67,00 zł
Długo oczekiwana, wybuchowa kulminacja pierwszego łuku narracyjnego bestsellerowego Archiwum Burzowego Światła – arcydzieła fantasy, które sprzedało się w nakładzie ponad dziesięciu milionów egzemplarzy.
Dalinar Kholin rzucił wyzwanie złemu bogu Odium, zaś uzgodniony przez nich pojedynek czempionów ma zadecydować o przyszłości Rosharu. Świetlistym Rycerzom zostało zaledwie dziesięć dni na przygotowania – a niespodziewane wstąpienie przebiegłego i bezwzględnego Taravangiana, który zajął miejsce poprzedniego Odium, wprowadziło chaos w ich planach.
Na całym świecie trwają walki – Adolin walczy w Azirze, Sigzil i Venli na Strzaskanych Równinach, a Jasnah w Thaylenah. Były skrytobójca Szeth musi zaś oczyścić swoją ojczyznę, Shinovar, z mrocznych wpływów jednego z Niestworzonych. Towarzyszy mu Kaladin, którego czeka nowe wyzwanie – pomóc Szethowi pokonać własne demony… i
W tym samym czasie Shallan, Renarin i Rlain starają się zrozumieć tajemnicę Niestworzonej Ba-Ado-Mishram i jej związków ze zniewoleniem pieśniarzy i zabiciem przez starożytnych Świetlistych Rycerzy swoich sprenów. Dalinar i Navani szukają z kolei czegoś, co da im przewagę nad czempionem Odium, a co można znaleźć jedynie w Krainie Ducha, gdzie splatają się wspomnienia i możliwości, tworząc chaos. Los całego cosmere wisi na włosku...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1017
Kaladin • Jasnah • Szeth • Venli • Sylphrena • Shallan • Sigzil • Adolin • Dalinar
69
Radykalna filozofia
Tak oto w pełni poznaliście moje grzechy. W pełni poznaliście również moje objawienia, jeśli można tak je określić. Umieściłem tu każdą z moich wizji. Każde doświadczenie z przeszłości, które mnie ukształtowało.
Fragment epilogu Dawcy Przysięgi, autorstwa Dalinara Kholina
Po przybyciu Nale’a Szeth stał się kimś innym. Kiedy przygotowywali się do wyruszenia, Kaladin próbował skłonić Szetha do rozmowy, ale mężczyzna odpowiadał monosylabami i głosem pozbawionym wyrazu. Przez większość ranka lecieli, ale wylądowali, by przejść pieszo resztę drogi do klasztoru Tkaczy Światła – który oznaczał połowę ich wędrówki. Szeth wciąż uważał, że podejście pieszo będzie się mniej rzucało w oczy.
Dlatego Kaladin wlókł się po ziemi z ciężkim plecakiem na ramionach. W miarę jak kierowali się na północ, okolice robiły się coraz bardziej zapylone i brudniejsze, powietrze było mniej wilgotne, a nawet noce były nieprzyjemnie ciepłe.
Rośliny tutaj bardziej przypominały… chwasty. Wąska ubita droga, którą podążali, zmieniła się w znacznie szerszy trakt. Pylisty, mimo z deszczu poprzedniego dnia. Kaladin nie umiał sobie wyobrazić, jak wyglądałby pełen ludzi i wozów.
Z determinacją podszedł do Szetha – obaj podążali za Nale’em, który kroczył przodem, wysoki i władczy. Jakimś cudem zbierał na nogach mniej pyłu niż Kaladin i najwyraźniej nie potrzebował wody ani odpoczynku, bo nie robił przerw i spodziewał się, że będą w marszu pić wodę z manierek. Wyglądał jak jasnooki, za którym wlekli się dwaj żałośni żołnierze, dźwigający wszystkie jego rzeczy.
On próbuje wzbudzić twoją złość, powiedział sobie Kaladin. Pewnie chce cię zirytować tak bardzo, żebyś porzucił Szetha, zostawiając go na jego pastwę.
Kaladin nie dał się zdenerwować.
– Daleko jeszcze? – spytał.
– Niedaleko – odparł Szeth.
– Często odwiedzałeś ten klasztor?
– Kilka razy. Tkanie Światła nie było moim ulubionym połączeniem zdolności.
– Jak to było? Szkolić się z każdym z Ostrzy? To musiało być interesujące.
Szeth wzruszył ramionami, cały czas patrzył przy tym na Nale’a. Na burze. To było tak, jakby wszystkie ich postępy zmył deszcz arcyburzy. Kaladina to dręczyło, bo teraz – kiedy zobaczył, jak bardzo Szeth potrzebuje wsparcia, jak bardzo przypomina Tiena – jego pragnienie, by mu pomóc, jeszcze wzrosło. Może aż za bardzo. Niemożność pomocy była wręcz fizycznie bolesna.
– Szeth… – zaczął znowu. – Czy możemy porozmawiać o…
– My możemy porozmawiać – odezwał się z przodu Nale. – Proszę. Słyszałem, że proponowałeś mojemu uczniowi radykalną filozofię, Wiatrowy. Chciałbym ją usłyszeć.
Kaladin zazgrzytał zębami. Jak do tej pory Nale prawie się do niego nie odzywał. Żałował, że nie potrafił lepiej zorganizować swoich myśli, bo kiedy podszedł do Nale’a – mężczyzny, który dorównywał mu wzrostem, co nie zdarzało się często – czuł się żałośnie nieprzygotowany.
– Proszę – powiedział Nale, wciąż krocząc z rękami założonymi za plecami. – Opowiedz mi o swoich ideach, śmiertelniku.
Kaladin rozejrzał się, by sprawdzić, czy Syl wróciła już ze zwiadu, ale nie było jej.
– Myślę, że to całe wasze „przestrzegaj prawa” jest absurdalne.
– Jesteś anarchistą? – spytał Nale idealnie spokojnym głosem. – Chcesz obalić prawo i społeczeństwo i obrócić je w pył?
– Nie. Ale nie uważam też, że należy oddawać im cześć. Każdą zasadę należy od czasu do czasu złamać.
– Ach tak? Jak o tym decydujemy? Oraz, co ważniejsze, kto o tym decyduje?
– To zależy.
– Od czego? Czy każdy morderca nie może powiedzieć „W moim przypadku tę zasadę należało złamać?”. Każdy pragnął kiedyś złamać prawo, ale jeśli jest właściwe, by jedna osoba go przestrzegała, to podobnie jest właściwe, by wszyscy go przestrzegali. Sam wielki moralista Nohadon zwrócił uwagę na potrzebę takich zasad w społeczeństwie. Chciałbyś mu zaprzeczyć?
– Nie spieram się z nim. Nie chcę się nawet spierać z tobą. Po prostu uważam, że Szeth powinien myśleć nieco bardziej samodzielnie.
– Ja sądzę, że on myśli samodzielnie. Po prostu wybrał odpowiedzi, które tobie się nie podobają. Dlaczego ci wszyscy zwolennicy „samodzielnego myślenia” przyjmują jedynie odpowiedzi, których sami pragną? Każdy, który się z nimi zgadza, jest wolnomyślicielem. A każdy, który nie? Ależ musiał zostać oślepiony przez opresyjne normy społeczne albo jest marionetką, która tańczy, jak każą jej ci, którzy nad nim panują, ku ich niegodziwej radości.
Beznamiętny sposób, w jaki mówił, monotonnie, poza od czasu do czasu zaakcentowaniem pojedynczego słowa, wytrącał Kaladina z równowagi.
– Posłuchaj, czy moglibyśmy porozmawiać o Szecie?
– Rozmawiamy o Szecie. A ty unikasz odpowiedzi na pytania. Uważasz, że ludzie powinni przestrzegać prawa?
– Zasadniczo tak. Ale prawo nie jest doskonałe, zostało stworzone przez grupę ludzi takich jak my.
– Ale to wszystko, co mamy. Prawo to nasze najlepsze wytyczne, jak zachowywać się moralnie w społeczeństwie.
– Aha, ale nie w taki sposób przedstawiasz to Szethowi, prawda? – Kaladin obejrzał się na drugiego mężczyznę, który podążał za nimi. Milczał, ale widać było, że słucha bardzo uważnie. – Nie jako „wytyczne, jak zachowywać się moralnie”, tylko jako ideał, któremu należy się całkowicie oddać. To jedna z jego przysiąg!
– Przysięga dotyczy znalezienia kompasu moralnego. On wybrał osobę. Uważam jego wybór za wątpliwy, ale ta decyzja została przyjęta i uszanowana.
– Nadal wydaje mi się, że tak naprawdę oddajecie cześć prawu.
– A czemu mielibyśmy tego nie robić? Nic nie zbliża śmiertelników tak bardzo do boskości, jak tworzenie kodeksów, by stać się lepszymi.
– Ja… nie wierzę w to. Dla mnie prawo było gorsze, a nie tylko pełne wad. Pozwoliło, by koszmarny człowiek porwał mojego brata i wysłał go na wojnę, na śmierć. I choć to, w jaki sposób uczyniono ze mnie niewolnika, najprawdopodobniej było niezgodne z alethyjskim prawem, to to, co Sadeas zrobił z moimi przyjaciółmi, tworząc z nas drużyny mostowych i posyłając nas na śmierć na Strzaskanych Równinach, było całkowicie zgodne z prawem i absolutnie naganne. Prawo może być, i często bywa, bardzo niedoskonałe.
Nale pokręcił głową.
– A co je zastępuje?
– Może ludzka przyzwoitość?
– Która znajduje zastosowanie nieregularnie. Prawo nie naprawi całego zła, ale próbuje… i może cierpiałeś, ale bez prawa cierpiałbyś bardziej. Bo ludziom nie można zaufać, że będą przyzwoici, Burzą Błogosławiony. Powinieneś być tego świadomy bardziej niż inni. Jak się nauczyłem, nawet mój własny punkt widzenia bywa niedoskonały. Prawo jednak tworzono przez tysiąclecia, przekazywano z pokolenia na pokolenie, dopracowywano i udoskonalano.
– Poza tymi prawami, które powstały pod wpływem kaprysu jakiegoś głupiego władcy. Czyli większości z nich.
– Dlaczego zakładasz, że jesteś mądrzejszy od tego, który stworzył prawo? Z tego, co mówi mi spren, nie znasz odpowiedzi… nie proponujesz lepszej drogi. Jedynie niszczysz tę, która została zaproponowana.
– Ale…
– Powtórzę, czego od niego oczekujesz? Poza tym, że ma „myśleć samodzielnie”? Czy masz coś, co zastąpi jego ideał?
– Uważam, że w ogóle nie powinien go mieć!
– Czyli chcesz zastąpić coś wspaniałego niczym. Prawdziwy cel każdego rewolucjonisty. Zburzyć, rozerwać, zniszczyć. Nie masz filozofii, którą cenisz, dlatego pragniesz zepsuć tę, którą mają inni, bo zazdrościsz im, że znają odpowiedzi. Cóż, ja mam odpowiedzi – stwierdził Nale. – Odpowiedzią jest zaufanie prawu, bo wtedy przynajmniej masz kompas moralny. Idee ludzi są słabe, podobnie jak ich serca. Dlatego wybieramy coś większego.
– Ale prawo to idee ludzi!
– Nie. I tu się mylisz. Te prawa są lepsze od zwykłych idei ludzi.
– Ale właśnie się zgodziłeś, że są przemyśleniami ludzi!
– Wcale nie. Powiedz mi, czy wiesz, skąd wzięły się prawa tej krainy?
Ten mężczyzna… w jego argumentacji było tak wiele luk, a on po prostu je ignorował. Nale powiedział, że jest niedoskonały, a później ogłosił, że zna odpowiedzi. Mimo to Szeth słuchał – jeśli Nale nie dostrzegał problemów, może Szethowi się to uda.
– Wiatrowy? – powtórzył Nale. – Skąd się wzięło prawo tej krainy? Wiesz?
– Może… to były spreny? – zgadywał Kaladin.
– Ha! Czyli rzeczywiście twoja argumentacja opiera się na niewiedzy. Pozwól, że ci wyjaśnię.
Kaladin czuł, że to pułapka, podobnie jak na polu bitwy wyczuwał zwód. Niestety nie był filozofem i nie umiał znaleźć sposobu, by uniknąć tego, co zaplanował Nale. Dlatego zachował milczenie.
Nale szerokim gestem uniósł ręce na boki, obejmując nimi brązowo-zielone trawy sięgające im do pół uda, wśród których wyrastały pędy ogromnych kwiatów wysokości człowieka – o sztywnych, przypominających skorupę pędach i żółtych płatkach otaczających brązowy środek podobny do oka.
– Ta ziemia była naszym pierwszym domem na tym świecie – mówił dalej Nale. – Kolebką ludzkości, w której powstały nasze pierwsze prawa. Nie stworzyły ich spreny ani ludzie, lecz sam Bóg i monarcha, którego wybrał, Jezrien, Król Heroldów i Herold Królów. Mój wróg, a później mój bliski przyjaciel. Boskie pochodzenie to podstawa prawa w Shinovarze, Kaladinie Burzą Błogosławiony. To próbujesz podkopać.
– Ale… chwileczkę. W takim razie dlaczego Shinowie oddają cześć sprenom?
– Sprenom? Masz na myśli dosłowne fragmenty boskości?
– Tak, Syl to powtarza, ale… to znaczy… – Zmarszczył czoło. – To naprawdę nie ma sensu. Jak wy, Heroldowie, w ogóle znaleźliście ten świat?
– Podążaliśmy za świętymi tonami Rosharu. Sięgnęliśmy poprzez moc Przenoszenia… Ishar był niegdyś mistrzem tej sztuki. Ja również miałem pewien talent. – Na jego twarzy na chwilę pojawiła się tęsknota. – Słyszałem je… pieśni nowego świata, świeżego i żywego. Zachęcający rytm…
– Dobrze. Ale czy spreny były w to zaangażowane? To miejsce czasem do mnie przemawia. Sama Wiatr.
– Zignoruj to. Echa boga, który dawno zginął i odszedł.
– Ale…
– Zboczyliśmy z tematu. Powiedz mi, obaliłbyś cały system rządów w Shinovarze?
– Co? Oczywiście, że nie.
– Jak zareagowałbyś, gdyby inny zakon Świetlistych przyszedł i zasugerował, że wasze przysięgi, że będziecie chronić, są głupie?
– Posłuchaj. – Kaladin uniósł ręce z narastającą frustracją. – To mu nie pomaga. To, co robisz, sprawia ból Szethowi. Nie argumentuję jak uczony, Nale. Ale to nie pomaga. Jest zepsute. On potrzebuje pomocy, współczucia, a ty go mu nie dajesz.
– On jest bardziej uszkodzony niż większość. – Nale zatrzymał się na drodze i spojrzał Kaladinowi w oczy. – Ty przyłożyłeś do tego rękę. Wiesz, kto go podniósł z ziemi tamtego dnia, kiedy zostawiłeś go, żeby umarł w burzy, Kaladinie Burzą Błogosławiony? Gdzie było wtedy twoje współczucie?
Kiedy tak stali i patrzyli sobie w oczy, przeleciał między nimi podmuch wiatru.
– On próbował wtedy zabić Dalinara – stwierdził Kaladin.
– Teraz więc ukrywasz się za prawem i rozkazami, które dostałeś? – Nale odwrócił się w stronę Szetha. – Jesteś gotów?
– Tak – odparł Szeth.
– Chwileczkę. Gotów na co? – spytał Kaladin.
– Klasztor Tkaczy Światła – wyjaśnił Nale. – Gdzie weźmie Ostrze do ręki i pokona Niosącego Honor.
Kaladin zmarszczył czoło i rozejrzał się po okolicy, którą wypełniały pylista ziemia i zbyt wysokie kwiaty. Musieli się cofnąć po tym, jak poprzedniego wieczoru odwiedzili drugi pusty klasztor. Teraz wydawało mu się, że znajdowali się gdzieś w środku zachodniej części Shinovaru. W pobliżu gór, które graniczyły z zachodnim oceanem. Z… jak Szeth go nazwał? „Wielkim oceanem”? Nie, to brzmiało śmiesznie. Ale to było coś podobnego.
Te zachodnie góry były niższe niż te na wschodzie Shinovaru, pozbawione śniegu, i miały więcej spłaszczonych wierzchołków niż ostrych szczytów. Upał sprawił, że Kaladin lepił się od potu, kiedy uniósł rękę do oczu i się rozejrzał.
– Nie widzę go – stwierdził.
– Jest przed nami, ukryty wśród krajobrazu – wyjaśnił Nale. – Sądziłeś, że klasztor Tkaczy Światła da się łatwo zauważyć?
Kaladin zarumienił się i spojrzał na Szetha ze świadomością, że jego argumenty zawiodły. Szeth skręcił z drogi i ruszył o wiele węższą ścieżką w bok. Nie patrzył Kaladinowi w oczy.
To było nieuczciwe, że przekonanie kogoś zależało nie od siły argumentów, lecz od siły argumentującego. Kaladina zawsze to złościło, ale ponownie, brakowało mu elokwencji, by wyjaśnić, dlaczego. Zatem tylko gotował się w środku, kiedy Szeth znów sięgnął po broń i – wbrew temu, czego rzeczywiście pragnął – ponownie ruszył zabijać.
Jasnah opuściła naradę na temat strategii obrony Thaylenah przepełniona dręczącym niepokojem, choć jego podstawowa przyczyna jej umykała. Przynajmniej jej ubiór spełnił swoją rolę. Mundur miał pewne elementy dostosowane do jej płci, dopasowaną górę i zapinany pod szyją płaszcz, długi zarówno z przodu, jak i z tyłu, przez co układał się trochę jak spódnica, ukrywając spodnie i ciężkie buty. Do tego rękawiczki i cały strój nie utrudniał jej walki.
Stała się wzorem dla wielu kobiet Świetlistych i musiała być świadoma tego – przez cały czas – że jest obserwowana. Oczywiście to zawsze była prawda – ale teraz przynajmniej niektórzy traktowali ją jako pozytywny przykład.
– Przygotowania – szepnął jej do ucha Kość Słoniowa. – One są dobre, Jasnah. Obrona jest. – Jak to często robił, siedział na jej kolczyku, specjalnie dla niego nosiła duże z morskich muszli.
Za nią inni generałowie i admirałowie opuścili salę narad, rozmawiając między sobą. Po całym dniu planowania obrony Thaylen nastroje były dobre. Skalni Strażnicy sądzili, że uda im się ukryć w zatoce kamienne kolce, które mogły rozerwać kadłuby i zatopić statki. Dodatkowo artifabrianki znalazły sposób na Istoty z Głębin – fabriale, które identyfikowały zbliżających się Stopionych. Ostrzegłyby ich wcześniej, gdyby wróg spróbował przypuścić atak z zaskoczenia przez kamień.
Brama Przysięgi została całkowicie zamknięta, a Tkacze Światła pełnili straż w Cieniomorzu, ukryci za pomocą swoich mocy. Wiatrowi patrolowali w powietrzu, a ogromne arbalety wycelowano w niebo, by zrzucały z niego Istoty z Niebios. Tego ranka przybyła specjalna przesyłka – kilka klejnotów cennego anty-Pustkowego Światła, które mogło na zawsze zakończyć życie Stopionego.
Thaylenah było przygotowane najlepiej, jak to możliwe – kupieckie miasto stało się jedną wielką fortecą. Ze względu na wysokie klify z jednej strony – i brak przyczółku, który umożliwiałby dotarcie na wzniesienia za nimi – zdobycie portu byłoby koszmarem.
O czym wrogowie wiedzieli.
A i tak przybywali.
Jasnah dotarła do otwartego okna, dzięki któremu mogła spojrzeć na miasto z najwyższego poziomu. Niegdyś mogłaby uznać to miejsce za odprężające, ze względu na ten niebieski, migoczący ocean i rześkie południowe powietrze. Tego dnia czuła się zniechęcona. Bo w głębi duszy wiedziała, że przegapili coś kluczowego.
– Jasnah? – szepnął Kość Słoniowa z jej prawego ucha. – Co jest?
– Sama chciałabym wiedzieć – szepnęła. – Kryje się tu tajemnica, której generałowie i admirałowie nie dostrzegają.
Spren rozważył jej wyjaśnienie, co było jedną z przyczyn, dlaczego tworzyli tak doskonałą parę. Jako atramentospren miał tendencję do skupiania się na teraźniejszości – sytuacji takiej, jaką była. Była to skłonność, nie coś absolutnego, ale odkrył, że ocena aktualnej sytuacji dawała największą szansę na rozwiązanie problemu.
Jasnah z kolei miała tendencję do skupiania się na wszystkim poza teraźniejszością. Zrozumienie przeszłości i jej wpływu na przyszłość było jej powołaniem jako Veristitalianki – jedynej grupy uczonych, które przyjęły ją jako młodą kobietę, podczas gdy wszystkie inne uważały jej herezję za powodującą zbyt wielkie konflikty. Przeszłość i przyszłość były poślubione, ale czasami, kiedy za bardzo skupiła się na nich, oddalała się od teraz.
– Jasnah, niepokoisz się, że to, co postrzegamy, nie jest prawdą – powiedział Kość Słoniowa. – Że inna rzeczywistość jest. – Tak. Nie jestem specjalistką od taktyki, ale zgadzam się z tym, co mówią generałowie, Świetliści i admirałowie. Miasto jest nie do zdobycia. Więc…
– Więc martwisz się, że się mylimy… – Spren zastanawiał się przez chwilę. – Może tym, kogo potrzebują, nie jest kolejny generał, Jasnah. Może tym razem potrzebują uczonej.
Od razu zrobiło jej się głupio. Jeśli miała udowodnić swoją wartość tej grupie, to nie dzięki swojej przenikliwości taktycznej. Na wojskowej strategii znała się lepiej od przeciętnego człowieka, ale zgromadzeni na sali zaliczali się do najlepszych na świecie. Musiałaby spędzić lata na nauce, nim mogłaby im dorównać.
Ale jeśli miała rację, to był problem logiczny, nie wojskowy. Jak Odium miałby zniszczyć niezniszczalne miasto?
Potrzebowała papieru i spokojnego miejsca, by pomyśleć.
Natychmiast.
70
Współzawodnictwo iluzji
Oba zawierają tyle szczegółów, ile udało mi się przypomnieć. Moje życie. Moje rządy. Mój smutek. Moja chwała.
Fragment epilogu Dawcy Przysięgi, autorstwa Dalinara Kholina
Szeth nie czuł szczególnej bliskości z Tkaczami Światła. Choć szkolił się w ich sztukach, bo takie były wymagania, nie mógł znieść, że robili sobie żarty z prawdy, zasadniczo oddawali cześć kłamstwom.
Idąc ostatnim odcinkiem ścieżki do klasztoru, zaczął się jednak zastanawiać. Wyobrażał sobie Tkaczy Światła jako dziwne istoty, które obracały prawdę w cokolwiek, czym chciały, żeby była. Ale może przeobrażanie prawdy w to, czym chciało się, żeby była, nie stanowiło jedynie cechy kłamców, lecz wszystkich istot ludzkich.
Ta węższa ścieżka odchodząca od głównej drogi prowadziła w dół łagodnego zbocza. Szedł nią razem z Ninem – albo Nale’em, jak sam o sobie mówił – a Kaladin i Sylphrena podążali za nimi. Szeth czuł się samotny. Jego spren przestał się do niego odzywać, z wyjątkiem wydawania poleceń. Krew Nocy całymi dniami rozmawiał z Ostrzami Honoru. Kaladin i Nale się kłócili. Czy obchodził ich Szeth, czy jedynie udowodnienie, że ten drugi się myli? Czy odważy się myśleć w taki sposób o świętej istocie w rodzaju Nina-syna-Boga?
Szeth obejrzał się przez ramię na dwóch mężczyzn. Mundur niebieski i czarny. Mężczyzna, który zostawił go na śmierć, i mężczyzna, który go ocalił. Mężczyzna, który twierdził, że Szeth go obchodzi, i ten, którego obchodziło jedynie prawo. Był trochę zły na nich obu, że ciągnęli go w przeciwne strony.
Może to również po prostu było życie. Bycie przeciąganym między dwiema częściowymi prawdami. Sivi tak bardzo starała się skłonić go, żeby to zaakceptował, a on zawsze się opierał. Bo jeśli w życiu chodziło o częściowe prawdy na równi z całkowitymi, to wszystkie inne aspekty jego istnienia stawały się skrajnie chaotyczne.
Bardzo tęsknił za słodkimi, czystymi prawdami ścieżki Nina. Nawet jeżeli wymagały od niego, by zabijał.
Szeth? Głos Krwi Nocy. Dobrze się czujesz?
– Mieczu-nimi? – szepnął Szeth, przesuwając wiązkę mieczy na plecach. Niósł połowę, a Kaladin drugą, przytroczoną do plecaka. Były ciężkie, lżejsze, niż powinny, ale ich waga nie była nieistotna. – Nie musisz się martwić.
Ja tylko… coś od ciebie poczułem.
– Poczułeś? Jak możesz poczuć to, co ja?
Nie wiem. Czuję się bliski tobie. Ty cierpisz.
– Zawsze cierpię.
To nie powinno… sobie pójść? Ludzkie cierpienia łagodnieją, prawda?
– Bardzo bym chciał, żeby tak było, mieczu-nimi. Ale wydaje mi się, że nie zasługuję na taki spokój.
Powiedziałeś, że już nie będziesz zabijał.
– Tego również bym chciał.
Szeth skręcił w prawo i zaczął schodzić po stopniach ukrytych wśród pagórkowatego brązowego krajobrazu. Schody, wybudowane z kłód i pali wbitych w ziemię, zużyte przez czas i stopy, prowadziły do wąskiego wąwozu w miejscu, gdzie stykały się dwa wzgórza, a między nimi płynął strumień.
Szeth? – spytał miecz. Jesteś złym człowiekiem?
– Dlaczego pytasz? – szepnął. – Wcześniej powiedziałeś, że jesteś pewien, że nie jestem.
No tak, słuchałem. Co więcej, próbowałem sobie przypomnieć, co czasem jest trudne. Mówisz o brzemionach, które dźwigasz. Ludziach, których zabiłeś. Niewinnych, tak mówisz. A… zabijanie niewinnych jest złe. Prawda?
– Tak.
Ale kiedy uratowałeś Dalinara i Świetlistych, to było dobre, prawda?
– Mam taką nadzieję.
Zostałem stworzony i dano mi prosty cel. Niszczyć zło. Pomyślałem, że znajdę ludzi, którzy są źli, i zniszczę ich. Tego chce Nale, prawda? Podzielić ludzi na grupy. Źli. Nie źli.
– To za proste, nawet dla jego filozofii – szepnął Szeth, kiedy dotarł na dół schodów. – On wskazuje, że wszyscy są czasem dobrzy, a czasem źli. Nie da się nas podzielić na te dwie grupy, zatem potrzebujemy wskazówek.
Czy odróżnienie dobra od zła nie powinno być łatwe?
– Wszyscy udajemy, że tak jest. Ale gdyby tak było, nie byłoby między nami takiej niezgody. – Szeth wszedł do wąwozu, strumyk ciurkał po jego prawej stronie. – Niemal wszyscy zgadzamy się w podstawowych kwestiach. Zabicie niewinnego jest złe. Ale jeśli dzięki temu ocali się trzech niewinnych? A jeśli jest się narzędziem, postępującym zgodnie z tym, co uważało się za nadrzędne prawo? A jeśli podjęło się dobre działanie, które się nie powiodło, i zginęli niewinni?
Wydaje się, że to rzadkie przypadki.
– Gdyby tylko tak było, mieczu-nimi. Gdyby tylko.
Wąwóz otworzył się, ukazując klasztor. Był częściowo wykuty w skałach, a jego kamienną fasadę poplamiła kapiąca z góry woda. Szeth widział rozpadliny na Strzaskanych Równinach i to miejsce było zupełnie inne. Przede wszystkim otwarte w stronę nieba. I choć płynący środkiem strumień dodawał nieco żyzności – pozwalając wyrosnąć niedużym drzewom – wąwozu, w przeciwieństwie do rozpadlin, nie wypełniały tak liczne i zdeterminowane rośliny.
To był cichy, refleksyjny zakątek wietrznej krainy. Szeth przyglądał się i martwił. Nie tylko z powodu swoich wcześniejszych niepokojów, ale ze względu na Głos. Wiedział, że w końcu będzie musiał stawić mu czoło. Sądził, że zmniejszenie jego wpływu na ojczyznę, poprzez zabijanie Niosących Honor, było dobrym sposobem. Ale kiedy te bitwy się skończą, co wtedy?
Mógł walczyć z jednym z Niestworzonych? Dalinarowi się to nie udało. Musiał pokonać go siłą woli, stawiając opór pokusie Dreszczu – ale również, jak opisał w swojej książce, przyznając się do tego, co ich łączyło. Czy Szetha czekało coś podobnego?
Nie wiedział. Dlatego zamierzał zrobić to, co mógł – a to oznaczało oczyszczenie tej ziemi. Ruszył w stronę klasztoru, który otaczało – zamiast miasta czy nawet garnizonu – tylko kilka domów dla pomocników i służby. Sprawdził je i okazało się, że wszystkie były puste.
Wychodząc z jednego z nich, minął Kaladina i Nina.
– Szeth – powiedział Kaladin, próbując złapać go za ramię. – Musi istnieć inny sposób.
Szeth zatrzymał się i pozwolił, by Kaladin go chwycił – a wtedy mężczyzna poczuł się głupio, bo od razu go puścił.
– Nie pytam, czy jest inny sposób – stwierdził Szeth. – Robię to, co jest wymagane.
Zdjął torbę z mieczami i podał ją Kaladinowi, a później przywołał swoje Ostrze i wkroczył do klasztoru.
Kaladin podszedł do wejścia, by go obserwować, ale Nin złapał go za ramię.
– On musi wypełnić pielgrzymkę bez twojej pomocy, Wiatrowy – powiedział Herold. – Nie wtrącaj się.
Wnętrze klasztoru było ciemniejsze niż inne. Oświetlenie zapewniał jedynie świetlik w dachu wielkiej sali, wysokiej na trzy kondygnacje. Kolumna słonecznego blasku padała na grupę trzydziestu kobiet stojących w szeregach – a każda z nich miała tę samą twarz.
Szeth zatrzymał się z Ostrzem Odprysku w ręku. Czekał.
– Mech-syn-Kowala?! – zawołał. – Ja… nie będę z tobą walczył, jeśli nie muszę.
– W takim razie nie powinieneś tu wchodzić. – Głos Mchu odbijał się echem z głębi sali. – Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę, Szeth. Tęsknię za starymi czasami.
Szeth z wahaniem zrobił krok do przodu. Te rzędy ludzi nosiły takie same kolorowe suknie. Wyglądały jak…
Jak Herold, pomyślał. Shush-córka-Boga, Tkaczka Światła.
Tak. Poznał ją w rzeczywistości, a to był jej przybliżony obraz. To nie było trzydzieści kobiet, lecz trzydzieści iluzji patronki klasztoru.
Trzymając się skraju sali, gdzie było ciemniej, Szeth skradał się, podchodząc bliżej. Każda z iluzji wyglądała identycznie. Wszystkie stały nieruchomo i patrzyły na niego.
– Pokaż się, Mech – powiedział Szeth.
– Zrobiłem to. – Głos mężczyzny dochodził z szeregów iluzorycznych kobiet.
Szeth obserwował twarze tych stojących najbliżej i one nie mówiły. Ale… uzdolniony Tkacz Światła potrafił zniekształcać i zaginać powietrze, by stworzyć dźwięk.
– Ukrywam się przed tobą, w tym świetle, jako jedna z wersji Shush.
– Nie możemy po prostu się pojedynkować?
– Pojedynkować? – powtórzył Mech ze śmiechem. – Myślisz, że miałbym jakiekolwiek szanse, Szeth?
Szeth wciąż szedł wokół kręgu światła.
– Wiesz, że nie kładziemy dużego nacisku na walkę – mówił dalej Mech.
To była prawda. Czasami Tkacza Światła wybierano przez współzawodnictwo iluzji – choć jeśli któryś był tak uparty jak poprzednik Mchu, walka na miecze stawała się koniecznością. Niosącego Honor Kowala Więzi również wybierano nietypowo, w głosowaniu.
– Czyli zamiast pojedynku jest gra?! – zawołał Szeth. – Jedna z twoich śmiesznych zgadywanek?
– Moja rola kończy się, kiedy wybierzesz jedną z moich postaci, by ją zabić – powiedział Mech. – Niemal wszystkie ze stojących przed tobą iluzji są niedoskonałe. Jedna jest mną, ukrytym pod twarzą, która za to jest doskonała. Dwadzieścia dziewięć ze stojących tutaj jest nieszkodliwych, jedna ze stojących tutaj jest śmiertelnie niebezpieczna. Nie możesz dotykać iluzji, a one nie odpowiedzą na twoje pytania. Aby zwyciężyć w tej próbie, musisz wybrać wersję mnie, przebić jej oko Ostrzem i zabić mnie. Następnie musisz uciec z mojego klasztoru z moim Ostrzem. Jeśli zaatakujesz niewłaściwą iluzję, przegrasz. Jeśli dotkniesz ich w jakikolwiek sposób, przegrasz. Jeśli zawiedziesz, twoja pielgrzymka się skończy i zostaniesz uznany za niegodnego wysokiej pozycji, do której dążysz. Jeśli uda ci się zdobyć moje Ostrze, będziesz godny. To twoja prawdziwa próba, Szeth-synu-Neturo. Odzywam się do ciebie po raz ostatni. Wybieraj ostrożnie.
Szeth westchnął i na razie odesłał Ostrze Odprysku. Ufał swoim umiejętnościom walki Ostrzem przeciwko każdemu poza Heroldem, ale umysłowi? On… mu nie ufał. Nie z tymi głosami w kątach.
I tak musiał dać z siebie wszystko. Bo tego od niego wymagano, a on robił to, czego od niego wymagano.
Venli szła przodem przez rozpadliny Strzaskanych Równin i prowadziła dwadzieścioro ze swoich rodaków – i kilka przepastnych bestii idących dalej za nimi – w stronę ukrytej pieśni, którą dopiero zaczynała słyszeć.
Weszli do rozpadlin od wschodu, sposobem, jakiego nie wykorzystywała nigdy wcześniej. W przeszłości, w dzieciństwie, zawsze dostawała się do rozpadlin, wskakując do nich z góry lub schodząc po ścianie – zazwyczaj podążała wtedy za Eshonai z jakąś dziecinną misją. Wspominała te dni z uśmiechem. Zanim zaczęła zazdrościć siostrze, zanim znalazła się w potrzasku, zmuszona zapamiętywać pieśni, podczas gdy jej siostra marnowała czas.
Dostroiła się do Pokoju. Nie tak powinna o tym myśleć, prawda?
Venli zatrzymała się na rozgałęzieniu, by spojrzeć na rodaków, którzy podążali za nią. W grupie było kilkoro z jej towarzyszy z Urithiru, którzy odeszli razem z nią – Dul, Mazish i Shumin. Była również większa grupa pierwotnych słuchaczy, a na końcu Leshwi i jej Istoty z Niebios. Rozpadliną płynął spokojny strumień, który przez większość czasu dawało się ominąć, idąc wzdłuż ściany. W miarę zbliżania się do burzy nurt najpewniej przyśpieszy, ale Venli miała nadzieję, ze nie zostaną zmuszeni do wyjścia z rozpadlin. Wieczna Burza nie zrzucała tyle deszczu, co zwykle arcyburze.
Obróciła się i przeszła przez stado życiosprenów, mijając kamień w kształcie gałęzi drzewa. Samotny patyk został odłamany przez wiatr i skończył tutaj – gdzie w swoim czasie pokryła go warstwa kremu. Takie kształty zwykle były puste w środku – gdyby na niego nadepnęła, zmiażdżyłaby go, bo pierwotne drewno zbutwiało, pozostawiając tylko tę skorupę.
Myśli w podobny sposób obracały się czasem w kamień. We wspomnieniach była „zmuszona”, by siedzieć i się uczyć – ale w jakim stopniu była to prawda? Ćwiczyła, bo uwielbiała pieśni, uwielbiała się uczyć i uwielbiała spędzać czas z matką. Jej niechęć wynikała z faktu, że nie czuła się doceniania, nie z samej pracy.
A siostra? Jej siostra robiła to, czego oczekiwał ich lud, nawet jeśli sama Venli tego nie dostrzegała. Pielęgnowanie tego nasienia niechęci było jak wzięcie patyka i pokrycie go kremem – jeśli nie będzie ostrożna, prawda zgnije w środku. I zostaną jej puste kłamstwa.
W zamian przywołała inne wspomnienia – pięknych wieczorów, kiedy śpiewała Eshonai to, czego się nauczyła, obie patrzyły na Strzaskane Równiny i śmiały się razem. W duchu dostroiła się do Pokoju, a później Podziwu. Znajdowała się we wspaniałym miejscu. Powinna nacieszyć się tą rozpadliną i jej pełnym życia środowiskiem.
Gęste, wilgotne powietrze kojarzyło się jej z zapachem herbaty, pełnym pary i woni ziół. Zbocza rozpadliny pokrywały pnącza, a łupkokora miała setki jaskrawych odcieni. Po prawej widziała żółtą, w kształcie wachlarza, wyrastającą ze ściany i przypominającą książkę, której kartki ktoś przerzucał.
U jej stóp kremliki śmigały wśród lasów, które im samym musiały wydawać się ogromne, ale dla Venli każdy był jak niewielka diorama. Taka jak dzieła Kunony, w których każdy kamyczek i malutka roślinka miały swoje starannie wybrane miejsce.
Kunonę… zabiły narodziny Wiecznej Burzy. Venli spojrzała na ciemne niebo, widoczne przez szczelinę na szczycie rozpadliny, wysoko na górze. Czerwone rozbłyski odbijały się od chmur. Kierując się w głąb, wchodzili do jej królestwa.
Nadal słyszała ten rytm dochodzący z pewnej odległości. Ten, za którym podążała. Im bardziej się zbliżali, tym wyraźniej Venli słyszała ton – nieco fałszywy, z chaotycznym rytmem. Po jej prawej na bulwiastym liściu siedział fioletowy kremlik. Wydawało się, że ją obserwuje, więc zanuciła w jego stronę szczęśliwy rytm.
Wkrótce Thude podszedł do niej, trzymając w ręku klejnot jako źródło światła. Jego stopa zmiażdżyła z cichym trzaskiem zbutwiały konar – prąd poniósł kawałki w stronę reszty grupy.
– Venli – odezwał się z Niepokojem. – Jesteś pewna, że idziemy we właściwą stronę? Tam jest Wieczna Burza.
– Najpewniej zatrzymała się w miejscu. On robił to już wcześniej, przenosił burzę tam, gdzie chciał, by się znajdowała, by przerazić ludzi i ich zdominować. – Venli się zawahała. – Tu trwa bitwa, Thude. Ludzie i pieśniarze walczą o Narak. Mówiłam ci, co wysłał mi Rlain? O umowie, którą ludzki król zawarł z Odium, i dziwnych warunkach, które pozwolą im zachować to, co zdobędą przez te dziesięć dni?
– Tak wiele przelanej krwi o jałowy obszar pełen połamanych skał – szepnął Thude z żałobą w głosie. – Ludzie spędzili wiele lat, mordując tam słuchaczy, a teraz inni znów się o niego zabijają.
Zanuciła ze Stratą i… uświadomiła sobie, jakie to smutne, że on stał się tak poważny. To była częściowo jej wina.
Głównie jej wina.
– Przepraszam, Thude – szepnęła. – Za wszystko.
– Ciągle myślę, że może ona jakimś sposobem przeżyła, Venli. Że pewnego dnia Eshonai znów wejdzie do naszego obozu. Kiedy ty wróciłaś… myślałem… myślałem, że to ona. Przez chwilę. Czy to głupota z mojej strony?
– Nadzieja nie jest głupia… – Skrzywiła się. – Tyle że, Thude… widziałam trupa Eshonai. Przepraszam. Powinnam była o tym wspomnieć. Ale wiesz, że Nuta była najpierw jej sprenem.
Spojrzał na nią i zanucił z Wdzięcznością. Chciał, żeby wyjaśniła.
– Po tym, jak moja siostra zginęła, zostałam wysłana z Demidem po jej Odpryski. Thude, Odium ona nie obchodziła. Była dla niego do wykorzystania i wyrzucenia. Myślę, że wtedy zaczęłam się zmieniać. Tamtego dnia, kiedy ją znaleźliśmy, a ja uświadomiłam sobie, że innych obchodziła tylko jej zbroja…
Nuta zanuciła w jej wnętrzu. Uspokajająco. I dodała coś interesującego.
– Thude, Nuta mówi, że Eshonai nie była jego, kiedy umarła. Wyrwała się – powiedziała Venli.
– Była w burzoformie. Czy to w ogóle możliwe?
– Mnie się udało, ale jedynie z pomocą Nuty. Nuta mówi… Eshonai też to zrobiła. Wyrzuciła go z umysłu i była sobą, kiedy umarła. Możemy z nim walczyć.
Za szeregiem słuchaczy widziała jeden z większych cieni poruszających się w rozpadlinach. Nalegały, by im towarzyszyć. Pięć przepastnych bestii, wśród nich ta, którą wszyscy nazywali Chmurą Burzową, ich przywódca. Lub też to on jako pierwszy postanowił z nimi nie walczyć – a kiedy największy i najbardziej niebezpieczny z nich wszystkich uznał, że małe stworzonka na Strzaskanych Równinach go pokonały, pozostali poszli za jego przykładem.
– Może uda nam się coś zrobić z walką, która trwa przed nami, Thude – powiedziała Venli. – Może powinniśmy do niej dołączyć, jak zasugerowałam wcześniej.
– Nie.
Uniosła klejnot, by oświetlić jego twarz.
– Venli, nie będziemy walczyć. Postanowiłem znów ci zaufać, ale nie jesteś naszą przywódczynią. Jest nas zaledwie tysiąc dorosłych. Przepastnych bestii znacznie mniej. Nie więcej niż sto osobników? Mam wrażenie, że ich liczba szybko maleje. Jeśli zbyt wiele z nich zginie, będą miały problemy z rozmnażaniem. Nie zaangażujemy się w tę walkę.
– Nasza liczebność to moja wina. Gdybym nie…
– Venli, sam nie wierzę, że to mówię, ale… daj spokój. Wszyscy żałujemy tego, co się wydarzyło. Ale… zły bóg był zdecydowany nas zniszczyć. Próbuję nie czuć do ciebie nienawiści. Obojgu nam pomoże, jeśli będziemy żyć dalej.
Westchnęła, ale on miał rację – zarówno jeśli chodziło o nią, jak i o powstrzymanie się od walki. Wątpiła, by w ogóle jej towarzyszyli, gdyby spreny się nie odezwały, a przepastne bestie nie potwierdziły istnienia tego dziwnego tonu.
– Żadnej walki – powiedziała do Thude’a. – Cieszę się że przyszedłeś z Piątką. Jakąkolwiek decyzję podejmiemy, będzie oczywiście należała do was.
Zanucił z Determinacją. Zostawili Jaxlim, bo ona i Venli – jako powierniczki pieśni – nie mogły jednocześnie ryzykować. Ale przyszła cała Piątka, choć wcześniej mianowali innych na swoje miejsce, gdyby nie wrócili. Venli nie mogła nie wspominać, że zrobili to samo, kiedy po raz pierwszy udali się w odwiedziny do ludzi. W czasie tej brzemiennej w skutki wyprawy zabili Gavilara i wzniecili cały ten chaos.
Dostroiła się do Pokoju i znów ruszyła w drogę z nadzieją, że nie biegnie w stronę podobnego kataklizmu. Dotarcie do centrum miało wciąż zająć sporo czasu, bo musieli w tajemnicy maszerować przez te wijące się rozpadliny – ale wyjście na płaskowyże na górze byłoby samobójstwem ze względu na patrole Istot z Niebios i Wiatrowych.
Bezpieczni byli tylko na dole, wśród ciemności i wijących się roślin. Skradając się niczym kremliki poruszające się wśród poszycia.
71
Założenia
Moim celem nie jest stworzenie nowej religii ani doprowadzenie do podziałów wśród vorinizmu. Jestem jednak przekonany, że w najmroczniejszych chwilach mojego życia coś mi towarzyszyło, i nie była to istota, którą zwiemy Wszechmocnym. On nie żyje. A nawet gdyby żył, uważałbym jego działania za coraz bardziej podejrzane.
Fragment epilogu Dawcy Przysięgi, autorstwa Dalinara Kholina
Szeth zakończył okrążanie kręgu jasności w klasztorze Tkaczy Światła. Promienie słońca padały z góry na te trzydzieści iluzorycznych sylwetek. Jak mógł wybrać właściwą? Przyglądając się uważnie, dostrzegał drobne różnice między postaciami – przedziałek w innym miejscu, oczy w innych odcieniach, szarfy na sukniach związane w inny sposób.
Przyglądał się każdej i czuł, że pot spływa mu po twarzy. Nie umiał ocenić, która jest „doskonała”, a które nie. Na burze… jak mógłby pokonać Tkacza Światła w jego własnych sztuczkach? Doszedł do jednego wniosku. Powinien zadać przypadkowy cios i zaufać przeznaczeniu. Przywołał Ostrze i wiedział, że mu się nie uda.
– Hmmm… – szepnął mu do ucha kobiecy głos.
Spojrzał w bok, ale niczego nie zobaczył.
– Tak – szepnęła Syl. – Podstępni Tkacze Światła z ich podstępnymi sztuczkami. Cóż, jeśli twój spren nie zamierza pomóc, ja to zrobię.
– Ty… nie powinnaś tu przebywać – odszepnął Szeth.
– Nale powiedział, że Kaladin nie może ci pomóc, ale ani słowem nie wspomniał o mnie. Jestem bogiem, prawda? Jego fragmentem?
– Oczywiście.
– Czy nie modlisz się do bogów, prosząc ich o pomoc?
– Tak.
– No to…
Myślał przez krótką chwilę.
– Pomożesz mi? Proszę.
– Z przyjemnością – odszepnęła. – Mów cicho i nie wypowiadaj mojego imienia, a oni niech założą, że rozmawiasz ze swoim sprenem.
– Ale ty przestrzegaj zasad. Nie dotykaj ich.
– Dobrze, dobrze. Przejdźmy wzdłuż tego rzędu. Hmmm… One się od siebie różnią. Odrobinę.
– Musimy znaleźć tę, która jest doskonała. Ale skąd wiemy, która jest „doskonałym” przedstawieniem Herolda? Połowa ma zielone oczy, a połowa fioletowe.
– Dokładnie pół na pół?
Zastanowił się i policzył.
– Szesnaście fioletowych. Czternaście zielonych.
– To się wydaje celowe. Czy możemy coś z tego wywnioskować? Szybko, policz, ile ma włosy z przedziałkiem po prawej, a ile po lewej.
Zrobił to. Znów szesnaście i czternaście. Tak samo z wiązaniami szarfy – szesnaście ekstrawaganckich, czternaście prostych.
– Więc czy myślimy, że „właściwa” Ash ma bardziej pospolitą cechę czy mniej pospolitą? – odezwała się Syl.
– Doskonałość jest rzadka, więc mniej pospolitą?
Nie podobało mu się zgadywanie, kiedy chodziło o coś tak ważnego… ale przecież jeszcze przed chwilą był gotów zadać przypadkowy cios. Pomoc Syl złagodziła jego napięcie i odkrył, że jest za to ogromnie wdzięczny. Omówili to razem i poprzez proces eliminacji znaleźli jedną wersję Shush, która miała wszystkie z rzadszych cech. Zielone oczy, przedziałek po lewej, proste wiązanie, pierścień na palcu… i tak dalej przez różne atrybuty.
Zatrzymali się przed nią, trzecią od lewej w tylnym rzędzie. Szeth przygotował miecz.
– Czy to… nie wydaje ci się za łatwe? – szepnęła mu do ucha Syl.
– Owszem.
– Znasz osobę, która to przygotowała?
– Tak.
– Jaka ona jest?
– Aż za bystra. I przekonana o swoim sprycie. Jak większość Tkaczy Światła, których poznałem.
Syl zastanawiała się przez chwilę.
– Tak, nie ma szans, żebyśmy rozwiązali tę łamigłówkę tak łatwo. Oddałabym lewe ucho… nigdy go nie lubiłam… że mieliśmy wybrać tę iluzję. Nie dlatego, że jest właściwa, ale dlatego, że to najbardziej oczywisty wybór.
– To co robimy? – szepnął Szeth.
– Musimy zejść poziom niżej. Musimy odrzucić oczywiste możliwości.
– To skąd będziemy wiedzieć? – Szeth podszedł do końca rzędu i spojrzał wzdłuż szeregu niemal identycznych wersji półbogini. – Mech jest bystrzejszy ode mnie. Na pewno rozważył każdą możliwość.
– Myślę…
– Na twarzach mają nieduże znamiona. – Szeth ruszył wzdłuż szeregu. – Może znajdziemy taką, która nie ma tej skazy? Tyle że to też wydaje mi się zbyt oczywiste.
– Aha. I do tego nieprecyzyjne. Czemu znamię miałoby uczynić kogoś mniej doskonałym? To kolejny sposób, byśmy założyli, że złamaliśmy szyfr, i przegrali. Tak sądzę.
Jej niepewność odzwierciedlała jego własną. Niezależnie od tego, jakie rozwiązanie rozważał… wydawało się liche, powierzchowne. Znalezienie tej jednej Shush, która nie stała idealnie równo z pozostałymi? Tej jednej, która trzymała głowę prosto, gdy inne lekko ją przechylały? Każde mogło być rozwiązaniem, ale w jaki sposób były przez to mniej doskonałe?
Znając Mcha…
– On chciałby zwyciężyć niezależnie od tego, jaką decyzję podejmę – stwierdził Szeth. – To ten rodzaj łamigłówki, prawda? Taki, w którym on nie może przegrać, niezależnie od tego, co wybiorę ja.
– Aaaach… Niemal na pewno masz rację, Szeth. Co dokładnie powiedział na początku?
– Powiedział, że niemal wszystkie iluzje są w jakiś sposób niedoskonałe. Ale jedna jest nim, ukrytym pod twarzą, która za to jest doskonała. – Zawahał się. – Powiedział też, że znajduje się w kręgu światła, więc nie ukrywa się nigdzie indziej w pomieszczeniu.
– Tak. Nie skłamałby, bo to byłoby oszukiwanie. To żadna zagadka, jeśli nie masz szans na znalezienie odpowiedzi. Hmm… zaraz. Wznieś się nad nie, Szeth. Zobaczmy, czy tworzą interesujący wzór.
Przywiązał się w powietrzu, pod świetlikiem. Rzucając cień na te poniżej. On i Syl przyglądali się ustawieniu pięciu rzędów po sześć.
– Niczego nie widzę – stwierdził Szeth.
– Ćwiczyłeś z tym Tkaczem Światła, prawda? Czy wasze szkolenie daje ci jakieś wskazówki?
– To było dawno temu. I nigdy nie byłem w tym dobry. – Jednak do Mchu doskonale pasowałoby nawiązanie do jakiegoś mało znaczącego elementu szkolenia, po tylu latach. Po zastanowieniu powiedział: – Uczono mnie, że jednym z motywów Tkania Światła jest podstęp. Nie chodzi o doskonałość, bo żadna iluzja nie może być doskonała. Obaj zgadzaliśmy się w tej kwestii. Czyli wszystkie te iluzje są niedoskonałe, ze swej natury.
– Ale stwierdził, że jest jedną z tych postaci.
– Cóż, powiedział, że ukrywa się pod jedną z wersji Shush. „Jedna jest mną, ukrytym pod twarzą, która za to jest doskonała…”.
Spojrzał z wysoka i dostrzegł to. Podobnie jak w innych klasztorach, na podłodze znajdowała się stara mozaika przedstawiająca Herolda. Tutaj była to twarz Shush. W kamieniu. Który jest doskonały.
– Na burze – powiedziała Syl. – Podłoga!
Szeth nie potrzebował dalszych dowodów. Przywołał Ostrze, opadł na ziemię i przebił płytki podłogi, dokładnie w miejscu oka.
– Szeth! – szepnęła mu do ucha Syl. – To było impulsywne!
– Zobaczyłaś to w tej samej chwili, co ja.
Patrzył, jak Tkanie Światła na postaciach rozpada się, ukazując grupę wyczerpanych, zaspanych i nieco oszołomionych akolitów.
Akolici? – pomyślał Szeth. Wykorzystał ludzi pod twarzami Shush? Dlaczego? To wydawało się wyjątkowo brutalne. Gdyby Szeth przebił jedną z nich, zabiłby człowieka.
– Mogliśmy to przedyskutować czy coś. – Syl wciąż pozostawała niewidzialna, kiedy szeptała mu do ucha.
– I dać mu czas, by się zorientował, że się domyśliliśmy?
Szeth spojrzał z góry na podłogę – którą rozciął, ukazując zagłębienie w kamieniu pod mozaiką. Wewnątrz leżało ubranie Mcha – kiedy został przebity, podobnie jak pozostali wyparował w chmurze ciemności, pozostawiając Ostrze. Szeth rozciął kamień na tyle, by je wydobyć – Ostrze z falującymi wzorami wzdłuż tylca i okrągłym otworem w głowicy.
– Nadal sądzę, że to było nieco lekkomyślne – stwierdziła Syl.
Szeth uniósł miecz.
– Czasami trzeba po prostu podjąć decyzję.
Kiedy Kaladin i Nin podeszli, uświadomił sobie, że te słowa były absolutnie prawdziwe.
Jasnah znalazła spokój do namysłu w zupełnie nieoczekiwanym miejscu. W świątyni.
Kiedy wuj Dalinar odwiedził to miasto, wykorzystał swoje moce, by przywrócić starożytną świątynię do dawnego stanu. Jasnah wciąż nie rozumiała, jak mu się to udało – moce Kowali Więzi zachowywały się tak dziwacznie. Oczywiście każdy zakon Świetlistych wykorzystywał Moce w swój charakterystyczny sposób, ale Kowale Więzi działali na zupełnie innym poziomie.
Odnowiona świątynia Talenelata była teraz uznawana za miejsce świętsze od innych w Thaylen i przeznaczona wyłącznie dla Świetlistych. Ponieważ jej komnaty w mieście – na jej własną prośbę – znajdowały się w pobliżu kwater innych generałów… cóż, jeśli potrzebowała ciszy, to było doskonałe miejsce. Nikt nie będzie jej przeszkadzał w tej pełnej powagi okrągłej sali, ozdobionej freskami i kamiennymi glifami strzegącymi i wysławiającymi Wszechmocnego.
Jasnah rozłożyła się na tyłach, między dwiema kolumnami i w pobliżu płaskorzeźby przedstawiającej Talna, Niosącego Cierpienia. Całkiem dobrze oddali jego rysy. Znajdowały się tam stół chirurgiczny i krzesła, bo kiedy w mieście pojawił się Tancerz Krawędzi albo Widzący Prawdę, pomieszczenie wykorzystywano do uzdrawiania.
Położyła notatniki i dokumenty na stole, ale nie usiadła. Miała wrażenie, że przechodzi ją prąd elektryczny – taki, który można było wytworzyć w tym starym eksperymencie ze szmatami nasączonymi solanką i różnymi metalami. Uwięziona błyskawica. W czasie spotkania uczonych, które odwiedziła w młodości, widziała, jak pewna badaczka wykorzystuje ten proces, by wzbudzić drgania mięśni martwego kremlika.
Jasnah krążyła wokół stołu, a jej umysł wrzał. Odium wiedział, że tego miasta nie da się zdobyć bez ogromnych strat. W rzeczy samej, nawet gdyby poniósł ogromne straty, i tak najpewniej by tu przegrał. Thaylen właściwie nie było warto atakować. Jednak przybywał tu w wielkiej liczbie i dawał sobie tylko parę dni na zdobycie miasta.
Czego nie dostrzegała?
Czego wszyscy nie dostrzegali?
Kość Słoniowa urósł i trzymając dłoń na rękojeści miecza pojedynkowego, obserwował ją z wyraźnym rozbawieniem. Stał oparty o ścianę przy drzwiach – sylwetka z czarnego jak atrament marmuru, opalizująca jak olej na wodzie, kiedy promienie światła padły na nią w odpowiedni sposób.
Dawał jej przestrzeń i ciszę, by mogła się zastanowić. Niestety, gdy znalazła się tutaj… odpowiedzi nadal jej umykały. Zanotowała logiczne pytania do zastanowienia, zgodnie z jej formalnym wyszkoleniem, i przyciągnęła stado logikosprenów jak malutkie chmury burzowe.
Każdy pomysł prowadził do odpowiedzi, które wydawały się niewłaściwe. Teoria rdzenia emocjonalnego kazała jej rozważyć, co kieruje uczestnikami. Jakie uczucia mogą sprawiać, że zachowują się w taki sposób? Czy istniał nieuchwytny, emocjonalny powód, dla którego Odium pragnął zdobyć to miasto? Może wciąż bolało go, że nie udało mu się zdobyć go przed rokiem, więc przybywał, by się zemścić.
Jednak to był nowy Odium – i choć moc mogła chcieć zemsty, któż wiedział, czego pragnęło nowe Naczynie? Poruszała się po niepewnym gruncie, zakładając, że zrozumie jego motywację. Poza tym nigdy nie lubiła zakładać, że jej wrogowie popełniają błąd. Tak, dostrzeżenie i wykorzystanie potknięć było ważne, ale niedocenianie wrogów to paskudne przyzwyczajenie prowadzące do jeszcze paskudniejszych niespodzianek. Jeśli się zakładało, że wrogowie podejmowali właściwe decyzje – i szukało się sposobu, by na nie odpowiedzieć – często dochodziło się do ważnych wniosków.
Po założeniu, że wróg jest kompetentny, co było jej kolejnym krokiem? Może teoria formalizmu – rozpisać przesłanki i spróbować wywnioskować na ich podstawie kolejne logiczne posunięcie. To jednak wydawało jej się zbyt podobne do tego, co robili z generałami – oni umieli przygotować się na każdą ewentualność lepiej od niej. Ona musiała odkryć to, czego oni nie dostrzegali.
To doprowadziło ją do teorii ekonomicznej, która uczyła, że należy podążać za bodźcami. Czy atak tutaj mógł przynieść niematerialne korzyści? Na burze. Czy Odium po prostu odciągał ich siły? Skłaniał ich, by przesunęli ograniczone zasoby z miejsc, w których mogli przegrać, i skupili je na bitwie, którą i tak najprawdopodobniej wygrają?
Wydawało się, że to użyteczna hipoteza. Usiadła i rozważyła ją, robiąc notatki, a wokół jej głowy krążyły logikospreny. Fen była jedną z ich dwóch najsilniejszych sojuszników. Była również głośna i arogancka i zażądała pomocy dla miasta, które już przeszło tak wiele. Koalicja była bardziej skłonna poświęcić środki na obronę Thaylen, by nie trzeba go było odbudowywać po raz drugi. Tak… to wszystko mogło ich skłonić, by przeznaczyli zbyt wiele środków na obronę tego miasta.
Czy ten atak mógł być tak naprawdę sposobem, by się upewnić, że dwa pozostałe punkty – Azimir i Strzaskane Równiny – nie dostaną wsparcia? I tu dostrzegła problem ze swoim założeniem. Jeśli celem było jedynie odciągnięcie sił od innych bitew, to po co odciągać w ten sam sposób własne siły?
Może to były oddziały, których nie można by wykorzystać w innych miejscach? Nie… te siły mogłyby popłynąć przez Cieniomorze do Azimiru, prawda? Może brakowało mandr do pociągnięcia statków na taką odległość w tym ograniczonym czasie? A co ze Strzaskanymi Równinami? Czy wrogowie mogliby dostarczyć te oddziały na pole bitwy na czas, wykorzystując pomoc Wiecznej Burzy?
Zrobiła odpowiednie obliczenia i poczuła, że jest na tropie. Ale po godzinie rozmyślania, patrzenia na liczby i zapisywania przemyśleń… doszła do ściany.
– Kości Słoniowa, odwróć moją uwagę – poprosiła.
Był do tego przyzwyczajony.
– Świątynia – powiedział ze swojego miejsca przy wejściu. – Przychodzisz do świątyni, żeby pomyśleć?
– Jest cicha. I piękna.
– Po tych wszystkich latach wciąż nie rozumiem osoby, którą jesteś, Jasnah. Czy to miejsce nie powinno wzbudzać twojej złości? Zaprzeczasz boskości leżącej u podstaw tej religii. Zaprzeczasz wierze ludzi, którzy ją wybudowali.
– To drobne zastrzeżenie, ale nie zaprzeczam, że ludzie, którzy to wybudowali, wierzyli. Nie zaprzeczam też, że wiara ma moc, by inspirować.
– Ale ty przeciwstawiasz się ich bogu.
– Większe zastrzeżenie. Nie przeciwstawiam się ich bogu, bo ich bóg, jak go sobie wyobrażają, wszechmocny i wszechwiedzący, nie istnieje. Nie mogę się temu przeciwstawiać, nie bardziej niż wyobrażonemu przyjacielowi z dzieciństwa… nie można spierać się i walczyć z czymś, co nie istnieje, ani się temu przeciwstawiać. Przeciwstawiam się założeniom, które robią ludzie. Bo jeśli zaczyna się od błędnych założeń…
A niech to Potępienie. Błędne założenia.
Zapomniała o podstawowej zasadzie każdej logicznej analizy – rozważ swoje założenia. Jakie były jej? Uniosła palec, by powstrzymać Kość Słoniową, który – ponownie – był do tego przyzwyczajony.
Założenie pierwsze: Odium naprawdę chciał zdobyć to miasto. Wydawało się to rozsądne, na podstawie tego, co wiedzieli.
Założenie drugie: miasto było dobrze bronione. Wydawało się solidne… przynajmniej ufała admirałom i generałom.
Co jeszcze? Co przegapiła?
Uderzyło w nią jak błyskawica.
„Założenie trzecie” zapisała. „W tę stronę naprawdę kierują się burzowe wojska”.
Zalał ją zimny pot, kiedy dostrzegła ich błąd. Statki kierujące się w tę stronę nie oznaczały żołnierzy. Nawet jeśli zwiadowcy wspominali o pieśniarzach stłoczonych na pokładach, co sugerowało, że pod pokładem jest ich o wiele więcej… To nie znaczyło, że w ich stronę kierowali się żołnierze. Fen była wstrząśnięta, że wrogowi udało się zgromadzić armię do zaatakowania jej miasta. A jeśli wcale się nie udało? Jeśli miał okręty – marynarkę Vedenaru i ukradzione statki z samego Thaylen – i kogoś, kogo mógł przebrać w odpowiednie kostiumy… ale nie miał żołnierzy? Co zrobiłby w tej sytuacji?
Posłałby flotę w tę stronę. Powoli. By jego wrogowie się okopali, przekierowali środki… i czekali na armię, która tak naprawdę wcale się nie zbliżała.
Wstała, oczy miała szeroko otwarte.
– Masz to – powiedział Kość Słoniowa. – Odpowiedź jest?
– Hipoteza jest. Nasi zwiadowcy Wiatrowi muszą zrobić coś potencjalnie niebezpiecznego, ale potencjalnie i niezmiernie ważnego. – Podniosła wzrok. – Muszą się bardzo, ale to bardzo zbliżyć do tych okrętów.
72
Statystycznie niebezpieczna
Jestem świadomy, że w pewnym sensie to absurdalne. Ja, który głoszę, że bóg jest martwy, jednocześnie odrzucam ideę, że żaden Bóg nie istnieje. A jednak sama moja istota – dusza, umysł, ciało – sprzeciwia się idei, że nic się nie przejmuje. Coś takiego musi istnieć.
Fragment epilogu Dawcy Przysięgi, autorstwa Dalinara Kholina
Kiedy Szeth zabrał trochę klejnotów z zapasów klasztoru, Sylphrena znów pojawiła się obok Kaladina – wielkości człowieka, bo wydawało jej się to właściwe. Przyjrzała się zgromadzonym akolitom, których wcześniej przykrywały iluzje. Ludzie. Mech wykorzystał prawdziwych ludzi w swojej próbie. Jakże niepotrzebnie okrutne to było. Iluzje nie potrzebowały osoby, by się jej trzymać – Shallan ciągle tworzyła takie, które istniały samodzielnie.
Szeth wrócił z napełnionymi klejnotami, a wtedy Syl popłynęła z nim i Kaladinem do wejścia do klasztoru. Nale posłał jej spojrzenie. Spiorunował ją wzrokiem? Nie marszczył czoła. Czy można piorunować wzrokiem bez marszczenia czoła? Może powinna spytać jakiegoś złościosprena.
Uśmiechnęła się do Nale’a. Słodko, bo odrobina słodyczy czyniła zasadniczo każdą sytuację lepszą. Szczególnie takie, w których sprawiała, że ktoś się irytował.
Szeth zatrzymał się na kamiennym ganku pod klasztorem i przyglądał się swojemu nowemu Ostrzu Honoru. Za jego plecami biedni akolici zaczęli wychodzić niepewnym krokiem i ściskać się nawzajem, uwolnieni z ciemności. Kaladin kucnął obok Szetha, rozwiązał ich coraz bardziej niezgrabny węzełek z mieczami i wsunął ten nowy do środka – a Krew Nocy poprosił go cicho, by na czas podróży stał się tępy.
– Jestem pod wrażeniem – powiedział Kaladin do Szetha. – Jak rozwiązałeś tę zagadkę?
– Miałem błogosławieństwa sprenów – odparł Szeth.
Nale – który stał z rękami założonymi za plecami jak wielka kamienna rzeźba – jeszcze bardziej intensywnie piorunował ją wzrokiem. Jakie to dziwne uczucie – ożywienia pod pełnym złości spojrzeniem. Psucie dnia tego mężczyzny było czymś naprawdę wspaniałym.
Ale… dlaczego jej umysł ciągle wracał do tego dziwactwa, wykorzystania służących pod iluzjami? Głupi mózg. Czasami nie umiał dać sobie spokoju z pomysłem, a czasami był tak pełen głupich pomysłów, że nie umiał wybrać jednego.
Szeth zwyciężył.
Ale…
„Aby zwyciężyć w tej próbie, musisz wybrać wersję mnie, przebić jej oko Ostrzem i zabić mnie. Następnie musisz uciec z mojego klasztoru z moim Ostrzem” – powiedział Tkacz Światła.
Następnie musisz uciec z moim Ostrzem…
– Cóż, cieszę się, że to nie ja tam byłem – stwierdził Kaladin. – Pewnie bym oszalał.
– Nie. – Syl zmusiła się, by wrócić do chwili obecnej, i kucnęła obok niego i Ostrzy. – Twój spren by ci pomógł. Bo tak powinna działać więź. Oboje dajemy i oboje dostajemy. Symbioza, jak te obrazki, które pokazała mi Shallan, z kremlikami.
– Co mają z tym wspólnego kremliki? – Kaladin zmarszczył czoło.
– Wszystko.
Szeth zawiązał węzełek z owiniętych materiałem mieczy, po czym wstał, gdy ludzie zaczęli wychodzić z klasztoru. Osuwali się na kolana i płakali. Jak w innych miejscach, które odwiedzili. Tutaj wydawało się to… bardziej intymne, w tym małym wąwozie przypominającym rozpadlinę, ze strumieniem ciurkającym za plecami Nale’a.
Ci ludzie otoczyli Szetha na kamiennym ganku przed klasztorem. Miejsce to wyglądało zupełnie jak zwyczajny Roshar, z kamienistym gruntem, prawie pozbawione błota i gleby. Święte miejsce, choć nie potrafiła pojąć, dlaczego spreny kamieni darzono tutaj tak wielką czcią. Spreny kamieni były niemal równie głupie, jak spreny patyków, a to dużo znaczyło.
Choć sam kamień ma starożytne wspomnienia, pomyślała. Krainy, która niegdyś nie znała ani ludzi, ani pieśniarzy…
Kaladin wstał i uśmiechnął się do Szetha. Wiedziała, że lubił tę część, bo przypominała Szethowi, że walczy o coś. Bo ideały były głupie, o ile nie wiązały się z ludźmi. To takie dziwne, że cały zakon Świetlistych tego nie rozumiał.
Syl chciała wznieść się w powietrze i poszukać życiosprenów, bo pomyślała, że może uda jej się znaleźć jakiegoś tutaj, w tym niemal właściwym miejscu ze strumieniem i drzewami.
Ale jej mózg. Jej głupi mózg.
Jej mózg wciąż myślał o Mchu. Uważał się za tak bystrego, a teraz był martwy. I już.
Jej mózg się uczepił. Jak zębami.
Trzymał. Mocno. Ściskał.
„Dwadzieścia dziewięć ze stojących tutaj jest nieszkodliwych, jedna ze stojących tutaj jest śmiertelnie niebezpieczna”. Dwadzieścia dziewięć nie było zagrożeniem, ale jedna z tych stojących była śmiertelnie niebezpieczna. Tkacz Światła nie stał, leżał.
Spojrzała na Szetha, z jego zbyt błyszczącą, zbyt bezwłosą głową. Dwadzieścia dziewięć ze stojących osób nie było groźnych… ale czy jedna z nich wciąż była śmiertelnie niebezpieczna? Ktoś, kto wymyślił tego rodzaju łamigłówkę, wydawał się również kimś, kto bardzo starannie dobierał słowa. Czy był również typem, który ukryłby dwie zagadki w jednej?
„To twoja prawdziwa próba…”.
Syl poderwała się gwałtownie i złapała Kaladina za ramię. Naprawdę złapała go za ramię. Z całej siły.
Spojrzał na nią wstrząśnięty.
– Kaladinie – syknęła Syl. – Jedno z tych akolitów spróbuje zabić Szetha.
Zamrugał, przyjął jej słowa.
I zaufał jej.
Bez chwili wahania Kaladin przywołał włócznię. Syl przybyła, jej substancja wpłynęła w broń, jej świadomość stała się jego świadomością. W tych chwilach nakładała się na niego, patrzyła jego oczami. Nie było to dokładne. Miała świadomość, która nie była do końca jego.
Nigdy nie byli bliżej niż w tych chwilach, kiedy Kaladin – i chwała mu za to – po prostu jej ufał. Chwycił włócznię obiema rękami i zobaczył. Błysk w powietrzu, gdy jedna z osób wychwalających Szetha – dostojna kobieta – przywołała Ostrze i uniosła ręce, by wbić je w plecy Szetha…
I została trafiona przez Kaladina prosto w ucho.
Jej oczy spłonęły i osunęła się na ziemię. Wokół nich ludzie zaczęli krzyczeć i się rozbiegli.
Szeth odwrócił się. Za późno.
– Oszustwo – powiedział Nale. – Wiatrowy ci pomógł.
Szeth wpatrywał się w martwą kobietę, która rozpłynęła się w dymie. Ukląkł z szacunkiem i podniósł jej Ostrze – długie i zakrzywione, ze skomplikowanymi zdobieniem przy rękojeści.
– Niosąca Honor Widząca Prawdę? Nie znam jej. Co z Vambrą-córką-Nieba? Była taka młoda…
Szeth zamrugał, po czym popatrzył na Kaladina, a on popatrzył na Syl, która przyjęła rozmiary człowieka, kiedy Kaladin odesłał włócznię.
– Poprzednim razem zaatakowało cię dwoje Niosących Honor – wyjaśniła. – I dlatego pomyślałam sobie: „Hm. Dlaczego tym razem mieliby wysłać tylko jednego?”. A później pomyślałam: „Głowa Szetha wygląda śmiesznie bez włosów”. Ale później pomyślałam: „Hej. Tkacz Światła powiedział, że dwadzieścia dziewięć iluzji nie jest niebezpiecznych”. I… no… wszystko wskoczyło na swoje miejsce. – Wzruszyła ramionami.
Kaladin odwrócił się do Nale’a.
– Wiedziałeś o tym?
– Kiedy Szeth-syn-Neturo zakończy pielgrzymkę, stanie przed nim trudne wyzwanie. – Nale nawet nie drgnął. – Musimy wiedzieć, że sobie poradzi.
– Jakie wyzwanie? – spytał ostro Kaladin.
– Nieważne. Twoja pomoc była oszustwem. Zasady zostały pogwałcone.
– Jakie zasady? – spytał cicho Szeth.
Syl odwróciła się powoli, podobnie jak Kaladin, w stronę Szetha, który klęczał z nowym Ostrzem Honoru. Słudzy świątyni uciekli i zapanowała dziwna cisza. Szeth podniósł wzrok i spojrzał Nale’owi w oczy.
– Jakie zasady pogwałciłem, Nin-synu-Boga? – powtórzył pytanie Szeth.
– Zasady pielgrzymki.
– Kiedy Pozen wciągnął mnie do Cieniomorza… spytałem go o zasady – szepnął Szeth. – Powiedział, że to wyzwanie nie ma ustalonych zasad. Gdyby miało, nie mógłbym zostać zaatakowany przez dwoje Niosących Honor jednocześnie. Zgadza się?
Nale nie odpowiedział.
– Nie mógłbym również zostać zaatakowany poza obrębem klasztoru. – Szeth wstał i skinął w stronę Kaladina. – Ten mężczyzna został wyznaczony, by mi pomagać. Ponieważ wypełniał swoje zadanie i ponieważ ta pielgrzymka nie ma żadnych zasad… nie rozumiem, jakim sposobem mogły zostać pogwałcone. Panie.
Syl zagwizdała cicho w reakcji na całkowity brak emocji w głosie Szetha. Ci dwaj stali naprzeciwko, czarny mundur i biały. Aż Nale się odezwał:
– Masz rację, a ja się myliłem. Pielgrzymka trwa. Noś swoje nagrody z dumą. Chodź. Odwiedzimy klasztor Widzących Prawdę, co jest czystą formalnością, a później ruszymy dalej do ostatnich trzech. Będą dla ciebie najtrudniejsze, każdy z nich jest wyjątkową próbą.
– I tyle? – Syl czuła narastającą wściekłość. Nie była wiatrosprenem, ale kiedy chciała, potrafiła się poczuć jak burza. – I tyle?
– Czego więcej oczekujesz, kiedy ktoś się pomyli? – spytał spokojnie Nale, odwrócił się i ruszył w stronę schodów.
Syl ruszyła za nim, ale zatrzymała się, kiedy Kaladin spojrzał jej w oczy i pokręcił głową. Pozwoliła więc burzowemu mężczyźnie odejść. Szeth starannie zawinął najnowszy miecz – szósty z tych, które zdobyli – w torbie Kaladina. Ale…
– Zaczekaj – powiedziała. – Jeszcze trzy klasztory, nie licząc Widzących Prawdę, bo ten miecz już mamy. Czy to się zgadza? Mamy sześć mieczy, a nie powinno ich być w sumie dziesięć?
– Ostrze Honoru Wiatrowych zostało zepsute – zawołał idący przodem Nale. Odwrócił się i wzniósł w powietrze, zamiast wspinać się po schodach. – Nasz król, Jezrien, został zabity przez zdrajcę Wiatrowego, Vyre’a. Wtedy Odium przyjął jego Ostrze Honoru i zepsuł je. – Wszedł na szczyt wzgórza i zniknął im z oczu.
Syl spojrzała na dwóch chłopaków.
– Czy któryś z was o tym wiedział?
– Część – przyznał Kaladin. – Nie o zepsuciu.
– Nie pytałem i nie obchodzi mnie to. – Szeth minął ich po drodze do schodów. Później jednak zatrzymał się i wrócił. – Doceniam waszą pomoc. Obojga z was.
Podbiegł, żeby dogonić Nale’a. Syl zaplotła ręce. Czuła swoje ramiona. Podobnie jak mogła potrzeć palcami stóp jeden o drugi, kiedy je miała. Dla siebie zawsze była materialna.
Spojrzała na Kaladina, który kręcił głową.
– Wiem. Ja też to czuję – powiedział.
Przechyliła głowę.
– Ocierające się o siebie palce stóp?
– Moje… że co? Nie, Syl, frustrację. Nale doprowadza mnie do szału. On tak naprawdę nie przestrzega prawa… z byle powodu zmienia punkt widzenia, motywację i nawet moralność. Zachowuje się, jakby był z żelaza, ale kiedy wytknie mu się brak logiki, to albo zmienia temat rozmowy, albo sobie idzie.
– Kaladinie, wydaje mi się, że on jest równie chory jak Taln albo Ash… a może nawet bardziej.
– Zostały nam zaledwie cztery dni do pojedynku. – Zawahał się. – Ja… nie znajdę Ishara na czas, by pomóc Dalinarowi, prawda? Nie wrócę na czas, by zobaczyć współzawodnictwo. Trefniś… Trefniś miał rację, prawda?
– Obawiam się, że tak. Ale twoja obecność tutaj ma cel. Trefniś tak mówił.
Kaladin podniósł wzrok.
– Wiatr powiedziała, że mam coś ważnego do zrobienia… może ważniejszego niż pojedynek. Przynajmniej jej zdaniem. Ale co to może być?
– Może przywrócenie zdrowia Isharowi?
– Dalinar powiedział, że przysięga złożona we właściwej chwili może przemienić Ishara. – Kaladin odetchnął głęboko i skupił wzrok na Szecie wspinającym się po schodach. – Ale ja coraz bardziej przejmuję się Szethem. Za bardzo. Syl, to mnie znów opanowuje. Z początku mnie irytował, a teraz cierpię, że nie potrafię mu pomóc. Podobnie jak z mostem czwartym… Zaczynam się czuć odizolowany, jakbym miał zostać jedynym, który przeżyje, a wszyscy inni zgasną…
Wzięła go za rękę i z wysiłkiem i skupieniem sprawiła, że jej palce zostawiły wgłębienia w jego mundurze. Zobaczył to i uśmiechnął się.
– Wyruszyliśmy w podróż – powiedziała. – Między tym, kim byliśmy, a tym, kim chcemy być. Oboje.
– Ale nie jestem pewien, co mam robić.
– Co takiego powtarzasz Szethowi na temat tego, co on ma robić? Że wypełnianie rozkazów czy bezmyślne przestrzeganie prawa nie jest tak ważne jak odnalezienie własnej drogi?
– Dobrze, masz rację. Jak zwykle.
– Nie mów tak.
– Bo?
– Bo chcę mieć rację jedynie, kiedy mam rację, nie dlatego, że jest to oczekiwane. To część mojej podróży.
– Żyć dla siebie, nie tylko dla innych, a jednocześnie wciąż chcieć mi pomagać.
– Podobnie jak ty potrzebujesz chronić… Tyle że to nie może cię definiować.
– Muszę pomagać, ale nie mieć obsesji na tym punkcie. – Skupił się na Syl. – Naprawdę jesteś błyskotliwa. Nie tylko w tej chwili, ale w sposobie, w jaki pomagasz Szethowi. Jesteś niewiarygodna, Syl.
Jest. Na to właśnie czekała. Uniosła się kilka cali nad ziemię.
Ale nie rób tego tylko dla niego, powiedziała sobie. Rób to, bo tego chcesz.
– Odnajdziemy równowagę. Jakoś. – Kaladin odetchnął głęboko, westchnął i wzniósł się w powietrze za pozostałymi dwoma.
Shallan krążyła po swoich komnatach – w obozie Sebariala na Strzaskanych Równinach. Jak w poprzednich przypadkach, kiedy stworzyli te malutkie enklawy w Krainie Ducha, kolory się rozpływały, a całość nie wydawała się do końca rzeczywista. Rlain i Renarin siedzieli przy stole w jej salonie, a przez okno w sypialni wpadało naturalne światło. Wiele razy wyślizgiwała się przez to okno, kiedy zaczynała infiltrować Duchokrwistych.
W przeciwieństwie do pozostałej dwójki Shallan – z pomocą Glysa – stworzyła poczekalnię, która nie była jej sypialnią z dzieciństwa. To było zdecydowanie dobre dla nich wszystkich. Choć zasadniczo radziła sobie lepiej, to gdyby spróbowali odwiedzić tamto wspomnienie, trafiliby do komnaty z białym dywanem, który stał się czerwony, i co najmniej jednym trupem.
– To dziwne – stwierdził Renarin. – Nie jestem zmęczony ani głodny. Glys nie umie mi powiedzieć, ile to zajęło, ale musimy przebywać w Krainie Ducha od co najmniej dziesięciu godzin.
– Tumi tak samo – zgodził się Rlain. – Myślę, że czas jest dla nich zbyt mglistym pojęciem. On myśli w kategoriach tego, co było, i tego, co będzie, ale nie ma dla nich ram czasowych.
Renarin postukał palcem w stół.
– Uczone ciotki Navani mówią, że materia, energia i Burzowe Światło to jedno i to samo, tyle że w innych stanach. Wydaje się, że to miejsce jest stworzone całkowicie z Burzowego Światła czy Napełnienia, czy czegokolwiek. Kiedy weszliśmy, czy my również staliśmy się Burzowym Światłem? Jeśli tak, to co się stanie z naszymi ciałami, kiedy wyjdziemy?
– Jak sądzę… – powiedział Rlain. – Jak sądzę, odtworzymy się?
Renarin spojrzał na nią.
– Zakładając, że to prawda, czy moglibyśmy zabrać ze sobą rzeczy? Odtworzyć je z ich duchowego aspektu? Co moglibyśmy stworzyć, gdybyśmy zapanowali nad tym miejscem?
To było istotne pytanie, ale Shallan nie potrafiła się na nim skupić. Nadal krążyła.
– Wciąż martwisz się, jak zabić Duchokrwistych? – domyślił się Rlain.
– Jestem głupia. Zabicie ich tutaj jest zasadniczo niemożliwe. Mogą się uzdrowić, a Burzowe Światło jest wszędzie dookoła. Myślałam, że anty-Światło musi być niebezpieczne… ale nie zrobiło mu krzywdy, tak samo jak nie zrobiło jej mnie.
– Glys mówi… – Renarin przechylił głowę. Spren był niewidzialny, ukrywał się w jego wnętrzu, jak to czasem robił. Wzór uważał ten zwyczaj za fascynujący. – Glys mówi, że ludzkie dusze są stworzone z Napełnienia, ale jego skupienie jest zazwyczaj za małe, by zareagować na anty-Światło.
– Co takiego? – Shallan podbiegła do niego. – Wiesz coś? Co powiedział?
– Mówi, że może zrobić krzywdę ich sprenom – przyznał Renarin, odwracając od niej wzrok. – Czyli… mogłabyś zabić ich spreny albo poważnie je zranić. Ale może być trudno je wyizolować, jeśli ukrywają się wewnątrz ciała.
– Myślałem, że Glys i Tumi są jego – powiedział Rlain z powolnym spokojnym rytmem. – Pustkowe Światło.
– Są mieszanką. Glys mówi… coś o Rytmie Wojny… – Renarin pokręcił głową. – Czy Tumi jest równie bezwzględny? Jeśli chodzi o zabijanie przez nas jego braci i sióstr?
Shallan wzruszyła ramionami.
– My ciągle zabijamy innych ludzi.
– Nie! – Renarin nagle się zarumienił. – To znaczy ja nie… Mimo wszystko uważam to za fascynujące. Światło. Anty-Światło. Napełnienie. Energia.
– Czy dlatego twój ojciec zawsze chciał, żebyś został żarliwcem? – spytał Rlain w Rytmie Ciekawości. – Przez to zadawanie pytań i takie interesujące myśli?
– Aha. Nie wiem, czy odmówiłem tylko dlatego, że chciałem opierać się oczekiwaniom, czy też zostanie żarliwcem wydawało mi się rezygnacją z nadziei, które miał wobec mnie ojciec, kiedy byłem młodszy.
– Nie musisz dorastać do oczekiwań kogokolwiek, Renarinie. – Shallan zatrzymała się obok niego, a dziwnie nasycone światło wlewało się do środka przez okno nad nią.
– Wiem. Zawsze mówimy takie rzeczy, Shallan. Ci z nas, którzy są na zewnątrz. To zasadniczo prawda. Nie muszę się dostosować, zostać wojownikiem i arcyksięciem, czego każdy spodziewa się po synach mojego ojca. Martwię się jednak, byśmy w swej żarliwości nie zapomnieli, że sam fakt, że coś jest bardziej standardowe czy konwencjonalne, nie oznacza jeszcze, że to coś złego. Moje wartości są kształtowane przez tych, którzy mnie otaczają i których szanuję. To oznacza, że nie mogę oddzielić tego, czego chce ode mnie mój ojciec, od tego, czego ja sam chcę dla siebie… jego ideały stały się w dużej części moimi ideałami. Próba całkowitego oddzielenia się od tych wpływów byłaby jednocześnie odrzuceniem tego, kim jestem. I… znów to robię. Zatracam się w swoich myślach. – Spojrzał na Rlaina z prośbą o wsparcie.
– Uważam ten aspekt twojej osobowości za fascynujący. Nigdy się tak naprawdę nie zastanawiałem, skąd się biorą moje ideały. – Rlain położył dłoń na stole, blisko ręki Renarina.
Nie rozpraszaj się ich flirtowaniem, powiedziała sobie Shallan. Musiała ocalić świat. Zostawiła ich na chwilę i podeszła do Wzoru, który stał w drzwiach sypialni.
– Ci dwoje są stanowczo zbyt rozproszeni – mruknęła, mijając go.
– Mmm…
– Nawet nie zaczynaj.
– Czego? Nie mam nic do powiedzenia o młodych Świetlistych, których uwagę od ważnych wydarzeń odwracają zaloty. Zupełnie nic.
Zatrzymała się przy oknie.
– Coraz lepiej radzisz sobie z sarkazmem.
– Dziękuję! Hm. Przynajmniej Renarin wybrał sobie tylko jedną osobę, która go rozprasza…
Shallan przewróciła oczami. W odpowiedzi Wzór zawirował swoim wzorem w szalonej sekwencji, nowe linie i łuki pojawiały się w urzekających kombinacjach. Na burze. Teraz lepiej niż ona radził sobie z przewracaniem oczami? Lepiej, żeby Adolin się o tym nie dowiedział, bo nie pozwoli jej zapomnieć.
Na burze, Adolin.
Te komnaty przypominały jej o nim – o ćwiczeniu walki mieczem pod jego opieką. O jego pasji do tej sztuki i coraz większej namiętności wobec niej.
– Istnieje jakiś sposób, by się dowiedzieć, czy on jest tam bezpieczny, Wzorze? Martwię się o niego, tam w Azimirze.
– Nie wiem – odparł cicho Wzór. – Przepraszam.
To głupie, że już za nim tęskniła. Spędziła tu… Ile? Pół dnia. On pewnie jeszcze nawet nie miał okazji walczyć. Mimo to czułaby się o wiele lepiej, gdyby tutaj był i mogła go przytulić.
Odwróciła się w stronę Wzoru.
– Niepokoi mnie, jak Mraize nas oszukał, przyjmując postać Honoru. To mogło doprowadzić nas do śmierci. Poza tym martwi mnie, co knuje Iyatil.
– Mmm… myślisz, że ma okrąg albo…
– Może pozwala, by Mraize odwrócił naszą uwagę. Jeśli tak, on dobrze sobie z tym radzi… i ciągle wyprowadza mnie w pole.
Wyjęła sztylet z anty-Burzowym Światłem. Gdyby udało jej się dostać ich spreny… Ta myśl była koszmarna. A jednak byli wrogimi wojownikami.
Wróciła do drugiej komnaty.
– Czy któryś z was widział sprena Mraize’a, kiedy się z nim stykamy?
Rlain przechylił głowę.
– Tumi mówi… odbiera wrażenia sprena obserwującego z zewnątrz. Ale tutaj trudno znaleźć kogoś, kto nie chce zostać znaleziony. Szczególnie sprena.
– Jest nieśmiały, jak nasze.
Shallan spojrzała z góry na sztylet – który nie rozpadał się na kolory jak duża część tej wizji. Zamiast tego tworzył wokół siebie niewielki wir, zniekształcający powietrze jak przebicie w rzeczywistości. Coś przyszło jej na myśl.
– Może nie muszę zrobić im krzywdy, może mogę wykorzystać to przeciwko Mraize’owi. Nie odważyłam się uzdrowić, kiedy miałam w sobie anty-Światło. Mraize też tego nie zrobił, wcześniej. Muszę po prostu zranić go tak poważnie, by nie mógł zaczekać, aż anty-Światło z niego wyparuje.
– Glys mówi, że to się może udać. – Renarin pokiwał głową. – Jeśli wciągnie Burzowe Światło, by się uzdrowić, a ono zetknie się z anty-Światłem… to będzie zabójcze.
Pokiwała stanowczo głową.
– Niestety, Mraize umie walczyć lepiej ode mnie.
– W tej ostatniej walce nieźle sobie poradziłaś, Shallan – powiedział Rlain z pochwalnym rytmem.
– Owszem, ale ta walka równie dobrze mogła pójść zupełnie inaczej… i miałam szczęście, że w ogóle mogłam z nim walczyć. Gdyby udało mu się dźgnąć mnie ukradkiem w plecy, mogłoby być po wszystkim. Chciałabym choć raz go zaskoczyć.
– Jak moglibyśmy tego dokonać? – spytał Renarin.
– A gdybyśmy tak zamiast bezpośrednio wejść do wizji, wysłali do środka jakiegoś rodzaju awatar… i obserwowali z zewnątrz? – zaproponował Rlain.
– Tak! – zgodziła się Shallan. – Ostatnim razem po odejściu mogłam tak jakby zobaczyć, co się działo w wizji, a Tkanie Światła jest „ciche”. Nie przyciągnie uwagi bogów, którzy polują na wasze spreny. Moglibyśmy obserwować Duchokrwistych i uderzyć, kiedy to my będziemy mieli przewagę.