – Musi ist­nieć inny spo­sób.

Szeth zatrzy­mał się i pozwo­lił, by Kala­din go chwy­cił – a wtedy męż­czy­zna poczuł się głu­pio, bo od razu go puścił.

– Nie pytam, czy jest inny spo­sób – stwier­dził Szeth. – Robię to, co jest wyma­gane.

Zdjął torbę z mie­czami i podał ją Kala­di­nowi, a póź­niej przy­wo­łał swoje Ostrze i wkro­czył do klasz­toru.

Kala­din pod­szedł do wej­ścia, by go obser­wo­wać, ale Nin zła­pał go za ramię.

– On musi wypeł­nić piel­grzymkę bez two­jej pomocy, Wia­trowy – powie­dział Herold. – Nie wtrą­caj się.

Wnę­trze klasz­toru było ciem­niej­sze niż inne. Oświe­tle­nie zapew­niał jedy­nie świe­tlik w dachu wiel­kiej sali, wyso­kiej na trzy kon­dy­gna­cje. Kolumna sło­necz­nego bla­sku padała na grupę trzy­dzie­stu kobiet sto­ją­cych w sze­re­gach – a każda z nich miała tę samą twarz.

Szeth zatrzy­mał się z Ostrzem Odpry­sku w ręku. Cze­kał.

– Mech-syn-Kowala?! – zawo­łał. – Ja… nie będę z tobą wal­czył, jeśli nie muszę.

– W takim razie nie powi­nie­neś tu wcho­dzić. – Głos Mchu odbi­jał się echem z głębi sali. – Myśla­łem, że już ni­gdy cię nie zoba­czę, Szeth. Tęsk­nię za sta­rymi cza­sami.

Szeth z waha­niem zro­bił krok do przodu. Te rzędy ludzi nosiły takie same kolo­rowe suk­nie. Wyglą­dały jak…

Jak Herold, pomy­ślał. Shush-córka-Boga, Tkaczka Świa­tła.

Tak. Poznał ją w rze­czy­wi­sto­ści, a to był jej przy­bli­żony obraz. To nie było trzy­dzie­ści kobiet, lecz trzy­dzie­ści ilu­zji patronki klasz­toru.

Trzy­ma­jąc się skraju sali, gdzie było ciem­niej, Szeth skra­dał się, pod­cho­dząc bli­żej. Każda z ilu­zji wyglą­dała iden­tycz­nie. Wszyst­kie stały nie­ru­chomo i patrzyły na niego.

– Pokaż się, Mech – powie­dział Szeth.

– Zro­bi­łem to. – Głos męż­czy­zny docho­dził z sze­re­gów ilu­zo­rycz­nych kobiet.

Szeth obser­wo­wał twa­rze tych sto­ją­cych naj­bli­żej i one nie mówiły. Ale… uzdol­niony Tkacz Świa­tła potra­fił znie­kształ­cać i zagi­nać powie­trze, by stwo­rzyć dźwięk.

– Ukry­wam się przed tobą, w tym świe­tle, jako jedna z wer­sji Shush.

– Nie możemy po pro­stu się poje­dyn­ko­wać?

– Poje­dyn­ko­wać? – powtó­rzył Mech ze śmie­chem. – Myślisz, że miał­bym jakie­kol­wiek szanse, Szeth?

Szeth wciąż szedł wokół kręgu świa­tła.

– Wiesz, że nie kła­dziemy dużego naci­sku na walkę – mówił dalej Mech.

To była prawda. Cza­sami Tka­cza Świa­tła wybie­rano przez współ­za­wod­nic­two ilu­zji – choć jeśli któ­ryś był tak uparty jak poprzed­nik Mchu, walka na mie­cze sta­wała się koniecz­no­ścią. Nio­są­cego Honor Kowala Więzi rów­nież wybie­rano nie­ty­powo, w gło­so­wa­niu.

– Czyli zamiast poje­dynku jest gra?! – zawo­łał Szeth. – Jedna z two­ich śmiesz­nych zga­dy­wa­nek?

– Moja rola koń­czy się, kiedy wybie­rzesz jedną z moich postaci, by ją zabić – powie­dział Mech. – Nie­mal wszyst­kie ze sto­ją­cych przed tobą ilu­zji są nie­do­sko­nałe. Jedna jest mną, ukry­tym pod twa­rzą, która za to jest dosko­nała. Dwa­dzie­ścia dzie­więć ze sto­ją­cych tutaj jest nie­szko­dli­wych, jedna ze sto­ją­cych tutaj jest śmier­tel­nie nie­bez­pieczna. Nie możesz doty­kać ilu­zji, a one nie odpo­wie­dzą na twoje pyta­nia. Aby zwy­cię­żyć w tej pró­bie, musisz wybrać wer­sję mnie, prze­bić jej oko Ostrzem i zabić mnie. Następ­nie musisz uciec z mojego klasz­toru z moim Ostrzem. Jeśli zaata­ku­jesz nie­wła­ściwą ilu­zję, prze­grasz. Jeśli dotkniesz ich w jaki­kol­wiek spo­sób, prze­grasz. Jeśli zawie­dziesz, twoja piel­grzymka się skoń­czy i zosta­niesz uznany za nie­god­nego wyso­kiej pozy­cji, do któ­rej dążysz. Jeśli uda ci się zdo­być moje Ostrze, będziesz godny. To twoja praw­dziwa próba, Szeth-synu-Neturo. Odzy­wam się do cie­bie po raz ostatni. Wybie­raj ostroż­nie.

Szeth wes­tchnął i na razie ode­słał Ostrze Odpry­sku. Ufał swoim umie­jęt­no­ściom walki Ostrzem prze­ciwko każ­demu poza Herol­dem, ale umy­słowi? On… mu nie ufał. Nie z tymi gło­sami w kątach.

I tak musiał dać z sie­bie wszystko. Bo tego od niego wyma­gano, a on robił to, czego od niego wyma­gano.

* * *

Venli szła przo­dem przez roz­pa­dliny Strza­ska­nych Rów­nin i pro­wa­dziła dwa­dzie­ścioro ze swo­ich roda­ków – i kilka prze­past­nych bestii idą­cych dalej za nimi – w stronę ukry­tej pie­śni, którą dopiero zaczy­nała sły­szeć.

Weszli do roz­pa­dlin od wschodu, spo­so­bem, jakiego nie wyko­rzy­sty­wała ni­gdy wcze­śniej. W prze­szło­ści, w dzie­ciń­stwie, zawsze dosta­wała się do roz­pa­dlin, wska­ku­jąc do nich z góry lub scho­dząc po ścia­nie – zazwy­czaj podą­żała wtedy za Esho­nai z jakąś dzie­cinną misją. Wspo­mi­nała te dni z uśmie­chem. Zanim zaczęła zazdro­ścić sio­strze, zanim zna­la­zła się w potrza­sku, zmu­szona zapa­mię­ty­wać pie­śni, pod­czas gdy jej sio­stra mar­no­wała czas.

Dostro­iła się do Pokoju. Nie tak powinna o tym myśleć, prawda?

Venli zatrzy­mała się na roz­ga­łę­zie­niu, by spoj­rzeć na roda­ków, któ­rzy podą­żali za nią. W gru­pie było kil­koro z jej towa­rzy­szy z Uri­thiru, któ­rzy ode­szli razem z nią – Dul, Mazish i Shu­min. Była rów­nież więk­sza grupa pier­wot­nych słu­cha­czy, a na końcu Leshwi i jej Istoty z Nie­bios. Roz­pa­dliną pły­nął spo­kojny stru­mień, który przez więk­szość czasu dawało się omi­nąć, idąc wzdłuż ściany. W miarę zbli­ża­nia się do burzy nurt naj­pew­niej przy­śpie­szy, ale Venli miała nadzieję, ze nie zostaną zmu­szeni do wyj­ścia z roz­pa­dlin. Wieczna Burza nie zrzu­cała tyle desz­czu, co zwy­kle arcy­bu­rze.

Obró­ciła się i prze­szła przez stado życio­spre­nów, mija­jąc kamień w kształ­cie gałęzi drzewa. Samotny patyk został odła­many przez wiatr i skoń­czył tutaj – gdzie w swoim cza­sie pokryła go war­stwa kremu. Takie kształty zwy­kle były puste w środku – gdyby na niego nadep­nęła, zmiaż­dży­łaby go, bo pier­wotne drewno zbu­twiało, pozo­sta­wia­jąc tylko tę sko­rupę.

Myśli w podobny spo­sób obra­cały się cza­sem w kamień. We wspo­mnie­niach była „zmu­szona”, by sie­dzieć i się uczyć – ale w jakim stop­niu była to prawda? Ćwi­czyła, bo uwiel­biała pie­śni, uwiel­biała się uczyć i uwiel­biała spę­dzać czas z matką. Jej nie­chęć wyni­kała z faktu, że nie czuła się doce­nia­nia, nie z samej pracy.

A sio­stra? Jej sio­stra robiła to, czego ocze­ki­wał ich lud, nawet jeśli sama Venli tego nie dostrze­gała. Pie­lę­gno­wa­nie tego nasie­nia nie­chęci było jak wzię­cie patyka i pokry­cie go kre­mem – jeśli nie będzie ostrożna, prawda zgnije w środku. I zostaną jej puste kłam­stwa.

W zamian przy­wo­łała inne wspo­mnie­nia – pięk­nych wie­czo­rów, kiedy śpie­wała Esho­nai to, czego się nauczyła, obie patrzyły na Strza­skane Rów­niny i śmiały się razem. W duchu dostro­iła się do Pokoju, a póź­niej Podziwu. Znaj­do­wała się we wspa­nia­łym miej­scu. Powinna nacie­szyć się tą roz­pa­dliną i jej peł­nym życia śro­do­wi­skiem.

Gęste, wil­gotne powie­trze koja­rzyło się jej z zapa­chem her­baty, peł­nym pary i woni ziół. Zbo­cza roz­pa­dliny pokry­wały pną­cza, a łup­ko­kora miała setki jaskra­wych odcieni. Po pra­wej widziała żółtą, w kształ­cie wachla­rza, wyra­sta­jącą ze ściany i przy­po­mi­na­jącą książkę, któ­rej kartki ktoś prze­rzu­cał.

U jej stóp krem­liki śmi­gały wśród lasów, które im samym musiały wyda­wać się ogromne, ale dla Venli każdy był jak nie­wielka dio­rama. Taka jak dzieła Kunony, w któ­rych każdy kamy­czek i malutka roślinka miały swoje sta­ran­nie wybrane miej­sce.

Kunonę… zabiły naro­dziny Wiecz­nej Burzy. Venli spoj­rzała na ciemne niebo, widoczne przez szcze­linę na szczy­cie roz­pa­dliny, wysoko na górze. Czer­wone roz­bły­ski odbi­jały się od chmur. Kie­ru­jąc się w głąb, wcho­dzili do jej kró­le­stwa.

Na­dal sły­szała ten rytm docho­dzący z pew­nej odle­gło­ści. Ten, za któ­rym podą­żała. Im bar­dziej się zbli­żali, tym wyraź­niej Venli sły­szała ton – nieco fał­szywy, z cha­otycz­nym ryt­mem. Po jej pra­wej na bul­wia­stym liściu sie­dział fio­le­towy krem­lik. Wyda­wało się, że ją obser­wuje, więc zanu­ciła w jego stronę szczę­śliwy rytm.

Wkrótce Thude pod­szedł do niej, trzy­ma­jąc w ręku klej­not jako źró­dło świa­tła. Jego stopa zmiaż­dżyła z cichym trza­skiem zbu­twiały konar – prąd poniósł kawałki w stronę reszty grupy.

– Venli – ode­zwał się z Nie­po­ko­jem. – Jesteś pewna, że idziemy we wła­ściwą stronę? Tam jest Wieczna Burza.

– Naj­pew­niej zatrzy­mała się w miej­scu. On robił to już wcze­śniej, prze­no­sił burzę tam, gdzie chciał, by się znaj­do­wała, by prze­ra­zić ludzi i ich zdo­mi­no­wać. – Venli się zawa­hała. – Tu trwa bitwa, Thude. Ludzie i pie­śnia­rze wal­czą o Narak. Mówi­łam ci, co wysłał mi Rlain? O umo­wie, którą ludzki król zawarł z Odium, i dziw­nych warun­kach, które pozwolą im zacho­wać to, co zdo­będą przez te dzie­sięć dni?

– Tak wiele prze­la­nej krwi o jałowy obszar pełen poła­ma­nych skał – szep­nął Thude z żałobą w gło­sie. – Ludzie spę­dzili wiele lat, mor­du­jąc tam słu­cha­czy, a teraz inni znów się o niego zabi­jają.

Zanu­ciła ze Stratą i… uświa­do­miła sobie, jakie to smutne, że on stał się tak poważny. To była czę­ściowo jej wina.

Głów­nie jej wina.

– Prze­pra­szam, Thude – szep­nęła. – Za wszystko.

– Cią­gle myślę, że może ona jakimś spo­so­bem prze­żyła, Venli. Że pew­nego dnia Esho­nai znów wej­dzie do naszego obozu. Kiedy ty wró­ci­łaś… myśla­łem… myśla­łem, że to ona. Przez chwilę. Czy to głu­pota z mojej strony?

– Nadzieja nie jest głu­pia… – Skrzy­wiła się. – Tyle że, Thude… widzia­łam trupa Esho­nai. Prze­pra­szam. Powin­nam była o tym wspo­mnieć. Ale wiesz, że Nuta była naj­pierw jej spre­nem.

Spoj­rzał na nią i zanu­cił z Wdzięcz­no­ścią. Chciał, żeby wyja­śniła.

– Po tym, jak moja sio­stra zgi­nęła, zosta­łam wysłana z Demi­dem po jej Odpry­ski. Thude, Odium ona nie obcho­dziła. Była dla niego do wyko­rzy­sta­nia i wyrzu­ce­nia. Myślę, że wtedy zaczę­łam się zmie­niać. Tam­tego dnia, kiedy ją zna­leź­li­śmy, a ja uświa­do­mi­łam sobie, że innych obcho­dziła tylko jej zbroja…

Nuta zanu­ciła w jej wnę­trzu. Uspo­ka­ja­jąco. I dodała coś inte­re­su­ją­cego.

– Thude, Nuta mówi, że Esho­nai nie była jego, kiedy umarła. Wyrwała się – powie­działa Venli.

– Była w burzo­for­mie. Czy to w ogóle moż­liwe?

– Mnie się udało, ale jedy­nie z pomocą Nuty. Nuta mówi… Esho­nai też to zro­biła. Wyrzu­ciła go z umy­słu i była sobą, kiedy umarła. Możemy z nim wal­czyć.

Za sze­re­giem słu­cha­czy widziała jeden z więk­szych cieni poru­sza­ją­cych się w roz­pa­dli­nach. Nale­gały, by im towa­rzy­szyć. Pięć prze­past­nych bestii, wśród nich ta, którą wszy­scy nazy­wali Chmurą Burzową, ich przy­wódca. Lub też to on jako pierw­szy posta­no­wił z nimi nie wal­czyć – a kiedy naj­więk­szy i naj­bar­dziej nie­bez­pieczny z nich wszyst­kich uznał, że małe stwo­rzonka na Strza­ska­nych Rów­ni­nach go poko­nały, pozo­stali poszli za jego przy­kła­dem.

– Może uda nam się coś zro­bić z walką, która trwa przed nami, Thude – powie­działa Venli. – Może powin­ni­śmy do niej dołą­czyć, jak zasu­ge­ro­wa­łam wcze­śniej.

– Nie.

Unio­sła klej­not, by oświe­tlić jego twarz.

– Venli, nie będziemy wal­czyć. Posta­no­wi­łem znów ci zaufać, ale nie jesteś naszą przy­wód­czy­nią. Jest nas zale­d­wie tysiąc doro­słych. Prze­past­nych bestii znacz­nie mniej. Nie wię­cej niż sto osob­ni­ków? Mam wra­że­nie, że ich liczba szybko maleje. Jeśli zbyt wiele z nich zgi­nie, będą miały pro­blemy z roz­mna­ża­niem. Nie zaan­ga­żu­jemy się w tę walkę.

– Nasza liczeb­ność to moja wina. Gdy­bym nie…

– Venli, sam nie wie­rzę, że to mówię, ale… daj spo­kój. Wszy­scy żału­jemy tego, co się wyda­rzyło. Ale… zły bóg był zde­cy­do­wany nas znisz­czyć. Pró­buję nie czuć do cie­bie nie­na­wi­ści. Obojgu nam pomoże, jeśli będziemy żyć dalej.

Wes­tchnęła, ale on miał rację – zarówno jeśli cho­dziło o nią, jak i o powstrzy­ma­nie się od walki. Wąt­piła, by w ogóle jej towa­rzy­szyli, gdyby spreny się nie ode­zwały, a prze­pastne bestie nie potwier­dziły ist­nie­nia tego dziw­nego tonu.

– Żad­nej walki – powie­działa do Thude’a. – Cie­szę się że przy­sze­dłeś z Piątką. Jaką­kol­wiek decy­zję podej­miemy, będzie oczy­wi­ście nale­żała do was.

Zanu­cił z Deter­mi­na­cją. Zosta­wili Jaxlim, bo ona i Venli – jako powier­niczki pie­śni – nie mogły jed­no­cze­śnie ryzy­ko­wać. Ale przy­szła cała Piątka, choć wcze­śniej mia­no­wali innych na swoje miej­sce, gdyby nie wró­cili. Venli nie mogła nie wspo­mi­nać, że zro­bili to samo, kiedy po raz pierw­szy udali się w odwie­dziny do ludzi. W cza­sie tej brze­mien­nej w skutki wyprawy zabili Gavi­lara i wznie­cili cały ten chaos.

Dostro­iła się do Pokoju i znów ruszyła w drogę z nadzieją, że nie bie­gnie w stronę podob­nego kata­kli­zmu. Dotar­cie do cen­trum miało wciąż zająć sporo czasu, bo musieli w tajem­nicy masze­ro­wać przez te wijące się roz­pa­dliny – ale wyj­ście na pła­sko­wyże na górze byłoby samo­bój­stwem ze względu na patrole Istot z Nie­bios i Wia­tro­wych.

Bez­pieczni byli tylko na dole, wśród ciem­no­ści i wiją­cych się roślin. Skra­da­jąc się niczym krem­liki poru­sza­jące się wśród poszy­cia.

71. Założenia

71

Zało­że­nia

Moim celem nie jest stwo­rze­nie nowej reli­gii ani dopro­wa­dze­nie do podzia­łów wśród vori­ni­zmu. Jestem jed­nak prze­ko­nany, że w naj­mrocz­niej­szych chwi­lach mojego życia coś mi towa­rzy­szyło, i nie była to istota, którą zwiemy Wszech­moc­nym. On nie żyje. A nawet gdyby żył, uwa­żał­bym jego dzia­ła­nia za coraz bar­dziej podej­rzane.

Frag­ment epi­logu Dawcy Przy­sięgi, autor­stwa Dali­nara Kho­lina

Szeth zakoń­czył okrą­ża­nie kręgu jasno­ści w klasz­to­rze Tka­czy Świa­tła. Pro­mie­nie słońca padały z góry na te trzy­dzie­ści ilu­zo­rycz­nych syl­we­tek. Jak mógł wybrać wła­ściwą? Przy­glą­da­jąc się uważ­nie, dostrze­gał drobne róż­nice mię­dzy posta­ciami – prze­dzia­łek w innym miej­scu, oczy w innych odcie­niach, szarfy na suk­niach zwią­zane w inny spo­sób.

Przy­glą­dał się każ­dej i czuł, że pot spływa mu po twa­rzy. Nie umiał oce­nić, która jest „dosko­nała”, a które nie. Na burze… jak mógłby poko­nać Tka­cza Świa­tła w jego wła­snych sztucz­kach? Doszedł do jed­nego wnio­sku. Powi­nien zadać przy­pad­kowy cios i zaufać prze­zna­cze­niu. Przy­wo­łał Ostrze i wie­dział, że mu się nie uda.

– Hmmm… – szep­nął mu do ucha kobiecy głos.

Spoj­rzał w bok, ale niczego nie zoba­czył.

– Tak – szep­nęła Syl. – Pod­stępni Tka­cze Świa­tła z ich pod­stęp­nymi sztucz­kami. Cóż, jeśli twój spren nie zamie­rza pomóc, ja to zro­bię.

– Ty… nie powin­naś tu prze­by­wać – odszep­nął Szeth.

– Nale powie­dział, że Kala­din nie może ci pomóc, ale ani sło­wem nie wspo­mniał o mnie. Jestem bogiem, prawda? Jego frag­men­tem?

– Oczy­wi­ście.

– Czy nie modlisz się do bogów, pro­sząc ich o pomoc?

– Tak.

– No to…

Myślał przez krótką chwilę.

– Pomo­żesz mi? Pro­szę.

– Z przy­jem­no­ścią – odszep­nęła. – Mów cicho i nie wypo­wia­daj mojego imie­nia, a oni niech założą, że roz­ma­wiasz ze swoim spre­nem.

– Ale ty prze­strze­gaj zasad. Nie doty­kaj ich.

– Dobrze, dobrze. Przejdźmy wzdłuż tego rzędu. Hmmm… One się od sie­bie róż­nią. Odro­binę.

– Musimy zna­leźć tę, która jest dosko­nała. Ale skąd wiemy, która jest „dosko­na­łym” przed­sta­wie­niem Herolda? Połowa ma zie­lone oczy, a połowa fio­le­towe.

– Dokład­nie pół na pół?

Zasta­no­wił się i poli­czył.

– Szes­na­ście fio­le­to­wych. Czter­na­ście zie­lo­nych.

– To się wydaje celowe. Czy możemy coś z tego wywnio­sko­wać? Szybko, policz, ile ma włosy z prze­dział­kiem po pra­wej, a ile po lewej.

Zro­bił to. Znów szes­na­ście i czter­na­ście. Tak samo z wią­za­niami szarfy – szes­na­ście eks­tra­wa­ganc­kich, czter­na­ście pro­stych.

– Więc czy myślimy, że „wła­ściwa” Ash ma bar­dziej pospo­litą cechę czy mniej pospo­litą? – ode­zwała się Syl.

– Dosko­na­łość jest rzadka, więc mniej pospo­litą?

Nie podo­bało mu się zga­dy­wa­nie, kiedy cho­dziło o coś tak waż­nego… ale prze­cież jesz­cze przed chwilą był gotów zadać przy­pad­kowy cios. Pomoc Syl zła­go­dziła jego napię­cie i odkrył, że jest za to ogrom­nie wdzięczny. Omó­wili to razem i poprzez pro­ces eli­mi­na­cji zna­leźli jedną wer­sję Shush, która miała wszyst­kie z rzad­szych cech. Zie­lone oczy, prze­dzia­łek po lewej, pro­ste wią­za­nie, pier­ścień na palcu… i tak dalej przez różne atry­buty.

Zatrzy­mali się przed nią, trze­cią od lewej w tyl­nym rzę­dzie. Szeth przy­go­to­wał miecz.

– Czy to… nie wydaje ci się za łatwe? – szep­nęła mu do ucha Syl.

– Ow­szem.

– Znasz osobę, która to przy­go­to­wała?

– Tak.

– Jaka ona jest?

– Aż za bystra. I prze­ko­nana o swoim spry­cie. Jak więk­szość Tka­czy Świa­tła, któ­rych pozna­łem.

Syl zasta­na­wiała się przez chwilę.

– Tak, nie ma szans, żeby­śmy roz­wią­zali tę łami­główkę tak łatwo. Odda­ła­bym lewe ucho… ni­gdy go nie lubi­łam… że mie­li­śmy wybrać tę ilu­zję. Nie dla­tego, że jest wła­ściwa, ale dla­tego, że to naj­bar­dziej oczy­wi­sty wybór.

– To co robimy? – szep­nął Szeth.

– Musimy zejść poziom niżej. Musimy odrzu­cić oczy­wi­ste moż­li­wo­ści.

– To skąd będziemy wie­dzieć? – Szeth pod­szedł do końca rzędu i spoj­rzał wzdłuż sze­regu nie­mal iden­tycz­nych wer­sji pół­bo­gini. – Mech jest bystrzej­szy ode mnie. Na pewno roz­wa­żył każdą moż­li­wość.

– Myślę…

– Na twa­rzach mają nie­duże zna­miona. – Szeth ruszył wzdłuż sze­regu. – Może znaj­dziemy taką, która nie ma tej skazy? Tyle że to też wydaje mi się zbyt oczy­wi­ste.

– Aha. I do tego nie­pre­cy­zyjne. Czemu zna­mię mia­łoby uczy­nić kogoś mniej dosko­na­łym? To kolejny spo­sób, byśmy zało­żyli, że zła­ma­li­śmy szyfr, i prze­grali. Tak sądzę.

Jej nie­pew­ność odzwier­cie­dlała jego wła­sną. Nie­za­leż­nie od tego, jakie roz­wią­za­nie roz­wa­żał… wyda­wało się liche, powierz­chowne. Zna­le­zie­nie tej jed­nej Shush, która nie stała ide­al­nie równo z pozo­sta­łymi? Tej jed­nej, która trzy­mała głowę pro­sto, gdy inne lekko ją prze­chy­lały? Każde mogło być roz­wią­za­niem, ale w jaki spo­sób były przez to mniej dosko­nałe?

Zna­jąc Mcha…

– On chciałby zwy­cię­żyć nie­za­leż­nie od tego, jaką decy­zję podejmę – stwier­dził Szeth. – To ten rodzaj łami­główki, prawda? Taki, w któ­rym on nie może prze­grać, nie­za­leż­nie od tego, co wybiorę ja.

– Aaaach… Nie­mal na pewno masz rację, Szeth. Co dokład­nie powie­dział na początku?

– Powie­dział, że nie­mal wszyst­kie ilu­zje są w jakiś spo­sób nie­do­sko­nałe. Ale jedna jest nim, ukry­tym pod twa­rzą, która za to jest dosko­nała. – Zawa­hał się. – Powie­dział też, że znaj­duje się w kręgu świa­tła, więc nie ukrywa się ni­gdzie indziej w pomiesz­cze­niu.

– Tak. Nie skła­małby, bo to byłoby oszu­ki­wa­nie. To żadna zagadka, jeśli nie masz szans na zna­le­zie­nie odpo­wie­dzi. Hmm… zaraz. Wznieś się nad nie, Szeth. Zobaczmy, czy two­rzą inte­re­su­jący wzór.

Przy­wią­zał się w powie­trzu, pod świe­tli­kiem. Rzu­ca­jąc cień na te poni­żej. On i Syl przy­glą­dali się usta­wie­niu pię­ciu rzę­dów po sześć.

– Niczego nie widzę – stwier­dził Szeth.

– Ćwi­czy­łeś z tym Tka­czem Świa­tła, prawda? Czy wasze szko­le­nie daje ci jakieś wska­zówki?

– To było dawno temu. I ni­gdy nie byłem w tym dobry. – Jed­nak do Mchu dosko­nale paso­wa­łoby nawią­za­nie do jakie­goś mało zna­czą­cego ele­mentu szko­le­nia, po tylu latach. Po zasta­no­wie­niu powie­dział: – Uczono mnie, że jed­nym z moty­wów Tka­nia Świa­tła jest pod­stęp. Nie cho­dzi o dosko­na­łość, bo żadna ilu­zja nie może być dosko­nała. Obaj zga­dza­li­śmy się w tej kwe­stii. Czyli wszyst­kie te ilu­zje są nie­do­sko­nałe, ze swej natury.

– Ale stwier­dził, że jest jedną z tych postaci.

– Cóż, powie­dział, że ukrywa się pod jedną z wer­sji Shush. „Jedna jest mną, ukry­tym pod twa­rzą, która za to jest dosko­nała…”.

Spoj­rzał z wysoka i dostrzegł to. Podob­nie jak w innych klasz­to­rach, na pod­ło­dze znaj­do­wała się stara mozaika przed­sta­wia­jąca Herolda. Tutaj była to twarz Shush. W kamie­niu. Który jest dosko­nały.

– Na burze – powie­działa Syl. – Pod­łoga!

Szeth nie potrze­bo­wał dal­szych dowo­dów. Przy­wo­łał Ostrze, opadł na zie­mię i prze­bił płytki pod­łogi, dokład­nie w miej­scu oka.

– Szeth! – szep­nęła mu do ucha Syl. – To było impul­sywne!

– Zoba­czy­łaś to w tej samej chwili, co ja.

Patrzył, jak Tka­nie Świa­tła na posta­ciach roz­pada się, uka­zu­jąc grupę wyczer­pa­nych, zaspa­nych i nieco oszo­ło­mio­nych ako­li­tów.

Ako­lici? – pomy­ślał Szeth. Wyko­rzy­stał ludzi pod twa­rzami Shush? Dla­czego? To wyda­wało się wyjąt­kowo bru­talne. Gdyby Szeth prze­bił jedną z nich, zabiłby czło­wieka.

– Mogli­śmy to prze­dys­ku­to­wać czy coś. – Syl wciąż pozo­sta­wała nie­wi­dzialna, kiedy szep­tała mu do ucha.

– I dać mu czas, by się zorien­to­wał, że się domy­śli­li­śmy?

Szeth spoj­rzał z góry na pod­łogę – którą roz­ciął, uka­zu­jąc zagłę­bie­nie w kamie­niu pod mozaiką. Wewnątrz leżało ubra­nie Mcha – kiedy został prze­bity, podob­nie jak pozo­stali wypa­ro­wał w chmu­rze ciem­no­ści, pozo­sta­wia­jąc Ostrze. Szeth roz­ciął kamień na tyle, by je wydo­być – Ostrze z falu­ją­cymi wzo­rami wzdłuż tylca i okrą­głym otwo­rem w gło­wicy.

– Na­dal sądzę, że to było nieco lek­ko­myślne – stwier­dziła Syl.

Szeth uniósł miecz.

– Cza­sami trzeba po pro­stu pod­jąć decy­zję.

Kiedy Kala­din i Nin pode­szli, uświa­do­mił sobie, że te słowa były abso­lut­nie praw­dziwe.

* * *

Jasnah zna­la­zła spo­kój do namy­słu w zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nym miej­scu. W świą­tyni.

Kiedy wuj Dali­nar odwie­dził to mia­sto, wyko­rzy­stał swoje moce, by przy­wró­cić sta­ro­żytną świą­ty­nię do daw­nego stanu. Jasnah wciąż nie rozu­miała, jak mu się to udało – moce Kowali Więzi zacho­wy­wały się tak dzi­wacz­nie. Oczy­wi­ście każdy zakon Świe­tli­stych wyko­rzy­sty­wał Moce w swój cha­rak­te­ry­styczny spo­sób, ale Kowale Więzi dzia­łali na zupeł­nie innym pozio­mie.

Odno­wiona świą­ty­nia Tale­ne­lata była teraz uzna­wana za miej­sce święt­sze od innych w Thay­len i prze­zna­czona wyłącz­nie dla Świe­tli­stych. Ponie­waż jej kom­naty w mie­ście – na jej wła­sną prośbę – znaj­do­wały się w pobliżu kwa­ter innych gene­ra­łów… cóż, jeśli potrze­bo­wała ciszy, to było dosko­nałe miej­sce. Nikt nie będzie jej prze­szka­dzał w tej peł­nej powagi okrą­głej sali, ozdo­bio­nej fre­skami i kamien­nymi gli­fami strze­gą­cymi i wysła­wia­ją­cymi Wszech­moc­nego.

Jasnah roz­ło­żyła się na tyłach, mię­dzy dwiema kolum­nami i w pobliżu pła­sko­rzeźby przed­sta­wia­ją­cej Talna, Nio­są­cego Cier­pie­nia. Cał­kiem dobrze oddali jego rysy. Znaj­do­wały się tam stół chi­rur­giczny i krze­sła, bo kiedy w mie­ście poja­wił się Tan­cerz Kra­wę­dzi albo Widzący Prawdę, pomiesz­cze­nie wyko­rzy­sty­wano do uzdra­wia­nia.

Poło­żyła notat­niki i doku­menty na stole, ale nie usia­dła. Miała wra­że­nie, że prze­cho­dzi ją prąd elek­tryczny – taki, który można było wytwo­rzyć w tym sta­rym eks­pe­ry­men­cie ze szma­tami nasą­czo­nymi solanką i róż­nymi meta­lami. Uwię­ziona bły­ska­wica. W cza­sie spo­tka­nia uczo­nych, które odwie­dziła w mło­do­ści, widziała, jak pewna badaczka wyko­rzy­stuje ten pro­ces, by wzbu­dzić drga­nia mię­śni mar­twego krem­lika.

Jasnah krą­żyła wokół stołu, a jej umysł wrzał. Odium wie­dział, że tego mia­sta nie da się zdo­być bez ogrom­nych strat. W rze­czy samej, nawet gdyby poniósł ogromne straty, i tak naj­pew­niej by tu prze­grał. Thay­len wła­ści­wie nie było warto ata­ko­wać. Jed­nak przy­by­wał tu w wiel­kiej licz­bie i dawał sobie tylko parę dni na zdo­by­cie mia­sta.

Czego nie dostrze­gała?

Czego wszy­scy nie dostrze­gali?

Kość Sło­niowa urósł i trzy­ma­jąc dłoń na ręko­je­ści mie­cza poje­dyn­ko­wego, obser­wo­wał ją z wyraź­nym roz­ba­wie­niem. Stał oparty o ścianę przy drzwiach – syl­wetka z czar­nego jak atra­ment mar­muru, opa­li­zu­jąca jak olej na wodzie, kiedy pro­mie­nie świa­tła padły na nią w odpo­wiedni spo­sób.

Dawał jej prze­strzeń i ciszę, by mogła się zasta­no­wić. Nie­stety, gdy zna­la­zła się tutaj… odpo­wie­dzi na­dal jej umy­kały. Zano­to­wała logiczne pyta­nia do zasta­no­wie­nia, zgod­nie z jej for­mal­nym wyszko­le­niem, i przy­cią­gnęła stado logi­ko­spre­nów jak malut­kie chmury burzowe.

Każdy pomysł pro­wa­dził do odpo­wie­dzi, które wyda­wały się nie­wła­ściwe. Teo­ria rdze­nia emo­cjo­nal­nego kazała jej roz­wa­żyć, co kie­ruje uczest­ni­kami. Jakie uczu­cia mogą spra­wiać, że zacho­wują się w taki spo­sób? Czy ist­niał nie­uchwytny, emo­cjo­nalny powód, dla któ­rego Odium pra­gnął zdo­być to mia­sto? Może wciąż bolało go, że nie udało mu się zdo­być go przed rokiem, więc przy­by­wał, by się zemścić.

Jed­nak to był nowy Odium – i choć moc mogła chcieć zemsty, któż wie­dział, czego pra­gnęło nowe Naczy­nie? Poru­szała się po nie­pew­nym grun­cie, zakła­da­jąc, że zro­zu­mie jego moty­wa­cję. Poza tym ni­gdy nie lubiła zakła­dać, że jej wro­go­wie popeł­niają błąd. Tak, dostrze­że­nie i wyko­rzy­sta­nie potknięć było ważne, ale nie­do­ce­nia­nie wro­gów to paskudne przy­zwy­cza­je­nie pro­wa­dzące do jesz­cze paskud­niej­szych nie­spo­dzia­nek. Jeśli się zakła­dało, że wro­go­wie podej­mo­wali wła­ściwe decy­zje – i szu­kało się spo­sobu, by na nie odpo­wie­dzieć – czę­sto docho­dziło się do waż­nych wnio­sków.

Po zało­że­niu, że wróg jest kom­pe­tentny, co było jej kolej­nym kro­kiem? Może teo­ria for­ma­li­zmu – roz­pi­sać prze­słanki i spró­bo­wać wywnio­sko­wać na ich pod­sta­wie kolejne logiczne posu­nię­cie. To jed­nak wyda­wało jej się zbyt podobne do tego, co robili z gene­ra­łami – oni umieli przy­go­to­wać się na każdą ewen­tu­al­ność lepiej od niej. Ona musiała odkryć to, czego oni nie dostrze­gali.

To dopro­wa­dziło ją do teo­rii eko­no­micz­nej, która uczyła, że należy podą­żać za bodź­cami. Czy atak tutaj mógł przy­nieść nie­ma­te­rialne korzy­ści? Na burze. Czy Odium po pro­stu odcią­gał ich siły? Skła­niał ich, by prze­su­nęli ogra­ni­czone zasoby z miejsc, w któ­rych mogli prze­grać, i sku­pili je na bitwie, którą i tak naj­praw­do­po­dob­niej wygrają?

Wyda­wało się, że to uży­teczna hipo­teza. Usia­dła i roz­wa­żyła ją, robiąc notatki, a wokół jej głowy krą­żyły logi­ko­spreny. Fen była jedną z ich dwóch naj­sil­niej­szych sojusz­ni­ków. Była rów­nież gło­śna i aro­gancka i zażą­dała pomocy dla mia­sta, które już prze­szło tak wiele. Koali­cja była bar­dziej skłonna poświę­cić środki na obronę Thay­len, by nie trzeba go było odbu­do­wy­wać po raz drugi. Tak… to wszystko mogło ich skło­nić, by prze­zna­czyli zbyt wiele środ­ków na obronę tego mia­sta.

Czy ten atak mógł być tak naprawdę spo­so­bem, by się upew­nić, że dwa pozo­stałe punkty – Azi­mir i Strza­skane Rów­niny – nie dostaną wspar­cia? I tu dostrze­gła pro­blem ze swoim zało­że­niem. Jeśli celem było jedy­nie odcią­gnię­cie sił od innych bitew, to po co odcią­gać w ten sam spo­sób wła­sne siły?

Może to były oddziały, któ­rych nie można by wyko­rzy­stać w innych miej­scach? Nie… te siły mogłyby popły­nąć przez Cie­nio­mo­rze do Azi­miru, prawda? Może bra­ko­wało mandr do pocią­gnię­cia stat­ków na taką odle­głość w tym ogra­ni­czo­nym cza­sie? A co ze Strza­ska­nymi Rów­ni­nami? Czy wro­go­wie mogliby dostar­czyć te oddziały na pole bitwy na czas, wyko­rzy­stu­jąc pomoc Wiecz­nej Burzy?

Zro­biła odpo­wied­nie obli­cze­nia i poczuła, że jest na tro­pie. Ale po godzi­nie roz­my­śla­nia, patrze­nia na liczby i zapi­sy­wa­nia prze­my­śleń… doszła do ściany.

– Kości Sło­niowa, odwróć moją uwagę – popro­siła.

Był do tego przy­zwy­cza­jony.

– Świą­ty­nia – powie­dział ze swo­jego miej­sca przy wej­ściu. – Przy­cho­dzisz do świą­tyni, żeby pomy­śleć?

– Jest cicha. I piękna.

– Po tych wszyst­kich latach wciąż nie rozu­miem osoby, którą jesteś, Jasnah. Czy to miej­sce nie powinno wzbu­dzać two­jej zło­ści? Zaprze­czasz bosko­ści leżą­cej u pod­staw tej reli­gii. Zaprze­czasz wie­rze ludzi, któ­rzy ją wybu­do­wali.

– To drobne zastrze­że­nie, ale nie zaprze­czam, że ludzie, któ­rzy to wybu­do­wali, wie­rzyli. Nie zaprze­czam też, że wiara ma moc, by inspi­ro­wać.

– Ale ty prze­ciw­sta­wiasz się ich bogu.

– Więk­sze zastrze­że­nie. Nie prze­ciw­sta­wiam się ich bogu, bo ich bóg, jak go sobie wyobra­żają, wszech­mocny i wszech­wie­dzący, nie ist­nieje. Nie mogę się temu prze­ciw­sta­wiać, nie bar­dziej niż wyobra­żo­nemu przy­ja­cie­lowi z dzie­ciń­stwa… nie można spie­rać się i wal­czyć z czymś, co nie ist­nieje, ani się temu prze­ciw­sta­wiać. Prze­ciw­sta­wiam się zało­że­niom, które robią ludzie. Bo jeśli zaczyna się od błęd­nych zało­żeń…

A niech to Potę­pie­nie. Błędne zało­że­nia.

Zapo­mniała o pod­sta­wo­wej zasa­dzie każ­dej logicz­nej ana­lizy – roz­waż swoje zało­że­nia. Jakie były jej? Unio­sła palec, by powstrzy­mać Kość Sło­niową, który – ponow­nie – był do tego przy­zwy­cza­jony.

Zało­że­nie pierw­sze: Odium naprawdę chciał zdo­być to mia­sto. Wyda­wało się to roz­sądne, na pod­sta­wie tego, co wie­dzieli.

Zało­że­nie dru­gie: mia­sto było dobrze bro­nione. Wyda­wało się solidne… przy­naj­mniej ufała admi­ra­łom i gene­ra­łom.

Co jesz­cze? Co prze­ga­piła?

Ude­rzyło w nią jak bły­ska­wica.

„Zało­że­nie trze­cie” zapi­sała. „W tę stronę naprawdę kie­rują się burzowe woj­ska”.

Zalał ją zimny pot, kiedy dostrze­gła ich błąd. Statki kie­ru­jące się w tę stronę nie ozna­czały żoł­nie­rzy. Nawet jeśli zwia­dowcy wspo­mi­nali o pie­śnia­rzach stło­czo­nych na pokła­dach, co suge­ro­wało, że pod pokła­dem jest ich o wiele wię­cej… To nie zna­czyło, że w ich stronę kie­ro­wali się żoł­nie­rze. Fen była wstrzą­śnięta, że wro­gowi udało się zgro­ma­dzić armię do zaata­ko­wa­nia jej mia­sta. A jeśli wcale się nie udało? Jeśli miał okręty – mary­narkę Vede­naru i ukra­dzione statki z samego Thay­len – i kogoś, kogo mógł prze­brać w odpo­wied­nie kostiumy… ale nie miał żoł­nie­rzy? Co zro­biłby w tej sytu­acji?

Posłałby flotę w tę stronę. Powoli. By jego wro­go­wie się oko­pali, prze­kie­ro­wali środki… i cze­kali na armię, która tak naprawdę wcale się nie zbli­żała.

Wstała, oczy miała sze­roko otwarte.

– Masz to – powie­dział Kość Sło­niowa. – Odpo­wiedź jest?

– Hipo­teza jest. Nasi zwia­dowcy Wia­trowi muszą zro­bić coś poten­cjal­nie nie­bez­piecz­nego, ale poten­cjal­nie i nie­zmier­nie waż­nego. – Pod­nio­sła wzrok. – Muszą się bar­dzo, ale to bar­dzo zbli­żyć do tych okrę­tów.

72. Statystycznie niebezpieczna

72

Sta­ty­stycz­nie nie­bez­pieczna

Jestem świa­domy, że w pew­nym sen­sie to absur­dalne. Ja, który gło­szę, że bóg jest mar­twy, jed­no­cze­śnie odrzu­cam ideę, że żaden Bóg nie ist­nieje. A jed­nak sama moja istota – dusza, umysł, ciało – sprze­ci­wia się idei, że nic się nie przej­muje. Coś takiego musi ist­nieć.

Frag­ment epi­logu Dawcy Przy­sięgi, autor­stwa Dali­nara Kho­lina

Kiedy Szeth zabrał tro­chę klej­no­tów z zapa­sów klasz­toru, Syl­ph­rena znów poja­wiła się obok Kala­dina – wiel­ko­ści czło­wieka, bo wyda­wało jej się to wła­ściwe. Przyj­rzała się zgro­ma­dzo­nym ako­li­tom, któ­rych wcze­śniej przy­kry­wały ilu­zje. Ludzie. Mech wyko­rzy­stał praw­dzi­wych ludzi w swo­jej pró­bie. Jakże nie­po­trzeb­nie okrutne to było. Ilu­zje nie potrze­bo­wały osoby, by się jej trzy­mać – Shal­lan cią­gle two­rzyła takie, które ist­niały samo­dziel­nie.

Szeth wró­cił z napeł­nio­nymi klej­no­tami, a wtedy Syl popły­nęła z nim i Kala­di­nem do wej­ścia do klasz­toru. Nale posłał jej spoj­rze­nie. Spio­ru­no­wał ją wzro­kiem? Nie marsz­czył czoła. Czy można pio­ru­no­wać wzro­kiem bez marsz­cze­nia czoła? Może powinna spy­tać jakie­goś zło­ścio­sprena.

Uśmiech­nęła się do Nale’a. Słodko, bo odro­bina sło­dy­czy czy­niła zasad­ni­czo każdą sytu­ację lep­szą. Szcze­gól­nie takie, w któ­rych spra­wiała, że ktoś się iry­to­wał.

Szeth zatrzy­mał się na kamien­nym ganku pod klasz­to­rem i przy­glą­dał się swo­jemu nowemu Ostrzu Honoru. Za jego ple­cami biedni ako­lici zaczęli wycho­dzić nie­pew­nym kro­kiem i ści­skać się nawza­jem, uwol­nieni z ciem­no­ści. Kala­din kuc­nął obok Sze­tha, roz­wią­zał ich coraz bar­dziej nie­zgrabny węze­łek z mie­czami i wsu­nął ten nowy do środka – a Krew Nocy popro­sił go cicho, by na czas podróży stał się tępy.

– Jestem pod wra­że­niem – powie­dział Kala­din do Sze­tha. – Jak roz­wią­za­łeś tę zagadkę?

– Mia­łem bło­go­sła­wień­stwa spre­nów – odparł Szeth.

Nale – który stał z rękami zało­żo­nymi za ple­cami jak wielka kamienna rzeźba – jesz­cze bar­dziej inten­syw­nie pio­ru­no­wał ją wzro­kiem. Jakie to dziwne uczu­cie – oży­wie­nia pod peł­nym zło­ści spoj­rze­niem. Psu­cie dnia tego męż­czy­zny było czymś naprawdę wspa­nia­łym.

Ale… dla­czego jej umysł cią­gle wra­cał do tego dzi­wac­twa, wyko­rzy­sta­nia słu­żą­cych pod ilu­zjami? Głupi mózg. Cza­sami nie umiał dać sobie spo­koju z pomy­słem, a cza­sami był tak pełen głu­pich pomy­słów, że nie umiał wybrać jed­nego.

Szeth zwy­cię­żył.

Ale…

„Aby zwy­cię­żyć w tej pró­bie, musisz wybrać wer­sję mnie, prze­bić jej oko Ostrzem i zabić mnie. Następ­nie musisz uciec z mojego klasz­toru z moim Ostrzem” – powie­dział Tkacz Świa­tła.

Następ­nie musisz uciec z moim Ostrzem…

– Cóż, cie­szę się, że to nie ja tam byłem – stwier­dził Kala­din. – Pew­nie bym osza­lał.

– Nie. – Syl zmu­siła się, by wró­cić do chwili obec­nej, i kuc­nęła obok niego i Ostrzy. – Twój spren by ci pomógł. Bo tak powinna dzia­łać więź. Oboje dajemy i oboje dosta­jemy. Sym­bioza, jak te obrazki, które poka­zała mi Shal­lan, z krem­li­kami.

– Co mają z tym wspól­nego krem­liki? – Kala­din zmarsz­czył czoło.

– Wszystko.

Szeth zawią­zał węze­łek z owi­nię­tych mate­ria­łem mie­czy, po czym wstał, gdy ludzie zaczęli wycho­dzić z klasz­toru. Osu­wali się na kolana i pła­kali. Jak w innych miej­scach, które odwie­dzili. Tutaj wyda­wało się to… bar­dziej intymne, w tym małym wąwo­zie przy­po­mi­na­ją­cym roz­pa­dlinę, ze stru­mie­niem ciur­ka­ją­cym za ple­cami Nale’a.

Ci ludzie oto­czyli Sze­tha na kamien­nym ganku przed klasz­to­rem. Miej­sce to wyglą­dało zupeł­nie jak zwy­czajny Roshar, z kamie­ni­stym grun­tem, pra­wie pozba­wione błota i gleby. Święte miej­sce, choć nie potra­fiła pojąć, dla­czego spreny kamieni darzono tutaj tak wielką czcią. Spreny kamieni były nie­mal rów­nie głu­pie, jak spreny paty­ków, a to dużo zna­czyło.

Choć sam kamień ma sta­ro­żytne wspo­mnie­nia, pomy­ślała. Kra­iny, która nie­gdyś nie znała ani ludzi, ani pie­śnia­rzy…

Kala­din wstał i uśmiech­nął się do Sze­tha. Wie­działa, że lubił tę część, bo przy­po­mi­nała Sze­thowi, że wal­czy o coś. Bo ide­ały były głu­pie, o ile nie wią­zały się z ludźmi. To takie dziwne, że cały zakon Świe­tli­stych tego nie rozu­miał.

Syl chciała wznieść się w powie­trze i poszu­kać życio­spre­nów, bo pomy­ślała, że może uda jej się zna­leźć jakie­goś tutaj, w tym nie­mal wła­ści­wym miej­scu ze stru­mie­niem i drze­wami.

Ale jej mózg. Jej głupi mózg.

Jej mózg wciąż myślał o Mchu. Uwa­żał się za tak bystrego, a teraz był mar­twy. I już.

Jej mózg się ucze­pił. Jak zębami.

Trzy­mał. Mocno. Ści­skał.

„Dwa­dzie­ścia dzie­więć ze sto­ją­cych tutaj jest nie­szko­dli­wych, jedna ze sto­ją­cych tutaj jest śmier­tel­nie nie­bez­pieczna”. Dwa­dzie­ścia dzie­więć nie było zagro­że­niem, ale jedna z tych sto­ją­cych była śmier­tel­nie nie­bez­pieczna. Tkacz Świa­tła nie stał, leżał.

Spoj­rzała na Sze­tha, z jego zbyt błysz­czącą, zbyt bez­włosą głową. Dwa­dzie­ścia dzie­więć ze sto­ją­cych osób nie było groź­nych… ale czy jedna z nich wciąż była śmier­tel­nie nie­bez­pieczna? Ktoś, kto wymy­ślił tego rodzaju łami­główkę, wyda­wał się rów­nież kimś, kto bar­dzo sta­ran­nie dobie­rał słowa. Czy był rów­nież typem, który ukryłby dwie zagadki w jed­nej?

„To twoja praw­dziwa próba…”.

Syl pode­rwała się gwał­tow­nie i zła­pała Kala­dina za ramię. Naprawdę zła­pała go za ramię. Z całej siły.

Spoj­rzał na nią wstrzą­śnięty.

– Kala­di­nie – syk­nęła Syl. – Jedno z tych ako­li­tów spró­buje zabić Sze­tha.

Zamru­gał, przy­jął jej słowa.

I zaufał jej.

Bez chwili waha­nia Kala­din przy­wo­łał włócz­nię. Syl przy­była, jej sub­stan­cja wpły­nęła w broń, jej świa­do­mość stała się jego świa­do­mo­ścią. W tych chwi­lach nakła­dała się na niego, patrzyła jego oczami. Nie było to dokładne. Miała świa­do­mość, która nie była do końca jego.

Ni­gdy nie byli bli­żej niż w tych chwi­lach, kiedy Kala­din – i chwała mu za to – po pro­stu jej ufał. Chwy­cił włócz­nię obiema rękami i zoba­czył. Błysk w powie­trzu, gdy jedna z osób wychwa­la­ją­cych Sze­tha – dostojna kobieta – przy­wo­łała Ostrze i unio­sła ręce, by wbić je w plecy Sze­tha…

I została tra­fiona przez Kala­dina pro­sto w ucho.

Jej oczy spło­nęły i osu­nęła się na zie­mię. Wokół nich ludzie zaczęli krzy­czeć i się roz­bie­gli.

Szeth odwró­cił się. Za późno.

– Oszu­stwo – powie­dział Nale. – Wia­trowy ci pomógł.

Szeth wpa­try­wał się w mar­twą kobietę, która roz­pły­nęła się w dymie. Ukląkł z sza­cun­kiem i pod­niósł jej Ostrze – dłu­gie i zakrzy­wione, ze skom­pli­ko­wa­nymi zdo­bie­niem przy ręko­je­ści.

– Nio­sąca Honor Widząca Prawdę? Nie znam jej. Co z Vam­brą-córką-Nieba? Była taka młoda…

Szeth zamru­gał, po czym popa­trzył na Kala­dina, a on popa­trzył na Syl, która przy­jęła roz­miary czło­wieka, kiedy Kala­din ode­słał włócz­nię.

– Poprzed­nim razem zaata­ko­wało cię dwoje Nio­są­cych Honor – wyja­śniła. – I dla­tego pomy­śla­łam sobie: „Hm. Dla­czego tym razem mie­liby wysłać tylko jed­nego?”. A póź­niej pomy­śla­łam: „Głowa Sze­tha wygląda śmiesz­nie bez wło­sów”. Ale póź­niej pomy­śla­łam: „Hej. Tkacz Świa­tła powie­dział, że dwa­dzie­ścia dzie­więć ilu­zji nie jest nie­bez­piecz­nych”. I… no… wszystko wsko­czyło na swoje miej­sce. – Wzru­szyła ramio­nami.

Kala­din odwró­cił się do Nale’a.

– Wie­dzia­łeś o tym?

– Kiedy Szeth-syn-Neturo zakoń­czy piel­grzymkę, sta­nie przed nim trudne wyzwa­nie. – Nale nawet nie drgnął. – Musimy wie­dzieć, że sobie pora­dzi.

– Jakie wyzwa­nie? – spy­tał ostro Kala­din.

– Nie­ważne. Twoja pomoc była oszu­stwem. Zasady zostały pogwał­cone.

– Jakie zasady? – spy­tał cicho Szeth.

Syl odwró­ciła się powoli, podob­nie jak Kala­din, w stronę Sze­tha, który klę­czał z nowym Ostrzem Honoru. Słu­dzy świą­tyni ucie­kli i zapa­no­wała dziwna cisza. Szeth pod­niósł wzrok i spoj­rzał Nale’owi w oczy.

– Jakie zasady pogwał­ci­łem, Nin-synu-Boga? – powtó­rzył pyta­nie Szeth.

– Zasady piel­grzymki.

– Kiedy Pozen wcią­gnął mnie do Cie­nio­mo­rza… spy­ta­łem go o zasady – szep­nął Szeth. – Powie­dział, że to wyzwa­nie nie ma usta­lo­nych zasad. Gdyby miało, nie mógł­bym zostać zaata­ko­wany przez dwoje Nio­są­cych Honor jed­no­cze­śnie. Zga­dza się?

Nale nie odpo­wie­dział.

– Nie mógł­bym rów­nież zostać zaata­ko­wany poza obrę­bem klasz­toru. – Szeth wstał i ski­nął w stronę Kala­dina. – Ten męż­czy­zna został wyzna­czony, by mi poma­gać. Ponie­waż wypeł­niał swoje zada­nie i ponie­waż ta piel­grzymka nie ma żad­nych zasad… nie rozu­miem, jakim spo­so­bem mogły zostać pogwał­cone. Panie.

Syl zagwiz­dała cicho w reak­cji na cał­ko­wity brak emo­cji w gło­sie Sze­tha. Ci dwaj stali naprze­ciwko, czarny mun­dur i biały. Aż Nale się ode­zwał:

– Masz rację, a ja się myli­łem. Piel­grzymka trwa. Noś swoje nagrody z dumą. Chodź. Odwie­dzimy klasz­tor Widzą­cych Prawdę, co jest czy­stą for­mal­no­ścią, a póź­niej ruszymy dalej do ostat­nich trzech. Będą dla cie­bie naj­trud­niej­sze, każdy z nich jest wyjąt­kową próbą.

– I tyle? – Syl czuła nara­sta­jącą wście­kłość. Nie była wia­tro­spre­nem, ale kiedy chciała, potra­fiła się poczuć jak burza. – I tyle?

– Czego wię­cej ocze­ku­jesz, kiedy ktoś się pomyli? – spy­tał spo­koj­nie Nale, odwró­cił się i ruszył w stronę scho­dów.

Syl ruszyła za nim, ale zatrzy­mała się, kiedy Kala­din spoj­rzał jej w oczy i pokrę­cił głową. Pozwo­liła więc burzo­wemu męż­czyź­nie odejść. Szeth sta­ran­nie zawi­nął naj­now­szy miecz – szó­sty z tych, które zdo­byli – w tor­bie Kala­dina. Ale…

– Zacze­kaj – powie­działa. – Jesz­cze trzy klasz­tory, nie licząc Widzą­cych Prawdę, bo ten miecz już mamy. Czy to się zga­dza? Mamy sześć mie­czy, a nie powinno ich być w sumie dzie­sięć?

– Ostrze Honoru Wia­tro­wych zostało zepsute – zawo­łał idący przo­dem Nale. Odwró­cił się i wzniósł w powie­trze, zamiast wspi­nać się po scho­dach. – Nasz król, Jezrien, został zabity przez zdrajcę Wia­tro­wego, Vyre’a. Wtedy Odium przy­jął jego Ostrze Honoru i zepsuł je. – Wszedł na szczyt wzgó­rza i znik­nął im z oczu.

Syl spoj­rzała na dwóch chło­pa­ków.

– Czy któ­ryś z was o tym wie­dział?

– Część – przy­znał Kala­din. – Nie o zepsu­ciu.

– Nie pyta­łem i nie obcho­dzi mnie to. – Szeth minął ich po dro­dze do scho­dów. Póź­niej jed­nak zatrzy­mał się i wró­cił. – Doce­niam waszą pomoc. Obojga z was.

Pod­biegł, żeby dogo­nić Nale’a. Syl zaplo­tła ręce. Czuła swoje ramiona. Podob­nie jak mogła potrzeć pal­cami stóp jeden o drugi, kiedy je miała. Dla sie­bie zawsze była mate­rialna.

Spoj­rzała na Kala­dina, który krę­cił głową.

– Wiem. Ja też to czuję – powie­dział.

Prze­chy­liła głowę.

– Ocie­ra­jące się o sie­bie palce stóp?

– Moje… że co? Nie, Syl, fru­stra­cję. Nale dopro­wa­dza mnie do szału. On tak naprawdę nie prze­strzega prawa… z byle powodu zmie­nia punkt widze­nia, moty­wa­cję i nawet moral­ność. Zacho­wuje się, jakby był z żelaza, ale kiedy wytknie mu się brak logiki, to albo zmie­nia temat roz­mowy, albo sobie idzie.

– Kala­di­nie, wydaje mi się, że on jest rów­nie chory jak Taln albo Ash… a może nawet bar­dziej.

– Zostały nam zale­d­wie cztery dni do poje­dynku. – Zawa­hał się. – Ja… nie znajdę Ishara na czas, by pomóc Dali­na­rowi, prawda? Nie wrócę na czas, by zoba­czyć współ­za­wod­nic­two. Tref­niś… Tref­niś miał rację, prawda?

– Oba­wiam się, że tak. Ale twoja obec­ność tutaj ma cel. Tref­niś tak mówił.

Kala­din pod­niósł wzrok.

– Wiatr powie­działa, że mam coś waż­nego do zro­bie­nia… może waż­niej­szego niż poje­dy­nek. Przy­naj­mniej jej zda­niem. Ale co to może być?

– Może przy­wró­ce­nie zdro­wia Isha­rowi?

– Dali­nar powie­dział, że przy­sięga zło­żona we wła­ści­wej chwili może prze­mie­nić Ishara. – Kala­din ode­tchnął głę­boko i sku­pił wzrok na Sze­cie wspi­na­ją­cym się po scho­dach. – Ale ja coraz bar­dziej przej­muję się Sze­them. Za bar­dzo. Syl, to mnie znów opa­no­wuje. Z początku mnie iry­to­wał, a teraz cier­pię, że nie potra­fię mu pomóc. Podob­nie jak z mostem czwar­tym… Zaczy­nam się czuć odizo­lo­wany, jak­bym miał zostać jedy­nym, który prze­żyje, a wszy­scy inni zga­sną…

Wzięła go za rękę i z wysił­kiem i sku­pie­niem spra­wiła, że jej palce zosta­wiły wgłę­bie­nia w jego mun­du­rze. Zoba­czył to i uśmiech­nął się.

– Wyru­szy­li­śmy w podróż – powie­działa. – Mię­dzy tym, kim byli­śmy, a tym, kim chcemy być. Oboje.

– Ale nie jestem pewien, co mam robić.

– Co takiego powta­rzasz Sze­thowi na temat tego, co on ma robić? Że wypeł­nia­nie roz­ka­zów czy bez­myślne prze­strze­ga­nie prawa nie jest tak ważne jak odna­le­zie­nie wła­snej drogi?

– Dobrze, masz rację. Jak zwy­kle.

– Nie mów tak.

– Bo?

– Bo chcę mieć rację jedy­nie, kiedy mam rację, nie dla­tego, że jest to ocze­ki­wane. To część mojej podróży.

– Żyć dla sie­bie, nie tylko dla innych, a jed­no­cze­śnie wciąż chcieć mi poma­gać.

– Podob­nie jak ty potrze­bu­jesz chro­nić… Tyle że to nie może cię defi­nio­wać.

– Muszę poma­gać, ale nie mieć obse­sji na tym punk­cie. – Sku­pił się na Syl. – Naprawdę jesteś bły­sko­tliwa. Nie tylko w tej chwili, ale w spo­so­bie, w jaki poma­gasz Sze­thowi. Jesteś nie­wia­ry­godna, Syl.

Jest. Na to wła­śnie cze­kała. Unio­sła się kilka cali nad zie­mię.

Ale nie rób tego tylko dla niego, powie­działa sobie. Rób to, bo tego chcesz.

– Odnaj­dziemy rów­no­wagę. Jakoś. – Kala­din ode­tchnął głę­boko, wes­tchnął i wzniósł się w powie­trze za pozo­sta­łymi dwoma.

* * *

Shal­lan krą­żyła po swo­ich kom­na­tach – w obo­zie Seba­riala na Strza­ska­nych Rów­ni­nach. Jak w poprzed­nich przy­pad­kach, kiedy stwo­rzyli te malut­kie enklawy w Kra­inie Ducha, kolory się roz­pły­wały, a całość nie wyda­wała się do końca rze­czy­wi­sta. Rlain i Rena­rin sie­dzieli przy stole w jej salo­nie, a przez okno w sypialni wpa­dało natu­ralne świa­tło. Wiele razy wyśli­zgi­wała się przez to okno, kiedy zaczy­nała infil­tro­wać Ducho­kr­wi­stych.

W prze­ci­wień­stwie do pozo­sta­łej dwójki Shal­lan – z pomocą Glysa – stwo­rzyła pocze­kal­nię, która nie była jej sypial­nią z dzie­ciń­stwa. To było zde­cy­do­wa­nie dobre dla nich wszyst­kich. Choć zasad­ni­czo radziła sobie lepiej, to gdyby spró­bo­wali odwie­dzić tamto wspo­mnie­nie, tra­fi­liby do kom­naty z bia­łym dywa­nem, który stał się czer­wony, i co naj­mniej jed­nym tru­pem.

– To dziwne – stwier­dził Rena­rin. – Nie jestem zmę­czony ani głodny. Glys nie umie mi powie­dzieć, ile to zajęło, ale musimy prze­by­wać w Kra­inie Ducha od co naj­mniej dzie­się­ciu godzin.

– Tumi tak samo – zgo­dził się Rlain. – Myślę, że czas jest dla nich zbyt mgli­stym poję­ciem. On myśli w kate­go­riach tego, co było, i tego, co będzie, ale nie ma dla nich ram cza­so­wych.

Rena­rin postu­kał pal­cem w stół.

– Uczone ciotki Navani mówią, że mate­ria, ener­gia i Burzowe Świa­tło to jedno i to samo, tyle że w innych sta­nach. Wydaje się, że to miej­sce jest stwo­rzone cał­ko­wi­cie z Burzo­wego Świa­tła czy Napeł­nie­nia, czy cze­go­kol­wiek. Kiedy weszli­śmy, czy my rów­nież sta­li­śmy się Burzo­wym Świa­tłem? Jeśli tak, to co się sta­nie z naszymi cia­łami, kiedy wyj­dziemy?

– Jak sądzę… – powie­dział Rlain. – Jak sądzę, odtwo­rzymy się?

Rena­rin spoj­rzał na nią.

– Zakła­da­jąc, że to prawda, czy mogli­by­śmy zabrać ze sobą rze­czy? Odtwo­rzyć je z ich ducho­wego aspektu? Co mogli­by­śmy stwo­rzyć, gdy­by­śmy zapa­no­wali nad tym miej­scem?

To było istotne pyta­nie, ale Shal­lan nie potra­fiła się na nim sku­pić. Na­dal krą­żyła.

– Wciąż mar­twisz się, jak zabić Ducho­kr­wi­stych? – domy­ślił się Rlain.

– Jestem głu­pia. Zabi­cie ich tutaj jest zasad­ni­czo nie­moż­liwe. Mogą się uzdro­wić, a Burzowe Świa­tło jest wszę­dzie dookoła. Myśla­łam, że anty-Świa­tło musi być nie­bez­pieczne… ale nie zro­biło mu krzywdy, tak samo jak nie zro­biło jej mnie.

– Glys mówi… – Rena­rin prze­chy­lił głowę. Spren był nie­wi­dzialny, ukry­wał się w jego wnę­trzu, jak to cza­sem robił. Wzór uwa­żał ten zwy­czaj za fascy­nu­jący. – Glys mówi, że ludz­kie dusze są stwo­rzone z Napeł­nie­nia, ale jego sku­pie­nie jest zazwy­czaj za małe, by zare­ago­wać na anty-Świa­tło.

– Co takiego? – Shal­lan pod­bie­gła do niego. – Wiesz coś? Co powie­dział?

– Mówi, że może zro­bić krzywdę ich spre­nom – przy­znał Rena­rin, odwra­ca­jąc od niej wzrok. – Czyli… mogła­byś zabić ich spreny albo poważ­nie je zra­nić. Ale może być trudno je wyizo­lo­wać, jeśli ukry­wają się wewnątrz ciała.

– Myśla­łem, że Glys i Tumi są jego – powie­dział Rlain z powol­nym spo­koj­nym ryt­mem. – Pust­kowe Świa­tło.

– Są mie­szanką. Glys mówi… coś o Ryt­mie Wojny… – Rena­rin pokrę­cił głową. – Czy Tumi jest rów­nie bez­względny? Jeśli cho­dzi o zabi­ja­nie przez nas jego braci i sióstr?

Shal­lan wzru­szyła ramio­nami.

– My cią­gle zabi­jamy innych ludzi.

– Nie! – Rena­rin nagle się zaru­mie­nił. – To zna­czy ja nie… Mimo wszystko uwa­żam to za fascy­nu­jące. Świa­tło. Anty-Świa­tło. Napeł­nie­nie. Ener­gia.

– Czy dla­tego twój ojciec zawsze chciał, żebyś został żar­liw­cem? – spy­tał Rlain w Ryt­mie Cie­ka­wo­ści. – Przez to zada­wa­nie pytań i takie inte­re­su­jące myśli?

– Aha. Nie wiem, czy odmó­wi­łem tylko dla­tego, że chcia­łem opie­rać się ocze­ki­wa­niom, czy też zosta­nie żar­liw­cem wyda­wało mi się rezy­gna­cją z nadziei, które miał wobec mnie ojciec, kiedy byłem młod­szy.

– Nie musisz dora­stać do ocze­ki­wań kogo­kol­wiek, Rena­ri­nie. – Shal­lan zatrzy­mała się obok niego, a dziw­nie nasy­cone świa­tło wle­wało się do środka przez okno nad nią.

– Wiem. Zawsze mówimy takie rze­czy, Shal­lan. Ci z nas, któ­rzy są na zewnątrz. To zasad­ni­czo prawda. Nie muszę się dosto­so­wać, zostać wojow­ni­kiem i arcy­księ­ciem, czego każdy spo­dziewa się po synach mojego ojca. Mar­twię się jed­nak, byśmy w swej żar­li­wo­ści nie zapo­mnieli, że sam fakt, że coś jest bar­dziej stan­dar­dowe czy kon­wen­cjo­nalne, nie ozna­cza jesz­cze, że to coś złego. Moje war­to­ści są kształ­to­wane przez tych, któ­rzy mnie ota­czają i któ­rych sza­nuję. To ozna­cza, że nie mogę oddzie­lić tego, czego chce ode mnie mój ojciec, od tego, czego ja sam chcę dla sie­bie… jego ide­ały stały się w dużej czę­ści moimi ide­ałami. Próba cał­ko­wi­tego oddzie­le­nia się od tych wpły­wów byłaby jed­no­cze­śnie odrzu­ce­niem tego, kim jestem. I… znów to robię. Zatra­cam się w swo­ich myślach. – Spoj­rzał na Rla­ina z prośbą o wspar­cie.

– Uwa­żam ten aspekt two­jej oso­bo­wo­ści za fascy­nu­jący. Ni­gdy się tak naprawdę nie zasta­na­wia­łem, skąd się biorą moje ide­ały. – Rlain poło­żył dłoń na stole, bli­sko ręki Rena­rina.

Nie roz­pra­szaj się ich flir­to­wa­niem, powie­działa sobie Shal­lan. Musiała oca­lić świat. Zosta­wiła ich na chwilę i pode­szła do Wzoru, który stał w drzwiach sypialni.

– Ci dwoje są sta­now­czo zbyt roz­pro­szeni – mruk­nęła, mija­jąc go.

– Mmm…

– Nawet nie zaczy­naj.

– Czego? Nie mam nic do powie­dze­nia o mło­dych Świe­tli­stych, któ­rych uwagę od waż­nych wyda­rzeń odwra­cają zaloty. Zupeł­nie nic.

Zatrzy­mała się przy oknie.

– Coraz lepiej radzisz sobie z sar­ka­zmem.

– Dzię­kuję! Hm. Przy­naj­mniej Rena­rin wybrał sobie tylko jedną osobę, która go roz­pra­sza…

Shal­lan prze­wró­ciła oczami. W odpo­wie­dzi Wzór zawi­ro­wał swoim wzo­rem w sza­lo­nej sekwen­cji, nowe linie i łuki poja­wiały się w urze­ka­ją­cych kom­bi­na­cjach. Na burze. Teraz lepiej niż ona radził sobie z prze­wra­ca­niem oczami? Lepiej, żeby Ado­lin się o tym nie dowie­dział, bo nie pozwoli jej zapo­mnieć.

Na burze, Ado­lin.

Te kom­naty przy­po­mi­nały jej o nim – o ćwi­cze­niu walki mie­czem pod jego opieką. O jego pasji do tej sztuki i coraz więk­szej namięt­no­ści wobec niej.

– Ist­nieje jakiś spo­sób, by się dowie­dzieć, czy on jest tam bez­pieczny, Wzo­rze? Mar­twię się o niego, tam w Azi­mi­rze.

– Nie wiem – odparł cicho Wzór. – Prze­pra­szam.

To głu­pie, że już za nim tęsk­niła. Spę­dziła tu… Ile? Pół dnia. On pew­nie jesz­cze nawet nie miał oka­zji wal­czyć. Mimo to czu­łaby się o wiele lepiej, gdyby tutaj był i mogła go przy­tu­lić.

Odwró­ciła się w stronę Wzoru.

– Nie­po­koi mnie, jak Mra­ize nas oszu­kał, przyj­mu­jąc postać Honoru. To mogło dopro­wa­dzić nas do śmierci. Poza tym mar­twi mnie, co knuje Iyatil.

– Mmm… myślisz, że ma okrąg albo…

– Może pozwala, by Mra­ize odwró­cił naszą uwagę. Jeśli tak, on dobrze sobie z tym radzi… i cią­gle wypro­wa­dza mnie w pole.

Wyjęła szty­let z anty-Burzo­wym Świa­tłem. Gdyby udało jej się dostać ich spreny… Ta myśl była kosz­marna. A jed­nak byli wro­gimi wojow­ni­kami.

Wró­ciła do dru­giej kom­naty.

– Czy któ­ryś z was widział sprena Mra­ize’a, kiedy się z nim sty­kamy?

Rlain prze­chy­lił głowę.

– Tumi mówi… odbiera wra­że­nia sprena obser­wu­ją­cego z zewnątrz. Ale tutaj trudno zna­leźć kogoś, kto nie chce zostać zna­le­ziony. Szcze­gól­nie sprena.

– Jest nie­śmiały, jak nasze.

Shal­lan spoj­rzała z góry na szty­let – który nie roz­pa­dał się na kolory jak duża część tej wizji. Zamiast tego two­rzył wokół sie­bie nie­wielki wir, znie­kształ­ca­jący powie­trze jak prze­bi­cie w rze­czy­wi­sto­ści. Coś przy­szło jej na myśl.

– Może nie muszę zro­bić im krzywdy, może mogę wyko­rzy­stać to prze­ciwko Mra­ize’owi. Nie odwa­ży­łam się uzdro­wić, kiedy mia­łam w sobie anty-Świa­tło. Mra­ize też tego nie zro­bił, wcze­śniej. Muszę po pro­stu zra­nić go tak poważ­nie, by nie mógł zacze­kać, aż anty-Świa­tło z niego wypa­ruje.

– Glys mówi, że to się może udać. – Rena­rin poki­wał głową. – Jeśli wcią­gnie Burzowe Świa­tło, by się uzdro­wić, a ono zetknie się z anty-Świa­tłem… to będzie zabój­cze.

Poki­wała sta­now­czo głową.

– Nie­stety, Mra­ize umie wal­czyć lepiej ode mnie.

– W tej ostat­niej walce nie­źle sobie pora­dzi­łaś, Shal­lan – powie­dział Rlain z pochwal­nym ryt­mem.

– Ow­szem, ale ta walka rów­nie dobrze mogła pójść zupeł­nie ina­czej… i mia­łam szczę­ście, że w ogóle mogłam z nim wal­czyć. Gdyby udało mu się dźgnąć mnie ukrad­kiem w plecy, mogłoby być po wszyst­kim. Chcia­ła­bym choć raz go zasko­czyć.

– Jak mogli­by­śmy tego doko­nać? – spy­tał Rena­rin.

– A gdy­by­śmy tak zamiast bez­po­śred­nio wejść do wizji, wysłali do środka jakie­goś rodzaju awa­tar… i obser­wo­wali z zewnątrz? – zapro­po­no­wał Rlain.

– Tak! – zgo­dziła się Shal­lan. – Ostat­nim razem po odej­ściu mogłam tak jakby zoba­czyć, co się działo w wizji, a Tka­nie Świa­tła jest „ciche”. Nie przy­cią­gnie uwagi bogów, któ­rzy polują na wasze spreny. Mogli­by­śmy obser­wo­wać Ducho­kr­wi­stych i ude­rzyć, kiedy to my będziemy mieli prze­wagę.