Wiatr i Prawda. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 5. Część 1 - Brandon Sanderson - ebook

Wiatr i Prawda. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 5. Część 1 ebook

Brandon Sanderson

4,5
66,50 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Długo oczekiwana, wybuchowa kulminacja pierwszego łuku narracyjnego bestsellerowego Archiwum Burzowego Światła – arcydzieła fantasy, które sprzedało się w nakładzie ponad dziesięciu milionów egzemplarzy.

Dalinar Kholin rzucił wyzwanie złemu bogu Odium, zaś uzgodniony przez nich pojedynek czempionów ma zadecydować o przyszłości Rosharu. Świetlistym Rycerzom zostało zaledwie dziesięć dni na przygotowania – a niespodziewane wstąpienie przebiegłego i bezwzględnego Taravangiana, który zajął miejsce poprzedniego Odium, wprowadziło chaos w ich planach.

Na całym świecie trwają walki – Adolin walczy w Azirze, Sigzil i Venli na Strzaskanych Równinach, a Jasnah w Thaylenah. Były skrytobójca Szeth musi zaś oczyścić swoją ojczyznę, Shinovar, z mrocznych wpływów jednego z Niestworzonych. Towarzyszy mu Kaladin, którego czeka nowe wyzwanie – pomóc Szethowi pokonać własne demony…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1092

Oceny
4,5 (15 ocen)
9
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewaa66

Całkiem niezła

Jest to ocena całej książki, a nie tylko tej części. Strasznie mnie wymęczyła ta książka. Na pewno była to najdłuższa powieść, jaką w życiu przeczytałam. Wcale jednak nie musiała taka być. Naprawdę przydałaby się lepsza edycja. Może jednak zacznę od pozytywów. Bardzo lubię bohaterów tej serii. Sanderson naprawdę stworzył prawdziwe, żywe dla mnie osoby. W tej książce perełką był zdecydowanie Adolin. Też podobała mi się przeszłość Szetha. Po skończeniu lektury na pewno pojawiła się we mnie lekka ekscytacja i ciekawość, gdzie to wszystko zmierza. Chyba już się przyzwyczaiłam, że głównym wątkiem na jakim skupia się Sanderson jest szerokie Cosmere i jestem zaintrygowana. Zwłaszcza, że dopiero teraz zaczynam łapać o co chodzi w tym wszystkim. Bardzo podobał mi się początek, kiedy właściwie każde pov mnie interesowało. Niestety wszystko co działo się w Krainie Ducha (duża część całej książki) to było dla mnie takie nudne do czytania. Ta książka w porównaniu do 4 poprzednich wydaje się n...
00

Popularność




Przedmowa i podziękowania

Witaj­cie w Wie­trze i praw­dzie, księ­dze pią­tej Archi­wum Burzo­wego Świa­tła. To śro­dek cyklu i koniec pierw­szego głów­nego łuku nar­ra­cyj­nego. Ozna­cza to, że męczy­łem się z tą książką bar­dziej niż z więk­szo­ścią pozo­sta­łych i przez ostat­nie cztery lata poświę­ca­łem jej dużą część myśli, pasji i wysił­ków. Jak do tej pory to naj­dłuż­sza powieść, jaką napi­sa­łem – i jedna z tych, któ­rym poświę­ci­łem naj­wię­cej czasu. (Pew­nie naj­wię­cej, jeśli zigno­ru­jemy pro­jekty, które odło­ży­łem na bok i wró­ci­łem do nich po latach). Mam nadzieję, że efekt odzwier­cie­dla wysi­łek!

Poni­żej znaj­dzie­cie wszyst­kich ludzi, któ­rzy pra­co­wali nad tą książką za kuli­sami w róż­nych aspek­tach. Tak wiele osób mi pomaga, że coraz bar­dziej przy­po­mina to napisy koń­cowe. Wciąż piszę każde słowo i jestem jedy­nym auto­rem ksią­żek, ale niech mnie… Dra­gon­steel jako firma stało się czymś nie­zwy­kłym. Choć przy więk­szo­ści moich ksią­żek trzy­mamy się zwy­czaj­nego har­mo­no­gramu wydaw­ni­czego, powie­ści ze świata Burzo­wego Świa­tła to raczej „wszy­scy na pokład” – niektó­rzy biorą nad­go­dziny, żeby zmie­ścić się w ter­mi­nach, a inni poświę­cają więk­szość dnia pracy, by książka została zre­da­go­wana, roz­re­kla­mo­wana i roz­pro­wa­dzona. Jeśli więc będzie­cie mieli kie­dyś oka­zję ich spo­tkać, uści­śnij­cie im ręce i podzię­kuj­cie.

A póź­niej usiądź­cie i baw­cie się dobrze. Nad­cho­dzi arcy­bu­rza.

Gra­ficy, któ­rzy pra­co­wali nad tą książką to: Michael Whe­lan, Donato Gian­cola, Miranda Meeks, Dan dos San­tos, Audrey Hotte, Kel­ley King, Petar Penev, Howard Lyon, Greg Call, Isaac Ste­wart, Ben McSwe­eney, Anna Ear­ley, Hay­ley Lazo.

W wydaw­nic­twie Tor Books: Devi Pil­lai, Ste­pha­nie Stein, Tessa Vil­la­nu­eva, Sanaa Ali-Virani, Rafal Gibek, Peter Lutjen, Ale­xis Saarela, Lucille Ret­tino, Emily Mly­nek.

W wydaw­nic­twie Gol­lancz: Gil­lian Red­fe­arn, Bren­dan Dur­kin, Emad Akh­tar, Cait Davies, Jave­rya Iqbal.

Redak­cja i korekta: Terry McGarry, Chri­stina Mac­Do­nald, Hay­ley Jozwiak.

Nar­ra­to­rzy audio­bo­oka: Michael Kra­mer and Kate Reading. W Mac­mil­lan Audio: Steve Wagner.

W agen­cji JAB­ber­wocky Lite­rary Agency: Joshua Bil­mes, Susan Vela­squez, Chri­stina Zobel, Valen­tina Sainato, Brady McRey­nolds. W agen­cji Zeno Lite­rary Agency: John Ber­lyne.

W Dra­gon­steel: dyrek­tor ope­ra­cyjny Emily San­der­son. Dział bie­żą­cej dzia­łal­no­ści i kadr: wice­pre­zes Matt „Dla­czego zapi­su­jesz moje imię w taki spo­sób, Bran­do­nie?” Hatch, dyrek­tor do spraw dzia­łal­no­ści bie­żą­cej Jane Horne, Kath­leen Dor­sey San­der­son, Jer­rod Wal­ker, Bray­donn Moore, Makena Salu­one, Chri­stian Fair­banks, Becky Wil­son, Ethan Skar­stedt, dyrek­tor finan­sowy Emma Tan-Sto­ker, Matt Hamp­ton.

Dział kre­atywny: wice­pre­zes Isaac SteƜart, Shawn Boy­les, Ben McSwe­eney, Jen­ni­fer Neal, Rachael Lynn Bucha­nan, Anna Ear­ley, Hay­ley Lazo, Pri­scilla Spen­cer.

Dział redak­cyjny: wice­pre­zes Zapra­sza­jący Peter Ahl­strom, dyrek­tor do spraw redak­cyjnych Kri­sty S. Gil­bert, dyrek­tor do spraw cią­gło­ści Karen Ahl­strom, Jen­nie Ste­vens, Bet­sey Ahl­strom, Emily Shaw-Higham.

Dział gadże­tów, wyda­rzeń i odlo­to­wych swe­trów: wice­pre­zes Kara Ste­wart, dyrek­tor do spraw gadże­tów Chri­sti Jacob­sen, dyrek­tor do spraw wyda­rzeń i wspar­cia Kel­lyn Neu­mann, Lex Wil­l­hite, Richard Rubert, Dal­lin Hol­den, Ally Reep, Mem Grange, Brett Moore, Katy Ives, Joy Allen, Daniel Phipps, Michael Bate­man, Alex Lyon, Jacob Chri­sman, Camilla Waite, Quin­ton Mar­tin, Hol­lie Rubert, Gwen Hick­man, Isa­bel Chri­sman, Amanda But­ter­field, Logan Reep, Pablo Mooney.

Dział reklamy i mar­ke­tingu: wice­pre­zes Adam Horne, vel Ten-Któ­remu-Dedy­ko­wano-Tę-Książkę (hurra!), dyrek­tor mar­ke­tingu Jeremy Pal­mer, Octa­via Esca­milla-Spi­ker, Tay­lor Hatch, Tayan Hatch, Donald Geo­rge Mustard III.

Dział nar­ra­cyjny: wice­pre­zes Dan Wells – jedyny czło­nek działu nar­ra­cyj­nego, poza jego uro­jo­nym przy­ja­cie­lem, Bobem Ban­dży­stą.

Moja grupa pisar­ska Tu Są Smoki: Kay­lynn ZoBell, Kath­leen Dor­sey San­der­son, Eric James Stone, Darci Stone, Alan Lay­ton, Jak Tam Ben? (Olsen), Ethan Skar­stedt, Karen Ahl­strom, Peter Ahl­strom, Emily San­der­son.

Eks­pertka w dzie­dzi­nie dyso­cja­cyj­nego zabu­rze­nia toż­sa­mo­ści: Britt Mar­tin. Eks­perci w dzie­dzi­nie woj­sko­wo­ści: Carl Fisk, John Fahey. Eks­pert w dzie­dzi­nie ampu­ta­cji i pro­te­tyki: Mat­thew Fox.

Arka­ni­ści: Eric Lake, Evgeni „Argent” Kiri­lov, Joshua „Jofwu” Har­key, David Beh­rens, Ian McNatt, Ben Mar­row.

Czy­tel­nicy beta: Aaron Ford, Ale­xis Hori­zon, Alice Arne­son, Alyx Hoge, Amit Shte­in­he­art, Aubree Pham, Austin Hus­sey, Bao Pham, Becca Rep­pert, Ben Mar­row, Billy Todd, Bob Kluttz, Bran­don Cole, Brian T. Hill, Brit­ton Roney, Chana Oshira Block, Chris Kluwe, Chris McGrath, Chri­stina Good­man, Chri­sto­pher „cha­pla­in­chris” Cot­tin­gham, Craig Hanks, Darci Cole, David Beh­rens, Deana Covel Whit­ney, Donita Orders, Drew McCaf­frey, Eliy­ahu Bere­lo­witz Levin, Eric Lake, Erika Kuta Mar­ler, Evgeni „Argent” Kiri­lov, Gary Sin­ger, Giu­lia Costan­tini, Glen Voge­laar, Ian McNatt, Jay­den King, Jen­ni­fer Pugh, Jes­sica Ash­craft, Jes­sie Lake, João Mene­zes Morais, Joe Ske­edle­bop Dear­deuff, Joelle Ruth Phil­lips, Jory „Jor Bram­karz” Phil­lips, Joshua Har­key, Kadie „Ene” Nytch, Kaly­ani Poluri, Kath­leen Bar­low, Dr. Kath­leen Hol­land, Ken­dra Wil­son, Kry­stl All­red, Kyle „Dork­si­der” Wil­son, Laura Heinis, Lau­ren McCaf­frey, Lau­ren „Mama Biza” Strach, Liliana Klein, Lin­nea Lind­strom, Lynd­sey Luther, Max Sal­zman, Mar­nie Peter­son, Matt Wiens, Megan Kanne, Mi’chelle Wal­ker, Paige Phil­lips, Paige Vest, Poonam Desai, Rachel Rada, Rah­keem Ball, Rahul Pan­tula, Richard Fife, Rob West, Rose­mary Wil­liams, Ross New­berry, Ryan Scott, Sam Baskin, Sarah Herr, Sarah Kane, Scott „Spydr” Webb, Sean Van­Black, Shan­non Nel­son, Shi­vam Bhatt, Siena „Lotos” Bucha­nan, Suzanne Musin, Tay­lor Cole, Ted Her­man, Tim Chal­le­ner, TJ McGrath, Trae Cooper, Zenef Mark Lind­berg.

Czy­tel­nicy gamma: Wielu z czy­tel­ni­ków beta plus Ari Kufer, Brian Magnant, Col­lin Abeln, Dale Wiens, Ellie Frato-Swe­eney, Ling­ting „Bota­nica” Xu, Nisarg „Stri­fe­lo­ver” Shah, Phi­lip Vor­wal­ler, Ram Sho­ham, Spen­cer White, Valen­cia Kum­ley, Wil­liam Juan.

Mapa Rosharu

Prolog. Żyć

SIE­DEM I PÓŁ ROKU WCZE­ŚNIEJ

Gavi­lar Kho­lin zna­lazł się na progu nie­śmier­tel­no­ści.

Musiał jedy­nie odna­leźć wła­ściwe Słowa.

Krą­żył wokół dzie­wię­ciu Ostrzy Honoru, wbi­tych szty­chami w ska­li­stą zie­mię. Powie­trze śmier­działo spa­lo­nym cia­łem – Gavi­lar prze­by­wał w pobliżu wystar­cza­jąco wielu sto­sów pogrze­bo­wych, by bez pro­blemu roz­po­znać woń, nawet jeśli te ciała nie zostały spa­lone po walce, lecz w jej trak­cie.

– Zwą je Aha­rie­tiam. – Krą­żył wokół Ostrzy, prze­su­wa­jąc dło­nią po każ­dym z nich. Kiedy zosta­nie Herol­dem, czy jego wła­sne Ostrze zacznie je przy­po­mi­nać, napeł­nią je moc i wie­dza? – Koniec świata. Czy to było kłam­stwo?

Wielu, któ­rzy tak je nazy­wali, wie­rzyło w to, co mówili, odparł Ojciec Burz.

– A wła­ści­ciele tych tutaj? – Wska­zał na Ostrza. – W co wie­rzyli Herol­do­wie?

Gdyby byli cał­ko­wi­cie szcze­rzy, nie szu­kał­bym nowego czem­piona.

Gavi­lar poki­wał głową.

– Przy­się­gam słu­żyć Hono­rowi i Rosha­rowi jako jego Herold. Lepiej niż ci tutaj.

Te słowa nie zostały przy­jęte. Nie wpad­niesz na nie przy­pad­kiem, Gavi­la­rze.

I tak zamie­rzał spró­bo­wać. Aby zostać naj­po­tęż­niej­szym czło­wie­kiem na świe­cie, Gavi­lar czę­sto doko­ny­wał rze­czy, które inni uwa­żali za nie­moż­liwe. Znów obszedł krąg Ostrzy. Był samotny w cie­niu wiel­kich mono­li­tów. Po dzie­siąt­kach odwie­dzin w tej wizji mógł podać nazwę każ­dego z Ostrzy i imię powią­za­nego z nim Herolda. Ojciec Burz jed­nak nie­chęt­nie dzie­lił się infor­ma­cjami.

Nie­ważne. I tak osią­gnie swój cel. Wyrwał dłu­gie, zakrzy­wione Ostrze Jezriena ze skały i zamach­nął się, prze­ci­na­jąc ze świ­stem powie­trze.

– Noha­don spo­tkał i poznał Herol­dów.

Tak, przy­znał Ojciec Burz.

– One są tam, czyż nie? Wła­ściwe Słowa kryją się gdzieś w Dro­dze Kró­lów?

Tak.

Gavi­lar znał całą księgę na pamięć – przed laty nauczył się czy­tać, by móc szu­kać tajem­nic, nie zdra­dza­jąc ich ota­cza­ją­cym go kobie­tom. Odrzu­cił Ostrze Herolda na bok, aż zadźwię­czało o skałę, a wtedy Ojciec Burz syk­nął.

Gavi­lar zbesz­tał się w duchu. To była tylko wizja i te fał­szywe Ostrza nie miały dla niego war­to­ści, ale chciał, by Ojciec Burz uwa­żał go za poboż­nego i god­nego, przy­naj­mniej na razie. Się­gnął po ostrze Chany. Lubił je, bo szcze­lina pośrodku dzie­liła je na dwie czę­ści. W zwy­czaj­nym mie­czu tak długa szpara byłaby nie­prak­tyczna. Tutaj poka­zy­wała, że Ostrze jest czymś nie­wia­ry­god­nym.

– Cha­na­ra­nach była żoł­nie­rzem, a to jest Ostrze żoł­nie­rza. Masywne i pro­ste, ale z tą małą nie­moż­li­wo­ścią usu­niętą ze środka. – Trzy­mał Ostrze przed sobą, przy­glą­da­jąc się jego klin­dze. – Wydaje mi się, że znam ich tak dobrze. Są moimi współ­pra­cow­ni­kami, a jed­nak nie roz­po­znał­bym ich wśród tłumu.

Two­imi współ­pra­cow­ni­kami? Nie tak szybko, Gavi­la­rze. Znajdź Słowa.

Te burzowe Słowa. Naj­waż­niej­sze, jakie kie­dy­kol­wiek miał wypo­wie­dzieć Gavi­lar. Dzięki nim zostałby czem­pio­nem Ojca Burz – i, jak się domy­ślał, kimś wię­cej. Gavi­lar podej­rze­wał, że zostałby przy­jęty do Paktu Przy­sięgi i wzniósł się ponad śmier­tel­ność. Nie spy­tał, któ­rego Herolda miałby zastą­pić, wyda­wało się to pro­stac­kie, a on nie chciał robić wra­że­nia pro­staka przed obli­czem Ojca Burz. Przy­pusz­czał jed­nak, że miałby zastą­pić Tale­ne­lata, jedy­nego, który nie zosta­wił swo­jego Ostrza.

Gavi­lar wbił miecz z powro­tem w skałę.

– Wra­cajmy.

Wizja natych­miast się skoń­czyła i ponow­nie zna­lazł się w gabi­ne­cie na pię­trze pałacu. Regały z książ­kami, biurko do czy­ta­nia, gobe­liny i dywany tłu­miące głosy. W przy­go­to­wa­niu do nad­cho­dzą­cej uczty był ubrany sta­ran­nie, w kró­lew­skie szaty – bar­dziej archa­iczne niż modne. Podob­nie jak brodą, ubio­rem wyróż­niał się wśród ale­thyj­skich jasno­okich. Chciał, by uwa­żali go za kogoś sta­ro­żyt­nego, ponad ich mało zna­czą­cymi gier­kami.

Kom­nata teo­re­tycz­nie nale­żała do Navani, ale to był jego pałac. Inni rzadko szu­kali go w tym miej­scu, a on potrze­bo­wał wytchnie­nia od małych ludzi­ków z małymi pro­ble­mi­kami. Ponie­waż miał jesz­cze czas przed spo­tka­niami, wybrał nie­wielką książkę zawie­ra­jącą opis ostat­nich badań tere­nów wokół Strza­ska­nych Rów­nin. Był coraz bar­dziej prze­ko­nany, że kryła się tam sta­ro­żytna, otwarta Brama Przy­sięgi. Dzięki niej Gavi­lar mógłby odna­leźć mityczne Uri­thiru, a w nim sta­ro­żytne zapi­ski.

Znaj­dzie wła­ściwe Słowa. Był bli­sko. Tak kusząco bli­sko tego, czego w tajem­nicy pra­gnęli wszy­scy ludzie, ale tylko dzie­się­ciorgu udało się osią­gnąć. Wieczne życie i dzie­dzic­two, które prze­trwało tysiąc­le­cia – bo żyli i mogli je kształ­to­wać.

Nie jest tak wspa­niała jak sądzisz, powie­dział spren.

Co zmu­siło Gavi­lara do zasta­no­wie­nia. Ojciec Burz nie czy­tał mu w myślach, prawda? Nie. Nie, spraw­dził to. Spren nie znał jego naj­bar­dziej skry­tych myśli i pla­nów. Bo gdyby znał jego serce, nie zwró­ciłby się do niego.

– Co nie jest? – Gavi­lar odło­żył książkę na miej­sce.

Nie­śmier­tel­ność. Zużywa męż­czyzn i kobiety, ero­duje dusze i umy­sły. Herol­do­wie są sza­leni – drę­czeni nie­na­tu­ral­nymi dole­gli­wo­ściami cha­rak­te­ry­stycz­nymi dla ich sta­ro­żyt­nej natury.

– Ile to trwało? Zanim poja­wiły się objawy?

Trudno powie­dzieć. Tysiąc lat, może dwa.

– W takim razie mam tyle czasu na zna­le­zie­nie roz­wią­za­nia. O wiele roz­sąd­niej­szy okres niż zale­d­wie stu­le­cie, jakim obda­rzony jest śmier­tel­nik… i to o ile ma szczę­ście. A ty jak sądzisz?

Nie obie­ca­łem ci tej łaski. Domy­ślasz się, że to wła­śnie ci pro­po­nuję, ale ja szu­kam jedy­nie czem­piona. Mimo to powiedz mi, zapła­cił­byś cenę za zosta­nie Herol­dem? Nim zdo­łał­byś powró­cić, wszy­scy, któ­rych zna­łeś, obró­ci­liby się w proch.

Oto i kłam­stwo.

– Król ma obo­wią­zek wobec swo­ich pod­da­nych. Gdy­bym został Herol­dem, mógł­bym zapew­nić Ale­th­ka­rowi bez­pie­czeń­stwo jak żaden monar­cha przede mną. Zniosę oso­bi­ste cier­pie­nie, by to osią­gnąć. Jeśli mam zgi­nąć – dodał, cytu­jąc Drogę Kró­lów – zro­bię to ze świa­do­mo­ścią, że prze­ży­łem swoje życie wła­ści­wie. Nie cel się liczy, ale spo­sób, w jaki się do niego dociera.

Te słowa nie zostały przy­jęte. Zga­dy­wa­nie naprawdę nie da ci Słów, Gavi­la­rze.

Słowa musiały znaj­do­wać się gdzieś w tym tomie. Ukryte pośród mora­li­za­tor­stwa jak bia­ło­grz­biet w cier­ni­stym krze­wie. Gavi­lar Kho­lin nie był przy­zwy­cza­jony do porażki. Ludzie dostają to, czego ocze­kują. A on ocze­ki­wał nie tylko zwy­cię­stwa, ale i bosko­ści.

Do drzwi cicho zapu­kał straż­nik. Czyżby nade­szła pora? Gavi­lar wezwał Tearima do środka, a męż­czy­zna to zro­bił. Tej nocy straż­nik nosił Pan­cerz samego Gavi­lara.

– Panie – powie­dział Tearim. – Wasz brat tu jest.

– Co takiego? Nie Resta­res? Jak Dali­nar mnie odna­lazł?

– Jak podej­rze­wam, zauwa­żył, że sto­imy na straży, Wasza Wyso­kość.

A niech to.

– Wpuść go.

Straż­nik wyszedł, a po chwili do środka wpadł Dali­nar, poru­sza­jąc się z rów­nym wdzię­kiem, co chull na trzech nogach. Zatrza­snął drzwi i ryk­nął:

– Gavi­la­rze! Chcę poroz­ma­wiać z Par­shen­dimi.

Gavi­lar ode­tchnął głę­boko.

– Bra­cie, sytu­acja jest bar­dzo deli­katna i nie chcemy ich obra­zić.

– Nie obrażę ich – mruk­nął Dali­nar.

Miał na sobie takamę, sta­ro­modną szatę wojow­nika, która odsła­niała jego masywną pierś poro­śniętą siwie­ją­cymi wło­sami. Prze­ci­snął się obok Gavi­lara i osu­nął na sie­dze­nie przy biurku.

Biedne krze­sło.

– Co oni cię w ogóle obcho­dzą, Dali­na­rze? – Gavi­lar uniósł prawą rękę do czoła.

– A cie­bie? – spy­tał ostro Dali­nar. – Ten trak­tat, nagłe zain­te­re­so­wa­nie ich zie­miami. Co pla­nu­jesz? Powiedz mi.

Kochany, bez­po­średni Dali­nar. Rów­nie deli­katny jak dzban bia­łego Rogo­żer­ców. I rów­nie bystry.

– Powiedz mi otwar­cie – mówił dalej brat. – Zamie­rzasz ich pod­bić?

– Dla­czego miał­bym pod­pi­sać trak­tat, gdy­bym miał takie zamiary?

– Nie wiem. Po pro­stu… nie chcę, żeby coś im się stało. Lubię ich.

– To par­sh­meni.

– Lubię par­sh­me­nów.

– Ni­gdy nie zwra­ca­łeś uwagi na par­sh­me­nów, chyba że któ­ryś ocią­gał się z przy­nie­sie­niem ci trunku.

– Ci mają coś w sobie. Czuję… powi­no­wac­two.

– To głu­pota. – Gavi­lar pod­szedł do biurka i pochy­lił się nad bra­tem. – Dali­na­rze, co się z tobą dzieje? Gdzie jest Czarny Cierń?

– Może jest zmę­czony. Albo ośle­piony. Sadzą i popio­łem zabi­tych, które cią­gle wieją mu w twarz…

Znowu jęczał na temat Szcze­liny? Co za bała­gan. Resta­res miał wkrótce przy­być, a póź­niej… był jesz­cze Tha­ida­kar. Tak wiele noży, które musiał sta­ran­nie utrzy­my­wać na czubku ostrza, by się nie zsu­nęły i nie zra­niły go. Nie mógł się teraz zaj­mo­wać Dali­na­rem cier­pią­cym z powodu kry­zysu sumie­nia.

– Bra­cie, co by zro­biła Evi, gdyby zoba­czyła cię w takim sta­nie?

To była sta­ran­nie naostrzona włócz­nia, wbita z wprawą w brzuch Dali­nara. Męż­czy­zna zaci­snął palce na bla­cie i wzdry­gnął się, usły­szaw­szy jej imię.

– Chcia­łaby, żebyś był wojow­ni­kiem – rzekł łagod­nie Gavi­lar. – I chro­nił Ale­th­kar.

– Ja… – szep­nął Dali­nar. – Ona…

Gavi­lar wycią­gnął rękę i pomógł bratu wstać, a póź­niej odpro­wa­dził go do drzwi.

– Wypro­stuj się.

Dali­nar poło­żył dłoń na klamce i poki­wał głową.

– Och – dodał Gavi­lar. – Bra­cie? Kie­ruj się dziś Kodek­sem. Wiatr nie­sie coś dziw­nego.

Kodeks zaka­zy­wał spo­ży­wa­nia trun­ków przed nad­cho­dzącą bitwą. Taka drobna wska­zówka, by przy­po­mnieć bratu, że cze­kała ich uczta, a na niej dużo wina. Choć Dali­nar był prze­ko­nany, że nikt nie wie­dział, że to on zabił Evi, Gavi­lar poznał prawdę, co pozwa­lało mu na taką dys­kretną mani­pu­la­cję.

Dali­nar po chwili znik­nął za drzwiami, a jego powolny, łatwo ule­ga­jący wpły­wom mózg naj­pew­niej sku­piał się na dwóch rze­czach. Po pierw­sze, na tym, co zro­bił Evi. Po dru­gie, jak zna­leźć coś wystar­cza­jąco moc­nego, żeby zapo­mnieć o tym pierw­szym.

Kiedy Dali­nar znik­nął w kory­ta­rzu, Gavi­lar gestem przy­wo­łał Tearima. Straż­nik nale­żał do Synów Honoru, a grupa ta była kolej­nym nożem, który Gavi­lar utrzy­my­wał w rów­no­wa­dze, bo nie mogli się dowie­dzieć, że prze­rósł ich plany.

– Idź za moim bra­tem – pole­cił Gavi­lar. – Dopil­nuj dys­kret­nie, by miał coś do picia, może zapro­wadź go do taj­nych zapa­sów mojej żony.

– Kaza­li­ście mi to zro­bić przed kil­koma mie­sią­cami, panie – odszep­nął Tearim. – Oba­wiam się, że nie­wiele tam zostało. Lubi się dzie­lić ze swo­imi żoł­nie­rzami.

– To znajdź mu coś innego. Sam wpusz­czę Resta­resa i pozo­sta­łych. Idź.

Żoł­nierz ukło­nił się i podą­żył za Dali­na­rem przy akom­pa­nia­men­cie dud­nie­nia Pan­ce­rza Odpry­sku. Gavi­lar sta­now­czo zatrza­snął drzwi. Nie zdzi­wiło go, kiedy w gło­wie usły­szał głos Ojca Burz.

On ma w sobie poten­cjał, któ­rego nie dostrze­gasz.

– Dali­nar? Oczy­wi­ście, że tak. Jeśli popchnąć go we wła­ści­wym kie­runku, spali całe kraje. – Gavi­lar musiał jedy­nie przez resztę czasu zapew­niać mu stały dopływ trunku, by nie spa­lił tego kraju.

Mógłby być kimś wię­cej, niż sądzisz.

– Dali­nar jest wiel­kim, bez­myśl­nym, tępym narzę­dziem, któ­rym walisz w pro­blemy, aż się roz­padną.

Gavi­lar zadrżał, przy­po­mi­na­jąc sobie widok brata zbli­ża­ją­cego się na polu bitwy. Był zalany krwią i wyda­wało się, że w głębi hełmu jego oczy płoną czer­wo­nym bla­skiem, głodne życia, któ­rym żył Gavi­lar…

Ten duch go nawie­dzał. Całe szczę­ście ból i nałóg Dali­nara spra­wiały, że łatwo dawało się nad nim zapa­no­wać.

Wkrótce prze­rwało mu kolejne puka­nie do drzwi. Otwo­rzył je, ale na zewnątrz niczego nie dostrzegł. Wtedy jed­nak Ojciec Burz syk­nął ostrze­gaw­czo w jego umy­śle, a Gavi­lar poczuł nagły chłód.

Kiedy się odwró­cił, stał tam stary Tha­ida­kar. Sam Pan Blizn, postać w obszer­nym płasz­czu z kap­tu­rem, poszar­pa­nym u dołu. Na burze.

– Coś mi obie­cano. – Kap­tur Tha­ida­kara osła­niał jego twarz. – Dałem ci infor­ma­cje, Gavi­la­rze, o wyjąt­kowo cen­nym cha­rak­te­rze. Jako zapłaty zażą­da­łem jed­nego czło­wieka. Kiedy dostar­czysz mi Resta­resa?

– Wkrótce – odparł Gavi­lar. – Naj­pierw zdo­będę jego zaufa­nie.

– Wydaje mi się, że mniej inte­re­suje cię nasza umowa, a bar­dziej twoje wła­sne motywy. Wydaje mi się, że skie­ro­wa­łem cię w stronę cze­goś cen­nego, co posta­no­wi­łeś zacho­wać. Wydaje mi się, że grasz w gierki.

– A mnie się wydaje… – Gavi­lar pod­szedł bli­żej do zakap­tu­rzo­nej postaci – …że nie możesz sobie pozwo­lić na sta­wia­nie żądań. Potrze­bu­jesz mnie. Może więc po pro­stu… będziemy grać dalej.

Tha­ida­kar przez chwilę stał nie­ru­chomo. Póź­niej z wes­tchnie­niem uniósł okryte ręka­wicz­kami dło­nie i zsu­nął kap­tur. Gavi­lar zamarł, bo mimo kil­ku­krot­nych spo­tkań ni­gdy wcze­śniej nie widział twa­rzy męż­czy­zny.

Ciało Tha­ida­kara two­rzyło deli­katne bia­ło­nie­bie­skie świa­tło. Był młod­szy, niż wyobra­żał sobie Gavi­lar – w śred­nim wieku, nie­po­marsz­czony sta­rzec, choć takie robił wra­że­nie. Jedno z jego oczu prze­bi­jał duży kolec, rów­nież nie­bie­ski, któ­rego czu­bek wysta­wał z tyłu czaszki. Był jakimś rodza­jem sprena?

– Gavi­la­rze, uwa­żaj – ostrzegł Tha­ida­kar. – Nie jesteś jesz­cze nie­śmier­telny, ale zaczą­łeś bawić się mocami, które roz­szar­pują śmier­tel­ni­ków na poje­dyn­cze osie.

– Wiesz, czym są? – W gło­sie Gavi­lara brzmiało pra­gnie­nie. – Naj­waż­niej­sze Słowa, jakie kie­dy­kol­wiek wypo­wiem?

– Nie. Ale posłu­chaj, nic z tego nie jest tym, czym ci się wydaje. Dostarcz Resta­resa moim agen­tom, a ja pomogę ci odzy­skać sta­ro­żytne moce.

– Prze­ro­słem to.

– Nie możesz „prze­ro­snąć” przy­pływu – sprze­ci­wił się Tha­ida­kar. – Albo pły­niesz razem z nim, albo toniesz. Nasze plany są już w trak­cie reali­za­cji. Choć, jeśli mam być szczery, wąt­pię, byśmy zro­bili aż tak dużo. Ten przy­pływ i tak nad­cho­dził.

Gavi­lar chrząk­nął.

– Cóż, ja zamie­rzam…

Prze­rwał, kiedy Tha­ida­kar się prze­obra­ził. Jego twarz zmie­niła się w pro­stą uno­szącą się kulę z jakąś magiczną runą w środku. Płaszcz, ciało i ręka­wiczki roz­pły­nęły się w smuż­kach dymu, który wypa­ro­wał.

Gavi­lar się zaga­pił. To… to wyglą­dało jak coś, co czy­tał o mocach Tka­czy Świa­tła. Świe­tli­stych Ryce­rzy. Czy Tha­ida­kar…?

– Wiem, że spo­ty­kasz się dziś z Resta­re­sem – powie­działa kula, wibru­jąc, bo nie miała ust. – Przy­go­tuj go i dostarcz moim agen­tom, by go prze­słu­chali. To moje ulti­ma­tum, Gavi­la­rze. Nie chcesz być moim wro­giem.

Kula świa­tła skur­czyła się i stała nie­mal prze­zro­czy­sta, po czym pod­pły­nęła do drzwi, opa­dła i znik­nęła w szpa­rze nad pod­łogą.

– Co to było? – spy­tał Gavi­lar Ojca Burz. Spo­tka­nie wytrą­ciło go z rów­no­wagi.

Coś nie­bez­piecz­nego, odparł spren w jego gło­wie.

– Świe­tli­sty?

Nie. Podobny, ale nie.

Gavi­lar odkrył, że się trzę­sie. Co było głu­pie. Był burzo­wym kró­lem, a wkrótce miał zostać pół­bo­giem. Miał prze­zna­cze­nie i nie pozwoli, by wytrą­ciły go z rów­no­wagi tanie sztuczki i nie­ja­sne groźby. Mimo to poło­żył dło­nie na biurku i ode­tchnął głę­boko. Pal­cami prze­su­nął roz­rzu­cone notatki i dia­gramy powią­zane z naj­now­szą mecha­niczną obse­sją żony. Nie po raz pierw­szy zasta­no­wił się, czy Navani uda się roz­wią­zać ten pro­blem. Bra­ko­wało mu daw­nego spi­sko­wa­nia. Kiedy po raz ostatni wszy­scy śmiali się razem? On, Ialai, Navani i Torol?

Nie­stety, takich tajem­nic nie zdra­dza się nikomu. Ialai albo Sadeas wyrwa­liby mu nagrodę – a on nie mógłby mieć o to pre­ten­sji. Navani jed­nak… czy ona spró­bo­wa­łaby wziąć nie­śmier­tel­ność dla sie­bie? Czy w ogóle dostrze­głaby jej war­tość? Była tak sprytna, tak prze­bie­gła w nie­któ­rych aspek­tach. Kiedy jed­nak mówił o swym pra­gnie­niu więk­szego dzie­dzic­twa, ona gubiła się w szcze­gó­łach. Odma­wiała myśle­nia o górze, bo zamar­twiała się poło­że­niem pogó­rza.

Żało­wał, że się od sie­bie odda­lili. Ten chłód, który nara­stał – cóż, narósł – w ich związku. Myśl o niej prze­szyła jego serce bólem. Powi­nien…

„Nim zdo­łał­byś wró­cić, wszy­scy, któ­rych zna­łeś, obró­ci­liby się w proch…”.

Może tak było naj­le­piej.

Miał plany, jak skró­cić swoją nie­obec­ność na tym świe­cie, ale do udo­sko­na­le­nia mogły wyma­gać kilku prób. Czyli… im mniej więzi tym lepiej. Czy­ste cię­cie. Jak Ostrzem Odpry­sku.

Sku­pił się na pla­no­wa­niu i kiedy przy­był Resta­res, był dobrze przy­go­to­wany. Łysie­jący męż­czy­zna nie zapu­kał. Zaj­rzał do środka, ner­wowo spraw­dził wszyst­kie kąty, po czym wśli­zgnął się przez drzwi. Towa­rzy­szył mu cień – wysoki, wład­czy Maka­bak ze zna­mie­niem na policzku. Gavi­lar pole­cił słu­żą­cym, by trak­to­wali ich jak amba­sa­do­rów, ale nie miał jesz­cze oka­zji poroz­ma­wiać z dru­gim męż­czy­zną, któ­rego nie znał.

Nowo przy­były poru­szał się z nie­jaką… sta­now­czo­ścią. Sztyw­no­ścią. Nie był czło­wie­kiem, który ustę­po­wał drogi. Ani wia­trowi, ani burzy, a już z pew­no­ścią nie innym ludziom.

– Gavi­la­rze Kho­li­nie. – Męż­czy­zna nie podał dłoni ani nie zło­żył ukłonu.

Spoj­rzeli sobie w oczy. Impo­nu­jące. Gavi­lar spo­dzie­wał się… cóż, kogoś bar­dziej przy­po­mi­na­ją­cego Resta­resa.

– Napij­cie się. – Gavi­lar wska­zał w stronę kre­densu.

– Nie – stwier­dził męż­czy­zna. Ani nie podzię­ko­wał, ani nie skom­ple­men­to­wał gospo­da­rza. Inte­re­su­jące. Intry­gu­jące.

Resta­res pośpiesz­nie pod­szedł bli­żej, jak dziecko, któ­remu zapro­po­no­wano sło­dy­cze. Nawet teraz – nawet po przy­łą­cze­niu się do tego naj­now­szego wcie­le­nia Synów Honoru – Gavi­lar uwa­żał Resta­resa za… dziw­nego. Niski, łysie­jący męż­czy­zna pową­chał każde z win. Ni­gdy nie zaufał na tyle, by napić się w obec­no­ści Gavi­lara, ale i tak zawsze spraw­dzał trunki. Jakby chciał zna­leźć tru­ci­znę – i jed­no­cze­śnie potwier­dze­nie dla swo­jej para­noi.

– Prze­pra­szam. – Resta­res zała­mał ręce, sto­jąc nad trun­kami. – Prze­pra­szam. Nie… nie jestem dziś spra­gniony, Gavi­la­rze. Przy­kro mi.

Gavi­lar miał wielką ochotę wyrzu­cić go i prze­jąć kon­trolę nad Synami Honoru. Tyle że nie­któ­rzy z pozo­sta­łych, na przy­kład Ama­ram, sza­no­wali go. Poza tym… dla­czego Resta­res tak bar­dzo inte­re­so­wał Tha­ida­kara? Z pew­no­ścią nie mógł być nikim waż­nym. Może to jego wysoki przy­ja­ciel miał praw­dziwą wła­dzę. Czyżby coś tak klu­czo­wego utrzy­my­wano przez dwa lata w tajem­nicy przed nim?

– Cie­szę się, że chcia­łeś się spo­tkać – powie­dział Resta­res. – Tak, no. Ponie­waż, no. Więc… Oświad­cze­nie. Mam oświad­cze­nie.

Gavi­lar zmarsz­czył czoło.

– O co cho­dzi?

– Sły­sza­łem, że pró­bu­jesz, no, dopro­wa­dzić do powrotu Pust­kow­ców – powie­dział Resta­res.

– Zało­ży­łeś Synów Honoru, Resta­re­sie, by odzy­skać sta­ro­żytne przy­sięgi i odno­wić Świe­tli­stych Ryce­rzy – zauwa­żył Gavi­lar. – Cóż, oni znik­nęli razem z Pust­kow­cami. Dla­tego jeśli spro­wa­dzimy z powro­tem Pust­kow­ców, moce też powinny powró­cić.

Co waż­niej­sze, pomy­ślał, Herol­do­wie powrócą z kra­iny zmar­łych, by znów nam prze­wo­dzić.

Co pozwoli mi uzur­po­wać pozy­cję jed­nego z nich.

– Nie, nie, nie. – W gło­sie Resta­resa brzmiała nie­ty­powa sta­now­czość. – Chcia­łem, by powró­cił honor ludzi! Chcia­łem, byśmy dowie­dzieli się, co czy­niło tych Świe­tli­stych tak wspa­nia­łymi. Zanim wszystko się posy­pało. – Prze­cze­sał dło­nią rzad­kie włosy. – Zanim… spra­wi­łem, że… się popsuli.

Resta­res nie patrzył Gavi­la­rowi w oczy.

– Powin­ni­śmy… skoń­czyć z próbą odzy­ska­nia mocy – dodał słab­ną­cym gło­sem i spoj­rzał na przy­ja­ciela, jakby szu­kał wspar­cia. – Nie możemy… pozwo­lić sobie na kolejny Powrót…

– Resta­re­sie. – Gavi­lar pod­szedł do niskiego męż­czy­zny. – Co z tobą nie tak? Mówisz o zdra­dze­niu wszyst­kiego, w co wie­rzymy? – A przy­naj­mniej uda­jemy, że wie­rzymy, dodał w myślach i usta­wił się w taki spo­sób, by góro­wać nad Resta­re­sem. – Sły­sza­łeś o męż­czyź­nie imie­niem Tha­ida­kar?

Resta­res uniósł głowę i otwo­rzył sze­rzej oczy.

– On chce cię odna­leźć. Do tej pory cię chro­ni­łem. Czego on od cie­bie chce, Resta­re­sie?

– Tajem­nic – szep­nął męż­czy­zna. – Ten męż­czy­zna… nie może znieść… że ktoś ma tajem­nice.

– Jakie tajem­nice? – powie­dział sta­now­czo Gavi­lar, a Resta­res aż się sku­lił. – Zbyt długo zno­si­łem twoje kłam­stwa. Co się dzieje? Czego chce Tha­ida­kar?

– Wiem, gdzie ją ukryto – szep­nął Resta­res. – Gdzie jest jej dusza. Ba-Ado-Mish­ram. Dająca Formy. Ta, która mogła dorów­nać Jemu. Ta… którą zdra­dzi­li­śmy.

Ba-Ado-Mish­ram? Co Tha­ida­kara obcho­dziła Nie­stwo­rzona? Ten kawa­łek ukła­danki miał taki dziwny kształt. Gavi­lar otwo­rzył usta, ale na jego ramie­niu zaci­snęły się palce niczym ima­dło. Odwró­cił się i zoba­czył, że stoi za nim maka­backi przy­ja­ciel Resta­resa.

– Coś ty naro­bił? – spy­tał męż­czy­zna lodo­wa­tym gło­sem. – Gavi­la­rze Kho­li­nie. Jakie dzia­ła­nia pod­ją­łeś, by osią­gnąć ten swój cel, na który przez pomyłkę nakie­ro­wał cię mój przy­ja­ciel?

– Nie masz poję­cia. – Patrzył męż­czyź­nie w oczy, aż ten w końcu go puścił.

Gavi­lar wyjął z kie­szeni wore­czek i od nie­chce­nia wysy­pał na blat garść kul i klej­no­tów.

– Jestem już bli­sko. Resta­re­sie, nie możesz teraz stra­cić odwagi!

Nie­zna­jomy patrzył, jego wargi się roz­chy­liły. Się­gnął w stronę jed­nej z kul, ema­nu­ją­cej ciem­nym, nie­mal odwró­co­nym fio­le­to­wym bla­skiem. Nie­moż­liwe świa­tło, kolor, który nie powi­nien ist­nieć. W chwili gdy palce męż­czy­zny się zbli­żyły, cof­nął je gwał­tow­nie i popa­trzył sze­roko otwar­tymi oczami na Gavi­lara.

– Jesteś głup­cem – stwier­dził. – Strasz­li­wym głup­cem, pędzą­cym z kij­kiem w stronę arcy­bu­rzy, by z nią wal­czyć. Coś ty naro­bił? Skąd wzią­łeś Pust­kowe Świa­tło?

Gavi­lar się uśmiech­nął. Żaden z nich nie wie­dział o uczo­nym, któ­rego trzy­mał w odwo­dzie. Mistrzu wszel­kich nauk. Męż­czyź­nie nie­bę­dą­cym ani Ducho­kr­wi­stym, ani Synem Honoru.

Męż­czyź­nie z innego świata.

– Wszystko już się dzieje. – Gavi­lar posłał spoj­rze­nie Resta­re­sowi. – A pro­jekt był suk­ce­sem.

Resta­res się oży­wił.

– Naprawdę? Czy to Świa­tło… – Odwró­cił się do przy­ja­ciela. – To się może udać, Nale! Mogli­by­śmy spro­wa­dzić ich z powro­tem, a póź­niej znisz­czyć. To się może udać.

Nale. Och, na burze. Gavi­lar wie­dział – choć pró­bo­wał zigno­ro­wać – że Resta­res uda­wał Herolda, żeby zro­bić wra­że­nie na pozo­sta­łych. Czło­wie­czek nie wie­dział, że Gavi­lar zazna­jo­mił się z Ojcem Burz, który powie­dział mu prawdę – że wszy­scy Herol­do­wie umarli dawno temu i tra­fili na Bra­ize.

Czyli ten obcy uda­wał, że jest Nala­nem, Herol­dem Spra­wie­dli­wo­ści? Cóż… miał odpo­wiedni wygląd. Czę­sto przed­sta­wiano go jako wład­czego Maka­baka. I to zna­mię… ude­rza­jąco przy­po­mi­nało nie­które ze star­szych obra­zów.

Ale nie. To absurd. Gdyby w to uwie­rzył, musiałby rów­nież uwie­rzyć, że ktoś taki jak Resta­res był Herol­dem.

Nie­zna­jomy pró­bo­wał spio­ru­no­wać Gavi­lara wzro­kiem. Stał nie­ru­chomo, z chłodną miną. Nie czło­wiek, lecz mono­lit.

– To zbyt nie­bez­pieczne.

Gavi­lar nie uciekł wzro­kiem. Świat nagnie się do jego pra­gnień. Wcze­śniej zawsze to robił.

– Ale ty jesteś… – powie­dział w końcu męż­czy­zna, cofa­jąc się – …kró­lem. Twoja wola… jest pra­wem… tej kra­iny.

– Ow­szem. Zga­dza się. Resta­re­sie, mam wię­cej dobrych wie­ści. Możemy zabrać Pust­kowe Świa­tło z burzy do Kra­iny Mate­rii. Możemy nawet prze­no­sić je mię­dzy tym świa­tem a Potę­pie­niem, jak chcia­łeś.

– To spo­sób. – Resta­res popa­trzył na Nale’a. – Spo­sób… może ucieczki…

Nale mach­nął ręką w stronę kul.

– To, że można je prze­no­sić z Bra­ize i z powro­tem, nic nie zna­czy. Odle­głość jest tak nie­wielka, że nie­istotna.

– Jesz­cze przed kilku laty było to nie­moż­liwe – zauwa­żył Gavi­lar. – To dowód. Zwią­zek nie został zerwany, a skrzy­nia umoż­li­wia podróż. Nie tak daleko, jak byście chcieli, ale musimy gdzieś zacząć tę podróż.

Nie był pewien, dla­czego Resta­res tak bar­dzo chciał prze­no­sić Świa­tło po Cie­nio­mo­rzu. Tha­ida­kar rów­nież szu­kał tych infor­ma­cji. Spo­sobu na prze­no­sze­nie Burzo­wego Świa­tła i tego nowego Pust­ko­wego Świa­tła na duże odle­gło­ści. Zasta­na­wia­jąc się nad tym, Gavi­lar coś dostrzegł. Drzwi były uchy­lone i zaglą­dało przez nie oko.

Na Potę­pie­nie. To była Navani. Ile usły­szała?

– Mężu – powie­działa, od razu wcho­dząc do kom­naty. – Cze­kają na cie­bie goście. Naj­wy­raź­niej prze­sta­łeś zauwa­żać upływ czasu.

Stłu­mił złość z powodu jej szpie­go­wa­nia i odwró­cił się do Resta­resa i jego przy­ja­ciela.

– Pano­wie, będę musiał was prze­pro­sić.

Resta­res znów prze­cze­sał dło­nią rzad­kie włosy.

– Chcę wie­dzieć wię­cej o tym pro­jek­cie, Gavi­la­rze. Muszę cię rów­nież poin­for­mo­wać, że jest tu jesz­cze jedna z nas. Wcze­śniej dostrze­głem jej dzieło.

Jesz­cze jedna? Ktoś z Synów Honoru.

Nie, miał na myśli innego Herolda. Resta­res coraz bar­dziej pogrą­żał się w uro­je­niach.

– Wkrótce spo­tkam się z Meri­da­sem i pozo­sta­łymi. – Gavi­lar spró­bo­wał uspo­koić Resta­resa. – Powinni mieć wię­cej infor­ma­cji. Póź­niej o tym poroz­ma­wiamy.

– Nie – wark­nął Maka­bak. – Wąt­pię w to.

– Jest tu coś wię­cej, Nale! – stwier­dził Resta­res, choć wyszedł, kiedy Gavi­lar wypro­wa­dził ich obu. – To ważne! Chcę się wydo­stać. To jedyny spo­sób…

Gavi­lar zamknął drzwi i odwró­cił się w stronę żony. Na Potę­pie­nie, nie powinna mu prze­szka­dzać. Ona…

Na burze. Jej suk­nia była piękna, a twarz jesz­cze bar­dziej, nawet w gnie­wie. Patrzyła na niego błysz­czą­cymi oczami i wyda­wało się, że ota­cza ją ogni­sta aura.

Po raz kolejny roz­wa­żył.

I po raz kolejny odrzu­cił pomysł.

Jeśli miał zostać bogiem, to lepiej zerwać więzi. Słońce mogło kochać gwiazdy. Ale ni­gdy jako równe sobie.

***

Jakiś czas póź­niej, kiedy już zajął się Navani, Gavi­lar w końcu znów się wyśli­zgął. Tym razem do swo­ich kom­nat, gdzie mógł zasta­no­wić się nad tym, czego się dowie­dział.

– Powiedz mi. – Prze­szedł po mięk­kim dywa­nie i wpa­trzył się w leżącą na bla­cie mapę Rosharu. – Dla­czego Tha­ida­kara tak inte­re­suje Ba-Ado-Mish­ram?

Obok Gavi­lara poja­wiła się nie­wy­raźna, falu­jąca syl­wetka Ojca Burz. Jak powie­trze uno­szące się nad roz­grza­nymi ska­łami.

Stwo­rzyła waszych par­sh­me­nów przy­pad­kiem. Dawno temu, tuż przed Odstęp­stwem, Mish­ram pró­bo­wała powstać i zastą­pić Odium, dając Pust­kow­com ich moce.

– Inte­re­su­jące. A póź­niej?

A póź­niej… upa­dła. Była zbyt małą istotą, by pod­trzy­mać cały naród. Wszystko się zawa­liło, a kilku dziel­nych Świe­tli­stych uwię­ziło Mish­ram w klej­no­cie, by unie­moż­li­wić jej znisz­cze­nie całego Rosharu. Efekt uboczny stwo­rzył par­sh­me­nów.

Pro­ści par­sh­meni. Byli Pust­kow­cami. Cudowna tajem­nica, którą wydo­był z Ojca Burz przed kil­koma tygo­dniami. Gavi­lar pod­szedł do regału, gdzie stał jeden z nowych fabriali grzew­czych, dostar­czony przez uczoną Rushur Kris. Wyjął go z płó­cien­nej osłony i zwa­żył w dło­niach.

Odkrył, jak prze­no­sić Pust­kow­ców przez Cie­nio­mo­rze do tego świata z uży­ciem klej­no­tów i alu­mi­nio­wych skrzy­nek. Kto by pomy­ślał, że ulu­bione pole badań Navani okaże się tak uży­teczne. A jeśli ta prze­bie­gła Axin­dweth mu się wymknie, następny etap będzie musiał prze­pro­wa­dzić bez niej. Miał swo­jego uczo­nego, choć tak naprawdę Gavi­lara zbi­jało z tropu Świa­tło, które two­rzył… Świa­tło, które mogło w jakiś spo­sób zabi­jać Pust­kow­ców? Jak Vasher stwo­rzył…

Wyda­wało mu się, że usły­szał cichy trzask dobie­ga­jący od strony Ojca Burz. Bły­ska­wica? Uro­cze.

– Ni­gdy nie sprze­ci­wia­łeś się temu, co robię – zauwa­żył Gavi­lar. – Sądził­bym, że powrót Pust­kow­ców jest cał­ko­wi­cie sprzeczny z twoją naturą.

Prze­ciw­nicy są cza­sami konieczni. Jeśli zosta­niesz czem­pio­nem, będziesz musiał prze­ciwko komuś wal­czyć.

– Daj mi to. Teraz. Uczyń mnie Herol­dem. Potrze­buję tego.

Ojciec Burz zwró­cił w jego stronę migo­tliwą głowę.

To były pra­wie one.

– Te, naprawdę? Żąda­nie?

Tak bli­sko. A jed­nak tak daleko.

Gavi­lar uśmiech­nął się, uniósł fabrial i pomy­ślał o uwię­zio­nych wewnątrz ognio­spre­nach. Ojciec Burz wyda­wał się coraz bar­dziej podejrz­liwy, wrogi. Gdyby wszystko poszło nie tak… czy uda­łoby mu się uwię­zić samego Ojca Burz w jed­nym z nich?

Wkrótce przy­był Ama­ram z nie­wielką grupką ludzi – dwóch męż­czyzn, dwie kobiety. Jeden był porucz­ni­kiem Ama­rama. Pozo­stała trójka musiała być nowymi, waż­nymi rekru­tami Synów Honoru, zapro­szo­nymi na ucztę, któ­rzy póź­niej mieli oka­zję spo­tkać się sam na sam z kró­lem. Było to iry­tu­jące, ale przy­datne. Gavi­lar roz­po­znał dwie kobiety z nota­tek, ale star­szego męż­czyzny w sza­tach nie koja­rzył. Kto to był? Straż­nik burz? Ama­ram lubił mieć ich w pobliżu, uczyli go swo­jego sys­temu pisma, co pozwa­lało mu w pew­nym stop­niu uda­wać poboż­nego vorina. To było dla niego ważne.

Gavi­lar przy­wi­tał się po kolei z każ­dym gościem, a kiedy dotarł do star­szego męż­czy­zny, nagle coś zasko­czyło. To był Tara­van­gian, król Khar­bran­thu. Znany z nie­wiel­kich wpły­wów i zdol­no­ści. Gavi­lar spoj­rzał na Ama­rama. Z pew­no­ścią nie zamie­rzali mu zaufać – powinni zna­leźć tego, kto w tajem­nicy rzą­dził Khar­bran­them. Naj­pew­niej była to jedna z dwóch kobiet, przy­naj­mniej tak wska­zy­wały raporty szpie­gów Gavi­lara.

Ama­ram ski­nął głową, więc Gavi­lar wygło­sił prze­mowę na temat sta­ro­żyt­nych przy­siąg i Świe­tli­stych – daw­nej chwały i wspa­nia­łej przy­szło­ści. To była dobra mowa, ale zaczy­nała go draż­nić. Nie­gdyś jego słowa wzbu­dzały entu­zjazm żoł­nie­rzy – a teraz spę­dzał całe życie na nara­dach. Kiedy skoń­czył, pozwo­lił wszyst­kim pójść po tru­nek.

– Meri­da­sie – szep­nął Gavi­lar, odcią­ga­jąc Ama­rama na bok. – Te spo­tka­nia robią się nurzące. Mój eks­pe­ry­ment oka­zał się suk­ce­sem. Mam broń.

Ama­ram wzdry­gnął się i ode­zwał cicho:

– Masz na myśli…

– Tak, kiedy spro­wa­dzimy znów Pust­kow­ców, będziemy mieli nowy spo­sób walki z nimi.

– Albo nowy spo­sób, by nad nimi pano­wać – szep­nął Ama­ram.

To coś nowego. Gavi­lar zasta­no­wił się nad przy­ja­cie­lem i ambi­cją, którą suge­ro­wały te słowa. Bar­dzo dobrze, Ama­ra­mie, pomy­ślał.

– Musimy dopro­wa­dzić do powrotu Spu­sto­szeń – stwier­dził Gavi­lar. – Nie­za­leż­nie od ceny. To jedyny spo­sób.

– Zgoda. Teraz bar­dziej niż wcze­śniej. – Ama­ram zawa­hał się. – Moje wcze­śniejsze wysiłki z twoją córką nie poszły dobrze. Wyda­wało mi się, że doszli­śmy do poro­zu­mie­nia.

– Po pro­stu potrze­bu­jesz wię­cej czasu, przy­ja­cielu. By ją do sie­bie prze­ko­nać.

Ama­ram pra­gnął wła­dzy tak, jak Gavi­lar pra­gnął nie­śmier­tel­no­ści. A Gavi­lar być może go ją nagro­dzi. Elho­kar z pew­no­ścią nie zasłu­gi­wał, by zostać kró­lem. Był cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem dzie­dzic­twa, które pra­gnął zosta­wić po sobie Gavi­lar.

Posłał Ama­rama, by poroz­ma­wiał z pozo­sta­łymi. Kiedy się napiją, Gavi­lar zamie­rzał wygło­sić kolejną krótką mowę. Następ­nie mógł przejść do… Zmarsz­czył czoło, kiedy zauwa­żył, że jeden z rekru­tów nie roz­ma­wiał z pozo­sta­łymi. Star­szy męż­czy­zna, Tara­van­gian, wpa­try­wał się w mapę Rosharu. Pozo­stali zaśmiali się z cze­goś, co powie­dział Ama­ram. Tara­van­gian nie spoj­rzał nawet w stronę źró­dła dźwięku.

Gavi­lar pod­szedł bli­żej, ale nim zdą­żył się ode­zwać, Tara­van­gian szep­nął:

– Zasta­na­wiasz się cza­sem nad życiem, które im dajemy? Ludziom, któ­rymi wła­damy?

Gavi­lar nie był przy­zwy­cza­jony do tego, by inni – a zwłasz­cza nie­zna­jomi – zwra­cali się do niego w tak poufały spo­sób. Ale ten Tara­van­gian uwa­żał się za króla i może rów­nego Gavi­larowi. To było śmieszne, bo wła­dał jed­nym nie­wiel­kim mia­stem.

– Mniej się mar­twię ich życiem teraz, a bar­dziej tym, co nadej­dzie.

Tara­van­gian poki­wał z namy­słem głową.

– To była pory­wa­jąca mowa. Naprawdę w nią wie­rzysz?

– Myślisz, że wygło­sił­bym ją, gdy­bym w nią nie wie­rzył?

– Oczy­wi­ście, że tak, król mówi to, co trzeba powie­dzieć. Czyż nie byłoby wspa­niale, gdyby zawsze mówił rze­czy, w które wie­rzy? – Spoj­rzał z uśmie­chem na Gavi­lara. – Naprawdę wie­rzysz, że Świe­tli­ści mogą powró­cić?

– Tak.

– I nie jesteś głup­cem – mruk­nął z namy­słem Tara­van­gian. – Musisz więc mieć dobre powody.

Gavi­lar zre­wi­do­wał swoją wcze­śniej­szą opi­nię. Mały król wciąż był kró­lem. Może spo­śród wszyst­kich dostoj­ni­ków obec­nych w mie­ście tego wie­czoru, on jeden mógł… w mini­mal­nym stop­niu… zro­zu­mieć cię­żar spo­czy­wa­jący na bar­kach czło­wieka ści­śnię­tego mię­dzy koroną a tro­nem.

– Nad­cho­dzi nie­bez­pie­czeń­stwo – powie­dział cicho Gavi­lar, wstrzą­śnięty wła­sną szcze­ro­ścią. – Dla tego kraju. Dla tego świata. Sta­ro­żytne nie­bez­pie­czeń­stwo.

Tara­van­gian zmru­żył oczy.

– Musimy się oba­wiać nie tylko Spu­sto­sze­nia – mówił dalej Gavi­lar. – Oni nad­cho­dzą. Wieczna Burza. Noc Smut­ków.

Tara­van­gian, co zaska­ku­jące, pobladł.

Uwie­rzył. Gavi­lar zwy­kle czuł się głu­pio, kiedy pró­bo­wał wyja­śnić praw­dziwe zagro­że­nia, które poka­zał mu Ojciec Burz – walkę czem­pio­nów o los Rosharu. Mar­twił się, że ludzie uznają go za sza­leńca. Jed­nak ten męż­czy­zna… wie­rzył mu?

– Gdzie usły­sza­łeś te słowa? – spy­tał Tara­van­gian.

– Nie wiem, czy uwie­rzył­byś mi, gdy­bym ci powie­dział.

– A uwie­rzysz mnie? Przed dzie­się­cioma laty moją matkę zabiły guzy. Była kru­cha, leżała na swoim łożu, oto­czona wonią zbyt licz­nych per­fum, które miały stłu­mić smród śmierci. W ostat­nich chwi­lach swo­jego życia popa­trzyła na mnie… – Spoj­rzał Gavi­la­rowi w oczy. – I szep­nęła: „Stoję przed nim, ponad świa­tem, a on mówi prawdę. Nad­cho­dzi Spu­sto­sze­nie… Wieczna Burza. Noc Smut­ków”. I ode­szła.

– Ja… sły­sza­łem o tym – przy­znał Gavi­lar. – Pro­ro­cze słowa umie­ra­ją­cych…

– A gdzie ty sły­sza­łeś te słowa? – W gło­sie Tara­van­giana brzmiało wręcz bła­ga­nie. – Pro­szę.

– Mam wizje – odparł szcze­rze Gavi­lar. – Dane mi od Wszech­moc­nego. Aby­śmy mogli się przy­go­to­wać. – Spoj­rzał w stronę mapy. – Jeśli Herol­do­wie pozwolą, zostanę osobą, którą muszę być, by powstrzy­mać to, co nad­cho­dzi…

Niech Ojciec Burz zoba­czy szcze­rość Gavi­lara. Na burze… nagle to poczuł. Sto­jąc tu z tym małym kró­lem, poczuł to. Ni­gdy wcze­śniej – przez cały czas – Gavi­lar nawet nie podej­rze­wał, że mógłby nie spro­stać zada­niu.

Może, pomy­ślał, powi­nie­nem zachę­cić Dali­nara, by wró­cił do ćwi­czeń. Przy­po­mnieć mu, że jest żoł­nie­rzem. Gavi­lar odniósł wra­że­nie, że wkrótce znów może potrze­bo­wać Czar­nego Cier­nia.

Ktoś zbliża się do two­ich drzwi, ostrzegł Ojciec Burz. Jedna ze słu­cha­czy, Esho­nai. W niej jest coś…

Jedna z Par­shen­dich? Gavi­lar otrzą­snął się. Ode­słał Tara­van­giana, Ama­rama i pozo­sta­łych, zado­wo­lony, że może pozbyć się dziw­nego sta­rego męż­czy­zny i jego prze­ni­kli­wych oczu. On podobno niczym się nie wyróż­niał. Czemu więc wytrą­cał Gavi­lara z rów­no­wagi?

Esho­nai weszła, kiedy Ama­ram prze­ka­zał jego zapro­sze­nie. Roz­mowa z par­sh­menką poszła gładko. Zma­ni­pu­lo­wał ją – a wobec tego i jej roda­ków – by przy­go­to­wać ich do roli, którą mieli ode­grać.

***

Gavi­lar poczuł znu­że­nie ucztą i kiedy pod­pi­sano trak­tat, udał się na spo­czy­nek w swo­ich kom­na­tach. Osu­nął się na głę­boki, miękki fotel obok bal­konu i wes­tchnął prze­cią­gle. Na początku kariery wodza nie pozwa­lał sobie na mięk­kość. Błęd­nie zakła­dał, że jeśli polubi coś mięk­kiego, sam sta­nie się miękki.

Czę­sty błąd męż­czyzn, któ­rzy chcieli robić wra­że­nie sil­nych. Roz­luź­nie­nie się nie było sła­bo­ścią. Ci, któ­rzy tak bar­dzo się tego bali, dawali dro­bia­zgom wła­dzę nad sobą.

Powie­trze przed nim zafa­lo­wało.

– Dzień bogaty w wyda­rze­nia – zauwa­żył Gavi­lar.

Tak.

– Jeden z wielu – mówił dalej. – Wkrótce zor­ga­ni­zuję kolejną wyprawę na Strza­skane Rów­niny. Możemy wyko­rzy­stać nowy trak­tat, by zażą­dać prze­wod­ni­ków, któ­rzy popro­wa­dzą nas w stronę środka. W stronę Uri­thiru.

Ojciec Burz nie odpo­wie­dział. Gavi­lar nie był pewien, czy spren rze­czy­wi­ście nabrał ludz­kich nawy­ków. Dziś jed­nak… ta odwró­cona postawa, którą suge­ro­wało znie­kształ­ce­nie powie­trza… to mil­cze­nie…

– Żału­jesz, że mnie wybra­łeś?

Żałuję spo­sobu, w jaki cię trak­to­wa­łem. Nie powi­nie­nem być tak ustę­pliwy. To cię roz­le­ni­wiło.

– To jest roz­le­ni­wie­nie? – Gavi­lar zmu­sił się do mówie­nia roz­ba­wio­nym tonem, by ukryć iry­ta­cję.

Nie sza­nu­jesz pozy­cji, jaką pra­gniesz osią­gnąć. Czuję… że nie jesteś czem­pio­nem, któ­rego potrze­buję. Może… przez ten cały czas się myli­łem.

– Powie­dzia­łeś, że dosta­łeś zada­nie zna­le­zie­nia czem­piona. Od Honoru.

To prawda. Nie mówię w ludzki spo­sób. Ale mimo wszystko, jeśli zosta­niesz Herol­dem, mię­dzy Powro­tami będziesz tor­tu­ro­wany. Dla­czego cię to nie mar­twi?

Gavi­lar wzru­szył ramio­nami.

– Po pro­stu się pod­dam.

Co takiego?

– Pod­dam się. – Gavi­lar pod­niósł się ciężko z fotela. – Czemu dawać się drę­czyć i być może osza­leć? Za każ­dym razem się pod­dam i od razu powrócę.

Herol­do­wie zostają w Potę­pie­niu, by powstrzy­mać Pust­kow­ców. Unie­moż­li­wić im zapa­no­wa­nie nad świa­tem. Oni…

– Herol­do­wie są dzie­się­cioma głup­cami – wyja­śnił Gavi­lar i nalał sobie wina z karafki sto­ją­cej w pobliżu bal­konu. – Skoro nie mogę umrzeć, zostanę naj­więk­szym kró­lem, jakiego znał świat. Czemu miał­bym trzy­mać w ukry­ciu swoją wie­dzę i zdol­no­ści przy­wód­cze?

Żeby powstrzy­mać wojnę.

– A czemu miał­bym powstrzy­mać wojnę? – spy­tał ze szcze­rym roz­ba­wie­niem. – Wojna jest drogą do chwały, do wyszko­le­nia naszych żoł­nie­rzy, by odbili Sale Spo­koju. Moje oddziały powinny mieć doświad­cze­nie, nie sądzisz? – Odwró­cił się do falo­wa­nia i napił poma­rań­czo­wego wina. – Nie boję się tych Pust­kow­ców. Niech zostaną i wal­czą. Jeśli się odra­dzają, to ni­gdy nie zabrak­nie nam wro­gów do zabi­cia.

Ojciec Burz nie odpo­wie­dział. A Gavi­lar znów pró­bo­wał wyczy­tać coś z postawy istoty. Czy Ojciec Burz był z niego dumny? Gavi­lar uznał to za ele­ganc­kie roz­wią­za­nie i dzi­wiło go, dla­czego Herol­do­wie ni­gdy o nim nie pomy­śleli. Może byli tchó­rzami.

Ach, Gavi­la­rze. Widzę, gdzie popeł­ni­łem błąd. Całe twoje reli­gijne wycho­wa­nie… stwo­rzone z kłamstw o Aha­rie­tiam i ułom­no­ści samego Honoru… popchnęło cię w stronę takiego wnio­sku.

A niech to Potę­pie­nie. Ojciec Burz nie był zado­wo­lony. Gavi­lar nagle poczuł, że to strasz­li­wie nie­spra­wie­dliwe. Oto pił tę kosz­marną namiastkę wina, by prze­strze­gać absur­dal­nego Kodeksu – skła­dał każdą moż­liwą ofiarę, by oka­zać poboż­ność – a jed­nak to nie wystar­czało?

– W jaki spo­sób mogę słu­żyć? – spy­tał.

Nie rozu­miesz. To nie są Słowa, Gavi­la­rze.

– W takim razie jakie są te burzowe słowa?! – Gwał­tow­nym ruchem opu­ścił kubek na stół, aż ten się roz­trza­skał, a wino zachla­pało ścianę. – Chcesz, żebym oca­lił tę pla­netę? To mi pomóż! Powiedz mi, co mówię nie tak!

Nie cho­dzi o to, co mówisz.

– Ale…

Nagle Ojciec Burz zafa­lo­wał. Jego migo­czącą syl­wetkę wypeł­niło świa­tło i zalało kom­natę Gavi­lara ostrym bla­skiem. Dywan nabrał nie­bie­skiego odcie­nia, a czy­ste świa­tło odbi­jało się od szkla­nych drzwi bal­konu.

I wtedy Ojciec Burz krzyk­nął. Gło­sem jak dud­nie­nie grzmotu, peł­nym udręki.

– Co takiego? – Gavi­lar się cof­nął. – Co się stało?

Herold… Herold umarł… Nie. Nie jestem gotów… Pakt Przy­sięgi… Nie! Nie mogą zoba­czyć. Nie mogą się dowie­dzieć…

– Umarł? Umarł. Mówi­łeś, że oni już są mar­twi! Mówi­łeś, że są w Potę­pie­niu!

Ojciec Burz zafa­lo­wał i z migo­tli­wego bla­sku wyło­niła się twarz. Para oczu, jak luki w burzy, wokół któ­rych wiro­wały chmury pro­wa­dzące w głąb.

– Kła­ma­łeś. Kła­ma­łeś?

Och, Gavi­la­rze. Tak wiele nie wiesz. Tak wiele zakła­dasz. A te dwie rze­czy ni­gdy się nie zetkną. Jak drogi pro­wa­dzące do dwóch prze­ciw­nych miast.

Wyda­wało się, że te oczy przy­cią­gają Gavi­lara, przy­tła­czają go, pochła­niają. On… widział burze, nie­koń­czące się burze, a świat był tak kru­chy. Malutka błę­kitna plamka na nie­skoń­czo­nym czar­nym płót­nie.

Ojciec Burz mógł kła­mać?

– Resta­res – szep­nął Gavi­lar. – Czy on… rze­czy­wi­ście jest Herol­dem?

Tak.

Gavi­la­rowi zro­biło się zimno, jakby stał w samym środku arcy­bu­rzy, a lód prze­ni­kał przez jego skórę. Szu­kał jego serca. Te oczy…

– Kim jesteś? – szep­nął chra­pli­wie.

Naj­więk­szym głup­cem z nich wszyst­kich. ŻEGNAJ, GAVI­LA­RZE. MIGNĘŁO MI PRZED OCZAMI TO, CO NAD­CHO­DZI. NIE ZAPO­BIE­GNĘ TEMU.

– Co? – spy­tał ostro Gavi­lar. – Co nad­cho­dzi?

TWOJE DZIE­DZIC­TWO.

Drzwi otwarły się gwał­tow­nie. Sadeas, czer­wony na twa­rzy z wysiłku.

– Skry­to­bójca. – Gestem wezwał do środka Tearima, wciąż w Pan­ce­rzu. – Kie­ruje się w tę stronę, zabija straż­ni­ków. Musisz wło­żyć zbroję. Teari­mie, zdej­muj ją. Musimy ochro­nić króla.

Gavi­lar spoj­rzał na niego w oszo­ło­mie­niu.

I nagle dotarło do niego jedno słowo.

Skry­to­bójca.

Zosta­łem zdra­dzony, pomy­ślał, i odkrył, że wcale go to nie dziwi. Jedno z nich musiało w końcu po niego przyjść.

Ale które?

– Gavi­la­rze! – krzyk­nął Sadeas. – Musisz wło­żyć zbroję. Skry­to­bójca się zbliża.

– Tearim może z nim wal­czyć, Torolu. Czymże jest jeden skry­to­bójca?

– Ten zabił już dzie­siątki. Sądzę, że na wszelki wypa­dek powi­nie­neś wło­żyć Pan­cerz. Mógł­byś wziąć mój, ale moi zbroj­mi­strze dopiero tu idą.

– Zabra­łeś zbroję na ucztę?

– Oczy­wi­ście, że tak. Nie ufam tym Par­shen­dim. Powi­nie­neś mnie naśla­do­wać. Zbyt wiel­kie zaufa­nie kie­dyś cię zabije.

Z pew­nej odle­gło­ści dobie­gły krzyki. Tearim, jak zawsze lojalny, zaczął zdej­mo­wać Pan­cerz, by Gavi­lar mógł go wło­żyć.

– Za wolno – stwier­dził Sadeas. – Musimy kupić tro­chę czasu. Daj mi swoją szatę.

Gavi­lar zawa­hał się i spoj­rzał przy­ja­cie­lowi w oczy.

– Zro­bił­byś to?

– Wło­ży­łem zbyt wiele wysiłku, by posa­dzić cię na tym tro­nie, Gavi­la­rze – powie­dział ponuro Sadeas. – Nie pozwolę, żeby to się zmar­no­wało.

– Dzię­kuję.

Sadeas wzru­szył ramio­nami i wło­żył szatę, pod­czas gdy Tearim poma­gał Gavi­la­rowi z Pan­ce­rzem. Kim­kol­wiek był ten skry­to­bójca, z pew­no­ścią nie dorówna Odpry­sko­wemu.

Gavi­lar spoj­rzał w stronę, gdzie wcze­śniej znaj­do­wał się Ojciec Burz – ale migo­ta­nie znik­nęło.

Spreny nie potra­fiły kła­mać. Nie potra­fiły. Dowie­dział się tego… od Ojca Burz.

Krwi ojców moich, pomy­ślał Gavi­lar, gdy Pan­cerz zatrza­snął się wokół jego nóg. W czym jesz­cze mnie okła­mał?

***

Gavi­lar spa­dał.

A spa­da­jąc, wie­dział, że już po wszyst­kim. To jego koniec.

Dzie­dzic­two utra­cone. Skry­to­bójca, który poru­szał się z nie­ziem­ską gra­cją, cho­dził po ścia­nach i sufi­cie, wła­da­jąc Świa­tłem wypły­wa­ją­cym z burz.

Gavi­lar ude­rzył o zie­mię – oto­czony reszt­kami bal­konu – i jego pole widze­nia wypeł­niła biel. Nie czuł bólu. To był bar­dzo zły znak. Tha­ida­kar, pomy­ślał, kiedy sta­nęła przed nim postać ukryta w mroku nocy. Tylko Tha­ida­kar mógł wysłać skry­to­bójcę zdol­nego do cze­goś takiego.

Gavi­lar zakasz­lał, kiedy postać pochy­liła się nad nim.

– Spo­dzie­wa­łem… się… cie­bie.

Skry­to­bójca ukląkł obok niego, choć Gavi­lar widział tylko cie­nie. Póź­niej… skry­to­bójca – zro­bił coś, czego Gavi­lar nie dostrzegł – znów zapło­nął bla­skiem jak kula.

– Możesz powie­dzieć… Tha­ida­ka­rowi… że jest za późno…

– Nie wiem, kto to – powie­dział zabójca tak nie­wy­raź­nie, że jego słowa były led­wie zro­zu­miałe. Męż­czy­zna wycią­gnął rękę w bok, przy­zy­wa­jąc Ostrze Odpry­sku.

To już koniec. Za skry­to­bójcą poja­wiła się poświata, aure­ola migo­tli­wego bla­sku. Ojciec Burz.

Nie spo­wo­do­wa­łem tego, powie­dział Ojciec Burz w jego gło­wie. Nie wiem, czy przy­nie­sie ci to spo­kój w ostat­nich chwi­lach życia.

Ale…

– To kto…? – wykrztu­sił Gavi­lar. – Resta­res? Sadeas? Ni­gdy nie sądzi­łem…

– Moimi panami są Par­shendi – powie­dział skry­to­bójca.

Gavi­lar zamru­gał i znów sku­pił wzrok na męż­czyź­nie, kiedy w jego dłoni poja­wiło się ostrze. Na burze… to było Ostrze Honoru Jezriena, czyż nie? Co się działo?

– Par­shendi? To nie ma sensu.

To moja porażka na równi z twoją. Jeśli znów spró­buję, zro­bię to ina­czej. Myśla­łem… twoja rodzina…

Jego rodzina. W tej chwili Gavi­lar dostrzegł, jak jego dzie­dzic­two się roz­pada. Umie­rał.

Na burze. Umie­rał. Czy cokol­wiek miało jesz­cze zna­cze­nie? Nie mógł. Nie mógł…

Miał być wieczny…

Zapro­si­łem wroga z powro­tem, uświa­do­mił sobie. Nad­cho­dzi koniec. A moja rodzina, moje kró­le­stwo zostaną znisz­czone i nie będą mieli jak wal­czyć. Chyba że…

Drżącą ręką wycią­gnął z kie­szeni kulę. Broń. Potrze­bo­wali jej. Jego syn… Nie, jego syn nie pora­dziłby sobie z taką mocą… Potrze­bo­wali wojow­nika. Praw­dzi­wego wojow­nika. Tego, któ­rego Gavi­lar sta­rał się ze wszyst­kich sił poskro­mić, ze stra­chu, do któ­rego nie chciał się przy­znać, nawet w ostat­nich chwi­lach życia.

Dali­nar. Niech burze mają nad nimi litość, wszystko spro­wa­dzało się do Dali­nara.

Wycią­gnął kulę w stronę Ojca Burz. Wszystko się roz­my­wało. Myśle­nie… było… trudne.

– Musisz to zabrać – szep­nął Gavi­lar do Ojca Burz. – Oni nie mogą tego dostać. Powiedz… powiedz mojemu bratu… musi odna­leźć naj­waż­niej­sze słowa, jakie może wypo­wie­dzieć czło­wiek…

Nie, powie­dział Ojciec Burz, choć jakaś dłoń wzięła kulę. Nie on. Przy­kro mi, Gavi­la­rze. Raz popeł­ni­łem ten błąd. Ni­gdy wię­cej nie zaufam two­jej rodzi­nie.

Gavi­lar jęk­nął z bólu, nie ciała, lecz duszy. Zawiódł. Spro­wa­dził zagładę na nich wszyst­kich. To wła­śnie, uświa­do­mił sobie z prze­ra­że­niem, będzie jego dzie­dzic­twem.

W końcu Gavi­lar Kho­lin, dzie­dzic Herol­dów, umarł. Jak prę­dzej czy póź­niej każdy czło­wiek.

Samot­nie.

Dzień pierwszy. Kaladin, Shallan

1. Nieznany teren

Powin­nam wie­dzieć, że jestem obser­wo­wana. Znaki były obecne przez całe moje życie.

Ryce­rze Wia­tru i Prawdy, s. 1

Kala­din czuł się dobrze.

Nie wspa­niale. Nie po tygo­dniach, pod­czas któ­rych ukry­wał się w zaję­tym mie­ście. Nie po tym, jak dopro­wa­dził się do fizycz­nego i emo­cjo­nal­nego wyczer­pa­nia. Nie po tym, co stało się z Teftem.

Stał przy oknie pierw­szego ranka mie­siąca. Słońce wpa­dało wokół niego do kom­naty, a podmu­chy wia­tru poru­szały jego wło­sami. Nie powi­nien czuć się dobrze. Tak, pomógł ochro­nić Uri­thiru – ale to zwy­cię­stwo miało bole­śnie wysoką cenę. Poza tym Dali­nar zawarł układ z wro­giem – za zale­d­wie dzie­sięć dni czem­pion Honoru i czem­pion Odium zade­cy­dują o losie całego Rosharu.

Skala tego była prze­ra­ża­jąca, a mimo to Kala­din ustą­pił ze sta­no­wi­ska przy­wódcy Wia­tro­wych. Wypo­wie­dział wła­ściwe Słowa, ale uświa­do­mił sobie, że same Słowa nie wystar­czą. Choć Burzowe Świa­tło natych­miast ule­czyło jego ciało, dusza potrze­bo­wała czasu. Gdyby więc doszło do bitwy, jego przy­ja­ciele musie­liby wal­czyć bez niego. A kiedy czem­pioni spo­tkają się za dzie­sięć dni – dzie­więć, bo pierw­szy już trwał – na szczy­cie Uri­thiru, Kala­din nie będzie w tym uczest­ni­czył.

To powinno zmie­nić go w prze­peł­niony nie­po­ko­jem kłę­bek ner­wów. Tym­cza­sem odchy­lił głowę i czu­jąc cie­pło słońca na skó­rze, przy­znał, że choć nie czuł się wspa­niale, pew­nego dnia to nastąpi.

Na razie mu to wystar­czyło.

Odwró­cił się i pod­szedł do szafy, po czym zaczął prze­glą­dać sterty codzien­nych ubrań, upra­nych i dostar­czo­nych tego ranka. Mia­sto zostało uwol­nione zale­d­wie przed dwoma dniami, a wkrótce miał się zade­cy­do­wać los świata, ale praczki z Uri­thiru nie próż­no­wały. Żadne z ubrań mu się nie spodo­bało i po chwili spoj­rzał na inną moż­li­wość – mun­dur przy­słany przez kwa­ter­mi­strza, by zastą­pił ten, który Kala­din znisz­czył w cza­sie walki. Ley­ten miał cały wie­szak w roz­mia­rze Kala­dina.

Poprzed­niego wie­czoru, po pogrze­bie Tefta, Kala­din na próbę przy­mo­co­wał mun­dur do ściany za pomocą Wią­za­nia. Uri­thiru się prze­bu­dziło, miało wła­snego Kowala Więzi, przez co wszystko… wyglą­dało ina­czej. Jego Wią­za­nia zwy­kle wytrzy­my­wały naj­wy­żej dzie­sięć minut – to jed­nak wciąż trwało, po upły­wie dobrych dzie­się­ciu godzin.

Syl zaj­rzała do jego kom­naty – wsu­nęła głowę obok wiszą­cej zasłony – zupeł­nie nie zwra­ca­jąc przy tym uwagi na jego pry­wat­ność. Dziś była wiel­ko­ści czło­wieka i miała na sobie havah zamiast zwy­cza­jo­wej dziew­czę­cej sukienki. Nie­dawno nauczyła się nada­wać kolor swoim ubra­niom, w tym przy­padku były to ciem­niej­sze odcie­nie nie­bie­skiego z dodat­kiem jaskra­wo­fio­le­to­wych haftów wokół ręka­wów.

Kiedy Kala­din zapiął ostatni guzik na wyso­kim koł­nie­rzu kurtki mun­du­ro­wej, Syl pod­bie­gła i sta­nęła za nim. Następ­nie unio­sła się mniej wię­cej stopę nad zie­mią, by spoj­rzeć mu ponad ramie­niem i przyj­rzeć się jego odbi­ciu w lustrze.

– Nie możesz dowol­nie zmie­niać roz­miaru? – spy­tał, popra­wia­jąc man­kiety.

– W roz­sąd­nych gra­ni­cach.

– Czy­jego roz­sądku?

– Nie mam poję­cia. Raz pró­bo­wa­łam stać się wielka jak góra. Wyma­gało to dużo chrzą­ka­nia i myśle­nia jak skały. Naprawdę wiel­kie skały. Naj­więk­szym, co mi się udało, była bar­dzo mała góra… na tyle mała, że zmie­ści­łaby się w tej kom­na­cie, a jej szczyt ocie­rałby się o sufit.

– To zna­czy, że mogła­byś być dość wysoka, by góro­wać nade mną. Dla­czego zwy­kle jesteś niż­sza?

– Wydaje mi się to wła­ściwe.

– W ten spo­sób wyja­śniasz nie­mal wszystko.

– Tak! – Szturch­nęła go. Led­wie to poczuł. Nawet tej wiel­ko­ści, w Kra­inie Mate­rii była nie­mal nie­ma­te­rialna. – Mun­dur? Myśla­łam, że już nie będziesz ich nosił.

Zawa­hał się, po czym obcią­gnął kurtkę, by wygła­dzić zagnie­ce­nia na bokach.

– Wydaje mi się to wła­ściwe – przy­znał, patrząc w oczy jej odbi­ciu.

Uśmiech­nęła się. A on, niech go burza, nie mógł się powstrzy­mać i odpo­wie­dział tym samym.

– Ktoś ma dobry dzień. – Znów go szturch­nęła.

– Zadzi­wia­jąco. Bio­rąc pod uwagę wszystko.

– Przy­naj­mniej wojna pra­wie się skoń­czyła. Jesz­cze jedna walka. Dzie­więć dni.

Prawda. Jeśli Dali­nar zwy­cięży, Odium zgo­dził się wyco­fać z Ale­th­karu i Her­dazu – choć miał zacho­wać inne zie­mie, nad któ­rymi pano­wał, jak Iri i Jah Keved. Jeśli Odium zwy­cięży, musieli oddać wro­gowi Ale­th­kar i Her­daz. Ale była też wyż­sza cena. Gdyby Dali­nar prze­grał, musiałby dołą­czyć do Odium, stać się Sto­pio­nym i pomóc w pod­boju cosmere. Kala­din chciał wie­rzyć, że Świe­tli­ści nie podążą za nim, ale nie był pewien. Tak wielu ludzi tęsk­niło za wojną, nawet bez wpły­wów Nie­stwo­rzo­nego. Na burze, on też to czuł.

– Syl. – Spo­chmur­niał. – Jestem pewien, że zgi­nie jesz­cze wię­cej ludzi. Może takich, któ­rzy są dla mnie ważni, a mnie nie będzie tutaj, by im pomóc. Dali­nar będzie musiał wybrać kogoś innego jako swo­jego czem­piona i…

– Kala­di­nie Burzą Bło­go­sła­wiony. – Wznio­sła się wyżej w powie­trze i zało­żyła ręce na piersi. Choć miała na sobie modną havah, jej roz­pusz­czone nie­bie­sko-białe włosy swo­bod­nie uno­siły się i falo­wały na wie­trze. Na… nie­ist­nie­ją­cym wie­trze. – Ani mi się waż wpę­dzić się w żało­sny nastrój.

– Albo co?

– Albo będę robiła głu­pie miny – zagrzmiała. – Jak tylko ja potra­fię.

– One nie są głu­pie. – Zadrżał.

– Są prze­za­bawne.

– Ostat­nim razem spra­wi­łaś, że z czoła wyro­sła ci macka.

– Naczelny komizm.

– A póź­niej mnie nią spo­licz­ko­wa­łaś.

– Ude­rza­jąca puenta. To prze­cież oczy­wi­ste. Na świe­cie jest tylu ludzi, a ja wybra­łam takiego, który nie rozu­mie wyra­fi­no­wa­nego dow­cipu.

Spoj­rzał jej w oczy, a jej uśmiech wciąż był burzowo zaraź­liwy.

– Rze­czy­wi­ście czuję cie­pło na myśl, że w końcu zro­zu­mia­łem kilka rze­czy. Zrzu­ci­łem cię­żar z bar­ków i wysze­dłem z cie­nia. Wiem, że ciem­ność powróci, ale myślę… myślę, że będę pamię­tał lepiej niż wcze­śniej.

– Pamię­tał o czym?

Przy­wią­zał się do góry i uno­sił, aż popa­trzył jej pro­sto w oczy.

– Że takie dni też ist­nieją.

Poki­wała głową.

– Żałuję, że nie mogę poka­zać tego Teftowi. Czuję jego stratę jak ranę we wła­snym ciele, Syl.

– Wiem – powie­działa łagod­nie.

Gdyby była ludzką przy­ja­ciółką, mogłaby zapro­po­no­wać przy­tu­le­nie. Wyda­wało się jed­nak, że Syl nie rozu­miała fizycz­no­ści tak jak ludzie, choć tam, gdzie się uro­dziła – w Cie­nio­mo­rzu, Kra­inie Umy­słu – miała mate­rialne ciało. Wyczu­wał, że nie spę­dzała dużo czasu po tam­tej stro­nie. Ta kra­ina jej paso­wała.

Kala­din opadł na zie­mię i pod­szedł znów do okna, by poczuć pro­mie­nie słońca. Na zewnątrz widział pokryte śnie­giem szczyty gór. Wiatr niósł świeżą woń czy­stego, rześ­kiego powie­trza, jak rów­nież stadko wia­tro­spre­nów. W tym te, które two­rzyły jego pan­cerz i go okrą­żały. Trzy­mały się bli­sko, na wypa­dek gdyby były potrzebne.

Na burze, w tak krót­kim cza­sie prze­żył tak wiele. Czuł echo gniewu, który pochło­nął go nie­mal cał­ko­wi­cie po śmierci Tefta. I jesz­cze gor­sze uczu­cie pustki, kiedy spa­dał…

Mroczne dni.

Ale dni takie jak ten też ist­niały.

A on zamie­rzał o tym pamię­tać.

Spreny jego zbroi wypa­dły ze śmie­chem przez okno, ale wiatr pozo­stał, bawiąc się jego wło­sami. Póź­niej się uspo­koił, na­dal wiał w jego stronę, ale nie był już roz­ba­wiony, bar­dziej… pełen namy­słu. Przez całe życie wiatr mu towa­rzy­szył. Znał go tak, jak znał mia­steczko, w któ­rym się uro­dził, albo swoją rodzinę. Był zna­jomy.

Kala­di­nie…

Pod­sko­czył i spoj­rzał na Syl, która krą­żyła po kom­na­cie, na poły tań­cząc, na poły spa­ce­ru­jąc, z zamknię­tymi oczami – jakby poru­szała się w rytm nie­sły­szal­nej melo­dii.

– Syl… – ode­zwał się. – Wypo­wie­dzia­łaś moje imię?

– Hę? – Otwo­rzyła oczy.

Kala­di­nie…

Na burze. Znowu.

Potrze­buję two­jej pomocy. Tak mi przy­kro… że pro­szę cię o wię­cej…

Kala­din odwró­cił się do Syl.

– Powiedz mi, że to sły­szysz.

– Czuję… – Prze­chy­liła głowę. – Coś czuję. Na wie­trze.

– To do mnie mówi. – Uniósł dłoń do głowy.

Nad­cho­dzi burza, Kala­di­nie, szep­tał wiatr. Naj­gor­sza burza… Przy­kro mi…

Znik­nęło.

– Co sły­sza­łeś? – spy­tała Syl.

– Ostrze­że­nie. – Zmarsz­czył czoło. – Syl, czy wiatr… jest żywy?

– Wszystko jest żywe.

Wyj­rzał na zewnątrz, cze­ka­jąc na powrót głosu. Nie zro­bił tego. Był jedy­nie rześki wiatr – choć teraz nie wyda­wał się spo­kojny.

Teraz spra­wiał wra­że­nie, jakby na coś cze­kał.

***

Shal­lan została na szczy­cie Nie­prze­mi­ja­ją­cej Pra­wo­ści, wiel­kiej for­tecy honor­spre­nów, roz­my­śla­jąc o wszyst­kich ludziach, któ­rymi była. Spo­so­bie, w jaki się zmie­niała, zależ­nie od per­spek­tywy.

Zaiste, w życiu cho­dziło głów­nie o per­spek­tywę.

Jak ta dziwna kon­struk­cja – pusty, pro­sto­kątny blok wysoki na setki stóp i domi­nu­jący nad kra­jo­bra­zem Cie­nio­mo­rza. Ludzie – spreny – żyli na wewnętrz­nej stro­nie murów i cho­dzili po nich, igno­ru­jąc kon­wen­cję cią­że­nia. Patrze­nie z góry wzdłuż jed­nej z wewnętrz­nych ścian mogło dopro­wa­dzić do mdło­ści, o ile nie zmie­niło się per­spek­tywy. O ile nie prze­ko­nało się samego sie­bie, że cho­dze­nie w górę i w dół po tej ścia­nie to coś nor­mal­nego. To, czy ktoś był silny, czy słaby, zwy­kle nie było przed­mio­tem debaty, ale jeśli samo cią­że­nie mogło być dys­ku­syjne…

Odwró­ciła się od serca Nie­prze­mi­ja­ją­cej Pra­wo­ści i ruszyła wzdłuż szczytu ściany. Spo­glą­dała na zewnątrz na Cie­nio­mo­rze – falu­jący ocean pacior­ków z jed­nej strony, poszar­pane obsy­dia­nowe wyżyny – poro­śnięte kry­sta­licz­nymi drze­wami – z dru­giej. Na ścia­nie obok niej jesz­cze bar­dziej onie­śmie­la­jący widok – dwa spreny z gło­wami z geo­me­trycz­nych linii, każdy w sza­cie ze zbyt sztyw­nego, błysz­czą­cego czar­nego mate­riału.

Dwa spreny.

Zwią­zała się z dwoma. Z jed­nym w dzie­ciń­stwie. Z dru­gim w doro­sło­ści. Skrzyw­dziła pierw­szego i stłu­miła to wspo­mnie­nie.

Shal­lan uklę­kła przed Testa­ment, jej pierw­szym spre­nem. Zagad­kowa sie­działa odwró­cona ple­cami do kamien­nej balu­strady. Linie i wzór, które two­rzyły jej głowę, były powy­krzy­wiane jak poła­mane gałązki. W środku były podra­pane i szorst­kie, jakby ktoś zaata­ko­wał je nożem. Co bar­dziej cha­rak­te­ry­styczne, jej wzór nie­mal znie­ru­cho­miał.

Głowa sto­ją­cego obok Wzoru pul­so­wała w oży­wio­nym ryt­mie – nie­ustan­nie się poru­szała, two­rząc nowe geo­me­tryczne sym­bole. Porów­ny­wa­nie tej dwójki łamało serce Shal­lan. Ona zro­biła to Testa­ment, kiedy odrzu­ciła więź po tym, jak wyko­rzy­stała Ostrze Odpry­sku, by zabić matkę.

Testa­ment wycią­gnęła dłoń o dłu­gich pal­cach, a Shal­lan przy­jęła ją z bólem. Uścisk był deli­katny, ale Shal­lan odnio­sła wra­że­nie, że Testa­ment nie miała wię­cej siły. Reago­wała na bycie mar­two­oką ina­czej niż Maya, która stała w pobliżu z Ado­li­nem i Kele­kiem. Maya, choć mar­two­oka, zawsze wyda­wała się silna fizycz­nie. Naj­wy­raź­niej spreny zała­my­wały się w różny spo­sób. Zupeł­nie jak ludzie.

Testa­ment ści­snęła dłoń Shal­lan, a nie­mrawe poru­sze­nia jej linii niczego nie zdra­dzały.

– Dla­czego? – spy­tała Shal­lan. – Dla­czego nie czu­jesz do mnie nie­na­wi­ści?

Wzór poło­żył dłoń na ramie­niu Shal­lan.

– Oboje wie­dzie­li­śmy, że ponowne zwią­za­nie się z ludźmi ozna­cza nie­bez­pie­czeń­stwo, ofiarę.

– Skrzyw­dzi­łam ją.

– A jed­nak tu jesteś. Sto­isz wypro­sto­wana. Umiesz pano­wać nad Mocami. Możesz ochro­nić ten świat.

– Powinna mnie nie­na­wi­dzić – szep­nęła Shal­lan. – Ale w spo­so­bie, w jaki trzyma mnie za rękę, nie ma zło­ści. Ani osądu w tym, że trzyma się bli­sko nas.

– Bo ofiara była coś warta, Shal­lan – powie­dział Wzór z nie­ty­pową dla sie­bie rezerwą. – Udało się. W końcu doszłaś do sie­bie, pora­dzi­łaś sobie lepiej. Wciąż tu jestem. I, jak warto zauwa­żyć, nie jestem nawet odro­binę mar­twy! W ogóle nie myślę, że mnie zabi­jesz, Shal­lan! Cie­szy mnie to.

– Czy mogę ją uzdro­wić? Może gdy­bym… gdy­bym znów się z nią zwią­zała?

– Myślę, po roz­mo­wie z Kele­kiem… – zaczął Wzór. – Myślę, że wciąż jesteś z nią zwią­zana.

– Ale… – Shal­lan obej­rzała się na niego przez ramię. – Zerwa­łam więź. A to dopro­wa­dziło do tego.

– Nie­które zerwa­nia są nie­chlujne. Cię­cie ostrym nożem jest czy­ste, cię­cie tępym jest poszar­pane. Twoje zerwa­nie, do któ­rego dopro­wa­dzi­łaś jako dziecko bez peł­nej Inten­cji, jest poszar­pane. W pew­nym sen­sie tak jest jesz­cze gorzej, ale to zna­czy, że pozo­stał mię­dzy wami pewien Zwią­zek.

– Czyli…

– Czyli nie. Nie sądzę, by powtórne wypo­wie­dze­nie Słów ją uzdro­wiło. – Wzór jego głowy poru­szał się nieco wol­niej, jakby roz­wa­żał coś głę­bo­kiego. – Te liczby są… zbi­ja­jące z tropu, Shal­lan. Dziw­nie irra­cjo­nalne, w sekwen­cji, któ­rej nie poj­muję. To zna­czy… to zna­czy, że poru­szamy się po nie­zna­nym tere­nie. Lep­sza meta­fora dla cie­bie. Tak. Nie­znany teren. W dale­kiej prze­szło­ści mar­two­ocy nie ist­nieli.

Tego się dowie­dzieli, czę­ściowo, od honor­spre­nów i Mai. Mar­two­ocy – wszy­scy poza Testa­ment – byli zwią­zani ze sta­ro­żyt­nymi Świe­tli­stymi przed Odstęp­stwem. Razem odrzu­cili przy­sięgi, ludzie i spreny. Myśleli, że dopro­wa­dzi to do bole­snego, ale moż­li­wego do prze­ży­cia roz­sta­nia. Tym­cza­sem coś poszło bar­dzo nie tak.

Efek­tem byli mar­two­ocy. Wyja­śnie­nie mogło wią­zać się z Kele­kiem, tą wła­śnie osobą, w celu zabi­cia któ­rej Shal­lan została wysłana do Nie­prze­mi­ja­ją­cej Pra­wo­ści. Ści­snęła dłoń Testa­ment.

– Pomogę ci – szep­nęła. – Za wszelką cenę.

Testa­ment nie odpo­wie­działa, ale Shal­lan pochy­liła się i objęła Zagad­kową. Szaty Wzoru zawsze robiły wra­że­nie twar­dych, ale te nale­żące do Testa­ment ugi­nały się jak tka­nina.

– Dzię­kuję. Za to, że przy­szłaś do mnie, kiedy byłam dziec­kiem. Dzię­kuję, że mnie ochro­ni­łaś. Na­dal nie pamię­tam wszyst­kiego, ale dzię­kuję.

Zagad­kowa powoli, ale celowo oto­czyła Shal­lan ramio­nami i uści­snęła ją.

– Odpocz­nij. – Shal­lan otarła oczy i wstała. – Ja coś wymy­ślę.

2. Zrobić kolejny krok

Wiatr pozna­łam z początku jako dziecko, w cza­sach zanim pozna­łam marze­nia. Po cóż dzie­ciom marze­nia lub aspi­ra­cje? One żyją i kochają życie, które jest.

Ryce­rze Wia­tru i Prawdy, s. 3

Syl w końcu wyszła z kom­naty Kala­dina do miesz­ka­nia jego rodziny. On sam stał w pro­mie­niach słońca i na wie­trze, bo czemu nie? Świa­tło było tu nie­ustan­nie odna­wiane, a trzy­ma­nie nowego Świa­tła wieży nie popy­chało go do dzia­ła­nia jak Burzowe Świa­tło. Wręcz prze­ciw­nie, trzy­ma­nie go… uspo­ka­jało.

Mimo to, kiedy ze środka dobiegł hałas, Kala­din pod­sko­czył, a wokół niego poja­wiły się wstrzą­so­spreny, jak pęka­jące żółte trój­kąty. Jed­nakże kiedy dotarł do drzwi, oka­zało się, że to tylko jego młod­szy bra­ci­szek, Oro­den, kla­skał. Kala­din uspo­koił bijące szybko serce. Od nie­dawna prze­sad­nie reago­wał na gło­śne dźwięki – rów­nież takie, które po zasta­no­wie­niu nie ozna­czały żad­nego zagro­że­nia.

Wiatr nie powie­dział nic wię­cej, więc Kala­din wyszedł powoli do naj­więk­szej kom­naty, gdzie Oro­den bawił się kloc­kami. Syl dołą­czyła do niego. Choć mogła uczy­nić się nie­wi­dzialną, rzadko robiła to w obec­no­ści jego rodziny. W rze­czy samej, poprzed­niego wie­czoru usta­lili nową zasadę – kiedy jej ubra­nie miało kolo­rowe akcenty, jak fio­let na ręka­wach, zna­czyło to, że jest widzialna dla innych. Kiedy było w cało­ści jasno­nie­bie­skie, tylko on ją widział.

– Gaga­din! – Chłop­czyk poka­zał na niego. – Ty potrze­buje locki!

W tym przy­padku „ty” ozna­czało samego Oro­dena – który zauwa­żył, że wszy­scy zwra­cali się do niego „ty”. Kala­din uśmiech­nął się i za pomocą Świa­tła spra­wił, że klocki zaczęły uno­sić się w powie­trzu. Syl skur­czyła się i prze­ska­ki­wała w powie­trzu z klocka na klo­cek, a Oro­den pró­bo­wał w nie tra­fić.

Co ja robię? – pomy­ślał Kala­din. Zbliża się walka o losy świata, mój naj­lep­szy przy­ja­ciel nie żyje, a ja bawię się kloc­kami z młod­szym bra­tem?

W odpo­wie­dzi w jego wnę­trzu ode­zwał się zna­jomy głos.

Przyj­mij to, Kal. Korzy­staj z tego. Nie umar­łem po to, żebyś ty mógł roz­czu­lać się nad sobą jak mokry Rogo­żerca bez brzy­twy.

W prze­ci­wień­stwie do wia­tru to nie było nic mistycz­nego. Po pro­stu… cóż, Kala­din znał Tefta wystar­cza­jąco długo, by móc prze­wi­dzieć, co powie­działby męż­czy­zna. Nawet po śmierci dobry sier­żant znał swoje zada­nie – popy­chać ofi­ce­rów we wła­ści­wym kie­runku.

– Fyl! – Oro­den wska­zał Syl. – Fyl, pokreć fie!

Chło­piec zaczął się krę­cić, a ona dołą­czyła, wiru­jąc wokół niego. W powie­trzu poja­wiły się śmie­cho­spreny, jak sre­brzy­ste rybki. To była kolejna zmiana w wieży – spreny były wszę­dzie i poka­zy­wały się o wiele czę­ściej.

Kala­din usiadł na pod­ło­dze wokół uno­szą­cych się kloc­ków i poczuł się zmu­szony, by roz­wa­żyć swoją rolę. Nie zosta­nie czem­pio­nem Dali­nara i nie był już przy­wódcą mostu czwar­tego. Na waż­nych spo­tka­niach zastą­pił go Sig­zil.

Kim więc był?

Jesteś… – rzekł cicho ten sam głos. Jesteś tym, czego potrze­buję…

Natych­miast stał się czujny. Nie, nie wyobra­ził sobie tego.

Do środka weszła jego matka. Włosy upięła pod chustką, jak to zawsze robiła w Pale­ni­sku. Usia­dła obok niego, sprze­dała mu kuk­sańca i podała miskę z goto­wa­nym lawi­so­wym ziar­nem z pikant­nym mię­sem kraba. Kala­din posłusz­nie zaczął jeść. Jeśli ist­niała grupa bar­dziej wyma­ga­jąca niż sier­żanci, to były nią matki. Kiedy był młod­szy, taka uwaga wzbu­dzała jego zaże­no­wa­nie. Po latach, w cza­sie któ­rych oby­wał się bez niej, odkrył, że odro­bina mat­ko­wa­nia mu nie prze­szka­dza.

– Jak się czu­jesz? – spy­tała Hesina.

– Dobrze – odparł, prze­ły­ka­jąc lawis.

Wpa­trzyła się w niego.

– Naprawdę. Nie wspa­niale. Dobrze. Mar­twię się tym, co nad­cho­dzi.

Obok nich prze­le­ciał klo­cek, cią­gnąc za sobą Wie­żowe Świa­tło. Hesina ostroż­nie postu­kała w niego pal­cem, a wtedy pofru­nął przez kom­natę, wiru­jąc jed­no­cze­śnie.

– Czy one nie powinny… spaść?

– W końcu, może? – Wzru­szył ramio­nami. – Navani zro­biła coś dziw­nego z tym miej­scem. Jest cie­pło, ciśnie­nie się wyrów­nało i całe miej­sce jest… napeł­nione. Jak kula.

Z otwo­rów w ścia­nach na roz­kaz wypły­wała woda, a jej tem­pe­ra­turę można było zmie­niać gestem. Nagle te wszyst­kie dziwne zagłę­bie­nia i puste sadzawki w wieży nabrały sensu – nie miały urzą­dzeń kie­ru­ją­cych, bo uru­cha­miało się je, mówiąc albo doty­ka­jąc kamie­nia.

Syl wiro­wała z Oro­de­nem, aż chłopcu zakrę­ciło się w gło­wie, i zosta­wiła mu kilka kloc­ków dla odwró­ce­nia uwagi. Znów uro­sła i padła na plecy obok Kala­dina i Hesiny, a jej twarz pokry­wało coś, co naśla­do­wało pot. Kala­din dostrzegł nowy szcze­gół – jej havah nie miała dłu­giego rękawa okry­wa­ją­cego bez­pieczną dłoń, za to spren nosiła ręka­wiczkę – albo nadała swo­jej bez­piecz­nej dłoni biały odcień i fak­turę. Nie było to niczym dziw­nym, ostat­nimi czasy Navani zawsze nosiła ręka­wiczkę, żeby móc korzy­stać z obu rąk. Zasko­czyło go jed­nak, że Syl ją miała. Wcze­śniej nie zwra­cała na to uwagi.

– Jak to moż­liwe, że mali ludzie nie tracą sił? – spy­tała Syl. – Skąd się bie­rze ich ener­gia?

– To jedna z wiel­kich tajem­nic cosmere – odparła Hesina. – Jeśli myślisz, że teraz jest trudno, szkoda, że nie widzia­łaś Kala.

– Oooch. – Syl prze­krę­ciła się na brzuch i spoj­rzała na Hesinę sze­roko otwar­tymi oczyma, a dłu­gie nie­bie­sko-białe włosy opa­dały wokół jej twa­rzy.

Żadna ludzka kobieta nie zacho­wy­wa­łaby się tak… swo­bod­nie w havah. Obci­słe suk­nie nie były do końca ofi­cjalne, ale też ich krój nie zachę­cał do prze­wa­la­nia się po ziemi na bosaka. Ale Syl była Syl.

– Zawsty­dza­jące histo­ryjki z dzie­ciń­stwa? – spy­tała spren. – Dalej! Mów, póki ma pełne usta, a nie będzie mógł ci prze­rwać!

– Nie prze­sta­wał się ruszać. – Hesina pochy­liła się. – Aż w końcu wie­czo­rem padał i zasy­piał, dając nam kilka krót­kich godzin odpo­czynku. Każ­dego wie­czoru musia­łam śpie­wać jego ulu­bioną pio­senkę, a Lirin musiał go gonić… a on umiał wyczuć, jeśli Lirin się nie przy­kła­dał, i mówił mu, co o tym sądzi. To było naprawdę uro­cze, patrzeć, jak Lirina beszta trzy­la­tek.

– Mogłam się domy­ślić, że Kala­din jako dziecko był tyra­nem.

– Dzieci czę­sto takie są. Przyj­mują tylko jedną odpo­wiedź na każde pyta­nie, bo niu­anse są trudne i dez­orien­tu­jące.

– Pew­nie. – Kala­din zebrał resztę lawisu z miski. – Dzieci. To świa­to­po­gląd, któ­rego ofiarą, rzecz jasna, padają wyłącz­nie dzieci, ni­gdy reszta z nas.

Matka objęła go jedną ręką wokół ramion. Tego rodzaju uścisk jakby nie­chęt­nie świad­czył o tym, że Kala­din nie jest już małym chłop­cem.

– Nie chciał­byś cza­sami, żeby świat był prost­szym miej­scem? – spy­tała go Hesina. – Żeby łatwe odpo­wie­dzi z dzie­ciń­stwa były w rze­czy­wi­sto­ści wła­ści­wymi odpo­wie­dziami?

– Już nie. Bo myślę, że łatwe odpo­wie­dzi by mnie ska­zały. Wła­ści­wie ska­załyby wszyst­kich.

Te słowa spra­wiły, że matka się roz­pro­mie­niła, choć nie była to trudna odpo­wiedź. Póź­niej w jej oczach poja­wił się psotny błysk. O, na burze. Co zamie­rzała powie­dzieć teraz?

– Masz przy­ja­ciółkę sprena. Czy zada­łeś jej kie­dy­kol­wiek nie­zmier­nie ważne pyta­nie, które zawsze zada­wa­łeś, kiedy byłeś mały?

Wes­tchnął i przy­go­to­wał się.

– A jakie niby, matko?

– Łaj­no­spreny. – Sprze­dała mu kuk­sańca. – Fascy­no­wał cię ten pomysł.

– To był Tien! – sprze­ci­wił się Kala­din. – Nie ja.

Hesina popa­trzyła na niego zna­cząco. Matki. Miały zbyt dobrą pamięć. Wokół niego poja­wiły się wsty­do­spreny, jak czer­wone i białe płatki. Tylko kilka, ale wciąż.

– W porządku. Może i byłem… zain­try­go­wany. – Spoj­rzał na Syl, która wpa­try­wała się w nich sze­roko otwar­tymi oczami. – Mia­łaś oka­zję… poznać jakieś?

– Łaj­no­spreny – powtó­rzyła mono­ton­nym gło­sem. – Zada­jesz takie pyta­nie jedy­nej żyją­cej Córce Burz, zasad­ni­czo księż­niczce w ludz­kim rozu­mie­niu. Ile kupy mogę znać?

– Pro­szę, możemy poroz­ma­wiać o czymś innym? – spy­tał Kala­din.

Nie­stety oka­zało się, że Oro­den ich słu­chał. Pokle­pał Kala­dina po kola­nie.

– Już dobrze, Gaga­din – powie­dział uspo­ka­ja­jąco. – Kupka idzie do noc­niczka. Weź coś dobrego!

To spra­wiło, że Syl roze­śmiała się na całe gar­dło i znów prze­wró­ciła na plecy. Kala­din posłał Hesi­nie spoj­rze­nie kapi­tana – to, które spra­wiało, że wszy­scy żoł­nie­rze ble­dli. Matki jed­nak igno­ro­wały łań­cuch dowo­dze­nia. Kala­dina oca­liło więc jedy­nie poja­wie­nie się ojca, który sta­nął w drzwiach z wiel­kim pli­kiem doku­men­tów pod pachą. Hesina pode­szła, by mu pomóc.

– Roz­kład namio­tów medycz­nych Dali­nara i ich obecne pro­ce­dury – wyja­śnił Lirin.

– „Dali­nara”, co? – powtó­rzyła. – Kilka spo­tkań i mówisz po imie­niu o naj­po­tęż­niej­szym czło­wieku na świe­cie?

– Postawa chło­paka jest zaraź­liwa.

– Jestem pewna, że nie ma to zupeł­nie nic wspól­nego z jego wycho­wa­niem. Zało­żymy za to, że cztery lata w woj­sku jakimś cudem skło­niły go, by zacho­wy­wać się tak swo­bod­nie w obec­no­ści jasno­okich.

– No tak…

Lirin i Hesina popa­trzyli na syna.

Oczy Kala­dina były ostat­nio jasno­nie­bie­skie, ni­gdy nie wra­cały do natu­ral­nego ciem­nego brązu. Nie poma­gał fakt, że choć sie­dział, uno­sił się cal nad zie­mią. Powie­trze było wygod­niej­sze od kamie­nia.

Rodzice roz­ło­żyli kartki na bla­cie z boku kom­naty.

– To jest chaos – stwier­dził Lirin. – Cały jego sys­tem opieki medycz­nej trzeba odbu­do­wać od pod­staw… zaczy­na­jąc od nauki popraw­nego odka­ża­nia. Naj­wy­raź­niej wielu z jego naj­lep­szych medy­ków polo­wych zgi­nęło.

– Wielu z jego naj­lep­szych we wszyst­kim zgi­nęło. – Hesina prze­su­wała wzro­kiem po kart­kach.

Nawet nie macie poję­cia, pomy­ślał Kala­din. Spoj­rzał na Syl, która prze­su­nęła się, żeby być bli­żej niego. Wciąż była wiel­ko­ści czło­wieka. Oro­den znów bie­gał za kloc­kami, a Kala­din…

Cóż, mimo napię­cia roz­ko­szo­wał się tym. Rodziną. Spo­ko­jem. Syl. Od tak dawna bie­gał od kata­strofy do kata­strofy, że zupeł­nie zapo­mniał, jaka to radość. Nawet jedze­nie potrawki z mostem czwar­tym – cenne chwile odpo­czynku – było jak haust powie­trza, kiedy tonął. Ale oto był. W spo­czynku. Patrzył, jak bra­ci­szek się bawi, sie­dział obok Syl, słu­chał roz­mowy rodzi­ców. Na burze, to był sza­lony wyścig. Udało mu się prze­trwać.

I to nie była jego wina, że tak się stało.