Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Na Rosharze trwa wojna. Przebudzeni parshendi – pieśniarze – pod wodzą służących Odium Stopionych wydają się niepowstrzymani. Wieczna Burza nieubłaganie powraca, za każdym razem sprowadzając śmierć i zniszczenie na ludzkie osady. Dalinar Kholin, udręczony powracającymi wspomnieniami przeszłości i nieżyjącej żony, nie szczędzi wysiłków, by zbudować koalicję ludzkich królestw, odkrywając przy tym swoje moce Kowala Więzi. Jednakże Odium ma wiele sług i wygląda na to, że jest przygotowany na każdą możliwość, a Świetlistym Rycerzom zagraża również tajemnica, która wcześniej doprowadziła do Odstępstwa ich starożytnych poprzedników.
Elhokar, Adolin, Shallan i Kaladin docierają do Kholinaru i odkrywają, że choć miasto jeszcze nie upadło, ich misja może się okazać o wiele trudniejsza, niż się spodziewali. Ludzie szepczą o mrocznej sile, która opanowała pałac i królową Aesudan, po ulicach zaś wędrują wyznawcy dziwacznego Kultu Chwil. A jedynym, co chroni miasto przed upadkiem, jest Straż Muru i jej tajemniczy dowódca, marszałek Lazur.
Tymczasem ostatnia z Parshendich, Venli, zaczyna pojmować, jakie skutki przyniosła jej decyzja, by odnaleźć starożytnych bogów pieśniarzy, i jaki los czeka pieśniarzy pod władzą Odium.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1072
Tytuł oryginału: Oathbringer
Copyright © 2018 by Dragonsteel Entertainment, LLC
Copyright for the Polish translation © 2018 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Urszula Okrzeja
Korekta: Magdalena Górnicka
Ilustracja na okładce: Tomasz Maroński
Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński
Ilustracje wewnętrzne: Kelley Harris, Howard Lyon, Ben McSweeney, Miranda Meeks, Dan dos Santos i Isaac Stewart
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-66065-74-1 Wydanie II
Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 e-mail: [email protected]
Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl
Venli była zdecydowana, by okazać się godną mocy.
Przybyła z pozostałymi, niewielką grupką wybraną spośród pozostałych przy życiu słuchaczy, i przygotowała się na nadchodzącą burzę.
Nie wiedziała, czy Ulim – albo jego widmowi panowie, starożytni bogowie słuchaczy – umieli czytać jej w myślach. Ale gdyby mieli taką zdolność, odkryliby, że jest lojalna.
To była wojna, a Venli kroczyła na jej czele. Ona odkryła pierwszego Pustkosprena. Ona odkryła burzoformę. Ona wybawiła swój lud. Ona była błogosławiona.
Ten dzień miał to potwierdzić. Spośród ocalałych dwóch tysięcy słuchaczy wybrano dziewięcioro, w tym Venli. Demid stał obok niej z szerokim uśmiechem na twarzy. Uwielbiał się uczyć nowych rzeczy, a burza była kolejną przygodą. Obiecano im coś wielkiego.
Widzisz, Eshonai? – pomyślała Venli. Widzisz, co możemy osiągnąć, jeśli nas nie powstrzymujesz?
– W porządku, tak, zgadza się. – Ulim przepływał po ziemi w postaci jaskrawej czerwonej energii. – Dobrze, dobrze. Wszyscy w szeregu. Z twarzą zwróconą na zachód.
– Czy mamy poszukać schronienia przed burzą, wysłanniku? – spytała Melu w Rytmie Udręki. – Albo osłaniać się tarczami?
Ulim przyjął przed nimi postać malutkiego człowieka.
– Nie bądź śmieszna. To nasza burza. Nie masz się czego bać.
– I da nam moc – dodała Venli. – Moc potężniejszą od burzoformy?
– Wielką moc – potwierdził Ulim. – Zostaliście wybrani. Jesteście wyjątkowi. Ale musicie ją przyjąć. Pozwolić, by w was wniknęła. Musicie jej pragnąć, bo inaczej moce nie zajmą miejsca w waszych sercach klejnotów.
Venli wycierpiała tak wiele, ale to była jej nagroda. Dość już życia pod panowaniem ludzi. Nigdy więcej nie będzie uwięziona, bezsilna. Z tą nową mocą zawsze będzie mogła się bronić.
Wieczna Burza pojawiła się na zachodzie, powróciła jak wcześniej. Pobliska wioska skryła się w cieniu burzy, a później znów ukazała w blasku czerwonych błyskawic.
Venli wystąpiła do przodu i zanuciła z Łaknieniem, wyciągając ręce na boki. Burza nie przypominała arcyburzy – żadnej ściany gruzu i wody z kremem. Była o wiele bardziej elegancka, jak kłębiąca się chmura dymu i ciemności. Błyskawice przecinały ją ze wszystkich stron, nadając jej szkarłatny odcień.
Odchyliła głowę do tyłu, na spotkanie kłębiących się, gotujących chmur, i została pochłonięta przez burzę.
Otoczyła ją wściekła, gwałtowna ciemność. Wszędzie wokół niej przelatywały kawałki płonącego popiołu, ale tym razem nie czuła deszczu. Jedynie dudnienie gromu. Puls burzy.
Popiół wgryzał się w jej skórę, coś uderzyło w ziemię obok niej, przetaczając się po skałach. Drzewo? Tak, płonące drzewo. Piasek, zerwana kora i kamyki uderzały o jej skórę i skorupę. Uklękła, zacisnęła powieki i zasłoniła twarz rękami, chroniąc ją przed niesionymi przez wiatr szczątkami.
Coś większego otarło się o jej ramię, uszkadzając pancerz. Jęknęła, opadła na ziemię i zwinęła się w kłębek.
Otoczył ją nacisk, napierający na jej umysł i duszę. Wpuść Mnie.
Z trudnością otworzyła się na tę siłę. To było jak przyjęcie nowej formy, prawda?
Jej wnętrzności wypełnił ból, jakby ktoś podpalił jej żyły. Krzyknęła, a wtedy w język wbił się piasek. Węgielki szarpały ubranie i osmalały skórę.
I nagle głos.
Co to?
Ciepły głos. Starożytny, ojcowski, życzliwy i otulający.
– Proszę. – Dym sprawiał, że Venli oddychała z trudem. – Proszę.
Tak. Wybierz innego. Ona jest moja.
Moc, która na nią napierała, cofnęła się, a ból zniknął. Jego miejsce zajęło coś innego, mniejszego i nie tak dominującego. Z radością przyjęła tego sprena i jęknęła z ulgą dostrojona do Udręki.
Wydawało się, że całą wieczność leży skulona pod naporem burzy. W końcu wichry osłabły. Błyskawice przygasły. Grzmoty się oddaliły.
Zamrugała, pozbywając się piachu z oczu. Kiedy się poruszyła, zrzuciła z siebie kawałki skamieniałego kremu i połamanej kory. Zakaszlała, podniosła się i wpatrzyła w zniszczone ubranie i osmaloną skórę.
Już nie nosiła burzoformy. Zmieniła się w... czy to była zwinnoforma? Ubranie wydawało się na nią za duże, zniknęły imponujące mięśnie. Dostroiła się do rytmów i odkryła, że wciąż słyszy te nowe – gwałtowne, wściekłe rytmy, które przychodziły z formami mocy.
To nie była zwinnoforma ani nic innego, co Venli rozpoznawała. Miała piersi – choć były niewielkie, jak u większości form poza paroformą – i długie pasma włosów. Odwróciła się, by sprawdzić, czy inni wyglądają tak samo.
Demid stał w pobliżu i choć jego ubranie było w strzępach, umięśnionego ciała nie znaczyły ślady osmalenia. Był wysoki – o wiele wyższy od niej – barczysty i dominujący. Bardziej przypominał rzeźbę niż słuchacza. Poruszył się, jego oczy zapłonęły czerwienią, a ciało zapulsowało ciemnofioletową mocą – blaskiem, który jednocześnie przywodził na myśl światło i ciemność. Zniknął, ale Demid wydawał się zadowolony ze zdolności do przywoływania go.
Co to była za forma? Tak potężna, ze skorupą wyrastającą ze skóry na ramionach i krańcach twarzy.
– Demid? – spytała.
Odwrócił się w stronę Melu, kroczącej w podobnej formie, i powiedział coś w języku, którego Venli nie rozpoznawała. Słyszała jednak rytm Pogardy.
– Demid? – powtórzyła. – Jak się czujesz? Co się stało?
Znów się odezwał w tym dziwnym języku, a jego kolejne słowa rozmywały się w jej umyśle, przekształcały się, aż je zrozumiała.
– ...Odium dosiada wichrów, jak niegdyś wróg. Niewiarygodne. Aharat, czy to ty?
– Tak – odpowiedziała Melu. – To... dobre... uczucie.
– Uczucie – powiedział Demid. – Uczucie. – Odetchnął głęboko. – Uczucie.
Oszaleli?
W pobliżu Mrun przeciskał się obok wielkiego głazu, którego wcześniej tu nie było. Venli z przerażeniem uświadomiła sobie, że widzi pod nim złamaną rękę i płynącą z niej krew. Wbrew obietnicy Ulima jedno z nich zostało zmiażdżone.
Choć Mrun, podobnie jak wszyscy pozostali, został pobłogosławiony potężną, majestatyczną sylwetką, zatoczył się, gdy odchodził od głazu. Chwycił kamień i padł na kolana, a jego ciało pulsowało tym ciemnofioletowym światłem. Jęknął i coś wybełkotał. Altoki podeszła z przeciwnej strony. Pochylona i z odsłoniętymi zębami kroczyła jak drapieżnik. Kiedy podeszła bliżej, Venli słyszała jej szept:
– Wysokie niebo. Martwe wichry. Krwawy deszcz.
– Demidzie. – Venli dostroiła się do Zniszczenia. – Coś poszło nie tak. Usiądź, zaczekaj. Znajdę sprena.
Demid spojrzał na nią.
– Znałaś tego trupa?
– Tego trupa? Demidzie, dlaczego...
– O nie. O nie. O nie! – Ulim prześlizgnął się po ziemi w jej stronę. – Ty... Ty nie... Och, to źle, źle.
– Ulimie! – Venli dostroiła się do Pogardy i wskazała na Demida. – Coś jest nie w porządku z moimi towarzyszami. Coś ty na nas sprowadził?
– Nie mów do nich, Venli! – Ulim przybrał postać człowieczka. – Nie wskazuj na nich!
W pobliżu Demid zbierał w dłoni ciemnofioletową moc, wpatrując się w nią i Ulima.
– To ty – powiedział do Ulima. – Wysłannik. Swoją pracą zasłużyłeś na mój szacunek, sprenie.
Ulim ukłonił się Demidowi.
– Proszę, o wielki ze Stopionych, zobacz pasję i wybacz temu dziecku.
– Powinieneś jej wyjaśnić, by mnie nie... drażniła.
Venli zmarszczyła czoło.
– Co to...
– Chodź ze mną.
Ulim prześlizgnął się po skałach. Venli, zaniepokojona i przytłoczona doświadczeniem, dostroiła się do Udręki i podążyła za nim. Z tyłu Demid zbierał się z pozostałymi.
Spren znów przyjął postać człowieczka.
– Masz szczęście. On mógł cię zniszczyć.
– Demid nigdy by tego nie zrobił.
– Na twoje nieszczęście twoja dawna para odeszła. To Hariel... a on jest najbardziej wybuchowy ze wszystkich Stopionych.
– Hariel? Co chcesz powiedzieć przez...
Urwała, patrząc, jak pozostali rozmawiają cicho z Demidem. Byli tacy wysocy, tacy dumni, a ich zachowania były... zupełnie niewłaściwe.
Każdy słuchacz zmieniał się, przybierając nową formę, a zmiana ta dotyczyła nawet sposobu myślenia i temperamentu. Mimo to zawsze pozostawała sobą. Nawet burzoforma nie zmieniła jej w kogoś innego. Może... stała się mniej współczująca, bardziej agresywna. Ale wciąż była sobą.
To było coś innego. Demid nie stał jak jej dawna para ani nie mówił jak on.
– Nie... – szepnęła. – Powiedziałeś, że otwieramy się na nowego sprena, nową formę!
– Powiedziałem – wysyczał Ulim – że się otwieracie. Nie powiedziałem, co wejdzie. Posłuchaj, wasi bogowie potrzebują ciał. Tak jest za każdym Powrotem. Powinno wam to pochlebiać.
– Pochlebiać, że zostajemy zabici?!
– Tak, dla dobra rasy. To są Stopieni, odrodzone starożytne dusze. Ty najwyraźniej zyskałaś inną formę mocy. Więź z pomniejszym Pustkosprenem, co wynosi cię ponad zwyczajnych słuchaczy, którzy mają normalne formy, ale wciąż znajdujesz się o krok od Stopionych. Duży krok.
Pokiwała głową i znów ruszyła w stronę grupy.
– Zaczekaj. – Ulim prześlizgiwał się po ziemi przed nią. – Co robisz? Co jest z tobą nie w porządku?
– Zamierzam odesłać tę jedną duszę. Sprowadzić Demida z powrotem. On musi znać konsekwencje, zanim wybierze tak drastyczny...
– Z powrotem? Z powrotem?! On jest martwy. Ty też powinnaś. Co zrobiłaś? Opierałaś się jak ta twoja siostra?
– Z drogi.
– On cię zabije. Przestrzegałem cię przed jego wybuch...
– Wysłanniku – powiedział Demid w rytm Zniszczenia, odwracając się w ich stronę. To nie był jego głos.
Dostroiła się do Udręki. To nie był jego głos.
– Pozwól jej przejść – powiedziała istota w ciele Demida. – Porozmawiam z nią.
Ulim westchnął.
– A niech to.
– Mówisz jak człowiek, sprenie – stwierdził Demid. – Wspaniale nam tu służyłeś, ale przyjąłeś ich zwyczaje i używasz ich języka. To mnie drażni.
Ulim wycofał się po skałach. Venli podeszła do grupy Stopionych. Dwoje wciąż miało problemy z poruszaniem się. Zataczali się, pochylali, padali na kolana. Inna dwójka się uśmiechała, krzywo i niewłaściwie.
Bogowie słuchaczy nie byli do końca zdrowi na umyśle.
– Żałuję śmierci twojego przyjaciela, dobra sługo – powiedział Demid głębokim głosem, w pełni dostrojony do Rytmu Rozkazu. – Choć jesteście dziećmi zdrajców, wasza wojna zasługuje na pochwałę. Stawiliście czoło naszym odwiecznym wrogom i nie okazywaliście litości, choć nie mieliście szans.
– Proszę. On był dla mnie ważny. Czy możesz go przywrócić?
– On przeszedł do ślepoty poza. W przeciwieństwie do bezmyślnego Pustkosprena, z którym się związałaś i który zamieszkał w twoim sercu klejnotu, moja dusza nie może z nikim dzielić mieszkania. Nic, ani Odrodzenie, ani akt Odium, nie może go teraz przywrócić.
Wyciągnął rękę i ujął Venli pod brodę. Przyjrzał się jej twarzy.
– Miałaś nosić duszę tej, u której boku walczyłem przez tysiąclecia. Została zawrócona, a ty zajęta. Odium ma dla ciebie cel. Raduj się tym i nie opłakuj odejścia przyjaciela. Odium w końcu sprowadzi pomstę na tych, przeciwko którym walczymy.
Puścił ją, a ona musiała bardzo się postarać, żeby nie upaść. Nie. Nie okaże słabości.
Ale... Demid...
Wyrzuciła go ze swoich myśli, jak wcześniej Eshonai. To była droga, którą wybrała w chwili, gdy przed laty po raz pierwszy posłuchała Ulima i uznała, że zaryzykuje powrót bogów jej ludu.
Demid zginął, ale ona została zachowana. A sam Odium, bóg bogów, miał dla niej cel. Usiadła na ziemi, by zaczekać, gdy Stopieni rozmawiali w swoim dziwnym języku. Kiedy czekała, dostrzegła coś unoszącego się nad ziemią w pobliżu. Malutkiego sprena, który wyglądał jak kula światła. Tak... widziała jednego z nich w pobliżu Eshonai? Co to było?
Wydawał się poruszony i prześlizgnął się po skałach bliżej niej. Natychmiast coś sobie uświadomiła – instynktowną prawdę, równie oczywistą jak burze i słońce. Gdyby stwory stojące w pobliżu dostrzegły tego sprena, zniszczyłyby go.
Przykryła sprena dłonią w chwili, gdy istota nosząca ciało Demida odwróciła się w jej stronę. Przycisnęła sprena do skał i dostroiła się do Zmieszania.
Chyba nie dostrzegł, co zrobiła.
– Bądź gotowa dać się zanieść – powiedział. – Musimy się udać do Aletheli.
WYZWANIE PRAWDY, MIŁOŚĆ PRAWDY
Dalinar • Shallan • Adolin • Kaladin
Jako Strażnik Kamienia, przez całe życie szukałem sposobu, by się poświęcić. Wtajemnicy obawiam się, że to tchórzostwo. Łatwa droga ucieczki.
– Z szuflady 29-5, topaz
Chmury, które zazwyczaj gromadziły się wokół podstawy płaskowyżu Urithiru, tego dnia zniknęły, dzięki czemu Dalinar widział niekończące się urwiska poniżej. Samej ziemi nie dostrzegał – skalne ściany ciągnęły się w nieskończoność.
Mimo wszystko nie potrafił pojąć, jak wysoko w górach się znajdowali. Skryby Navani umiały ocenić wysokość z wykorzystaniem powietrza, ale ich liczby go nie zadowalały. Chciał zobaczyć. Naprawdę znajdowali się wyżej niż chmury nad Strzaskanymi Równinami? A może chmury w górach unosiły się niżej?
Jakże refleksyjny zrobiłeś się na starość, pomyślał, wstępując na jedną z platform Bramy Przysięgi. Navani trzymała go za rękę, choć Taravangian i Adrotagia pozostali nieco z tyłu na rampie.
Kiedy czekali, Navani popatrzyła mu w oczy.
– Wciąż cię niepokoi ostatnia wizja?
Nie to rozpraszało go w tej chwili, ale i tak pokiwał głową. Rzeczywiście się martwił. Odium. Choć Ojcowi Burz wróciła dawna pewność siebie, Dalinar nie mógł pozbyć się wspomnienia potężnego sprena skomlącego z przerażenia.
Navani i Jasnah napawały się jego relacją ze spotkania z mrocznym bogiem, choć postanowiły nie opublikować jej do szerszego rozpowszechniania.
– Może to było kolejne wcześniej zaplanowane wydarzenie, spotkanie, które przygotował dla ciebie Honor.
Dalinar pokręcił głową.
– Odium wydawał się rzeczywisty. Miałem z nim prawdziwy kontakt.
– Możesz wchodzić w relację z ludźmi w wizjach. Z wyjątkiem Wszechmocnego.
– Ponieważ, jak spekulujecie, Wszechmocny nie był w stanie stworzyć doskonałej podobizny boga. Nie. Widziałem wieczność, Navani... boski ogrom.
Zadrżał. Na razie postanowili zawiesić korzystanie z wizji. Któż mógł wiedzieć, jak wielkim ryzykiem było wprowadzanie do nich umysłów ludzi i potencjalne wystawianie ich na Odium?
Oczywiście, któż umie ocenić, kogo on może dotknąć w prawdziwym świecie? – pomyślał Dalinar. Znów podniósł wzrok, słońce płonęło bielą na tle wyblakłego błękitu nieba. Mógłby się spodziewać, że przebywanie nad chmurami da mu większą perspektywę.
Taravangian i Adrotagia w końcu do nich dotarli, a za nimi dziwny Mocowiązca Taravangiana, ta krótko ostrzyżona kobieta imieniem Malata. Pochód zamykali strażnicy Dalinara. Rial mu zasalutował. Znowu.
– Nie musisz mi salutować za każdym razem, kiedy na ciebie patrzę, sierżancie – powiedział Dalinar.
– Próbuję jedynie zachować ostrożność. – Ogorzały, ciemnoskóry mężczyzna zasalutował raz jeszcze. – Wolałbym nie zostać oskarżony o brak szacunku.
– Nie wymieniłem cię po imieniu, Rial.
– Wszyscy i tak wiedzieli, oświecony.
– Kto by pomyślał.
Rial uśmiechnął się szeroko, a Dalinar gestem kazał mu otworzyć manierkę i powąchał zawartość.
– Tym razem jest czysta?
– Całkowicie! Zbesztaliście mnie ostatnio. Sama woda.
– I dlatego trzymasz alkohol...
– W buteleczce, panie. Kieszeń na prawej nogawce spodni. Ale nie przejmujcie się. Starannie ją zapiąłem i całkowicie zapomniałem o istnieniu butelki. Odkryję ją po zakończeniu dzisiejszej służby.
– Jestem tego pewien.
Dalinar wziął Navani za rękę i ruszył za Adrotagią i Taravangianem.
– Mógłbyś zażądać, żeby ci wyznaczyli innego strażnika – szepnęła do niego Navani. – Ten obślizgły mężczyzna... ci nie pasuje.
– Właściwie nawet go lubię – przyznał Dalinar. – Przypomina mi niektórych przyjaciół ze starych czasów.
Budynek sterujący pośrodku tej platformy miał taki sam kształt jak wszystkie pozostałe – mozaiki na podłodze, mechanizm zamka w zakrzywionej ścianie. Tutaj jednak podłogę zdobiły glify w Pieśni Świtu. W Thaylen znajdował się identyczny budynek – a kiedy mechanizm zostanie uruchomiony, zamienią się miejscami.
Dziesięć podwyższeń tutaj, dziesięć na całym świecie. Glify na podłodze wskazywały, że mogła istnieć możliwość przenoszenia bezpośrednio z jednego miasta do drugiego, bez konieczności wcześniejszego przybycia do Urithiru. Nie odkryli jeszcze, jak to mogło działać, i na razie każda brama mogła wymieniać się jedynie ze swoim bliźniaczym odbiciem – a najpierw musiały zostać odblokowane z obu stron.
Navani natychmiast podeszła do mechanizmu sterującego. Malata dołączyła do niej i patrzyła ponad jej ramieniem, gdy Navani manipulowała mechanizmem dziurki od klucza, który znajdował się pośrodku dziesięcioramiennej gwiazdy na metalowej płytce.
– Tak. – Navani zajrzała do notatek. – Mechanizm jest taki sam jak na Strzaskanych Równinach. Trzeba przekręcić to tutaj...
Napisała coś przez łączotrzcinę do Thaylen, a później kazała im wyjść na zewnątrz. Po chwili budynek zabłysł – wypłynęła z niego fala Burzowego Światła, jak powidok pochodni, którą ktoś machał w ciemnościach. A później w drzwiach pojawili się Kaladin i Shallan.
– Udało się! – Shallan wyskoczyła na zewnątrz, emanując zapałem. W przeciwieństwie do niej Kaladin wyszedł pewnym krokiem. – Przeniesienie jedynie budynków sterujących zamiast całych podwyższeń powinno oszczędzać Burzowe Światło.
– Aż do tej pory – powiedziała Navani – przy każdym przeniesieniu wykorzystywaliśmy pełną moc Bram Przysięgi. Podejrzewam, że to niejedyny błąd, jaki popełniliśmy w odniesieniu do tego miejsca i jego urządzeń. Tak czy inaczej, skoro we dwoje otworzyliście thayleńską bramę po ich stronie, powinniśmy móc z niej korzystać wedle życzenia... oczywiście z pomocą Świetlistego.
– Panie – zwrócił się Kaladin do Dalinara – królowa jest gotowa się z wami spotkać.
Taravangian, Navani, Adrotagia i Malata weszli do budynku, choć Shallan ruszyła po rampie w stronę Urithiru. Dalinar chwycił Kaladina za ramię, kiedy ten próbował pójść w jej ślady.
– Lot przed arcyburzą poszedł dobrze? – spytał Dalinar.
– Żadnych problemów, panie. Jestem pewien, że wszystko się uda.
– W takim razie w czasie następnej burzy polecisz do Kholinaru, żołnierzu. Liczę, że ty i Adolin powstrzymacie Elhokara przed zrobieniem czegoś wyjątkowo głupiego. Bądź ostrożny. W mieście dzieje się coś dziwnego, a ja nie mogę sobie pozwolić na to, by cię stracić.
– Tak, panie.
– A lecąc, pomachaj ziemiom wzdłuż południowego odgałęzienia Śmiertelnej Rzeki. Być może podbili je parshmeni, ale należą do ciebie.
– ...Panie?
– Jesteś Odpryskowym, Kaladinie. To sprawia, że należysz do co najmniej czwartego dahnu, a z tym powinna wiązać się ziemia. Elhokar znalazł ci ładny kawałek wzdłuż rzeki, który wrócił w ubiegłym roku do korony po bezpotomnej śmierci oświeconego. Nie jest zbyt wielki, ale należy do ciebie.
Kaladin wydawał się oszołomiony.
– Czy na tej ziemi są wioski, panie?
– Sześć albo siedem i jedno większe miasteczko. Rzeka jest jedną z najstabilniejszych w Alethkarze. Nie wysycha nawet w czasie Przesilenia. To dobry szlak dla karawan. Twoim poddanym będzie się dobrze powodzić.
– Panie. Wiecie, że nie chcę tego ciężaru.
– Jeśli pragnąłeś życia bez ciężarów, nie powinieneś wypowiadać przysiąg. Nie wybieramy takich rzeczy, synu. Upewnij się tylko, że będziesz miał dobrego zarządcę, mądre skryby i kilku porządnych mężczyzn z piątego i szóstego dahnu do rządzenia miasteczkami. Osobiście uznam nas za szczęściarzy, i ciebie również, jeśli po tym wszystkim zostanie jeszcze królestwo, którego ciężar musielibyśmy dźwigać.
Kaladin powoli pokiwał głową.
– Moja rodzina przebywa w północnym Alethkarze. Teraz, gdy przećwiczyłem latanie z burzami, chciałbym ich stamtąd zabrać, gdy powrócę z misji w Kholinarze.
– Otwórz tę Bramę Przysięgi, a będziesz miał tyle czasu, ile tylko potrzebujesz. Zapewniam cię, że najlepszym, co możesz zrobić w tej chwili dla rodziny, jest powstrzymanie upadku Alethkaru.
Według raportów przychodzących przez łączotrzciny Pustkowcy kierowali się powoli na północ i zdobyli większość Alethkaru. Relis Ruthar próbował zebrać pozostałe alethyjskie wojska, ale został odepchnięty w stronę Herdazu i ucierpiał z rąk Stopionych. Ale Pustkowcy nie zabijali tych, którzy nie walczyli. Rodzina Kaladina powinna być względnie bezpieczna.
Kapitan zbiegł po rampie, a Dalinar odprowadzał go wzrokiem, myśląc o własnych ciężarach. Kiedy Elhokar i Adolin powrócą z misji ocalenia Kholinaru, będą musieli zająć się wymyślonym przez Elhokara powołaniem arcykróla. Jeszcze tego nie ogłosił, nawet arcyksiążętom.
Dalinar w głębi duszy wiedział, że powinien od razu się tym zająć, ogłosić Adolina arcyksięciem i abdykować, ale zwlekał. W ten sposób ostatecznie oddaliłby się od swojej ojczyzny. Najpierw zamierzał pomóc w odzyskaniu stolicy.
Dołączył do pozostałych w budynku sterującym i skinął na Malatę. Kobieta przywołała swoje Ostrze Odprysku i wsunęła je do otworu. Metalowa płyta poruszyła się, dostosowując się do kształtu Ostrza. Przeprowadzili próby i choć ściany budynków były cienkie, Ostrze Odprysku nie wystawało po drugiej stronie, lecz wtapiało się w mechanizm.
Malata naparła na bok rękojeści Ostrza. Wewnętrzna ściana budynku zaczęła się obracać, a podłoga pod mozaikami emanować blaskiem. Rozjaśnione od spodu wyglądały jak witraże. Zatrzymała Ostrze we właściwej pozycji i w rozbłysku światła dotarli na miejsce. Dalinar wyszedł z niewielkiego budynku na podwyższenie w odległym Thaylen, porcie na zachodnim wybrzeżu dużej południowej wyspy w pobliżu Krain Lodu.
Tu podwyższenie otaczające Bramę Przysięgi zmieniono w park rzeźby – ale większość dzieł leżała przewrócona i w kawałkach. Królowa Fen czekała na rampie z doradcami. Shallan pewnie poprosiła ją, by zaczekała w tym miejscu na wypadek, gdyby przeniesienie samego pomieszczenia się nie powiodło.
Podwyższenie wznosiło się wysoko nad miastem, a gdy Dalinar dotarł do krawędzi, odkrył, że ma doskonały widok. Aż zaparło mu dech w piersiach.
Podobnie jak Kharbranth, Thaylen wybudowano na zboczu, dla ochrony przed arcyburzami oparto je o górę. Choć Dalinar nigdy nie odwiedził miasta, uważnie studiował mapy i wiedział, że Thaylen składało się niegdyś z fragmentu blisko centrum, który nazywano Starożytnym Okręgiem. Ta wzniesiona część miała wyraźny kształt wynikający z tego, jak przed tysiącami lat wykuto je w skałach.
Od tego czasu miasto znacznie się rozrosło. Niższa część zwana Niskim Okręgiem tłoczyła się u podstawy muru – szerokich, masywnych umocnień na zachodzie, które biegły od klifów po jednej stronie miasta do pogórza po drugiej.
Ponad Starożytnym Okręgiem i za nim miasto wznosiło się na kolejnych poziomach przypominających stopnie. Te Wysokie Okręgi kończyły się Królewskim Okręgiem na szczycie miasta, w którym wybudowano pałace, rezydencje i świątynie. Brama Przysięgi również znajdowała się na tym poziomie, na północnym skraju miasta, blisko klifów nad oceanem.
Niegdyś ten widok oszałamiałby wspaniałą architekturą. Teraz Dalinar zatrzymał się z innego powodu. Zawaliły się dziesiątki... nie, setki budowli. Całe kwartały obracały się w ruinę, kiedy zsuwały się na nie budynki położone wyżej, zmiażdżone przez Wieczną Burzę. To, co niegdyś było jednym z najwspanialszych miast Rosharu – słynącym ze sztuki, handlu i doskonałych marmurów – popękało i rozpadło się, jak talerz upuszczony przez nieostrożną służącą.
Jak na ironię, wiele skromniejszych budynków w dolnej części miasta – w cieniu muru – przetrwało burze. Ale słynne thayleńskie doki znajdowały się poza tymi umocnieniami, na niewielkim zachodnim półwyspie wyrastającym przed miastem. Ta okolica niegdyś była gęsto zabudowana – pewnie magazynami, tawernami i sklepami. W całości z drewna.
Zostały całkiem zmiecione z powierzchni ziemi. Pozostały tylko zmiażdżone ruiny.
Ojcze Burz. Nic dziwnego, że Fen sprzeciwiała się jego żądaniom, które ją rozpraszały. Większość zniszczeń wywołała ta pierwsza pełna Wieczna Burza – Thaylen było szczególnie odsłonięte, żaden ląd nie osłabiał burzy pędzącej po zachodnim oceanie. Poza tym wiele budynków było drewnianych, szczególnie w Wysokich Okręgach. Luksus dostępny w miejscu takim jak Thaylen, do tej pory wystawionym jedynie na najłagodniejsze burzowe wichry.
Wieczna Burza nadeszła już pięć razy, choć jej późniejsze przejścia – na szczęście – nie były tak niszczycielskie jak pierwsze. Dalinar przyglądał się jeszcze przez chwilę, zanim poprowadził swoją grupę w stronę rampy, gdzie stała królowa Fen wraz z towarzyszącymi skrybami, jasnookimi i strażnikami. Wśród nich znajdował się również książę małżonek Kmakl, starzejący się Thaylen, którego zwisające wąsy i brwi otaczały twarz. Miał na sobie kamizelkę i czapkę, a towarzyszyli mu dwaj żarliwcy jako skrybowie.
– Fen... – odezwał się cicho Dalinar. – Tak mi przykro.
– Wygląda na to, że zbyt długo żyliśmy w luksusie – odparła Fen, a Dalinara zaskoczył jej wyraźny akcent, nieobecny w wizjach. – W dzieciństwie martwiłam się, że ludzie w innych krajach odkryją, jak przyjemne jest tu życie, ze spokojną pogodą znad cieśnin i słabymi burzami. Zakładałam, że pewnego dnia zaleją nas emigranci.
Odwróciła się do miasta i westchnęła cicho.
Jak żyłoby się w takim miejscu? Próbował sobie wyobrazić mieszkanie w domach, które nie przypominały fortec. Budynkach z drewna z dużymi oknami. O dachach, które miały jedynie chronić przed deszczem. Ludzie żartowali, że w Kharbranth trzeba wywiesić na zewnątrz dzwonek, żeby wiedzieć, kiedy nadchodzi arcyburza, bo inaczej można ją przegapić. Na szczęście dla Taravangiana jego miasto było zwrócone częściowo na południe, co uchroniło je przed tak wielkimi zniszczeniami.
– Wybierzmy się na wycieczkę – zaproponowała Fen. – Sądzę, że pozostało jeszcze kilka miejsc, które warto zobaczyć.
Jeśli to ma być trwałe, chciałabym upamiętnić swojego męża idzieci. Wzmal, najlepszy mężczyzna, ojakim mogłaby marzyć kobieta. Kmakra iMolinar, prawdziwe klejnoty mojego życia.
– Z szuflady 12-15, rubin
Fen wskazała na budynek, do którego wchodzili.
– Świątynia Shalash.
Dalinarowi przypominał większość tych, które im pokazała – duża przestrzeń z wysokim, półokrągłym sklepieniem i wielkimi piecykami. Tu żarliwcy palili tysiące glifów strażniczych w imieniu ludzi, którzy błagali Wszechmocnego o miłosierdzie i pomoc. Dym zbierał się pod kopułą, po czym wypływał przez otwory w dachu jak woda przez sito.
Jak wiele modlitw spaliliśmy, pomyślał niechętnie Dalinar, do boga, którego już nie ma? A może dostaje je ktoś inny?
Dalinar uprzejmie kiwał głową, gdy Fen opisywała starożytne pochodzenie budowli i wymieniała imiona królów i królowych, którzy zostali w niej ukoronowani. Wyjaśniła symbolikę skomplikowanego wzoru na tyłach i poprowadziła ich wzdłuż ścian bocznych, by podziwiali płaskorzeźby. Z przykrością zauważył, że kilka rzeźb nie miało twarzy. Jakim cudem burza dostała się do środka?
Kiedy skończyli, wyprowadziła ich na zewnątrz, gdzie czekały palankiny. Navani trąciła Dalinara.
– O co chodzi? – spytał cicho.
– Przestań się krzywić.
– Nie krzywię się.
– Jesteś znudzony.
– Ja się nie... krzywię.
Uniosła brew.
– Sześć świątyń? Miasto zostało zrujnowane, a my oglądamy świątynie.
Przed nimi Fen i jej małżonek weszli do palankinu. Na razie przez całą wycieczkę Kmakl jedynie stał za Fen i – kiedy uważał, że powiedziała coś szczególnie ważnego – kiwał na jej skryby, by zapisały to w oficjalnych kronikach.
Kmakl nie nosił miecza. W Alethkarze sugerowałoby to, że mężczyzna – a już z pewnością ktoś o jego pozycji – jest Odpryskowym, ale tu sytuacja wyglądała inaczej. Thaylenah miało jedynie pięć Ostrzy – i trzy Pancerze – a wszystkie należały do starożytnych rodów, które przysięgały bronić tronu. Może Fen mogłaby mu pokazać te Odpryski?
– Krzywisz się... – powiedziała Navani.
– Tego się po mnie spodziewają.
Dalinar skinął w stronę thayleńskich oficerów i skryb. Z przodu jedna grupka żołnierzy przyglądała mu się ze szczególnym zainteresowaniem. Może prawdziwym celem wycieczki było umożliwienie tym jasnookim, by przyjrzeli się jemu.
Palankin, który dzielił z Navani, pachniał kwiatami skałopąków.
– Przejście od świątyni do świątyni – wyjaśniła cicho kobieta, gdy tragarze podnieśli palankin – to w Thaylen tradycja. Odwiedzenie wszystkich dziesięciu pozwala zobaczyć cały Królewski Okręg, jest również niezbyt subtelnym podkreśleniem vorińskiej pobożności władców. W przeszłości mieli problemy z kościołem.
– Dobrze ich rozumiem. Jak myślisz, gdybym wyjaśnił, że też jestem heretykiem, dałaby sobie spokój z całą tą wielką pompą?
Navani pochyliła się i położyła swobodną dłoń na jego kolanie.
– Mój drogi, jeśli coś takiego cię drażni, mogliśmy wysłać dyplomatę.
– Jestem dyplomatą.
– Dalinarze...
– To jest teraz moim obowiązkiem, Navani. Muszę wypełniać swoje obowiązki. W przeszłości za każdym razem, kiedy je ignorowałem, działo się coś koszmarnego. – Wziął ją za rękę. – Narzekam, bo przy tobie nie muszę się pilnować. Postaram się jak najmniej krzywić. Obiecuję.
Kiedy tragarze sprawnie wnosili ich po schodach, Dalinar wyglądał przez okno palankinu. Górna część miasta nieźle zniosła burzę, gdyż wiele budynków było z grubego kamienia. Mimo wszystko niektóre popękały, zawaliło się też kilka dachów. Palankin mijał właśnie przewróconą rzeźbę, która złamała się w kostkach i spadła z półki w stronę Wysokich Okręgów.
W żadnym z miast, z których otrzymałem raporty, sytuacja nie jest tak poważna, pomyślał. Niespotykana skala zniszczeń. Czy chodzi tylko o dużo drewna i brak czegokolwiek, co mogłoby osłabić siłę burzy? A może coś jeszcze? Niektóre doniesienia na temat Wiecznej Burzy wspominały o braku wiatru i jedynie błyskawicach. Inne, co dezorientujące, wspominały o braku deszczu i jedynie o płonących węgielkach. Wieczna Burza miała wiele odmian, nawet w czasie jednego przejścia.
– Fen pewnie czuje się spokojniejsza, gdy może robić coś, do czego jest przyzwyczajona – powiedziała mu cicho Navani, kiedy dotarli do następnego postoju i tragarze postawili palankin na ziemi. – Ta wycieczka jest wspomnieniem dni, zanim miasto tak bardzo ucierpiało.
Pokiwał głową. Z taką świadomością łatwiej mu było znieść myśl o kolejnej świątyni.
Na zewnątrz Fen wysiadała właśnie z palankinu.
– Świątynia Battah, jedna z najstarszych w mieście. Ale oczywiście największe wrażenie robi Podobizna Paraleta, wspaniała rzeźba, która... – Urwała, a Dalinar podążył za jej spojrzeniem w stronę kamiennych stóp pobliskiego pomnika. – Och, racja.
– Zobaczmy świątynię – zaproponował Dalinar. – Powiedziałaś, że jest jedną z najstarszych. Które są starsze?
– Tylko świątynia Ishiego. Ale tam nie zostaniemy długo, tutaj też nie.
– Naprawdę? – Dalinar zauważył, że nad tym dachem nie wznosi się modlitewny dym. – Czy konstrukcja została uszkodzona?
– Konstrukcja? Nie, nie konstrukcja.
Para zmęczonych żarliwców wyszła ze środka i ruszyła w dół schodów, ich szaty plamiła krew. Dalinar spojrzał na Fen.
– Czy pozwolisz, że wejdę na górę?
– Jeśli chcesz.
Kiedy Dalinar wspinał się z Navani po schodach, poczuł woń niesioną przez wiatr. Zapach krwi, który przypominał mu pole bitwy. Widok za drzwiami świątyni również był znajomy. Marmurową posadzkę niemal całkowicie zasłaniały setki rannych na prostych siennikach, a między nimi wyrastały bólospreny jak pomarańczowe ręce ze ścięgien.
Fen stanęła za nimi w wejściu.
– Musieliśmy improwizować po tym, jak nasze tradycyjne szpitale całkiem się zapełniły.
– Tak wielu? – Navani uniosła bezpieczną dłoń do ust. – Nie można odesłać niektórych do domów i rodzin, by tam zdrowieli?
Dalinar wyczytał odpowiedź w samych rannych. Niektórzy czekali na śmierć – cierpieli z powodu krwotoków wewnętrznych albo rozległych zakażeń, a po ich skórze pełzały malutkie czerwone zgniłospreny. Inni nie mieli już domów, o czym świadczyły całe rodziny kulące się wokół rannej matki, ojca czy dziecka.
Na burze... Dalinar czuł się niemal zawstydzony tym, jak dobrze jego ludzie znieśli Wieczną Burzę. Kiedy odwrócił się, by odejść, prawie wpadł na Taravangiana tkwiącego w drzwiach jak duch. Kruchy, starzejący się monarcha, otulony miękkimi szatami, otwarcie płakał na widok ludzi w świątyni.
– Proszę. Proszę. Moi chirurdzy są w Vedenarze, to krótka podróż przez Bramy Przysięgi. Pozwól, że ich sprowadzę. Pozwól mi złagodzić to cierpienie.
Fen zacisnęła wargi. Zgodziła się na spotkanie, co jednak nie czyniło jej częścią zaproponowanej przez Dalinara koalicji. Ale co mogła powiedzieć na takie błaganie?
– Docenimy twoją pomoc.
Dalinar stłumił uśmiech. Ustąpiła o krok, pozwalając im uruchomić Bramę Przysięgi. To był kolejny krok. Taravangianie, jesteś prawdziwym klejnotem, pomyślał.
– Użycz mi skryby i łączotrzciny – powiedział Taravangian. – Natychmiast wyślę swoją Świetlistą po pomoc.
Fen wydała konieczne rozkazy, a jej małżonek skinął, by zapisano jej słowa. Kiedy ruszyli w stronę palankinów, Taravangian pozostał na schodach i patrzył na miasto.
– Wasza Wysokość? – Dalinar zatrzymał się obok niego.
– Widzę tu swój dom, oświecony. – Taravangian wsparł się drżącą dłonią o ścianę świątyni. – Mrugam załzawionymi oczyma i widzę Kharbranth zniszczony w wojnie. I pytam siebie: „Co muszę zrobić, by ich ochronić?”.
– Ochronimy ich, Taravangianie. Przysięgam.
– Tak... Tak, wierzę ci, Czarny Cierniu. – Starzec odetchnął głęboko i można było odnieść wrażenie, że skulił się jeszcze bardziej. – Sądzę... sądzę, że pozostanę tutaj i zaczekam na chirurgów. Proszę, ruszajcie dalej.
Taravangian usiadł na schodach, gdy pozostali odchodzili. Dotarłszy do palankinu, Dalinar podniósł wzrok i zobaczył, że stary mężczyzna siedzi tam ze splecionymi dłońmi i zwieszoną głową, niemal jak ktoś klęczący przed spaleniem modlitwy.
Fen zatrzymała się obok Dalinara. Białe loki jej brwi kołysały się na wietrze.
– Kryje się w nim o wiele więcej, niż sądzą ludzie, nawet po wypadku. Często to powtarzałam.
Dalinar przytaknął.
– Ale – mówiła dalej Fen – on zachowuje się, jakby to miasto było cmentarzem. Tak nie jest. Odbudujemy się z kamienia. Moi inżynierowie planują wybudowanie murów przed każdym okręgiem. Znów staniemy na nogi. Musimy tylko przegonić tę burzę. Tak naprawdę sparaliżowała nas nagła utrata siły roboczej. Nasi parshmeni...
– Moje armie mogłyby pomóc z usuwaniem gruzów, przenoszeniem kamieni i odbudową. Wystarczy, że się zgodzisz, a będziesz miała do dyspozycji tysiące chętnych rąk.
Fen nie odpowiedziała, choć Dalinar usłyszał szepty młodych żołnierzy i doradców czekających przy palankinach. Przyjrzał im się, a szczególną uwagę skupił na jednym. Młodzieniec był wysoki jak na Thaylena, miał niebieskie oczy i starannie zaczesane do tyłu brwi. Jego elegancki mundur był, rzecz jasna, skrojony w thayleńskim stylu, z krótką, dopasowaną kurtką zapinaną na piersi.
To musi być jej syn, pomyślał Dalinar, wpatrując się w rysy młodzieńca. Zgodnie z thayleńską tradycją był jedynie kolejnym oficerem, a nie następcą tronu. W tym królestwie władza monarchy nie była dziedziczna.
Nawet jeśli ten młody mężczyzna nie był następcą tronu, i tak się liczył. Wyszeptał coś szyderczo, a pozostali kiwali głowami, mamrotali i piorunowali Dalinara wzrokiem.
Navani trąciła go łokciem i spojrzała nań pytająco.
„Później”, przekazał samym ruchem warg i odwrócił się do królowej Fen.
– Jak się domyślam, świątynia Ishiego również jest pełna rannych?
– Owszem. Może moglibyśmy ją ominąć.
– Chętnie zobaczyłbym niższe okręgi miasta – zaproponował Dalinar. – Może wielki bazar, o którym tak wiele słyszałem?
Navani skrzywiła się, a Fen zesztywniała.
– Czyli... on był obok doków, tak?
Dalinar spojrzał na pokrytą gruzami równinę pod miastem. Zakładał, że bazar znajdował się w centralnej dzielnicy miasta, czyli Starożytnym Okręgu. Najwyraźniej powinien jednak uważniej przyglądać się tym mapom.
– Na dziedzińcu Talenelata kazałam przygotować poczęstunek – powiedziała Fen. – Miał to być nasz ostatni postój. Udamy się tam od razu?
Dalinar przytaknął i znów weszli do palankinów. Wewnątrz pochylił się i odezwał cicho do Navani.
– Władza królowej Fen nie jest absolutna.
– Nawet twój brat nie miał absolutnej władzy.
– Ale sytuacja thayleńskiego monarchy jest jeszcze gorsza. W końcu rady kupców i oficerów marynarki wybierają nowego władcę. Mają wielkie wpływy w mieście.
– Tak. Do czego zmierzasz?
– To znaczy, że ona samodzielnie nie może przystać na moje propozycje. Nie może się zgodzić na pomoc wojskową, dopóki niektórzy w mieście uważają, że interesuje mnie dominacja.
W podłokietniku znalazł orzechy i zaczął je pogryzać.
– Nie mamy czasu na powolne ocieplanie stosunków. – Navani gestem poprosiła go o orzeszki. – Istnieje szansa, że Teshav ma w mieście rodzinę, na której wsparcie mogłaby liczyć.
– Spróbować zawsze możemy. Albo... chyba mam pomysł.
– Czy wiąże się z pobiciem kogoś?
Pokiwał głową. Na co kobieta tylko westchnęła.
– Oni czekają na przedstawienie – stwierdził Dalinar. – Chcą zobaczyć, co zrobi Czarny Cierń. Królowa Fen... w wizjach była taka sama. Nie otworzyła się do chwili, gdy pokazałem jej swoje prawdziwe oblicze.
– Twoje prawdziwe oblicze nie musi należeć do zabójcy, Dalinarze.
– Spróbuję nikogo nie zabić. Oni potrzebują lekcji. Pokazu.
Lekcja. Pokaz.
Te słowa utkwiły w jego umyśle i odkrył, że sięga przez wspomnienia w stronę czegoś wciąż niejasnego, nieokreślonego. Coś... coś związanego ze Szczeliną i... z Sadeasem?
Wspomnienie uciekło, ukryło się tuż pod powierzchnią jego świadomości. Podświadomość cofała się przed nim, a on wzdrygnął się, jakby został spoliczkowany.
W tamtym kierunku... w tamtym kierunku leżał ból.
– Dalinarze? Niewykluczone, że masz rację. Być może, kiedy ludzie widzą cię spokojnego i uprzejmego, wcale nie jest to korzystne dla tego, co chcemy przekazać.
– Co oznacza kolejne ponure grymasy?
Westchnęła.
– Kolejne ponure grymasy.
Uśmiechnął się szeroko.
– Albo szeroki uśmiech – dodała. – W twoim wykonaniu robi czasem jeszcze bardziej niepokojące wrażenie.
Dziedziniec Talenelata był dużym kamiennym placem poświęconym Kamiennemu Ścięgnu, Heroldowi Żołnierzy. Do samej świątyni prowadziły schody, ale nie udało im się zajrzeć do środka, bo główne wejście się zawaliło. Tkwił w nim duży prostokątny blok kamienia, który niegdyś stanowił zwieńczenie wejścia.
Zewnętrzne ściany pokrywały piękne płaskorzeźby przedstawiające Herolda Talenelata samotnie stawiającego czoło fali Pustkowców. Niestety rzeźby popękały w setkach miejsc. Duże czarne osmalenie na szczycie muru wskazywało na miejsce, gdzie dziwna Wieczna Burza uderzyła w budynek.
Żadna z pozostałych świątyń nie ucierpiała tak bardzo. Zupełnie jakby Odium darzył ją szczególną niechęcią.
Talenelat, pomyślał Dalinar. Ten, którego porzucili. Ten, którego zgubiłem.
– Muszę się zająć pewnymi sprawami – powiedziała Fen. – Handel z miastem jest poważnie utrudniony, nie mam więc do zaproponowania zbyt wiele żywności. Trochę orzechów i owoców, solone ryby. Przygotowaliśmy je dla was. Wrócę później, żebyśmy mogli się naradzić. Tymczasem moja świta zatroszczy się o wasze potrzeby.
– Dziękuję – odpowiedział Dalinar.
Oboje wiedzieli, że celowo każe mu czekać. Nie potrwa to długo, może pół godziny. Nie dość długo, by mógł to uznać za obelgę, ale wystarczająco, by udowodnić, że mimo jego potęgi władza w tym miejscu wciąż należy do niej.
Choć chciał spędzić trochę czasu z jej poddanymi, irytowały go te wybiegi. Fen i jej małżonek odeszli, pozwalając pozostałym spożyć posiłek.
Dalinar jednak postanowił wywołać bójkę.
Syn Fen się nada. Wydawał się najbardziej krytyczny spośród tych, którzy wygłaszali komentarze. Nie chcę robić wrażenia agresora, pomyślał Dalinar, stając w pobliżu młodzieńca. I muszę udawać, że nie domyśliłem się, kim on jest.
Navani podeszła bliżej.
– Świątynie były ładne. Ale tobie chyba się nie podobały, prawda? Chciałeś zobaczyć coś o bardziej militarnym charakterze.
Doskonałe zagajenie.
– Masz rację. Ty tutaj, kapitanie. Nie lubię zwlekać. Pokaż mi mury miasta. To coś, co naprawdę mnie interesuje.
– Mówisz poważnie? – spytał syn Fen po alethyjsku z mocnym thayleńskim akcentem.
– Zawsze. A co? Czy wasza armia jest w tak kiepskim stanie, że wstydzisz się mi je pokazać?
– Nie pozwolę wrogiemu generałowi przyglądać się naszym umocnieniom.
– Nie jestem twoim wrogiem, synu.
– Nie jestem twoim synem, tyranie.
Dalinar bardzo się postarał robić wrażenie zrezygnowanego.
– Przez cały ten dzień chodziłeś za mną jak cień, żołnierzu, wypowiadając słowa, których starałem się nie słyszeć. Znajdujesz się blisko granicy, a jeśli ją przekroczysz, nastąpi reakcja.
Młodzieniec zawahał się, okazując nieco panowania nad sobą. Rozważył, w co się pakuje, i uznał, że ryzyko jest tego warte. Jeśli upokorzy Czarnego Ciernia, może ocali swoje miasto – a w każdym razie tak to postrzegał.
– Żałuję jedynie – warknął mężczyzna – że nie mówiłem dość głośno, byś słyszał obelgi, despoto.
Dalinar westchnął głęboko i zaczął rozpinać płaszcz, aż pozostał tylko w dopasowanej koszuli.
– Żadnych Odprysków – stwierdził młodzieniec. – Miecze.
– Jak sobie życzysz.
Syn Fen nie miał Odprysków, choć gdyby Dalinar nalegał, mógłby je wypożyczyć. Dalinar jednak wolał tę wersję.
Młody mężczyzna zamaskował nerwowość, rozkazując jednemu z adiutantów, by kamieniem narysował krąg na ziemi. Do Dalinara podszedł Rial z innymi strażnikami, za ich plecami falowały nerwowo niecierpliwospreny. Dalinar gestem kazał im się cofnąć.
– Nie zrób mu krzywdy – szepnęła Navani. Zawahała się. – Ale też nie przegraj.
– Nie zrobię mu krzywdy. – Dalinar podał jej swój płaszcz. – Ale tego drugiego nie mogę obiecać.
Nie rozumiała – ale to oczywiste. Nie mógł tak po prostu pobić tego mężczyzny. W ten sposób udowodniłby jedynie wszystkim zgromadzonym, że jest tyranem.
Podszedł do kręgu i obszedł go dookoła, by zapamiętać, ile kroków może zrobić, zanim go opuści.
– Zaproponowałem miecze. – Młodzieniec trzymał broń w ręku. – Gdzie jest twój?
– Zrobimy to ze zmianą przewagi. Trzy minuty – stwierdził Dalinar. – Do pierwszej krwi. Możesz zaczynać.
Młody mężczyzna znieruchomiał. Zmiana przewagi. Miałby trzy minuty uzbrojony przeciwko nieuzbrojonemu Dalinarowi. Gdyby Dalinar przez ten czas nie odniósł ran i nie opuścił kręgu, miałby trzy minuty z mieczem przeciwko nieuzbrojonemu synowi Fen.
Była to absurdalna nierównowaga sił, którą zwykle widywało się jedynie w czasie ćwiczeń, gdy żołnierze uczyli się, co robić, gdyby musieli bezbronni stawić czoło uzbrojonemu wrogowi. A w takich sytuacjach nigdy nie używano prawdziwej broni.
– Ja... – Młodzieniec się zawahał. – Wezmę nóż.
– Nie trzeba. Miecz może być.
Syn Fen gapił się na Dalinara. Pieśni i opowieści opiewały bohaterskich nieuzbrojonych mężczyzn stawiających opór wielu uzbrojonym przeciwnikom, ale w rzeczywistości już walka z jednym uzbrojonym wrogiem była niewiarygodnie trudna.
Młodzieniec wzruszył ramionami.
– Choć bardzo chciałbym być znany jako ten, który pokonał Czarnego Ciernia w równej walce, zgodzę się i na takie niesprawiedliwe warunki. Ale niech twoi ludzie złożą przysięgę, że jeśli sytuacja obróci się na twoją niekorzyść, nie zostanę uznany za zabójcę. Ty sam wybrałeś te warunki.
– Zrobione.
Dalinar spojrzał na Riala i pozostałych, którzy zasalutowali i wypowiedzieli słowa przysięgi.
Sędziować miała thayleńska skryba. Odliczyła czas do rozpoczęcia, a młodzieniec natychmiast rzucił się na Dalinara, zadając zdecydowany cios. Dobrze. Ktoś, kto zgodził się na takie warunki walki, nie powinien się wahać.
Dalinar uchylił się i przyjął pozycję zapaśniczą, choć nie zamierzał zbliżyć się na tyle, by próbować zwarcia. Kiedy skryba odliczała czas, Dalinar unikał kolejnych ataków, kręcąc się w pobliżu granicy kręgu i pilnując, by jej nie przekroczyć.
Choć syn Fen był agresywny, cechowała go pewna wrodzona ostrożność. Młodzieniec pewnie mógłby wypchnąć Dalinara na zewnątrz, ale miast tego ciągle go sprawdzał. Znów zaatakował, a Dalinar uskoczył przed ciosem.
Młodzieniec robił się coraz bardziej zaniepokojony i sfrustrowany. Może gdyby było pochmurno, dostrzegłby słaby blask Burzowego Światła, które trzymał w sobie Dalinar.
Gdy odliczanie zbliżało się do końca, mężczyzna atakował coraz bardziej gorączkowo. Wiedział, co go czeka. Trzy minuty samotnie w kręgu, bez broni przeciwko uzbrojonemu Czarnemu Cierniowi. Ataki z ostrożnych stały się zdecydowane, a później desperackie.
Dobrze, pomyślał Dalinar. Właśnie teraz...
Odliczanie doszło do dziesięciu. Młodzieniec zaatakował go rozpaczliwie po raz ostatni, ze wszystkich sił.
Dalinar wstał, rozluźnił się i wyciągnął ręce na boki, by widzowie widzieli, że wcale nie zamierza się uchylić. A później zrobił krok do przodu.
Miecz trafił go prosto w pierś, na lewo od serca. Dalinar chrząknął z bólu, ale przyjął miecz w taki sposób, że nie trafił w kręgosłup.
Krew wypełniła jego płuco, a Burzowe Światło natychmiast zaczęło go uzdrawiać. Młodzieniec wydawał się przerażony, jakby – wbrew wszystkiemu – nie spodziewał się zadać takiego ciosu ani go wcale nie chciał.
Ból zniknął. Dalinar kaszlnął, splunął na bok krwią, po czym wziął młodzieńca za rękę i wepchnął miecz głębiej w pierś.
Syn Fen wypuścił rękojeść i cofnął się z wybałuszonymi oczyma.
– To było dobre pchnięcie. – Głos Dalinara zabrzmiał słabo i nierówno. – Widziałem, że pod koniec byłeś bardzo zaniepokojony. Inni mogliby pozwolić, by ucierpiała na tym ich postawa.
Syn królowej padł na kolana. Podniósł wzrok, gdy Dalinar podszedł bliżej i stanął nad nim. Krew sączyła się wokół rany, plamiąc jego koszulę, aż Burzowe Światło w końcu uleczyło zewnętrzne rany. Dalinar wciągnął go tyle, że emanował blaskiem nawet w świetle dnia.
Na dziedzińcu zapanowała cisza. Przerażone skryby zasłaniały usta. Żołnierze unosili dłonie do rękojeści, a wokół nich pękały żółte trójkąty wstrząsosprenów.
Navani zaplotła ręce na piersi i uśmiechnęła się do niego przebiegle.
Dalinar wziął miecz za rękojeść i wyjął go z piersi. Burzowe Światło natychmiast uzdrowiło ranę.
Młodzieniec miał dość odwagi, by się podnieść i wydukać:
– Twoja kolej, Czarny Cierniu. Jestem gotów.
– Nie, zraniłeś mnie.
– Pozwoliłeś mi.
Dalinar zdjął koszulę i rzucił ją mężczyźnie.
– Oddaj mi swoją koszulę, a rachunki będą wyrównane.
Młodzieniec złapał zakrwawioną koszulę i spojrzał oszołomiony na Dalinara.
– Nie chcę twojego życia, synu. Nie chcę waszego miasta ani waszego królestwa. Gdybym chciał podbić Thaylenah, nie przyszedłbym z uśmiechem i obietnicami pokoju. Chyba znacie moją reputację.
Odwrócił się do wpatrzonych w niego oficerów, jasnookich i skryby. Osiągnął cel. Wzbudził w nich podziw i strach. Miał ich w garści.
I dlatego wstrząsnęło nim, gdy nagle poczuł, że wypełnia go czyste niezadowolenie. Z jakiegoś powodu te przerażone twarze uderzyły go mocniej niż miecz.
Zły i zawstydzony z powodu, którego wciąż nie rozumiał, odwrócił się i ruszył po schodach w stronę świątyni. Machnął ręką, kiedy Navani podeszła, by z nim porozmawiać.
Samotność. Potrzebował chwili samotności. Dotarł do świątyni, odwrócił się i usiadł na schodach, oparty plecami o kamienny blok, który zasłaniał wejście. Ojciec Burz dudnił w głębi jego umysłu. A za tym dźwiękiem było...
Niezadowolenie. Co osiągnął? Powiedział, że nie chce podbić tych ludzi, ale o czym świadczyły jego czyny? Jestem silniejszy od was, mówiły. Nie muszę z wami walczyć. Mógłbym was bez wysiłku zmiażdżyć.
Czy tak powinni się czuć ludzie, kiedy Świetliści Rycerze przybywali do ich miasta?
Dalinar czuł mdłości. W życiu wiele razy korzystał z tej metody – w młodości tak właśnie zwerbował Teleba, później siłą przekonał Elhokara, że nie próbuje go zabić, a niedawno zmusił Kadasha, by walczył z nim na sali ćwiczeń.
Poniżej ludzie zebrali się wokół syna Fen i rozmawiali z ożywieniem. Młody mężczyzna masował pierś, jakby to on został trafiony.
W głębi umysłu Dalinar ciągle słyszał ten pełen nacisku głos. Ten, który słyszał od początku wizji.
„Zjednocz ich”.
– Próbuję – szepnął Dalinar.
Dlaczego nigdy nie udało mu się nikogo przekonać bez walki? Dlaczego nie mógł zmusić ludzi, by go wysłuchali, o ile wcześniej nie pobił ich aż do krwi – albo wręcz przeciwnie: nie zaszokował ich swoimi ranami?
Westchnął, odchylił się do tyłu i oparł głowę o kamienie zniszczonej świątyni.
Zjednocz nas. Prosimy.
To był... inny głos. Setki nakładające się na siebie, wypowiadające to samo błaganie, tak cicho, że ledwie je słyszał. Zamknął oczy, próbując odnaleźć źródło tych głosów.
Kamień? Tak, wyczuwał odłamki kamienia, które cierpiały. Wzdrygnął się. Słyszał spreny świątyni. Te mury przez stulecia istniały jako jedność. Teraz kawałki – popękane i zniszczone – cierpiały. Wciąż postrzegały się jako piękne płaskorzeźby, nie zniszczoną fasadę z rozrzuconymi wokół odłamkami. Pragnęły znów być nietkniętą jednością.
Spreny świątyni krzyczały wieloma głosami, jak ludzie płaczący nad rannymi i zabitymi na polu bitwy.
Na burze. Czy wszystko, co sobie wyobrażam, musi się wiązać ze zniszczeniem? Umieraniem, rannymi, dymem w powietrzu i krwią na kamieniu?
Ciepło w jego wnętrzu powiedziało mu, że nie.
Wstał i odwrócił się, pełen Burzowego Światła, i podniósł przewrócony blok, który zasłaniał wejście. Wytężając siły, przesuwał kamień, aż mógł się pod niego wślizgnąć – przykucnąwszy – i naprzeć ramionami.
Odetchnął głęboko i popchnął w górę. Kamień tarł o kamień, kiedy unosił blok w stronę szczytu wejścia. Uniósł go na odpowiednią wysokość i przeniósł dłonie nad głowę. Krzyknął i napinając jednocześnie nogi, grzbiet i ramiona, ze wszystkich sił popchnął blok w górę. Burzowe Światło szalało w jego wnętrzu, jego stawy pękały – i od razu się uzdrawiały – gdy cal po calu przesuwał nadproże na swoje miejsce nad wejściem.
Czuł, że świątynia zachęca go do dalszego wysiłku. Tak bardzo pragnęła być znów cała. Dalinar wciągnął więcej Burzowego Światła, ile tylko mógł, opróżniając wszystkie klejnoty.
Jego twarz zalewał pot, ale w końcu udało mu się umieścić blok na miejscu, które wydawało się właściwe. Moc spłynęła z jego ramion i zaczęła wypełniać kamienie.
Płaskorzeźby połączyły się z trzaskiem.
Kamienne nadproże uniosło się z jego rąk i osiadło na swoim miejscu. Światło wypełniło pęknięcia w kamieniu i spoiło je ze sobą, a wokół głowy Dalinara pojawiły się chwałospreny.
Kiedy blask się rozproszył, frontowa ściana majestatycznej świątyni – w tym wejście i popękane płaskorzeźby – znów stała się całością. Dalinar stał przed nią, bez koszuli i zlany potem, i czuł się o dwadzieścia lat młodszy.
Nie, mężczyzna, którym był przed dwudziestu laty, nigdy by tego nie dokonał.
Kowal Więzi.
Ktoś położył dłoń na jego ramieniu. Miękkie palce Navani.
– Dalinarze... co ty zrobiłeś?
– Słuchałem.
Moc służyła do czegoś więcej niż tylko niszczenia. Ignorowaliśmy to, pomyślał. Ignorowaliśmy odpowiedzi, które mieliśmy przed sobą.
Obejrzał się przez ramię na tłum wspinający się po schodach i zbierający wokół.
Dalinar zwrócił się do skryby.
– Ty. To ty pisałaś do Urithiru i posłałaś po chirurgów Taravangiana?
– T-tak, oświecony.
– Napisz znowu. Poślij po mojego syna Renarina.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.