Wiatr i Prawda. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 5. Część 2 - Brandon Sanderson - ebook

Wiatr i Prawda. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 5. Część 2 ebook

Brandon Sanderson

5,0
67,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Długo oczekiwana, wybuchowa kulminacja pierwszego łuku narracyjnego bestsellerowego Archiwum Burzowego Światła – arcydzieła fantasy, które sprzedało się w nakładzie ponad dziesięciu milionów egzemplarzy.

Dalinar Kholin rzucił wyzwanie złemu bogu Odium, zaś uzgodniony przez nich pojedynek czempionów ma zadecydować o przyszłości Rosharu. Świetlistym Rycerzom zostało zaledwie dziesięć dni na przygotowania – a niespodziewane wstąpienie przebiegłego i bezwzględnego Taravangiana, który zajął miejsce poprzedniego Odium, wprowadziło chaos w ich planach.

Na całym świecie trwają walki – Adolin walczy w Azirze, Sigzil i Venli na Strzaskanych Równinach, a Jasnah w Thaylenah. Były skrytobójca Szeth musi zaś oczyścić swoją ojczyznę, Shinovar, z mrocznych wpływów jednego z Niestworzonych. Towarzyszy mu Kaladin, którego czeka nowe wyzwanie – pomóc Szethowi pokonać własne demony… i

W tym samym czasie Shallan, Renarin i Rlain starają się zrozumieć tajemnicę Niestworzonej Ba-Ado-Mishram i jej związków ze zniewoleniem pieśniarzy i zabiciem przez starożytnych Świetlistych Rycerzy swoich sprenów. Dalinar i Navani szukają z kolei czegoś, co da im przewagę nad czempionem Odium, a co można znaleźć jedynie w Krainie Ducha, gdzie splatają się wspomnienia i możliwości, tworząc chaos. Los całego cosmere wisi na włosku...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1017

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dzień szósty

Kala­din • Jasnah • Szeth • Venli • Syl­ph­rena • Shal­lan • Sig­zil • Ado­lin • Dali­nar

69. Radykalna filozofia

69

Rady­kalna filo­zo­fia

Tak oto w pełni pozna­li­ście moje grze­chy. W pełni pozna­li­ście rów­nież moje obja­wie­nia, jeśli można tak je okre­ślić. Umie­ści­łem tu każdą z moich wizji. Każde doświad­cze­nie z prze­szło­ści, które mnie ukształ­to­wało.

Frag­ment epi­logu Dawcy Przy­sięgi, autor­stwa Dali­nara Kho­lina

Po przy­by­ciu Nale’a Szeth stał się kimś innym. Kiedy przy­go­to­wy­wali się do wyru­sze­nia, Kala­din pró­bo­wał skło­nić Sze­tha do roz­mowy, ale męż­czy­zna odpo­wia­dał mono­sy­la­bami i gło­sem pozba­wio­nym wyrazu. Przez więk­szość ranka lecieli, ale wylą­do­wali, by przejść pie­szo resztę drogi do klasz­toru Tka­czy Świa­tła – który ozna­czał połowę ich wędrówki. Szeth wciąż uwa­żał, że podej­ście pie­szo będzie się mniej rzu­cało w oczy.

Dla­tego Kala­din wlókł się po ziemi z cięż­kim ple­ca­kiem na ramio­nach. W miarę jak kie­ro­wali się na pół­noc, oko­lice robiły się coraz bar­dziej zapy­lone i brud­niej­sze, powie­trze było mniej wil­gotne, a nawet noce były nie­przy­jem­nie cie­płe.

Rośliny tutaj bar­dziej przy­po­mi­nały… chwa­sty. Wąska ubita droga, którą podą­żali, zmie­niła się w znacz­nie szer­szy trakt. Pyli­sty, mimo z desz­czu poprzed­niego dnia. Kala­din nie umiał sobie wyobra­zić, jak wyglą­dałby pełen ludzi i wozów.

Z deter­mi­na­cją pod­szedł do Sze­tha – obaj podą­żali za Nale’em, który kro­czył przo­dem, wysoki i wład­czy. Jakimś cudem zbie­rał na nogach mniej pyłu niż Kala­din i naj­wy­raź­niej nie potrze­bo­wał wody ani odpo­czynku, bo nie robił przerw i spo­dzie­wał się, że będą w mar­szu pić wodę z manie­rek. Wyglą­dał jak jasno­oki, za któ­rym wle­kli się dwaj żało­śni żoł­nie­rze, dźwi­ga­jący wszyst­kie jego rze­czy.

On pró­buje wzbu­dzić twoją złość, powie­dział sobie Kala­din. Pew­nie chce cię ziry­to­wać tak bar­dzo, żebyś porzu­cił Sze­tha, zosta­wia­jąc go na jego pastwę.

Kala­din nie dał się zde­ner­wo­wać.

– Daleko jesz­cze? – spy­tał.

– Nie­da­leko – odparł Szeth.

– Czę­sto odwie­dza­łeś ten klasz­tor?

– Kilka razy. Tka­nie Świa­tła nie było moim ulu­bio­nym połą­cze­niem zdol­no­ści.

– Jak to było? Szko­lić się z każ­dym z Ostrzy? To musiało być inte­re­su­jące.

Szeth wzru­szył ramio­nami, cały czas patrzył przy tym na Nale’a. Na burze. To było tak, jakby wszyst­kie ich postępy zmył deszcz arcy­bu­rzy. Kala­dina to drę­czyło, bo teraz – kiedy zoba­czył, jak bar­dzo Szeth potrze­buje wspar­cia, jak bar­dzo przy­po­mina Tiena – jego pra­gnie­nie, by mu pomóc, jesz­cze wzro­sło. Może aż za bar­dzo. Nie­moż­ność pomocy była wręcz fizycz­nie bole­sna.

– Szeth… – zaczął znowu. – Czy możemy poroz­ma­wiać o…

– My możemy poroz­ma­wiać – ode­zwał się z przodu Nale. – Pro­szę. Sły­sza­łem, że pro­po­no­wa­łeś mojemu uczniowi rady­kalną filo­zo­fię, Wia­trowy. Chciał­bym ją usły­szeć.

Kala­din zazgrzy­tał zębami. Jak do tej pory Nale pra­wie się do niego nie odzy­wał. Żało­wał, że nie potra­fił lepiej zor­ga­ni­zo­wać swo­ich myśli, bo kiedy pod­szedł do Nale’a – męż­czy­zny, który dorów­ny­wał mu wzro­stem, co nie zda­rzało się czę­sto – czuł się żało­śnie nie­przy­go­to­wany.

– Pro­szę – powie­dział Nale, wciąż kro­cząc z rękami zało­żo­nymi za ple­cami. – Opo­wiedz mi o swo­ich ide­ach, śmier­tel­niku.

Kala­din rozej­rzał się, by spraw­dzić, czy Syl wró­ciła już ze zwiadu, ale nie było jej.

– Myślę, że to całe wasze „prze­strze­gaj prawa” jest absur­dalne.

– Jesteś anar­chi­stą? – spy­tał Nale ide­al­nie spo­koj­nym gło­sem. – Chcesz oba­lić prawo i spo­łe­czeń­stwo i obró­cić je w pył?

– Nie. Ale nie uwa­żam też, że należy odda­wać im cześć. Każdą zasadę należy od czasu do czasu zła­mać.

– Ach tak? Jak o tym decy­du­jemy? Oraz, co waż­niej­sze, kto o tym decy­duje?

– To zależy.

– Od czego? Czy każdy mor­derca nie może powie­dzieć „W moim przy­padku tę zasadę nale­żało zła­mać?”. Każdy pra­gnął kie­dyś zła­mać prawo, ale jeśli jest wła­ściwe, by jedna osoba go prze­strze­gała, to podob­nie jest wła­ściwe, by wszy­scy go prze­strze­gali. Sam wielki mora­li­sta Noha­don zwró­cił uwagę na potrzebę takich zasad w spo­łe­czeń­stwie. Chciał­byś mu zaprze­czyć?

– Nie spie­ram się z nim. Nie chcę się nawet spie­rać z tobą. Po pro­stu uwa­żam, że Szeth powi­nien myśleć nieco bar­dziej samo­dziel­nie.

– Ja sądzę, że on myśli samo­dziel­nie. Po pro­stu wybrał odpo­wie­dzi, które tobie się nie podo­bają. Dla­czego ci wszy­scy zwo­len­nicy „samo­dziel­nego myśle­nia” przyj­mują jedy­nie odpo­wie­dzi, któ­rych sami pra­gną? Każdy, który się z nimi zga­dza, jest wol­no­my­śli­cie­lem. A każdy, który nie? Ależ musiał zostać ośle­piony przez opre­syjne normy spo­łeczne albo jest mario­netką, która tań­czy, jak każą jej ci, któ­rzy nad nim panują, ku ich nie­go­dzi­wej rado­ści.

Bez­na­miętny spo­sób, w jaki mówił, mono­ton­nie, poza od czasu do czasu zaak­cen­to­wa­niem poje­dyn­czego słowa, wytrą­cał Kala­dina z rów­no­wagi.

– Posłu­chaj, czy mogli­by­śmy poroz­ma­wiać o Sze­cie?

– Roz­ma­wiamy o Sze­cie. A ty uni­kasz odpo­wie­dzi na pyta­nia. Uwa­żasz, że ludzie powinni prze­strze­gać prawa?

– Zasad­ni­czo tak. Ale prawo nie jest dosko­nałe, zostało stwo­rzone przez grupę ludzi takich jak my.

– Ale to wszystko, co mamy. Prawo to nasze naj­lep­sze wytyczne, jak zacho­wy­wać się moral­nie w spo­łe­czeń­stwie.

– Aha, ale nie w taki spo­sób przed­sta­wiasz to Sze­thowi, prawda? – Kala­din obej­rzał się na dru­giego męż­czy­znę, który podą­żał za nimi. Mil­czał, ale widać było, że słu­cha bar­dzo uważ­nie. – Nie jako „wytyczne, jak zacho­wy­wać się moral­nie”, tylko jako ideał, któ­remu należy się cał­ko­wi­cie oddać. To jedna z jego przy­siąg!

– Przy­sięga doty­czy zna­le­zie­nia kom­pasu moral­nego. On wybrał osobę. Uwa­żam jego wybór za wąt­pliwy, ale ta decy­zja została przy­jęta i usza­no­wana.

– Na­dal wydaje mi się, że tak naprawdę odda­je­cie cześć prawu.

– A czemu mie­li­by­śmy tego nie robić? Nic nie zbliża śmier­tel­ni­ków tak bar­dzo do bosko­ści, jak two­rze­nie kodek­sów, by stać się lep­szymi.

– Ja… nie wie­rzę w to. Dla mnie prawo było gor­sze, a nie tylko pełne wad. Pozwo­liło, by kosz­marny czło­wiek porwał mojego brata i wysłał go na wojnę, na śmierć. I choć to, w jaki spo­sób uczy­niono ze mnie nie­wol­nika, naj­praw­do­po­dob­niej było nie­zgodne z ale­thyj­skim pra­wem, to to, co Sadeas zro­bił z moimi przy­ja­ciółmi, two­rząc z nas dru­żyny mosto­wych i posy­ła­jąc nas na śmierć na Strza­ska­nych Rów­ni­nach, było cał­ko­wi­cie zgodne z pra­wem i abso­lut­nie naganne. Prawo może być, i czę­sto bywa, bar­dzo nie­do­sko­nałe.

Nale pokrę­cił głową.

– A co je zastę­puje?

– Może ludzka przy­zwo­itość?

– Która znaj­duje zasto­so­wa­nie nie­re­gu­lar­nie. Prawo nie naprawi całego zła, ale pró­buje… i może cier­pia­łeś, ale bez prawa cier­piał­byś bar­dziej. Bo ludziom nie można zaufać, że będą przy­zwo­ici, Burzą Bło­go­sła­wiony. Powi­nie­neś być tego świa­domy bar­dziej niż inni. Jak się nauczy­łem, nawet mój wła­sny punkt widze­nia bywa nie­do­sko­nały. Prawo jed­nak two­rzono przez tysiąc­le­cia, prze­ka­zy­wano z poko­le­nia na poko­le­nie, dopra­co­wy­wano i udo­sko­na­lano.

– Poza tymi pra­wami, które powstały pod wpły­wem kaprysu jakie­goś głu­piego władcy. Czyli więk­szo­ści z nich.

– Dla­czego zakła­dasz, że jesteś mądrzej­szy od tego, który stwo­rzył prawo? Z tego, co mówi mi spren, nie znasz odpo­wie­dzi… nie pro­po­nu­jesz lep­szej drogi. Jedy­nie nisz­czysz tę, która została zapro­po­no­wana.

– Ale…

– Powtó­rzę, czego od niego ocze­ku­jesz? Poza tym, że ma „myśleć samo­dziel­nie”? Czy masz coś, co zastąpi jego ideał?

– Uwa­żam, że w ogóle nie powi­nien go mieć!

– Czyli chcesz zastą­pić coś wspa­nia­łego niczym. Praw­dziwy cel każ­dego rewo­lu­cjo­ni­sty. Zbu­rzyć, roze­rwać, znisz­czyć. Nie masz filo­zo­fii, którą cenisz, dla­tego pra­gniesz zepsuć tę, którą mają inni, bo zazdro­ścisz im, że znają odpo­wie­dzi. Cóż, ja mam odpo­wie­dzi – stwier­dził Nale. – Odpo­wie­dzią jest zaufa­nie prawu, bo wtedy przy­naj­mniej masz kom­pas moralny. Idee ludzi są słabe, podob­nie jak ich serca. Dla­tego wybie­ramy coś więk­szego.

– Ale prawo to idee ludzi!

– Nie. I tu się mylisz. Te prawa są lep­sze od zwy­kłych idei ludzi.

– Ale wła­śnie się zgo­dzi­łeś, że są prze­my­śle­niami ludzi!

– Wcale nie. Powiedz mi, czy wiesz, skąd wzięły się prawa tej kra­iny?

Ten męż­czy­zna… w jego argu­men­ta­cji było tak wiele luk, a on po pro­stu je igno­ro­wał. Nale powie­dział, że jest nie­do­sko­nały, a póź­niej ogło­sił, że zna odpo­wie­dzi. Mimo to Szeth słu­chał – jeśli Nale nie dostrze­gał pro­ble­mów, może Sze­thowi się to uda.

– Wia­trowy? – powtó­rzył Nale. – Skąd się wzięło prawo tej kra­iny? Wiesz?

– Może… to były spreny? – zga­dy­wał Kala­din.

– Ha! Czyli rze­czy­wi­ście twoja argu­men­ta­cja opiera się na nie­wie­dzy. Pozwól, że ci wyja­śnię.

Kala­din czuł, że to pułapka, podob­nie jak na polu bitwy wyczu­wał zwód. Nie­stety nie był filo­zo­fem i nie umiał zna­leźć spo­sobu, by unik­nąć tego, co zapla­no­wał Nale. Dla­tego zacho­wał mil­cze­nie.

Nale sze­ro­kim gestem uniósł ręce na boki, obej­mu­jąc nimi brą­zowo-zie­lone trawy się­ga­jące im do pół uda, wśród któ­rych wyra­stały pędy ogrom­nych kwia­tów wyso­ko­ści czło­wieka – o sztyw­nych, przy­po­mi­na­ją­cych sko­rupę pędach i żół­tych płat­kach ota­cza­ją­cych brą­zowy śro­dek podobny do oka.

– Ta zie­mia była naszym pierw­szym domem na tym świe­cie – mówił dalej Nale. – Kolebką ludz­ko­ści, w któ­rej powstały nasze pierw­sze prawa. Nie stwo­rzyły ich spreny ani ludzie, lecz sam Bóg i monar­cha, któ­rego wybrał, Jezrien, Król Herol­dów i Herold Kró­lów. Mój wróg, a póź­niej mój bli­ski przy­ja­ciel. Boskie pocho­dze­nie to pod­stawa prawa w Shi­no­va­rze, Kala­di­nie Burzą Bło­go­sła­wiony. To pró­bu­jesz pod­ko­pać.

– Ale… chwi­leczkę. W takim razie dla­czego Shi­no­wie oddają cześć spre­nom?

– Spre­nom? Masz na myśli dosłowne frag­menty bosko­ści?

– Tak, Syl to powta­rza, ale… to zna­czy… – Zmarsz­czył czoło. – To naprawdę nie ma sensu. Jak wy, Herol­do­wie, w ogóle zna­leź­li­ście ten świat?

– Podą­ża­li­śmy za świę­tymi tonami Rosharu. Się­gnę­li­śmy poprzez moc Prze­no­sze­nia… Ishar był nie­gdyś mistrzem tej sztuki. Ja rów­nież mia­łem pewien talent. – Na jego twa­rzy na chwilę poja­wiła się tęsk­nota. – Sły­sza­łem je… pie­śni nowego świata, świe­żego i żywego. Zachę­ca­jący rytm…

– Dobrze. Ale czy spreny były w to zaan­ga­żo­wane? To miej­sce cza­sem do mnie prze­ma­wia. Sama Wiatr.

– Zigno­ruj to. Echa boga, który dawno zgi­nął i odszedł.

– Ale…

– Zbo­czy­li­śmy z tematu. Powiedz mi, oba­lił­byś cały sys­tem rzą­dów w Shi­no­va­rze?

– Co? Oczy­wi­ście, że nie.

– Jak zare­ago­wał­byś, gdyby inny zakon Świe­tli­stych przy­szedł i zasu­ge­ro­wał, że wasze przy­sięgi, że będzie­cie chro­nić, są głu­pie?

– Posłu­chaj. – Kala­din uniósł ręce z nara­sta­jącą fru­stra­cją. – To mu nie pomaga. To, co robisz, spra­wia ból Sze­thowi. Nie argu­men­tuję jak uczony, Nale. Ale to nie pomaga. Jest zepsute. On potrze­buje pomocy, współ­czu­cia, a ty go mu nie dajesz.

– On jest bar­dziej uszko­dzony niż więk­szość. – Nale zatrzy­mał się na dro­dze i spoj­rzał Kala­di­nowi w oczy. – Ty przy­ło­ży­łeś do tego rękę. Wiesz, kto go pod­niósł z ziemi tam­tego dnia, kiedy zosta­wi­łeś go, żeby umarł w burzy, Kala­di­nie Burzą Bło­go­sła­wiony? Gdzie było wtedy twoje współ­czu­cie?

Kiedy tak stali i patrzyli sobie w oczy, prze­le­ciał mię­dzy nimi podmuch wia­tru.

– On pró­bo­wał wtedy zabić Dali­nara – stwier­dził Kala­din.

– Teraz więc ukry­wasz się za pra­wem i roz­ka­zami, które dosta­łeś? – Nale odwró­cił się w stronę Sze­tha. – Jesteś gotów?

– Tak – odparł Szeth.

– Chwi­leczkę. Gotów na co? – spy­tał Kala­din.

– Klasz­tor Tka­czy Świa­tła – wyja­śnił Nale. – Gdzie weź­mie Ostrze do ręki i pokona Nio­są­cego Honor.

Kala­din zmarsz­czył czoło i rozej­rzał się po oko­licy, którą wypeł­niały pyli­sta zie­mia i zbyt wyso­kie kwiaty. Musieli się cof­nąć po tym, jak poprzed­niego wie­czoru odwie­dzili drugi pusty klasz­tor. Teraz wyda­wało mu się, że znaj­do­wali się gdzieś w środku zachod­niej czę­ści Shi­no­varu. W pobliżu gór, które gra­ni­czyły z zachod­nim oce­anem. Z… jak Szeth go nazwał? „Wiel­kim oce­anem”? Nie, to brzmiało śmiesz­nie. Ale to było coś podob­nego.

Te zachod­nie góry były niż­sze niż te na wscho­dzie Shi­no­varu, pozba­wione śniegu, i miały wię­cej spłasz­czo­nych wierz­choł­ków niż ostrych szczy­tów. Upał spra­wił, że Kala­din lepił się od potu, kiedy uniósł rękę do oczu i się rozej­rzał.

– Nie widzę go – stwier­dził.

– Jest przed nami, ukryty wśród kra­jo­brazu – wyja­śnił Nale. – Sądzi­łeś, że klasz­tor Tka­czy Świa­tła da się łatwo zauwa­żyć?

Kala­din zaru­mie­nił się i spoj­rzał na Sze­tha ze świa­do­mo­ścią, że jego argu­menty zawio­dły. Szeth skrę­cił z drogi i ruszył o wiele węż­szą ścieżką w bok. Nie patrzył Kala­dinowi w oczy.

To było nie­uczciwe, że prze­ko­na­nie kogoś zale­żało nie od siły argu­men­tów, lecz od siły argu­men­tu­ją­cego. Kala­dina zawsze to zło­ściło, ale ponow­nie, bra­ko­wało mu elo­kwen­cji, by wyja­śnić, dla­czego. Zatem tylko goto­wał się w środku, kiedy Szeth znów się­gnął po broń i – wbrew temu, czego rze­czy­wi­ście pra­gnął – ponow­nie ruszył zabi­jać.

* * *

Jasnah opu­ściła naradę na temat stra­te­gii obrony Thay­le­nah prze­peł­niona drę­czą­cym nie­po­ko­jem, choć jego pod­sta­wowa przy­czyna jej umy­kała. Przy­naj­mniej jej ubiór speł­nił swoją rolę. Mun­dur miał pewne ele­menty dosto­so­wane do jej płci, dopa­so­waną górę i zapi­nany pod szyją płaszcz, długi zarówno z przodu, jak i z tyłu, przez co ukła­dał się tro­chę jak spód­nica, ukry­wa­jąc spodnie i cięż­kie buty. Do tego ręka­wiczki i cały strój nie utrud­niał jej walki.

Stała się wzo­rem dla wielu kobiet Świe­tli­stych i musiała być świa­doma tego – przez cały czas – że jest obser­wo­wana. Oczy­wi­ście to zawsze była prawda – ale teraz przy­naj­mniej nie­któ­rzy trak­to­wali ją jako pozy­tywny przy­kład.

– Przy­go­to­wa­nia – szep­nął jej do ucha Kość Sło­niowa. – One są dobre, Jasnah. Obrona jest. – Jak to czę­sto robił, sie­dział na jej kol­czyku, spe­cjal­nie dla niego nosiła duże z mor­skich muszli.

Za nią inni gene­ra­ło­wie i admi­ra­ło­wie opu­ścili salę narad, roz­ma­wia­jąc mię­dzy sobą. Po całym dniu pla­no­wa­nia obrony Thay­len nastroje były dobre. Skalni Straż­nicy sądzili, że uda im się ukryć w zatoce kamienne kolce, które mogły roze­rwać kadłuby i zato­pić statki. Dodat­kowo arti­fa­brianki zna­la­zły spo­sób na Istoty z Głę­bin – fabriale, które iden­ty­fi­ko­wały zbli­ża­ją­cych się Sto­pio­nych. Ostrze­głyby ich wcze­śniej, gdyby wróg spró­bo­wał przy­pu­ścić atak z zasko­cze­nia przez kamień.

Brama Przy­sięgi została cał­ko­wi­cie zamknięta, a Tka­cze Świa­tła peł­nili straż w Cie­nio­mo­rzu, ukryci za pomocą swo­ich mocy. Wia­trowi patro­lo­wali w powie­trzu, a ogromne arba­lety wyce­lo­wano w niebo, by zrzu­cały z niego Istoty z Nie­bios. Tego ranka przy­była spe­cjalna prze­syłka – kilka klej­no­tów cen­nego anty-Pust­ko­wego Świa­tła, które mogło na zawsze zakoń­czyć życie Sto­pio­nego.

Thay­le­nah było przy­go­to­wane naj­le­piej, jak to moż­liwe – kupiec­kie mia­sto stało się jedną wielką for­tecą. Ze względu na wyso­kie klify z jed­nej strony – i brak przy­czółku, który umoż­li­wiałby dotar­cie na wznie­sie­nia za nimi – zdo­by­cie portu byłoby kosz­ma­rem.

O czym wro­go­wie wie­dzieli.

A i tak przy­by­wali.

Jasnah dotarła do otwar­tego okna, dzięki któ­remu mogła spoj­rzeć na mia­sto z naj­wyż­szego poziomu. Nie­gdyś mogłaby uznać to miej­sce za odprę­ża­jące, ze względu na ten nie­bie­ski, migo­czący ocean i rześ­kie połu­dniowe powie­trze. Tego dnia czuła się znie­chę­cona. Bo w głębi duszy wie­działa, że prze­ga­pili coś klu­czo­wego.

– Jasnah? – szep­nął Kość Sło­niowa z jej pra­wego ucha. – Co jest?

– Sama chcia­ła­bym wie­dzieć – szep­nęła. – Kryje się tu tajem­nica, któ­rej gene­ra­ło­wie i admi­ra­ło­wie nie dostrze­gają.

Spren roz­wa­żył jej wyja­śnie­nie, co było jedną z przy­czyn, dla­czego two­rzyli tak dosko­nałą parę. Jako atra­men­to­spren miał ten­den­cję do sku­pia­nia się na teraź­niej­szo­ści – sytu­acji takiej, jaką była. Była to skłon­ność, nie coś abso­lut­nego, ale odkrył, że ocena aktu­al­nej sytu­acji dawała naj­więk­szą szansę na roz­wią­za­nie pro­blemu.

Jasnah z kolei miała ten­den­cję do sku­pia­nia się na wszyst­kim poza teraź­niej­szo­ścią. Zro­zu­mie­nie prze­szło­ści i jej wpływu na przy­szłość było jej powo­ła­niem jako Veri­sti­ta­lianki – jedy­nej grupy uczo­nych, które przy­jęły ją jako młodą kobietę, pod­czas gdy wszyst­kie inne uwa­żały jej here­zję za powo­du­jącą zbyt wiel­kie kon­flikty. Prze­szłość i przy­szłość były poślu­bione, ale cza­sami, kiedy za bar­dzo sku­piła się na nich, odda­lała się od teraz.

– Jasnah, nie­po­ko­isz się, że to, co postrze­gamy, nie jest prawdą – powie­dział Kość Sło­niowa. – Że inna rze­czy­wi­stość jest. – Tak. Nie jestem spe­cja­listką od tak­tyki, ale zga­dzam się z tym, co mówią gene­ra­ło­wie, Świe­tli­ści i admi­ra­ło­wie. Mia­sto jest nie do zdo­by­cia. Więc…

– Więc mar­twisz się, że się mylimy… – Spren zasta­na­wiał się przez chwilę. – Może tym, kogo potrze­bują, nie jest kolejny gene­rał, Jasnah. Może tym razem potrze­bują uczo­nej.

Od razu zro­biło jej się głu­pio. Jeśli miała udo­wod­nić swoją war­tość tej gru­pie, to nie dzięki swo­jej prze­ni­kli­wo­ści tak­tycz­nej. Na woj­sko­wej stra­te­gii znała się lepiej od prze­cięt­nego czło­wieka, ale zgro­ma­dzeni na sali zali­czali się do naj­lep­szych na świe­cie. Musia­łaby spę­dzić lata na nauce, nim mogłaby im dorów­nać.

Ale jeśli miała rację, to był pro­blem logiczny, nie woj­skowy. Jak Odium miałby znisz­czyć nie­znisz­czalne mia­sto?

Potrze­bo­wała papieru i spo­koj­nego miej­sca, by pomy­śleć.

Natych­miast.

70. Współzawodnictwo iluzji

70

Współ­za­wod­nic­two ilu­zji

Oba zawie­rają tyle szcze­gó­łów, ile udało mi się przy­po­mnieć. Moje życie. Moje rządy. Mój smu­tek. Moja chwała.

Frag­ment epi­logu Dawcy Przy­sięgi, autor­stwa Dali­nara Kho­lina

Szeth nie czuł szcze­gól­nej bli­sko­ści z Tka­czami Świa­tła. Choć szko­lił się w ich sztu­kach, bo takie były wyma­ga­nia, nie mógł znieść, że robili sobie żarty z prawdy, zasad­ni­czo odda­wali cześć kłam­stwom.

Idąc ostat­nim odcin­kiem ścieżki do klasz­toru, zaczął się jed­nak zasta­na­wiać. Wyobra­żał sobie Tka­czy Świa­tła jako dziwne istoty, które obra­cały prawdę w cokol­wiek, czym chciały, żeby była. Ale może prze­obra­ża­nie prawdy w to, czym chciało się, żeby była, nie sta­no­wiło jedy­nie cechy kłam­ców, lecz wszyst­kich istot ludz­kich.

Ta węż­sza ścieżka odcho­dząca od głów­nej drogi pro­wa­dziła w dół łagod­nego zbo­cza. Szedł nią razem z Ninem – albo Nale’em, jak sam o sobie mówił – a Kala­din i Syl­ph­rena podą­żali za nimi. Szeth czuł się samotny. Jego spren prze­stał się do niego odzy­wać, z wyjąt­kiem wyda­wa­nia pole­ceń. Krew Nocy całymi dniami roz­ma­wiał z Ostrzami Honoru. Kala­din i Nale się kłó­cili. Czy obcho­dził ich Szeth, czy jedy­nie udo­wod­nie­nie, że ten drugi się myli? Czy odważy się myśleć w taki spo­sób o świę­tej isto­cie w rodzaju Nina-syna-Boga?

Szeth obej­rzał się przez ramię na dwóch męż­czyzn. Mun­dur nie­bie­ski i czarny. Męż­czy­zna, który zosta­wił go na śmierć, i męż­czyzna, który go oca­lił. Męż­czy­zna, który twier­dził, że Szeth go obcho­dzi, i ten, któ­rego obcho­dziło jedy­nie prawo. Był tro­chę zły na nich obu, że cią­gnęli go w prze­ciwne strony.

Może to rów­nież po pro­stu było życie. Bycie prze­cią­ga­nym mię­dzy dwiema czę­ścio­wymi praw­dami. Sivi tak bar­dzo sta­rała się skło­nić go, żeby to zaak­cep­to­wał, a on zawsze się opie­rał. Bo jeśli w życiu cho­dziło o czę­ściowe prawdy na równi z cał­ko­wi­tymi, to wszyst­kie inne aspekty jego ist­nie­nia sta­wały się skraj­nie cha­otyczne.

Bar­dzo tęsk­nił za słod­kimi, czy­stymi praw­dami ścieżki Nina. Nawet jeżeli wyma­gały od niego, by zabi­jał.

Szeth? Głos Krwi Nocy. Dobrze się czu­jesz?

– Mie­czu-nimi? – szep­nął Szeth, prze­su­wa­jąc wiązkę mie­czy na ple­cach. Niósł połowę, a Kala­din drugą, przy­tro­czoną do ple­caka. Były cięż­kie, lżej­sze, niż powinny, ale ich waga nie była nie­istotna. – Nie musisz się mar­twić.

Ja tylko… coś od cie­bie poczu­łem.

– Poczu­łeś? Jak możesz poczuć to, co ja?

Nie wiem. Czuję się bli­ski tobie. Ty cier­pisz.

– Zawsze cier­pię.

To nie powinno… sobie pójść? Ludz­kie cier­pie­nia łagod­nieją, prawda?

– Bar­dzo bym chciał, żeby tak było, mie­czu-nimi. Ale wydaje mi się, że nie zasłu­guję na taki spo­kój.

Powie­dzia­łeś, że już nie będziesz zabi­jał.

– Tego rów­nież bym chciał.

Szeth skrę­cił w prawo i zaczął scho­dzić po stop­niach ukry­tych wśród pagór­ko­wa­tego brą­zo­wego kra­jo­brazu. Schody, wybu­do­wane z kłód i pali wbi­tych w zie­mię, zużyte przez czas i stopy, pro­wa­dziły do wąskiego wąwozu w miej­scu, gdzie sty­kały się dwa wzgó­rza, a mię­dzy nimi pły­nął stru­mień.

Szeth? – spy­tał miecz. Jesteś złym czło­wie­kiem?

– Dla­czego pytasz? – szep­nął. – Wcze­śniej powie­dzia­łeś, że jesteś pewien, że nie jestem.

No tak, słu­cha­łem. Co wię­cej, pró­bo­wa­łem sobie przy­po­mnieć, co cza­sem jest trudne. Mówisz o brze­mio­nach, które dźwi­gasz. Ludziach, któ­rych zabi­łeś. Nie­win­nych, tak mówisz. A… zabi­ja­nie nie­win­nych jest złe. Prawda?

– Tak.

Ale kiedy ura­to­wa­łeś Dali­nara i Świe­tli­stych, to było dobre, prawda?

– Mam taką nadzieję.

Zosta­łem stwo­rzony i dano mi pro­sty cel. Nisz­czyć zło. Pomy­śla­łem, że znajdę ludzi, któ­rzy są źli, i znisz­czę ich. Tego chce Nale, prawda? Podzie­lić ludzi na grupy. Źli. Nie źli.

– To za pro­ste, nawet dla jego filo­zo­fii – szep­nął Szeth, kiedy dotarł na dół scho­dów. – On wska­zuje, że wszy­scy są cza­sem dobrzy, a cza­sem źli. Nie da się nas podzie­lić na te dwie grupy, zatem potrze­bu­jemy wska­zó­wek.

Czy odróż­nie­nie dobra od zła nie powinno być łatwe?

– Wszy­scy uda­jemy, że tak jest. Ale gdyby tak było, nie byłoby mię­dzy nami takiej nie­zgody. – Szeth wszedł do wąwozu, stru­myk ciur­kał po jego pra­wej stro­nie. – Nie­mal wszy­scy zga­dzamy się w pod­sta­wo­wych kwe­stiach. Zabi­cie nie­win­nego jest złe. Ale jeśli dzięki temu ocali się trzech nie­win­nych? A jeśli jest się narzę­dziem, postę­pu­ją­cym zgod­nie z tym, co uwa­żało się za nad­rzędne prawo? A jeśli pod­jęło się dobre dzia­ła­nie, które się nie powio­dło, i zgi­nęli nie­winni?

Wydaje się, że to rzad­kie przy­padki.

– Gdyby tylko tak było, mie­czu-nimi. Gdyby tylko.

Wąwóz otwo­rzył się, uka­zu­jąc klasz­tor. Był czę­ściowo wykuty w ska­łach, a jego kamienną fasadę popla­miła kapiąca z góry woda. Szeth widział roz­pa­dliny na Strza­ska­nych Rów­ni­nach i to miej­sce było zupeł­nie inne. Przede wszyst­kim otwarte w stronę nieba. I choć pły­nący środ­kiem stru­mień doda­wał nieco żyzno­ści – pozwa­la­jąc wyro­snąć nie­du­żym drze­wom – wąwozu, w prze­ci­wień­stwie do roz­pa­dlin, nie wypeł­niały tak liczne i zde­ter­mi­no­wane rośliny.

To był cichy, reflek­syjny zaką­tek wietrz­nej kra­iny. Szeth przy­glą­dał się i mar­twił. Nie tylko z powodu swo­ich wcze­śniej­szych nie­po­ko­jów, ale ze względu na Głos. Wie­dział, że w końcu będzie musiał sta­wić mu czoło. Sądził, że zmniej­sze­nie jego wpływu na ojczy­znę, poprzez zabi­ja­nie Nio­są­cych Honor, było dobrym spo­so­bem. Ale kiedy te bitwy się skoń­czą, co wtedy?

Mógł wal­czyć z jed­nym z Nie­stwo­rzo­nych? Dali­na­rowi się to nie udało. Musiał poko­nać go siłą woli, sta­wia­jąc opór poku­sie Dresz­czu – ale rów­nież, jak opi­sał w swo­jej książce, przy­zna­jąc się do tego, co ich łączyło. Czy Sze­tha cze­kało coś podob­nego?

Nie wie­dział. Dla­tego zamie­rzał zro­bić to, co mógł – a to ozna­czało oczysz­cze­nie tej ziemi. Ruszył w stronę klasz­toru, który ota­czało – zamiast mia­sta czy nawet gar­ni­zonu – tylko kilka domów dla pomoc­ni­ków i służby. Spraw­dził je i oka­zało się, że wszyst­kie były puste.

Wycho­dząc z jed­nego z nich, minął Kala­dina i Nina.

– Szeth – powie­dział Kala­din, pró­bu­jąc zła­pać go za ramię. – Musi ist­nieć inny spo­sób.

Szeth zatrzy­mał się i pozwo­lił, by Kala­din go chwy­cił – a wtedy męż­czy­zna poczuł się głu­pio, bo od razu go puścił.

– Nie pytam, czy jest inny spo­sób – stwier­dził Szeth. – Robię to, co jest wyma­gane.

Zdjął torbę z mie­czami i podał ją Kala­di­nowi, a póź­niej przy­wo­łał swoje Ostrze i wkro­czył do klasz­toru.

Kala­din pod­szedł do wej­ścia, by go obser­wo­wać, ale Nin zła­pał go za ramię.

– On musi wypeł­nić piel­grzymkę bez two­jej pomocy, Wia­trowy – powie­dział Herold. – Nie wtrą­caj się.

Wnę­trze klasz­toru było ciem­niej­sze niż inne. Oświe­tle­nie zapew­niał jedy­nie świe­tlik w dachu wiel­kiej sali, wyso­kiej na trzy kon­dy­gna­cje. Kolumna sło­necz­nego bla­sku padała na grupę trzy­dzie­stu kobiet sto­ją­cych w sze­re­gach – a każda z nich miała tę samą twarz.

Szeth zatrzy­mał się z Ostrzem Odpry­sku w ręku. Cze­kał.

– Mech-syn-Kowala?! – zawo­łał. – Ja… nie będę z tobą wal­czył, jeśli nie muszę.

– W takim razie nie powi­nie­neś tu wcho­dzić. – Głos Mchu odbi­jał się echem z głębi sali. – Myśla­łem, że już ni­gdy cię nie zoba­czę, Szeth. Tęsk­nię za sta­rymi cza­sami.

Szeth z waha­niem zro­bił krok do przodu. Te rzędy ludzi nosiły takie same kolo­rowe suk­nie. Wyglą­dały jak…

Jak Herold, pomy­ślał. Shush-córka-Boga, Tkaczka Świa­tła.

Tak. Poznał ją w rze­czy­wi­sto­ści, a to był jej przy­bli­żony obraz. To nie było trzy­dzie­ści kobiet, lecz trzy­dzie­ści ilu­zji patronki klasz­toru.

Trzy­ma­jąc się skraju sali, gdzie było ciem­niej, Szeth skra­dał się, pod­cho­dząc bli­żej. Każda z ilu­zji wyglą­dała iden­tycz­nie. Wszyst­kie stały nie­ru­chomo i patrzyły na niego.

– Pokaż się, Mech – powie­dział Szeth.

– Zro­bi­łem to. – Głos męż­czy­zny docho­dził z sze­re­gów ilu­zo­rycz­nych kobiet.

Szeth obser­wo­wał twa­rze tych sto­ją­cych naj­bli­żej i one nie mówiły. Ale… uzdol­niony Tkacz Świa­tła potra­fił znie­kształ­cać i zagi­nać powie­trze, by stwo­rzyć dźwięk.

– Ukry­wam się przed tobą, w tym świe­tle, jako jedna z wer­sji Shush.

– Nie możemy po pro­stu się poje­dyn­ko­wać?

– Poje­dyn­ko­wać? – powtó­rzył Mech ze śmie­chem. – Myślisz, że miał­bym jakie­kol­wiek szanse, Szeth?

Szeth wciąż szedł wokół kręgu świa­tła.

– Wiesz, że nie kła­dziemy dużego naci­sku na walkę – mówił dalej Mech.

To była prawda. Cza­sami Tka­cza Świa­tła wybie­rano przez współ­za­wod­nic­two ilu­zji – choć jeśli któ­ryś był tak uparty jak poprzed­nik Mchu, walka na mie­cze sta­wała się koniecz­no­ścią. Nio­są­cego Honor Kowala Więzi rów­nież wybie­rano nie­ty­powo, w gło­so­wa­niu.

– Czyli zamiast poje­dynku jest gra?! – zawo­łał Szeth. – Jedna z two­ich śmiesz­nych zga­dy­wa­nek?

– Moja rola koń­czy się, kiedy wybie­rzesz jedną z moich postaci, by ją zabić – powie­dział Mech. – Nie­mal wszyst­kie ze sto­ją­cych przed tobą ilu­zji są nie­do­sko­nałe. Jedna jest mną, ukry­tym pod twa­rzą, która za to jest dosko­nała. Dwa­dzie­ścia dzie­więć ze sto­ją­cych tutaj jest nie­szko­dli­wych, jedna ze sto­ją­cych tutaj jest śmier­tel­nie nie­bez­pieczna. Nie możesz doty­kać ilu­zji, a one nie odpo­wie­dzą na twoje pyta­nia. Aby zwy­cię­żyć w tej pró­bie, musisz wybrać wer­sję mnie, prze­bić jej oko Ostrzem i zabić mnie. Następ­nie musisz uciec z mojego klasz­toru z moim Ostrzem. Jeśli zaata­ku­jesz nie­wła­ściwą ilu­zję, prze­grasz. Jeśli dotkniesz ich w jaki­kol­wiek spo­sób, prze­grasz. Jeśli zawie­dziesz, twoja piel­grzymka się skoń­czy i zosta­niesz uznany za nie­god­nego wyso­kiej pozy­cji, do któ­rej dążysz. Jeśli uda ci się zdo­być moje Ostrze, będziesz godny. To twoja praw­dziwa próba, Szeth-synu-Neturo. Odzy­wam się do cie­bie po raz ostatni. Wybie­raj ostroż­nie.

Szeth wes­tchnął i na razie ode­słał Ostrze Odpry­sku. Ufał swoim umie­jęt­no­ściom walki Ostrzem prze­ciwko każ­demu poza Herol­dem, ale umy­słowi? On… mu nie ufał. Nie z tymi gło­sami w kątach.

I tak musiał dać z sie­bie wszystko. Bo tego od niego wyma­gano, a on robił to, czego od niego wyma­gano.

* * *

Venli szła przo­dem przez roz­pa­dliny Strza­ska­nych Rów­nin i pro­wa­dziła dwa­dzie­ścioro ze swo­ich roda­ków – i kilka prze­past­nych bestii idą­cych dalej za nimi – w stronę ukry­tej pie­śni, którą dopiero zaczy­nała sły­szeć.

Weszli do roz­pa­dlin od wschodu, spo­so­bem, jakiego nie wyko­rzy­sty­wała ni­gdy wcze­śniej. W prze­szło­ści, w dzie­ciń­stwie, zawsze dosta­wała się do roz­pa­dlin, wska­ku­jąc do nich z góry lub scho­dząc po ścia­nie – zazwy­czaj podą­żała wtedy za Esho­nai z jakąś dzie­cinną misją. Wspo­mi­nała te dni z uśmie­chem. Zanim zaczęła zazdro­ścić sio­strze, zanim zna­la­zła się w potrza­sku, zmu­szona zapa­mię­ty­wać pie­śni, pod­czas gdy jej sio­stra mar­no­wała czas.

Dostro­iła się do Pokoju. Nie tak powinna o tym myśleć, prawda?

Venli zatrzy­mała się na roz­ga­łę­zie­niu, by spoj­rzeć na roda­ków, któ­rzy podą­żali za nią. W gru­pie było kil­koro z jej towa­rzy­szy z Uri­thiru, któ­rzy ode­szli razem z nią – Dul, Mazish i Shu­min. Była rów­nież więk­sza grupa pier­wot­nych słu­cha­czy, a na końcu Leshwi i jej Istoty z Nie­bios. Roz­pa­dliną pły­nął spo­kojny stru­mień, który przez więk­szość czasu dawało się omi­nąć, idąc wzdłuż ściany. W miarę zbli­ża­nia się do burzy nurt naj­pew­niej przy­śpie­szy, ale Venli miała nadzieję, ze nie zostaną zmu­szeni do wyj­ścia z roz­pa­dlin. Wieczna Burza nie zrzu­cała tyle desz­czu, co zwy­kle arcy­bu­rze.

Obró­ciła się i prze­szła przez stado życio­spre­nów, mija­jąc kamień w kształ­cie gałęzi drzewa. Samotny patyk został odła­many przez wiatr i skoń­czył tutaj – gdzie w swoim cza­sie pokryła go war­stwa kremu. Takie kształty zwy­kle były puste w środku – gdyby na niego nadep­nęła, zmiaż­dży­łaby go, bo pier­wotne drewno zbu­twiało, pozo­sta­wia­jąc tylko tę sko­rupę.

Myśli w podobny spo­sób obra­cały się cza­sem w kamień. We wspo­mnie­niach była „zmu­szona”, by sie­dzieć i się uczyć – ale w jakim stop­niu była to prawda? Ćwi­czyła, bo uwiel­biała pie­śni, uwiel­biała się uczyć i uwiel­biała spę­dzać czas z matką. Jej nie­chęć wyni­kała z faktu, że nie czuła się doce­nia­nia, nie z samej pracy.

A sio­stra? Jej sio­stra robiła to, czego ocze­ki­wał ich lud, nawet jeśli sama Venli tego nie dostrze­gała. Pie­lę­gno­wa­nie tego nasie­nia nie­chęci było jak wzię­cie patyka i pokry­cie go kre­mem – jeśli nie będzie ostrożna, prawda zgnije w środku. I zostaną jej puste kłam­stwa.

W zamian przy­wo­łała inne wspo­mnie­nia – pięk­nych wie­czo­rów, kiedy śpie­wała Esho­nai to, czego się nauczyła, obie patrzyły na Strza­skane Rów­niny i śmiały się razem. W duchu dostro­iła się do Pokoju, a póź­niej Podziwu. Znaj­do­wała się we wspa­nia­łym miej­scu. Powinna nacie­szyć się tą roz­pa­dliną i jej peł­nym życia śro­do­wi­skiem.

Gęste, wil­gotne powie­trze koja­rzyło się jej z zapa­chem her­baty, peł­nym pary i woni ziół. Zbo­cza roz­pa­dliny pokry­wały pną­cza, a łup­ko­kora miała setki jaskra­wych odcieni. Po pra­wej widziała żółtą, w kształ­cie wachla­rza, wyra­sta­jącą ze ściany i przy­po­mi­na­jącą książkę, któ­rej kartki ktoś prze­rzu­cał.

U jej stóp krem­liki śmi­gały wśród lasów, które im samym musiały wyda­wać się ogromne, ale dla Venli każdy był jak nie­wielka dio­rama. Taka jak dzieła Kunony, w któ­rych każdy kamy­czek i malutka roślinka miały swoje sta­ran­nie wybrane miej­sce.

Kunonę… zabiły naro­dziny Wiecz­nej Burzy. Venli spoj­rzała na ciemne niebo, widoczne przez szcze­linę na szczy­cie roz­pa­dliny, wysoko na górze. Czer­wone roz­bły­ski odbi­jały się od chmur. Kie­ru­jąc się w głąb, wcho­dzili do jej kró­le­stwa.

Na­dal sły­szała ten rytm docho­dzący z pew­nej odle­gło­ści. Ten, za któ­rym podą­żała. Im bar­dziej się zbli­żali, tym wyraź­niej Venli sły­szała ton – nieco fał­szywy, z cha­otycz­nym ryt­mem. Po jej pra­wej na bul­wia­stym liściu sie­dział fio­le­towy krem­lik. Wyda­wało się, że ją obser­wuje, więc zanu­ciła w jego stronę szczę­śliwy rytm.

Wkrótce Thude pod­szedł do niej, trzy­ma­jąc w ręku klej­not jako źró­dło świa­tła. Jego stopa zmiaż­dżyła z cichym trza­skiem zbu­twiały konar – prąd poniósł kawałki w stronę reszty grupy.

– Venli – ode­zwał się z Nie­po­ko­jem. – Jesteś pewna, że idziemy we wła­ściwą stronę? Tam jest Wieczna Burza.

– Naj­pew­niej zatrzy­mała się w miej­scu. On robił to już wcze­śniej, prze­no­sił burzę tam, gdzie chciał, by się znaj­do­wała, by prze­ra­zić ludzi i ich zdo­mi­no­wać. – Venli się zawa­hała. – Tu trwa bitwa, Thude. Ludzie i pie­śnia­rze wal­czą o Narak. Mówi­łam ci, co wysłał mi Rlain? O umo­wie, którą ludzki król zawarł z Odium, i dziw­nych warun­kach, które pozwolą im zacho­wać to, co zdo­będą przez te dzie­sięć dni?

– Tak wiele prze­la­nej krwi o jałowy obszar pełen poła­ma­nych skał – szep­nął Thude z żałobą w gło­sie. – Ludzie spę­dzili wiele lat, mor­du­jąc tam słu­cha­czy, a teraz inni znów się o niego zabi­jają.

Zanu­ciła ze Stratą i… uświa­do­miła sobie, jakie to smutne, że on stał się tak poważny. To była czę­ściowo jej wina.

Głów­nie jej wina.

– Prze­pra­szam, Thude – szep­nęła. – Za wszystko.

– Cią­gle myślę, że może ona jakimś spo­so­bem prze­żyła, Venli. Że pew­nego dnia Esho­nai znów wej­dzie do naszego obozu. Kiedy ty wró­ci­łaś… myśla­łem… myśla­łem, że to ona. Przez chwilę. Czy to głu­pota z mojej strony?

– Nadzieja nie jest głu­pia… – Skrzy­wiła się. – Tyle że, Thude… widzia­łam trupa Esho­nai. Prze­pra­szam. Powin­nam była o tym wspo­mnieć. Ale wiesz, że Nuta była naj­pierw jej spre­nem.

Spoj­rzał na nią i zanu­cił z Wdzięcz­no­ścią. Chciał, żeby wyja­śniła.

– Po tym, jak moja sio­stra zgi­nęła, zosta­łam wysłana z Demi­dem po jej Odpry­ski. Thude, Odium ona nie obcho­dziła. Była dla niego do wyko­rzy­sta­nia i wyrzu­ce­nia. Myślę, że wtedy zaczę­łam się zmie­niać. Tam­tego dnia, kiedy ją zna­leź­li­śmy, a ja uświa­do­mi­łam sobie, że innych obcho­dziła tylko jej zbroja…

Nuta zanu­ciła w jej wnę­trzu. Uspo­ka­ja­jąco. I dodała coś inte­re­su­ją­cego.

– Thude, Nuta mówi, że Esho­nai nie była jego, kiedy umarła. Wyrwała się – powie­działa Venli.

– Była w burzo­for­mie. Czy to w ogóle moż­liwe?

– Mnie się udało, ale jedy­nie z pomocą Nuty. Nuta mówi… Esho­nai też to zro­biła. Wyrzu­ciła go z umy­słu i była sobą, kiedy umarła. Możemy z nim wal­czyć.

Za sze­re­giem słu­cha­czy widziała jeden z więk­szych cieni poru­sza­ją­cych się w roz­pa­dli­nach. Nale­gały, by im towa­rzy­szyć. Pięć prze­past­nych bestii, wśród nich ta, którą wszy­scy nazy­wali Chmurą Burzową, ich przy­wódca. Lub też to on jako pierw­szy posta­no­wił z nimi nie wal­czyć – a kiedy naj­więk­szy i naj­bar­dziej nie­bez­pieczny z nich wszyst­kich uznał, że małe stwo­rzonka na Strza­ska­nych Rów­ni­nach go poko­nały, pozo­stali poszli za jego przy­kła­dem.

– Może uda nam się coś zro­bić z walką, która trwa przed nami, Thude – powie­działa Venli. – Może powin­ni­śmy do niej dołą­czyć, jak zasu­ge­ro­wa­łam wcze­śniej.

– Nie.

Unio­sła klej­not, by oświe­tlić jego twarz.

– Venli, nie będziemy wal­czyć. Posta­no­wi­łem znów ci zaufać, ale nie jesteś naszą przy­wód­czy­nią. Jest nas zale­d­wie tysiąc doro­słych. Prze­past­nych bestii znacz­nie mniej. Nie wię­cej niż sto osob­ni­ków? Mam wra­że­nie, że ich liczba szybko maleje. Jeśli zbyt wiele z nich zgi­nie, będą miały pro­blemy z roz­mna­ża­niem. Nie zaan­ga­żu­jemy się w tę walkę.

– Nasza liczeb­ność to moja wina. Gdy­bym nie…

– Venli, sam nie wie­rzę, że to mówię, ale… daj spo­kój. Wszy­scy żału­jemy tego, co się wyda­rzyło. Ale… zły bóg był zde­cy­do­wany nas znisz­czyć. Pró­buję nie czuć do cie­bie nie­na­wi­ści. Obojgu nam pomoże, jeśli będziemy żyć dalej.

Wes­tchnęła, ale on miał rację – zarówno jeśli cho­dziło o nią, jak i o powstrzy­ma­nie się od walki. Wąt­piła, by w ogóle jej towa­rzy­szyli, gdyby spreny się nie ode­zwały, a prze­pastne bestie nie potwier­dziły ist­nie­nia tego dziw­nego tonu.

– Żad­nej walki – powie­działa do Thude’a. – Cie­szę się że przy­sze­dłeś z Piątką. Jaką­kol­wiek decy­zję podej­miemy, będzie oczy­wi­ście nale­żała do was.

Zanu­cił z Deter­mi­na­cją. Zosta­wili Jaxlim, bo ona i Venli – jako powier­niczki pie­śni – nie mogły jed­no­cze­śnie ryzy­ko­wać. Ale przy­szła cała Piątka, choć wcze­śniej mia­no­wali innych na swoje miej­sce, gdyby nie wró­cili. Venli nie mogła nie wspo­mi­nać, że zro­bili to samo, kiedy po raz pierw­szy udali się w odwie­dziny do ludzi. W cza­sie tej brze­mien­nej w skutki wyprawy zabili Gavi­lara i wznie­cili cały ten chaos.

Dostro­iła się do Pokoju i znów ruszyła w drogę z nadzieją, że nie bie­gnie w stronę podob­nego kata­kli­zmu. Dotar­cie do cen­trum miało wciąż zająć sporo czasu, bo musieli w tajem­nicy masze­ro­wać przez te wijące się roz­pa­dliny – ale wyj­ście na pła­sko­wyże na górze byłoby samo­bój­stwem ze względu na patrole Istot z Nie­bios i Wia­tro­wych.

Bez­pieczni byli tylko na dole, wśród ciem­no­ści i wiją­cych się roślin. Skra­da­jąc się niczym krem­liki poru­sza­jące się wśród poszy­cia.

71. Założenia

71

Zało­że­nia

Moim celem nie jest stwo­rze­nie nowej reli­gii ani dopro­wa­dze­nie do podzia­łów wśród vori­ni­zmu. Jestem jed­nak prze­ko­nany, że w naj­mrocz­niej­szych chwi­lach mojego życia coś mi towa­rzy­szyło, i nie była to istota, którą zwiemy Wszech­moc­nym. On nie żyje. A nawet gdyby żył, uwa­żał­bym jego dzia­ła­nia za coraz bar­dziej podej­rzane.

Frag­ment epi­logu Dawcy Przy­sięgi, autor­stwa Dali­nara Kho­lina

Szeth zakoń­czył okrą­ża­nie kręgu jasno­ści w klasz­to­rze Tka­czy Świa­tła. Pro­mie­nie słońca padały z góry na te trzy­dzie­ści ilu­zo­rycz­nych syl­we­tek. Jak mógł wybrać wła­ściwą? Przy­glą­da­jąc się uważ­nie, dostrze­gał drobne róż­nice mię­dzy posta­ciami – prze­dzia­łek w innym miej­scu, oczy w innych odcie­niach, szarfy na suk­niach zwią­zane w inny spo­sób.

Przy­glą­dał się każ­dej i czuł, że pot spływa mu po twa­rzy. Nie umiał oce­nić, która jest „dosko­nała”, a które nie. Na burze… jak mógłby poko­nać Tka­cza Świa­tła w jego wła­snych sztucz­kach? Doszedł do jed­nego wnio­sku. Powi­nien zadać przy­pad­kowy cios i zaufać prze­zna­cze­niu. Przy­wo­łał Ostrze i wie­dział, że mu się nie uda.

– Hmmm… – szep­nął mu do ucha kobiecy głos.

Spoj­rzał w bok, ale niczego nie zoba­czył.

– Tak – szep­nęła Syl. – Pod­stępni Tka­cze Świa­tła z ich pod­stęp­nymi sztucz­kami. Cóż, jeśli twój spren nie zamie­rza pomóc, ja to zro­bię.

– Ty… nie powin­naś tu prze­by­wać – odszep­nął Szeth.

– Nale powie­dział, że Kala­din nie może ci pomóc, ale ani sło­wem nie wspo­mniał o mnie. Jestem bogiem, prawda? Jego frag­men­tem?

– Oczy­wi­ście.

– Czy nie modlisz się do bogów, pro­sząc ich o pomoc?

– Tak.

– No to…

Myślał przez krótką chwilę.

– Pomo­żesz mi? Pro­szę.

– Z przy­jem­no­ścią – odszep­nęła. – Mów cicho i nie wypo­wia­daj mojego imie­nia, a oni niech założą, że roz­ma­wiasz ze swoim spre­nem.

– Ale ty prze­strze­gaj zasad. Nie doty­kaj ich.

– Dobrze, dobrze. Przejdźmy wzdłuż tego rzędu. Hmmm… One się od sie­bie róż­nią. Odro­binę.

– Musimy zna­leźć tę, która jest dosko­nała. Ale skąd wiemy, która jest „dosko­na­łym” przed­sta­wie­niem Herolda? Połowa ma zie­lone oczy, a połowa fio­le­towe.

– Dokład­nie pół na pół?

Zasta­no­wił się i poli­czył.

– Szes­na­ście fio­le­to­wych. Czter­na­ście zie­lo­nych.

– To się wydaje celowe. Czy możemy coś z tego wywnio­sko­wać? Szybko, policz, ile ma włosy z prze­dział­kiem po pra­wej, a ile po lewej.

Zro­bił to. Znów szes­na­ście i czter­na­ście. Tak samo z wią­za­niami szarfy – szes­na­ście eks­tra­wa­ganc­kich, czter­na­ście pro­stych.

– Więc czy myślimy, że „wła­ściwa” Ash ma bar­dziej pospo­litą cechę czy mniej pospo­litą? – ode­zwała się Syl.

– Dosko­na­łość jest rzadka, więc mniej pospo­litą?

Nie podo­bało mu się zga­dy­wa­nie, kiedy cho­dziło o coś tak waż­nego… ale prze­cież jesz­cze przed chwilą był gotów zadać przy­pad­kowy cios. Pomoc Syl zła­go­dziła jego napię­cie i odkrył, że jest za to ogrom­nie wdzięczny. Omó­wili to razem i poprzez pro­ces eli­mi­na­cji zna­leźli jedną wer­sję Shush, która miała wszyst­kie z rzad­szych cech. Zie­lone oczy, prze­dzia­łek po lewej, pro­ste wią­za­nie, pier­ścień na palcu… i tak dalej przez różne atry­buty.

Zatrzy­mali się przed nią, trze­cią od lewej w tyl­nym rzę­dzie. Szeth przy­go­to­wał miecz.

– Czy to… nie wydaje ci się za łatwe? – szep­nęła mu do ucha Syl.

– Ow­szem.

– Znasz osobę, która to przy­go­to­wała?

– Tak.

– Jaka ona jest?

– Aż za bystra. I prze­ko­nana o swoim spry­cie. Jak więk­szość Tka­czy Świa­tła, któ­rych pozna­łem.

Syl zasta­na­wiała się przez chwilę.

– Tak, nie ma szans, żeby­śmy roz­wią­zali tę łami­główkę tak łatwo. Odda­ła­bym lewe ucho… ni­gdy go nie lubi­łam… że mie­li­śmy wybrać tę ilu­zję. Nie dla­tego, że jest wła­ściwa, ale dla­tego, że to naj­bar­dziej oczy­wi­sty wybór.

– To co robimy? – szep­nął Szeth.

– Musimy zejść poziom niżej. Musimy odrzu­cić oczy­wi­ste moż­li­wo­ści.

– To skąd będziemy wie­dzieć? – Szeth pod­szedł do końca rzędu i spoj­rzał wzdłuż sze­regu nie­mal iden­tycz­nych wer­sji pół­bo­gini. – Mech jest bystrzej­szy ode mnie. Na pewno roz­wa­żył każdą moż­li­wość.

– Myślę…

– Na twa­rzach mają nie­duże zna­miona. – Szeth ruszył wzdłuż sze­regu. – Może znaj­dziemy taką, która nie ma tej skazy? Tyle że to też wydaje mi się zbyt oczy­wi­ste.

– Aha. I do tego nie­pre­cy­zyjne. Czemu zna­mię mia­łoby uczy­nić kogoś mniej dosko­na­łym? To kolejny spo­sób, byśmy zało­żyli, że zła­ma­li­śmy szyfr, i prze­grali. Tak sądzę.

Jej nie­pew­ność odzwier­cie­dlała jego wła­sną. Nie­za­leż­nie od tego, jakie roz­wią­za­nie roz­wa­żał… wyda­wało się liche, powierz­chowne. Zna­le­zie­nie tej jed­nej Shush, która nie stała ide­al­nie równo z pozo­sta­łymi? Tej jed­nej, która trzy­mała głowę pro­sto, gdy inne lekko ją prze­chy­lały? Każde mogło być roz­wią­za­niem, ale w jaki spo­sób były przez to mniej dosko­nałe?

Zna­jąc Mcha…

– On chciałby zwy­cię­żyć nie­za­leż­nie od tego, jaką decy­zję podejmę – stwier­dził Szeth. – To ten rodzaj łami­główki, prawda? Taki, w któ­rym on nie może prze­grać, nie­za­leż­nie od tego, co wybiorę ja.

– Aaaach… Nie­mal na pewno masz rację, Szeth. Co dokład­nie powie­dział na początku?

– Powie­dział, że nie­mal wszyst­kie ilu­zje są w jakiś spo­sób nie­do­sko­nałe. Ale jedna jest nim, ukry­tym pod twa­rzą, która za to jest dosko­nała. – Zawa­hał się. – Powie­dział też, że znaj­duje się w kręgu świa­tła, więc nie ukrywa się ni­gdzie indziej w pomiesz­cze­niu.

– Tak. Nie skła­małby, bo to byłoby oszu­ki­wa­nie. To żadna zagadka, jeśli nie masz szans na zna­le­zie­nie odpo­wie­dzi. Hmm… zaraz. Wznieś się nad nie, Szeth. Zobaczmy, czy two­rzą inte­re­su­jący wzór.

Przy­wią­zał się w powie­trzu, pod świe­tli­kiem. Rzu­ca­jąc cień na te poni­żej. On i Syl przy­glą­dali się usta­wie­niu pię­ciu rzę­dów po sześć.

– Niczego nie widzę – stwier­dził Szeth.

– Ćwi­czy­łeś z tym Tka­czem Świa­tła, prawda? Czy wasze szko­le­nie daje ci jakieś wska­zówki?

– To było dawno temu. I ni­gdy nie byłem w tym dobry. – Jed­nak do Mchu dosko­nale paso­wa­łoby nawią­za­nie do jakie­goś mało zna­czą­cego ele­mentu szko­le­nia, po tylu latach. Po zasta­no­wie­niu powie­dział: – Uczono mnie, że jed­nym z moty­wów Tka­nia Świa­tła jest pod­stęp. Nie cho­dzi o dosko­na­łość, bo żadna ilu­zja nie może być dosko­nała. Obaj zga­dza­li­śmy się w tej kwe­stii. Czyli wszyst­kie te ilu­zje są nie­do­sko­nałe, ze swej natury.

– Ale stwier­dził, że jest jedną z tych postaci.

– Cóż, powie­dział, że ukrywa się pod jedną z wer­sji Shush. „Jedna jest mną, ukry­tym pod twa­rzą, która za to jest dosko­nała…”.

Spoj­rzał z wysoka i dostrzegł to. Podob­nie jak w innych klasz­to­rach, na pod­ło­dze znaj­do­wała się stara mozaika przed­sta­wia­jąca Herolda. Tutaj była to twarz Shush. W kamie­niu. Który jest dosko­nały.

– Na burze – powie­działa Syl. – Pod­łoga!

Szeth nie potrze­bo­wał dal­szych dowo­dów. Przy­wo­łał Ostrze, opadł na zie­mię i prze­bił płytki pod­łogi, dokład­nie w miej­scu oka.

– Szeth! – szep­nęła mu do ucha Syl. – To było impul­sywne!

– Zoba­czy­łaś to w tej samej chwili, co ja.

Patrzył, jak Tka­nie Świa­tła na posta­ciach roz­pada się, uka­zu­jąc grupę wyczer­pa­nych, zaspa­nych i nieco oszo­ło­mio­nych ako­li­tów.

Ako­lici? – pomy­ślał Szeth. Wyko­rzy­stał ludzi pod twa­rzami Shush? Dla­czego? To wyda­wało się wyjąt­kowo bru­talne. Gdyby Szeth prze­bił jedną z nich, zabiłby czło­wieka.

– Mogli­śmy to prze­dys­ku­to­wać czy coś. – Syl wciąż pozo­sta­wała nie­wi­dzialna, kiedy szep­tała mu do ucha.

– I dać mu czas, by się zorien­to­wał, że się domy­śli­li­śmy?

Szeth spoj­rzał z góry na pod­łogę – którą roz­ciął, uka­zu­jąc zagłę­bie­nie w kamie­niu pod mozaiką. Wewnątrz leżało ubra­nie Mcha – kiedy został prze­bity, podob­nie jak pozo­stali wypa­ro­wał w chmu­rze ciem­no­ści, pozo­sta­wia­jąc Ostrze. Szeth roz­ciął kamień na tyle, by je wydo­być – Ostrze z falu­ją­cymi wzo­rami wzdłuż tylca i okrą­głym otwo­rem w gło­wicy.

– Na­dal sądzę, że to było nieco lek­ko­myślne – stwier­dziła Syl.

Szeth uniósł miecz.

– Cza­sami trzeba po pro­stu pod­jąć decy­zję.

Kiedy Kala­din i Nin pode­szli, uświa­do­mił sobie, że te słowa były abso­lut­nie praw­dziwe.

* * *

Jasnah zna­la­zła spo­kój do namy­słu w zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nym miej­scu. W świą­tyni.

Kiedy wuj Dali­nar odwie­dził to mia­sto, wyko­rzy­stał swoje moce, by przy­wró­cić sta­ro­żytną świą­ty­nię do daw­nego stanu. Jasnah wciąż nie rozu­miała, jak mu się to udało – moce Kowali Więzi zacho­wy­wały się tak dzi­wacz­nie. Oczy­wi­ście każdy zakon Świe­tli­stych wyko­rzy­sty­wał Moce w swój cha­rak­te­ry­styczny spo­sób, ale Kowale Więzi dzia­łali na zupeł­nie innym pozio­mie.

Odno­wiona świą­ty­nia Tale­ne­lata była teraz uzna­wana za miej­sce święt­sze od innych w Thay­len i prze­zna­czona wyłącz­nie dla Świe­tli­stych. Ponie­waż jej kom­naty w mie­ście – na jej wła­sną prośbę – znaj­do­wały się w pobliżu kwa­ter innych gene­ra­łów… cóż, jeśli potrze­bo­wała ciszy, to było dosko­nałe miej­sce. Nikt nie będzie jej prze­szka­dzał w tej peł­nej powagi okrą­głej sali, ozdo­bio­nej fre­skami i kamien­nymi gli­fami strze­gą­cymi i wysła­wia­ją­cymi Wszech­moc­nego.

Jasnah roz­ło­żyła się na tyłach, mię­dzy dwiema kolum­nami i w pobliżu pła­sko­rzeźby przed­sta­wia­ją­cej Talna, Nio­są­cego Cier­pie­nia. Cał­kiem dobrze oddali jego rysy. Znaj­do­wały się tam stół chi­rur­giczny i krze­sła, bo kiedy w mie­ście poja­wił się Tan­cerz Kra­wę­dzi albo Widzący Prawdę, pomiesz­cze­nie wyko­rzy­sty­wano do uzdra­wia­nia.

Poło­żyła notat­niki i doku­menty na stole, ale nie usia­dła. Miała wra­że­nie, że prze­cho­dzi ją prąd elek­tryczny – taki, który można było wytwo­rzyć w tym sta­rym eks­pe­ry­men­cie ze szma­tami nasą­czo­nymi solanką i róż­nymi meta­lami. Uwię­ziona bły­ska­wica. W cza­sie spo­tka­nia uczo­nych, które odwie­dziła w mło­do­ści, widziała, jak pewna badaczka wyko­rzy­stuje ten pro­ces, by wzbu­dzić drga­nia mię­śni mar­twego krem­lika.

Jasnah krą­żyła wokół stołu, a jej umysł wrzał. Odium wie­dział, że tego mia­sta nie da się zdo­być bez ogrom­nych strat. W rze­czy samej, nawet gdyby poniósł ogromne straty, i tak naj­pew­niej by tu prze­grał. Thay­len wła­ści­wie nie było warto ata­ko­wać. Jed­nak przy­by­wał tu w wiel­kiej licz­bie i dawał sobie tylko parę dni na zdo­by­cie mia­sta.

Czego nie dostrze­gała?

Czego wszy­scy nie dostrze­gali?

Kość Sło­niowa urósł i trzy­ma­jąc dłoń na ręko­je­ści mie­cza poje­dyn­ko­wego, obser­wo­wał ją z wyraź­nym roz­ba­wie­niem. Stał oparty o ścianę przy drzwiach – syl­wetka z czar­nego jak atra­ment mar­muru, opa­li­zu­jąca jak olej na wodzie, kiedy pro­mie­nie świa­tła padły na nią w odpo­wiedni spo­sób.

Dawał jej prze­strzeń i ciszę, by mogła się zasta­no­wić. Nie­stety, gdy zna­la­zła się tutaj… odpo­wie­dzi na­dal jej umy­kały. Zano­to­wała logiczne pyta­nia do zasta­no­wie­nia, zgod­nie z jej for­mal­nym wyszko­le­niem, i przy­cią­gnęła stado logi­ko­spre­nów jak malut­kie chmury burzowe.

Każdy pomysł pro­wa­dził do odpo­wie­dzi, które wyda­wały się nie­wła­ściwe. Teo­ria rdze­nia emo­cjo­nal­nego kazała jej roz­wa­żyć, co kie­ruje uczest­ni­kami. Jakie uczu­cia mogą spra­wiać, że zacho­wują się w taki spo­sób? Czy ist­niał nie­uchwytny, emo­cjo­nalny powód, dla któ­rego Odium pra­gnął zdo­być to mia­sto? Może wciąż bolało go, że nie udało mu się zdo­być go przed rokiem, więc przy­by­wał, by się zemścić.

Jed­nak to był nowy Odium – i choć moc mogła chcieć zemsty, któż wie­dział, czego pra­gnęło nowe Naczy­nie? Poru­szała się po nie­pew­nym grun­cie, zakła­da­jąc, że zro­zu­mie jego moty­wa­cję. Poza tym ni­gdy nie lubiła zakła­dać, że jej wro­go­wie popeł­niają błąd. Tak, dostrze­że­nie i wyko­rzy­sta­nie potknięć było ważne, ale nie­do­ce­nia­nie wro­gów to paskudne przy­zwy­cza­je­nie pro­wa­dzące do jesz­cze paskud­niej­szych nie­spo­dzia­nek. Jeśli się zakła­dało, że wro­go­wie podej­mo­wali wła­ściwe decy­zje – i szu­kało się spo­sobu, by na nie odpo­wie­dzieć – czę­sto docho­dziło się do waż­nych wnio­sków.

Po zało­że­niu, że wróg jest kom­pe­tentny, co było jej kolej­nym kro­kiem? Może teo­ria for­ma­li­zmu – roz­pi­sać prze­słanki i spró­bo­wać wywnio­sko­wać na ich pod­sta­wie kolejne logiczne posu­nię­cie. To jed­nak wyda­wało jej się zbyt podobne do tego, co robili z gene­ra­łami – oni umieli przy­go­to­wać się na każdą ewen­tu­al­ność lepiej od niej. Ona musiała odkryć to, czego oni nie dostrze­gali.

To dopro­wa­dziło ją do teo­rii eko­no­micz­nej, która uczyła, że należy podą­żać za bodź­cami. Czy atak tutaj mógł przy­nieść nie­ma­te­rialne korzy­ści? Na burze. Czy Odium po pro­stu odcią­gał ich siły? Skła­niał ich, by prze­su­nęli ogra­ni­czone zasoby z miejsc, w któ­rych mogli prze­grać, i sku­pili je na bitwie, którą i tak naj­praw­do­po­dob­niej wygrają?

Wyda­wało się, że to uży­teczna hipo­teza. Usia­dła i roz­wa­żyła ją, robiąc notatki, a wokół jej głowy krą­żyły logi­ko­spreny. Fen była jedną z ich dwóch naj­sil­niej­szych sojusz­ni­ków. Była rów­nież gło­śna i aro­gancka i zażą­dała pomocy dla mia­sta, które już prze­szło tak wiele. Koali­cja była bar­dziej skłonna poświę­cić środki na obronę Thay­len, by nie trzeba go było odbu­do­wy­wać po raz drugi. Tak… to wszystko mogło ich skło­nić, by prze­zna­czyli zbyt wiele środ­ków na obronę tego mia­sta.

Czy ten atak mógł być tak naprawdę spo­so­bem, by się upew­nić, że dwa pozo­stałe punkty – Azi­mir i Strza­skane Rów­niny – nie dostaną wspar­cia? I tu dostrze­gła pro­blem ze swoim zało­że­niem. Jeśli celem było jedy­nie odcią­gnię­cie sił od innych bitew, to po co odcią­gać w ten sam spo­sób wła­sne siły?

Może to były oddziały, któ­rych nie można by wyko­rzy­stać w innych miej­scach? Nie… te siły mogłyby popły­nąć przez Cie­nio­mo­rze do Azi­miru, prawda? Może bra­ko­wało mandr do pocią­gnię­cia stat­ków na taką odle­głość w tym ogra­ni­czo­nym cza­sie? A co ze Strza­ska­nymi Rów­ni­nami? Czy wro­go­wie mogliby dostar­czyć te oddziały na pole bitwy na czas, wyko­rzy­stu­jąc pomoc Wiecz­nej Burzy?

Zro­biła odpo­wied­nie obli­cze­nia i poczuła, że jest na tro­pie. Ale po godzi­nie roz­my­śla­nia, patrze­nia na liczby i zapi­sy­wa­nia prze­my­śleń… doszła do ściany.

– Kości Sło­niowa, odwróć moją uwagę – popro­siła.

Był do tego przy­zwy­cza­jony.

– Świą­ty­nia – powie­dział ze swo­jego miej­sca przy wej­ściu. – Przy­cho­dzisz do świą­tyni, żeby pomy­śleć?

– Jest cicha. I piękna.

– Po tych wszyst­kich latach wciąż nie rozu­miem osoby, którą jesteś, Jasnah. Czy to miej­sce nie powinno wzbu­dzać two­jej zło­ści? Zaprze­czasz bosko­ści leżą­cej u pod­staw tej reli­gii. Zaprze­czasz wie­rze ludzi, któ­rzy ją wybu­do­wali.

– To drobne zastrze­że­nie, ale nie zaprze­czam, że ludzie, któ­rzy to wybu­do­wali, wie­rzyli. Nie zaprze­czam też, że wiara ma moc, by inspi­ro­wać.

– Ale ty prze­ciw­sta­wiasz się ich bogu.

– Więk­sze zastrze­że­nie. Nie prze­ciw­sta­wiam się ich bogu, bo ich bóg, jak go sobie wyobra­żają, wszech­mocny i wszech­wie­dzący, nie ist­nieje. Nie mogę się temu prze­ciw­sta­wiać, nie bar­dziej niż wyobra­żo­nemu przy­ja­cie­lowi z dzie­ciń­stwa… nie można spie­rać się i wal­czyć z czymś, co nie ist­nieje, ani się temu prze­ciw­sta­wiać. Prze­ciw­sta­wiam się zało­że­niom, które robią ludzie. Bo jeśli zaczyna się od błęd­nych zało­żeń…

A niech to Potę­pie­nie. Błędne zało­że­nia.

Zapo­mniała o pod­sta­wo­wej zasa­dzie każ­dej logicz­nej ana­lizy – roz­waż swoje zało­że­nia. Jakie były jej? Unio­sła palec, by powstrzy­mać Kość Sło­niową, który – ponow­nie – był do tego przy­zwy­cza­jony.

Zało­że­nie pierw­sze: Odium naprawdę chciał zdo­być to mia­sto. Wyda­wało się to roz­sądne, na pod­sta­wie tego, co wie­dzieli.

Zało­że­nie dru­gie: mia­sto było dobrze bro­nione. Wyda­wało się solidne… przy­naj­mniej ufała admi­ra­łom i gene­ra­łom.

Co jesz­cze? Co prze­ga­piła?

Ude­rzyło w nią jak bły­ska­wica.

„Zało­że­nie trze­cie” zapi­sała. „W tę stronę naprawdę kie­rują się burzowe woj­ska”.

Zalał ją zimny pot, kiedy dostrze­gła ich błąd. Statki kie­ru­jące się w tę stronę nie ozna­czały żoł­nie­rzy. Nawet jeśli zwia­dowcy wspo­mi­nali o pie­śnia­rzach stło­czo­nych na pokła­dach, co suge­ro­wało, że pod pokła­dem jest ich o wiele wię­cej… To nie zna­czyło, że w ich stronę kie­ro­wali się żoł­nie­rze. Fen była wstrzą­śnięta, że wro­gowi udało się zgro­ma­dzić armię do zaata­ko­wa­nia jej mia­sta. A jeśli wcale się nie udało? Jeśli miał okręty – mary­narkę Vede­naru i ukra­dzione statki z samego Thay­len – i kogoś, kogo mógł prze­brać w odpo­wied­nie kostiumy… ale nie miał żoł­nie­rzy? Co zro­biłby w tej sytu­acji?

Posłałby flotę w tę stronę. Powoli. By jego wro­go­wie się oko­pali, prze­kie­ro­wali środki… i cze­kali na armię, która tak naprawdę wcale się nie zbli­żała.

Wstała, oczy miała sze­roko otwarte.

– Masz to – powie­dział Kość Sło­niowa. – Odpo­wiedź jest?

– Hipo­teza jest. Nasi zwia­dowcy Wia­trowi muszą zro­bić coś poten­cjal­nie nie­bez­piecz­nego, ale poten­cjal­nie i nie­zmier­nie waż­nego. – Pod­nio­sła wzrok. – Muszą się bar­dzo, ale to bar­dzo zbli­żyć do tych okrę­tów.

72. Statystycznie niebezpieczna

72

Sta­ty­stycz­nie nie­bez­pieczna

Jestem świa­domy, że w pew­nym sen­sie to absur­dalne. Ja, który gło­szę, że bóg jest mar­twy, jed­no­cze­śnie odrzu­cam ideę, że żaden Bóg nie ist­nieje. A jed­nak sama moja istota – dusza, umysł, ciało – sprze­ci­wia się idei, że nic się nie przej­muje. Coś takiego musi ist­nieć.

Frag­ment epi­logu Dawcy Przy­sięgi, autor­stwa Dali­nara Kho­lina

Kiedy Szeth zabrał tro­chę klej­no­tów z zapa­sów klasz­toru, Syl­ph­rena znów poja­wiła się obok Kala­dina – wiel­ko­ści czło­wieka, bo wyda­wało jej się to wła­ściwe. Przyj­rzała się zgro­ma­dzo­nym ako­li­tom, któ­rych wcze­śniej przy­kry­wały ilu­zje. Ludzie. Mech wyko­rzy­stał praw­dzi­wych ludzi w swo­jej pró­bie. Jakże nie­po­trzeb­nie okrutne to było. Ilu­zje nie potrze­bo­wały osoby, by się jej trzy­mać – Shal­lan cią­gle two­rzyła takie, które ist­niały samo­dziel­nie.

Szeth wró­cił z napeł­nio­nymi klej­no­tami, a wtedy Syl popły­nęła z nim i Kala­di­nem do wej­ścia do klasz­toru. Nale posłał jej spoj­rze­nie. Spio­ru­no­wał ją wzro­kiem? Nie marsz­czył czoła. Czy można pio­ru­no­wać wzro­kiem bez marsz­cze­nia czoła? Może powinna spy­tać jakie­goś zło­ścio­sprena.

Uśmiech­nęła się do Nale’a. Słodko, bo odro­bina sło­dy­czy czy­niła zasad­ni­czo każdą sytu­ację lep­szą. Szcze­gól­nie takie, w któ­rych spra­wiała, że ktoś się iry­to­wał.

Szeth zatrzy­mał się na kamien­nym ganku pod klasz­to­rem i przy­glą­dał się swo­jemu nowemu Ostrzu Honoru. Za jego ple­cami biedni ako­lici zaczęli wycho­dzić nie­pew­nym kro­kiem i ści­skać się nawza­jem, uwol­nieni z ciem­no­ści. Kala­din kuc­nął obok Sze­tha, roz­wią­zał ich coraz bar­dziej nie­zgrabny węze­łek z mie­czami i wsu­nął ten nowy do środka – a Krew Nocy popro­sił go cicho, by na czas podróży stał się tępy.

– Jestem pod wra­że­niem – powie­dział Kala­din do Sze­tha. – Jak roz­wią­za­łeś tę zagadkę?

– Mia­łem bło­go­sła­wień­stwa spre­nów – odparł Szeth.

Nale – który stał z rękami zało­żo­nymi za ple­cami jak wielka kamienna rzeźba – jesz­cze bar­dziej inten­syw­nie pio­ru­no­wał ją wzro­kiem. Jakie to dziwne uczu­cie – oży­wie­nia pod peł­nym zło­ści spoj­rze­niem. Psu­cie dnia tego męż­czy­zny było czymś naprawdę wspa­nia­łym.

Ale… dla­czego jej umysł cią­gle wra­cał do tego dzi­wac­twa, wyko­rzy­sta­nia słu­żą­cych pod ilu­zjami? Głupi mózg. Cza­sami nie umiał dać sobie spo­koju z pomy­słem, a cza­sami był tak pełen głu­pich pomy­słów, że nie umiał wybrać jed­nego.

Szeth zwy­cię­żył.

Ale…

„Aby zwy­cię­żyć w tej pró­bie, musisz wybrać wer­sję mnie, prze­bić jej oko Ostrzem i zabić mnie. Następ­nie musisz uciec z mojego klasz­toru z moim Ostrzem” – powie­dział Tkacz Świa­tła.

Następ­nie musisz uciec z moim Ostrzem…

– Cóż, cie­szę się, że to nie ja tam byłem – stwier­dził Kala­din. – Pew­nie bym osza­lał.

– Nie. – Syl zmu­siła się, by wró­cić do chwili obec­nej, i kuc­nęła obok niego i Ostrzy. – Twój spren by ci pomógł. Bo tak powinna dzia­łać więź. Oboje dajemy i oboje dosta­jemy. Sym­bioza, jak te obrazki, które poka­zała mi Shal­lan, z krem­li­kami.

– Co mają z tym wspól­nego krem­liki? – Kala­din zmarsz­czył czoło.

– Wszystko.

Szeth zawią­zał węze­łek z owi­nię­tych mate­ria­łem mie­czy, po czym wstał, gdy ludzie zaczęli wycho­dzić z klasz­toru. Osu­wali się na kolana i pła­kali. Jak w innych miej­scach, które odwie­dzili. Tutaj wyda­wało się to… bar­dziej intymne, w tym małym wąwo­zie przy­po­mi­na­ją­cym roz­pa­dlinę, ze stru­mie­niem ciur­ka­ją­cym za ple­cami Nale’a.

Ci ludzie oto­czyli Sze­tha na kamien­nym ganku przed klasz­to­rem. Miej­sce to wyglą­dało zupeł­nie jak zwy­czajny Roshar, z kamie­ni­stym grun­tem, pra­wie pozba­wione błota i gleby. Święte miej­sce, choć nie potra­fiła pojąć, dla­czego spreny kamieni darzono tutaj tak wielką czcią. Spreny kamieni były nie­mal rów­nie głu­pie, jak spreny paty­ków, a to dużo zna­czyło.

Choć sam kamień ma sta­ro­żytne wspo­mnie­nia, pomy­ślała. Kra­iny, która nie­gdyś nie znała ani ludzi, ani pie­śnia­rzy…

Kala­din wstał i uśmiech­nął się do Sze­tha. Wie­działa, że lubił tę część, bo przy­po­mi­nała Sze­thowi, że wal­czy o coś. Bo ide­ały były głu­pie, o ile nie wią­zały się z ludźmi. To takie dziwne, że cały zakon Świe­tli­stych tego nie rozu­miał.

Syl chciała wznieść się w powie­trze i poszu­kać życio­spre­nów, bo pomy­ślała, że może uda jej się zna­leźć jakie­goś tutaj, w tym nie­mal wła­ści­wym miej­scu ze stru­mie­niem i drze­wami.

Ale jej mózg. Jej głupi mózg.

Jej mózg wciąż myślał o Mchu. Uwa­żał się za tak bystrego, a teraz był mar­twy. I już.

Jej mózg się ucze­pił. Jak zębami.

Trzy­mał. Mocno. Ści­skał.

„Dwa­dzie­ścia dzie­więć ze sto­ją­cych tutaj jest nie­szko­dli­wych, jedna ze sto­ją­cych tutaj jest śmier­tel­nie nie­bez­pieczna”. Dwa­dzie­ścia dzie­więć nie było zagro­że­niem, ale jedna z tych sto­ją­cych była śmier­tel­nie nie­bez­pieczna. Tkacz Świa­tła nie stał, leżał.

Spoj­rzała na Sze­tha, z jego zbyt błysz­czącą, zbyt bez­włosą głową. Dwa­dzie­ścia dzie­więć ze sto­ją­cych osób nie było groź­nych… ale czy jedna z nich wciąż była śmier­tel­nie nie­bez­pieczna? Ktoś, kto wymy­ślił tego rodzaju łami­główkę, wyda­wał się rów­nież kimś, kto bar­dzo sta­ran­nie dobie­rał słowa. Czy był rów­nież typem, który ukryłby dwie zagadki w jed­nej?

„To twoja praw­dziwa próba…”.

Syl pode­rwała się gwał­tow­nie i zła­pała Kala­dina za ramię. Naprawdę zła­pała go za ramię. Z całej siły.

Spoj­rzał na nią wstrzą­śnięty.

– Kala­di­nie – syk­nęła Syl. – Jedno z tych ako­li­tów spró­buje zabić Sze­tha.

Zamru­gał, przy­jął jej słowa.

I zaufał jej.

Bez chwili waha­nia Kala­din przy­wo­łał włócz­nię. Syl przy­była, jej sub­stan­cja wpły­nęła w broń, jej świa­do­mość stała się jego świa­do­mo­ścią. W tych chwi­lach nakła­dała się na niego, patrzyła jego oczami. Nie było to dokładne. Miała świa­do­mość, która nie była do końca jego.

Ni­gdy nie byli bli­żej niż w tych chwi­lach, kiedy Kala­din – i chwała mu za to – po pro­stu jej ufał. Chwy­cił włócz­nię obiema rękami i zoba­czył. Błysk w powie­trzu, gdy jedna z osób wychwa­la­ją­cych Sze­tha – dostojna kobieta – przy­wo­łała Ostrze i unio­sła ręce, by wbić je w plecy Sze­tha…

I została tra­fiona przez Kala­dina pro­sto w ucho.

Jej oczy spło­nęły i osu­nęła się na zie­mię. Wokół nich ludzie zaczęli krzy­czeć i się roz­bie­gli.

Szeth odwró­cił się. Za późno.

– Oszu­stwo – powie­dział Nale. – Wia­trowy ci pomógł.

Szeth wpa­try­wał się w mar­twą kobietę, która roz­pły­nęła się w dymie. Ukląkł z sza­cun­kiem i pod­niósł jej Ostrze – dłu­gie i zakrzy­wione, ze skom­pli­ko­wa­nymi zdo­bie­niem przy ręko­je­ści.

– Nio­sąca Honor Widząca Prawdę? Nie znam jej. Co z Vam­brą-córką-Nieba? Była taka młoda…

Szeth zamru­gał, po czym popa­trzył na Kala­dina, a on popa­trzył na Syl, która przy­jęła roz­miary czło­wieka, kiedy Kala­din ode­słał włócz­nię.

– Poprzed­nim razem zaata­ko­wało cię dwoje Nio­są­cych Honor – wyja­śniła. – I dla­tego pomy­śla­łam sobie: „Hm. Dla­czego tym razem mie­liby wysłać tylko jed­nego?”. A póź­niej pomy­śla­łam: „Głowa Sze­tha wygląda śmiesz­nie bez wło­sów”. Ale póź­niej pomy­śla­łam: „Hej. Tkacz Świa­tła powie­dział, że dwa­dzie­ścia dzie­więć ilu­zji nie jest nie­bez­piecz­nych”. I… no… wszystko wsko­czyło na swoje miej­sce. – Wzru­szyła ramio­nami.

Kala­din odwró­cił się do Nale’a.

– Wie­dzia­łeś o tym?

– Kiedy Szeth-syn-Neturo zakoń­czy piel­grzymkę, sta­nie przed nim trudne wyzwa­nie. – Nale nawet nie drgnął. – Musimy wie­dzieć, że sobie pora­dzi.

– Jakie wyzwa­nie? – spy­tał ostro Kala­din.

– Nie­ważne. Twoja pomoc była oszu­stwem. Zasady zostały pogwał­cone.

– Jakie zasady? – spy­tał cicho Szeth.

Syl odwró­ciła się powoli, podob­nie jak Kala­din, w stronę Sze­tha, który klę­czał z nowym Ostrzem Honoru. Słu­dzy świą­tyni ucie­kli i zapa­no­wała dziwna cisza. Szeth pod­niósł wzrok i spoj­rzał Nale’owi w oczy.

– Jakie zasady pogwał­ci­łem, Nin-synu-Boga? – powtó­rzył pyta­nie Szeth.

– Zasady piel­grzymki.

– Kiedy Pozen wcią­gnął mnie do Cie­nio­mo­rza… spy­ta­łem go o zasady – szep­nął Szeth. – Powie­dział, że to wyzwa­nie nie ma usta­lo­nych zasad. Gdyby miało, nie mógł­bym zostać zaata­ko­wany przez dwoje Nio­są­cych Honor jed­no­cze­śnie. Zga­dza się?

Nale nie odpo­wie­dział.

– Nie mógł­bym rów­nież zostać zaata­ko­wany poza obrę­bem klasz­toru. – Szeth wstał i ski­nął w stronę Kala­dina. – Ten męż­czy­zna został wyzna­czony, by mi poma­gać. Ponie­waż wypeł­niał swoje zada­nie i ponie­waż ta piel­grzymka nie ma żad­nych zasad… nie rozu­miem, jakim spo­so­bem mogły zostać pogwał­cone. Panie.

Syl zagwiz­dała cicho w reak­cji na cał­ko­wity brak emo­cji w gło­sie Sze­tha. Ci dwaj stali naprze­ciwko, czarny mun­dur i biały. Aż Nale się ode­zwał:

– Masz rację, a ja się myli­łem. Piel­grzymka trwa. Noś swoje nagrody z dumą. Chodź. Odwie­dzimy klasz­tor Widzą­cych Prawdę, co jest czy­stą for­mal­no­ścią, a póź­niej ruszymy dalej do ostat­nich trzech. Będą dla cie­bie naj­trud­niej­sze, każdy z nich jest wyjąt­kową próbą.

– I tyle? – Syl czuła nara­sta­jącą wście­kłość. Nie była wia­tro­spre­nem, ale kiedy chciała, potra­fiła się poczuć jak burza. – I tyle?

– Czego wię­cej ocze­ku­jesz, kiedy ktoś się pomyli? – spy­tał spo­koj­nie Nale, odwró­cił się i ruszył w stronę scho­dów.

Syl ruszyła za nim, ale zatrzy­mała się, kiedy Kala­din spoj­rzał jej w oczy i pokrę­cił głową. Pozwo­liła więc burzo­wemu męż­czyź­nie odejść. Szeth sta­ran­nie zawi­nął naj­now­szy miecz – szó­sty z tych, które zdo­byli – w tor­bie Kala­dina. Ale…

– Zacze­kaj – powie­działa. – Jesz­cze trzy klasz­tory, nie licząc Widzą­cych Prawdę, bo ten miecz już mamy. Czy to się zga­dza? Mamy sześć mie­czy, a nie powinno ich być w sumie dzie­sięć?

– Ostrze Honoru Wia­tro­wych zostało zepsute – zawo­łał idący przo­dem Nale. Odwró­cił się i wzniósł w powie­trze, zamiast wspi­nać się po scho­dach. – Nasz król, Jezrien, został zabity przez zdrajcę Wia­tro­wego, Vyre’a. Wtedy Odium przy­jął jego Ostrze Honoru i zepsuł je. – Wszedł na szczyt wzgó­rza i znik­nął im z oczu.

Syl spoj­rzała na dwóch chło­pa­ków.

– Czy któ­ryś z was o tym wie­dział?

– Część – przy­znał Kala­din. – Nie o zepsu­ciu.

– Nie pyta­łem i nie obcho­dzi mnie to. – Szeth minął ich po dro­dze do scho­dów. Póź­niej jed­nak zatrzy­mał się i wró­cił. – Doce­niam waszą pomoc. Obojga z was.

Pod­biegł, żeby dogo­nić Nale’a. Syl zaplo­tła ręce. Czuła swoje ramiona. Podob­nie jak mogła potrzeć pal­cami stóp jeden o drugi, kiedy je miała. Dla sie­bie zawsze była mate­rialna.

Spoj­rzała na Kala­dina, który krę­cił głową.

– Wiem. Ja też to czuję – powie­dział.

Prze­chy­liła głowę.

– Ocie­ra­jące się o sie­bie palce stóp?

– Moje… że co? Nie, Syl, fru­stra­cję. Nale dopro­wa­dza mnie do szału. On tak naprawdę nie prze­strzega prawa… z byle powodu zmie­nia punkt widze­nia, moty­wa­cję i nawet moral­ność. Zacho­wuje się, jakby był z żelaza, ale kiedy wytknie mu się brak logiki, to albo zmie­nia temat roz­mowy, albo sobie idzie.

– Kala­di­nie, wydaje mi się, że on jest rów­nie chory jak Taln albo Ash… a może nawet bar­dziej.

– Zostały nam zale­d­wie cztery dni do poje­dynku. – Zawa­hał się. – Ja… nie znajdę Ishara na czas, by pomóc Dali­na­rowi, prawda? Nie wrócę na czas, by zoba­czyć współ­za­wod­nic­two. Tref­niś… Tref­niś miał rację, prawda?

– Oba­wiam się, że tak. Ale twoja obec­ność tutaj ma cel. Tref­niś tak mówił.

Kala­din pod­niósł wzrok.

– Wiatr powie­działa, że mam coś waż­nego do zro­bie­nia… może waż­niej­szego niż poje­dy­nek. Przy­naj­mniej jej zda­niem. Ale co to może być?

– Może przy­wró­ce­nie zdro­wia Isha­rowi?

– Dali­nar powie­dział, że przy­sięga zło­żona we wła­ści­wej chwili może prze­mie­nić Ishara. – Kala­din ode­tchnął głę­boko i sku­pił wzrok na Sze­cie wspi­na­ją­cym się po scho­dach. – Ale ja coraz bar­dziej przej­muję się Sze­them. Za bar­dzo. Syl, to mnie znów opa­no­wuje. Z początku mnie iry­to­wał, a teraz cier­pię, że nie potra­fię mu pomóc. Podob­nie jak z mostem czwar­tym… Zaczy­nam się czuć odizo­lo­wany, jak­bym miał zostać jedy­nym, który prze­żyje, a wszy­scy inni zga­sną…

Wzięła go za rękę i z wysił­kiem i sku­pie­niem spra­wiła, że jej palce zosta­wiły wgłę­bie­nia w jego mun­du­rze. Zoba­czył to i uśmiech­nął się.

– Wyru­szy­li­śmy w podróż – powie­działa. – Mię­dzy tym, kim byli­śmy, a tym, kim chcemy być. Oboje.

– Ale nie jestem pewien, co mam robić.

– Co takiego powta­rzasz Sze­thowi na temat tego, co on ma robić? Że wypeł­nia­nie roz­ka­zów czy bez­myślne prze­strze­ga­nie prawa nie jest tak ważne jak odna­le­zie­nie wła­snej drogi?

– Dobrze, masz rację. Jak zwy­kle.

– Nie mów tak.

– Bo?

– Bo chcę mieć rację jedy­nie, kiedy mam rację, nie dla­tego, że jest to ocze­ki­wane. To część mojej podróży.

– Żyć dla sie­bie, nie tylko dla innych, a jed­no­cze­śnie wciąż chcieć mi poma­gać.

– Podob­nie jak ty potrze­bu­jesz chro­nić… Tyle że to nie może cię defi­nio­wać.

– Muszę poma­gać, ale nie mieć obse­sji na tym punk­cie. – Sku­pił się na Syl. – Naprawdę jesteś bły­sko­tliwa. Nie tylko w tej chwili, ale w spo­so­bie, w jaki poma­gasz Sze­thowi. Jesteś nie­wia­ry­godna, Syl.

Jest. Na to wła­śnie cze­kała. Unio­sła się kilka cali nad zie­mię.

Ale nie rób tego tylko dla niego, powie­działa sobie. Rób to, bo tego chcesz.

– Odnaj­dziemy rów­no­wagę. Jakoś. – Kala­din ode­tchnął głę­boko, wes­tchnął i wzniósł się w powie­trze za pozo­sta­łymi dwoma.

* * *

Shal­lan krą­żyła po swo­ich kom­na­tach – w obo­zie Seba­riala na Strza­ska­nych Rów­ni­nach. Jak w poprzed­nich przy­pad­kach, kiedy stwo­rzyli te malut­kie enklawy w Kra­inie Ducha, kolory się roz­pły­wały, a całość nie wyda­wała się do końca rze­czy­wi­sta. Rlain i Rena­rin sie­dzieli przy stole w jej salo­nie, a przez okno w sypialni wpa­dało natu­ralne świa­tło. Wiele razy wyśli­zgi­wała się przez to okno, kiedy zaczy­nała infil­tro­wać Ducho­kr­wi­stych.

W prze­ci­wień­stwie do pozo­sta­łej dwójki Shal­lan – z pomocą Glysa – stwo­rzyła pocze­kal­nię, która nie była jej sypial­nią z dzie­ciń­stwa. To było zde­cy­do­wa­nie dobre dla nich wszyst­kich. Choć zasad­ni­czo radziła sobie lepiej, to gdyby spró­bo­wali odwie­dzić tamto wspo­mnie­nie, tra­fi­liby do kom­naty z bia­łym dywa­nem, który stał się czer­wony, i co naj­mniej jed­nym tru­pem.

– To dziwne – stwier­dził Rena­rin. – Nie jestem zmę­czony ani głodny. Glys nie umie mi powie­dzieć, ile to zajęło, ale musimy prze­by­wać w Kra­inie Ducha od co naj­mniej dzie­się­ciu godzin.

– Tumi tak samo – zgo­dził się Rlain. – Myślę, że czas jest dla nich zbyt mgli­stym poję­ciem. On myśli w kate­go­riach tego, co było, i tego, co będzie, ale nie ma dla nich ram cza­so­wych.

Rena­rin postu­kał pal­cem w stół.

– Uczone ciotki Navani mówią, że mate­ria, ener­gia i Burzowe Świa­tło to jedno i to samo, tyle że w innych sta­nach. Wydaje się, że to miej­sce jest stwo­rzone cał­ko­wi­cie z Burzo­wego Świa­tła czy Napeł­nie­nia, czy cze­go­kol­wiek. Kiedy weszli­śmy, czy my rów­nież sta­li­śmy się Burzo­wym Świa­tłem? Jeśli tak, to co się sta­nie z naszymi cia­łami, kiedy wyj­dziemy?

– Jak sądzę… – powie­dział Rlain. – Jak sądzę, odtwo­rzymy się?

Rena­rin spoj­rzał na nią.

– Zakła­da­jąc, że to prawda, czy mogli­by­śmy zabrać ze sobą rze­czy? Odtwo­rzyć je z ich ducho­wego aspektu? Co mogli­by­śmy stwo­rzyć, gdy­by­śmy zapa­no­wali nad tym miej­scem?

To było istotne pyta­nie, ale Shal­lan nie potra­fiła się na nim sku­pić. Na­dal krą­żyła.

– Wciąż mar­twisz się, jak zabić Ducho­kr­wi­stych? – domy­ślił się Rlain.

– Jestem głu­pia. Zabi­cie ich tutaj jest zasad­ni­czo nie­moż­liwe. Mogą się uzdro­wić, a Burzowe Świa­tło jest wszę­dzie dookoła. Myśla­łam, że anty-Świa­tło musi być nie­bez­pieczne… ale nie zro­biło mu krzywdy, tak samo jak nie zro­biło jej mnie.

– Glys mówi… – Rena­rin prze­chy­lił głowę. Spren był nie­wi­dzialny, ukry­wał się w jego wnę­trzu, jak to cza­sem robił. Wzór uwa­żał ten zwy­czaj za fascy­nu­jący. – Glys mówi, że ludz­kie dusze są stwo­rzone z Napeł­nie­nia, ale jego sku­pie­nie jest zazwy­czaj za małe, by zare­ago­wać na anty-Świa­tło.

– Co takiego? – Shal­lan pod­bie­gła do niego. – Wiesz coś? Co powie­dział?

– Mówi, że może zro­bić krzywdę ich spre­nom – przy­znał Rena­rin, odwra­ca­jąc od niej wzrok. – Czyli… mogła­byś zabić ich spreny albo poważ­nie je zra­nić. Ale może być trudno je wyizo­lo­wać, jeśli ukry­wają się wewnątrz ciała.

– Myśla­łem, że Glys i Tumi są jego – powie­dział Rlain z powol­nym spo­koj­nym ryt­mem. – Pust­kowe Świa­tło.

– Są mie­szanką. Glys mówi… coś o Ryt­mie Wojny… – Rena­rin pokrę­cił głową. – Czy Tumi jest rów­nie bez­względny? Jeśli cho­dzi o zabi­ja­nie przez nas jego braci i sióstr?

Shal­lan wzru­szyła ramio­nami.

– My cią­gle zabi­jamy innych ludzi.

– Nie! – Rena­rin nagle się zaru­mie­nił. – To zna­czy ja nie… Mimo wszystko uwa­żam to za fascy­nu­jące. Świa­tło. Anty-Świa­tło. Napeł­nie­nie. Ener­gia.

– Czy dla­tego twój ojciec zawsze chciał, żebyś został żar­liw­cem? – spy­tał Rlain w Ryt­mie Cie­ka­wo­ści. – Przez to zada­wa­nie pytań i takie inte­re­su­jące myśli?

– Aha. Nie wiem, czy odmó­wi­łem tylko dla­tego, że chcia­łem opie­rać się ocze­ki­wa­niom, czy też zosta­nie żar­liw­cem wyda­wało mi się rezy­gna­cją z nadziei, które miał wobec mnie ojciec, kiedy byłem młod­szy.

– Nie musisz dora­stać do ocze­ki­wań kogo­kol­wiek, Rena­ri­nie. – Shal­lan zatrzy­mała się obok niego, a dziw­nie nasy­cone świa­tło wle­wało się do środka przez okno nad nią.

– Wiem. Zawsze mówimy takie rze­czy, Shal­lan. Ci z nas, któ­rzy są na zewnątrz. To zasad­ni­czo prawda. Nie muszę się dosto­so­wać, zostać wojow­ni­kiem i arcy­księ­ciem, czego każdy spo­dziewa się po synach mojego ojca. Mar­twię się jed­nak, byśmy w swej żar­li­wo­ści nie zapo­mnieli, że sam fakt, że coś jest bar­dziej stan­dar­dowe czy kon­wen­cjo­nalne, nie ozna­cza jesz­cze, że to coś złego. Moje war­to­ści są kształ­to­wane przez tych, któ­rzy mnie ota­czają i któ­rych sza­nuję. To ozna­cza, że nie mogę oddzie­lić tego, czego chce ode mnie mój ojciec, od tego, czego ja sam chcę dla sie­bie… jego ide­ały stały się w dużej czę­ści moimi ide­ałami. Próba cał­ko­wi­tego oddzie­le­nia się od tych wpły­wów byłaby jed­no­cze­śnie odrzu­ce­niem tego, kim jestem. I… znów to robię. Zatra­cam się w swo­ich myślach. – Spoj­rzał na Rla­ina z prośbą o wspar­cie.

– Uwa­żam ten aspekt two­jej oso­bo­wo­ści za fascy­nu­jący. Ni­gdy się tak naprawdę nie zasta­na­wia­łem, skąd się biorą moje ide­ały. – Rlain poło­żył dłoń na stole, bli­sko ręki Rena­rina.

Nie roz­pra­szaj się ich flir­to­wa­niem, powie­działa sobie Shal­lan. Musiała oca­lić świat. Zosta­wiła ich na chwilę i pode­szła do Wzoru, który stał w drzwiach sypialni.

– Ci dwoje są sta­now­czo zbyt roz­pro­szeni – mruk­nęła, mija­jąc go.

– Mmm…

– Nawet nie zaczy­naj.

– Czego? Nie mam nic do powie­dze­nia o mło­dych Świe­tli­stych, któ­rych uwagę od waż­nych wyda­rzeń odwra­cają zaloty. Zupeł­nie nic.

Zatrzy­mała się przy oknie.

– Coraz lepiej radzisz sobie z sar­ka­zmem.

– Dzię­kuję! Hm. Przy­naj­mniej Rena­rin wybrał sobie tylko jedną osobę, która go roz­pra­sza…

Shal­lan prze­wró­ciła oczami. W odpo­wie­dzi Wzór zawi­ro­wał swoim wzo­rem w sza­lo­nej sekwen­cji, nowe linie i łuki poja­wiały się w urze­ka­ją­cych kom­bi­na­cjach. Na burze. Teraz lepiej niż ona radził sobie z prze­wra­ca­niem oczami? Lepiej, żeby Ado­lin się o tym nie dowie­dział, bo nie pozwoli jej zapo­mnieć.

Na burze, Ado­lin.

Te kom­naty przy­po­mi­nały jej o nim – o ćwi­cze­niu walki mie­czem pod jego opieką. O jego pasji do tej sztuki i coraz więk­szej namięt­no­ści wobec niej.

– Ist­nieje jakiś spo­sób, by się dowie­dzieć, czy on jest tam bez­pieczny, Wzo­rze? Mar­twię się o niego, tam w Azi­mi­rze.

– Nie wiem – odparł cicho Wzór. – Prze­pra­szam.

To głu­pie, że już za nim tęsk­niła. Spę­dziła tu… Ile? Pół dnia. On pew­nie jesz­cze nawet nie miał oka­zji wal­czyć. Mimo to czu­łaby się o wiele lepiej, gdyby tutaj był i mogła go przy­tu­lić.

Odwró­ciła się w stronę Wzoru.

– Nie­po­koi mnie, jak Mra­ize nas oszu­kał, przyj­mu­jąc postać Honoru. To mogło dopro­wa­dzić nas do śmierci. Poza tym mar­twi mnie, co knuje Iyatil.

– Mmm… myślisz, że ma okrąg albo…

– Może pozwala, by Mra­ize odwró­cił naszą uwagę. Jeśli tak, on dobrze sobie z tym radzi… i cią­gle wypro­wa­dza mnie w pole.

Wyjęła szty­let z anty-Burzo­wym Świa­tłem. Gdyby udało jej się dostać ich spreny… Ta myśl była kosz­marna. A jed­nak byli wro­gimi wojow­ni­kami.

Wró­ciła do dru­giej kom­naty.

– Czy któ­ryś z was widział sprena Mra­ize’a, kiedy się z nim sty­kamy?

Rlain prze­chy­lił głowę.

– Tumi mówi… odbiera wra­że­nia sprena obser­wu­ją­cego z zewnątrz. Ale tutaj trudno zna­leźć kogoś, kto nie chce zostać zna­le­ziony. Szcze­gól­nie sprena.

– Jest nie­śmiały, jak nasze.

Shal­lan spoj­rzała z góry na szty­let – który nie roz­pa­dał się na kolory jak duża część tej wizji. Zamiast tego two­rzył wokół sie­bie nie­wielki wir, znie­kształ­ca­jący powie­trze jak prze­bi­cie w rze­czy­wi­sto­ści. Coś przy­szło jej na myśl.

– Może nie muszę zro­bić im krzywdy, może mogę wyko­rzy­stać to prze­ciwko Mra­ize’owi. Nie odwa­ży­łam się uzdro­wić, kiedy mia­łam w sobie anty-Świa­tło. Mra­ize też tego nie zro­bił, wcze­śniej. Muszę po pro­stu zra­nić go tak poważ­nie, by nie mógł zacze­kać, aż anty-Świa­tło z niego wypa­ruje.

– Glys mówi, że to się może udać. – Rena­rin poki­wał głową. – Jeśli wcią­gnie Burzowe Świa­tło, by się uzdro­wić, a ono zetknie się z anty-Świa­tłem… to będzie zabój­cze.

Poki­wała sta­now­czo głową.

– Nie­stety, Mra­ize umie wal­czyć lepiej ode mnie.

– W tej ostat­niej walce nie­źle sobie pora­dzi­łaś, Shal­lan – powie­dział Rlain z pochwal­nym ryt­mem.

– Ow­szem, ale ta walka rów­nie dobrze mogła pójść zupeł­nie ina­czej… i mia­łam szczę­ście, że w ogóle mogłam z nim wal­czyć. Gdyby udało mu się dźgnąć mnie ukrad­kiem w plecy, mogłoby być po wszyst­kim. Chcia­ła­bym choć raz go zasko­czyć.

– Jak mogli­by­śmy tego doko­nać? – spy­tał Rena­rin.

– A gdy­by­śmy tak zamiast bez­po­śred­nio wejść do wizji, wysłali do środka jakie­goś rodzaju awa­tar… i obser­wo­wali z zewnątrz? – zapro­po­no­wał Rlain.

– Tak! – zgo­dziła się Shal­lan. – Ostat­nim razem po odej­ściu mogłam tak jakby zoba­czyć, co się działo w wizji, a Tka­nie Świa­tła jest „ciche”. Nie przy­cią­gnie uwagi bogów, któ­rzy polują na wasze spreny. Mogli­by­śmy obser­wo­wać Ducho­kr­wi­stych i ude­rzyć, kiedy to my będziemy mieli prze­wagę.