Weterynarz na dyżurze. Szczery do bólu dziennik lekarza zwierząt - Steel Gareth - ebook

Weterynarz na dyżurze. Szczery do bólu dziennik lekarza zwierząt ebook

Steel Gareth

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Idealna lektura dla czytelników Będzie bolało oraz Pamiętnika początkującego psychiatry

Jak wielkie czuje się wzruszenie, gdy podczas porodu z komplikacjami tchnie się życie w płuca nowo narodzonego cielaka?

Jak to jest patrzeć na kota, który mimo że nie miał szans na przeżycie, budzi się w ramionach swojego właściciela?

Jak smakuje zwycięstwo, gdy po kilku godzinach odchodzi się od stołu operacyjnego, a pacjent zaczyna merdać ogonem?

CZY WIESZ, W CZYJE RĘCE ODDAJESZ ŻYCIE SWOJEGO PUPILA?

Gdy zabierasz do domu swojego czworonożnego przyjaciela, drzwi gabinetu zamykają się za tobą z łoskotem. Wybawca twojego zwierzaka ma wreszcie chwilę, by odpocząć po dniu wypełnionym emocjami. To czas, w którym musi ochłonąć po tym, jak informował pogrążonych w bólu właścicieli, że ich psi przyjaciel musi zostać uśpiony. Czy myśli o chwilach, gdy mierzył się z narowistym koniem? Czy wspomina, jak przeprowadzał precyzyjną operację na małej myszce? Czy bywa sfrustrowany, zagubiony? I jaką cenę płaci za swoją pasję?

Pełna brytyjskiego humoru opowieść o desperackich działaniach, które podejmujemy z miłości do zwierząt.

Gareth Steel od prawie dwudziestu lat jest weterynarzem. Pracował w wielu miejscach w Wielkiej Brytanii. Pomagał zwierzakom zarówno domowym, jak i gospodarskim w dużych miastach i na małych wsiach. Podczas swojej praktyki widział wszystko – od morderczych łabędzi, przez urojone ciąże myszy, do koni z krwotokami wewnętrznymi. Ta książka to efekt jego doświadczeń.

Jeśli chodzi o pieniądze, nasze zwierzęta są warte tyle, ile znaczą dla nas. Ich wartość jest niematerialna. Chodzi o radość, jaką mamy z ich towarzystwa; miłość, jaką okazują nam i naszym dzieciom; pocieszenie, które dają, gdy nikt inny nas nie rozumie; nadzieję, którą otrzymujemy, gdy przebrną przez niemożliwe, przetrwają nieprawdopodobne lub zniosą to, co pozornie jest nie do zniesienia – Gareth Steel (fragment książki)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 449

Data ważności licencji: 1/2/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykuję tę książkę cichym bohaterom opieki nad zwierzętami – pielęgniarzom i pielęgniarkom weterynaryjnym

Wstęp

Po pierwsze, słowo ostrzeżenia. Jestem wykwalifikowanym weterynarzem od prawie dwudziestu lat. Sprawia mi to ogromną przyjemność. Jednak mój zawód stanowi również wyzwanie i jest lekcją pokory. Zauważyłem, że społeczeństwo nie rozumie weterynarzy, i pragnę w tej kwestii przywrócić trochę równowagi. Staram się być jak najbardziej szczery, a wiele spraw wymaga krytycznego podejścia. Niektóre fragmenty tej książki mogą was zaskoczyć. Nie jest ona także odpowiednia dla najmłodszych czytelników. W założeniu ma stanowić źródło informacji i prowokować do myślenia. Niestety, oznacza to zmaganie się z trudnymi, niewygodnymi, a nawet przygnębiającymi kwestiami. Znajdziecie tu trochę wzlotów i upadków, ukazujących realia pracy weterynarzy, pielęgniarek i personelu wspierającego, którzy zajmują się naszymi zwierzętami.

Po drugie, małe wyjaśnienie. Niniejsza książka jest zainspirowana komunikacją, czy też może jej brakiem. Telewizja obfituje w seriale o weterynarzach oraz filmy dokumentalne, w których nie brak sytuacji ekstremalnych, rozrywki oraz przekraczania różnorakich granic. Mamy również do dyspozycji rewelacyjną i zabawną książkę Wszystkie stworzenia duże i małe. Na jej podstawie powstał serial, który zainspirował wiele osób do podjęcia pracy w weterynarii. Istnieją filmy dokumentalne o rekinach, seriale o weterynarzach pracujących z dzikimi zwierzętami, a nawet program Penguin A&E [Pingwiny na ostrym dyżurze]. Nie bardzo wiem, jak miałoby wyglądać takie pingwinie pogotowie, ale brzmi to jak niepewna propozycja na biznes. Tak czy inaczej, rzadko kiedy w takich produkcjach bohaterom wręcza się rachunek. I właśnie dlatego, w moim odczuciu, często brakuje im realizmu. Nie chciałbym zbytnio krytykować tych programów, gdyż ich twórcy niejednokrotnie stawiają sobie godne podziwu cele. Niemniej jednak ich głównym założeniem jest dostarczanie rozrywki w ramach telewizyjnych ograniczeń. Bardzo trudno za pomocą tego medium adekwatnie przekazać czyjeś myśli i uczucia. Zwłaszcza gdy są złożone bądź niejednoznaczne.

W ostatnim czasie w prasie weterynaryjnej zauważono, że chyba nie ma żadnego innego zawodu, którego przyszli adepci mieliby tak romantyczną wizję przyszłego zatrudnienia. Celem tej książki jest wypełnienie istniejącej luki informacyjnej. Jednocześnie chciałbym zabrać was na szaloną przejażdżkę i opowiedzieć o przygodach, porażkach i osiągnięciach lekarzy weterynarii oraz, miejmy nadzieję, dobrze się przy tym bawić.

Niniejsza pozycja skierowana jest do wszystkich zaciekawionych tematem, choć przede wszystkim do osób marzących o zawodzie weterynarza, właścicieli zwierząt, którzy pragną się dowiedzieć, co tak naprawdę siedzi w głowie ich lekarzowi, osób interesujących się nauką oraz moich kolegów weterynarzy, w imieniu których może trochę nieudolnie staram się tutaj wypowiadać. Jeśli ktoś sądzi, że rozpoznaje w tekście siebie bądź swoją lecznicę, to jakaś pomyłka. To nie o mnie, nie o tobie, mnie tam nigdy nie było, nie dzwońcie, nie pytajcie.

Po trzecie, drobna obserwacja. Gdybyśmy w szkole weterynaryjnej zrobili głosowanie na osobę najmniej skłonną do napisania książki o weterynarii, czuję, że wygrałbym w przedbiegach. Nie jestem najlepszym weterynarzem świata, a czasem nawet nie jestem najlepszym weterynarzem w gabinecie. Nie jestem także lekarzem specjalistą, choć zdarzyło mi się pracować w specjalistycznych klinikach interwencyjnych. Pracowałem na całym terytorium Wielkiej Brytanii, w wielu lecznicach i z większością udomowionych gatunków. Pracowałem z istotami, które niezbyt nadawały się na zwierzątka domowe. Nie jest to analiza kliniczna ani podręcznik. Opisałem błędy medyczne, które popełniłem, oraz przestarzałe sposoby leczenia. Celowo unikam odwoływania się do artykułów naukowych. Medycyna weterynaryjna, jak i nauka w ogóle, stale ewoluują i to, co w pewnym momencie było „poprawne”, może w przyszłości nie być za takie uznawane. Zmieniam swoje zdanie, jeśli pojawiają się ku temu powody (i dowody). Osobom zainteresowanym tematem proponuję zaś przeprowadzenie własnych badań.

Nie chcę osładzać realiów naszego zawodu. Chciałbym raczej, by ludzie poznali jak najuczciwszy jego obraz. Weterynarze cieszą się godnym pozazdroszczenia poziomem zaufania społecznego. I sądzę, że może ono jedynie wzrosnąć, gdy ujawnione zostaną związane z nim wyzwania.

Biorąc powyższe pod uwagę, podjąłem kroki mające na celu przedstawienie w sposób anonimowy wszystkich wspomnianych w książce „dwunożnych” (i nie tylko) bohaterów, z wyjątkiem siebie. Lokalizacje celowo są podawane w przybliżeniu, nazwy lecznic – pomijane, zaś dane o pacjentach – chronione. Właścicielom, opiekunom, jeźdźcom, rolnikom i innym zainteresowanym chciałbym dać trochę wglądu w życie i przemyślenia weterynarzy. Może zwiększy to wasz poziom empatii, a może sprawi, że zmienicie weterynarza. Jeśli zainteresujecie się tematem, ucieszę się, że mogłem być pomocny.

Jeśli ktoś z Królewskiego Kolegium Chirurgów Weterynaryjnych uzna, że za jakieś konkretne ustępy powinienem zostać skreślony z listy, niech pamięta, że mam skłonność do przesady i jestem notorycznym kłamcą, więc rzeczony fragment prawdopodobnie nie jest prawdziwy. Chociaż wszystko rzeczywiście się wydarzyło.

Twierdzenia naukowe

Nie bądź taki pewien.

Zawsze bierz pod uwagę możliwość, że się mylisz.

Jakie założenia poczyniłeś?

Czegonie mówią ci dane?

Nie myl braku dowodu z dowodem braku.

Byczy upór

Po pięciu latach nauki doszedłem do wniosku, że byłem dość nędznym studentem weterynarii. Winić mogłem wyłącznie siebie. Mimo wszystko udało mi się zdobyć pierwszą fuchę w sześcioosobowej lecznicy dla małych i dużych zwierząt w Irlandii Północnej. Dzięki szczodrości rodziny stałem się właścicielem lekko wiekowego samochodu typu kombi i mogłem przemieszczać się po pięknej okolicy. Wyekwipowany w entuzjazm i wiedzę świeżo upieczonego absolwenta, byłem zdeterminowany, aby uchronić od zagłady zarówno siebie, jak i moich pacjentów. Jak wielu ludzi rozpoczynających ścieżkę zawodową byłem pełen wiary we własne siły, a jednocześnie wątpiłem w swoje umiejętności. Proporcje zmieniały się dosłownie z minuty na minutę. W ten sposób znalazłem się w pewnym zakątku Wielkiej Brytanii z misją zastrzelenia byka. Moglibyście pomyśleć, że to nie najbardziej oczywista misja dla kogoś, kto miał przecież ratować króliczki i inne puchate istotki. Lecz weterynaria ma także ciemne rejony, w które z własnej i nieprzymuszonej woli nie wkroczyłby nawet Batman. Mój szef był typem faceta otwarcie nietolerującego jojczenia, a słowo „mentoring” nie przeszłoby mu przez gardło. W jego obronie mogę powiedzieć tylko to, że ja sam niezbyt dobrze umiałem prosić o pomoc, a poza tym byliśmy tak zarobieni, że na naukę i doszkalanie brakowało czasu.

Problem polegał na tym, że krowa płci męskiej, którą my, specjaliści, nazywamy buhajem, złamała nogę. Ze względu na wielkość i wagę zwierzęcia, jak również ograniczenia techniczne i budżetowe, leczenie nie wchodziło w rachubę. Byk wciąż miał szansę stać się częścią łańcucha pokarmowego i skończyć swój żywot jako hamburger, ale zgodnie z zasadami dobrostanu zwierząt nie mógł zostać przetransportowany do rzeźni ze złamaną nogą. To w gruncie rzeczy pozostawiało jedną możliwość. Mieliśmy go ustrzelić, upuścić z niego krew, a następnie farmer miał go przewieźć do zakładów mięsnych.

Czas dodać do tej wizji faceta z bronią. Uwaga, w tamtym momencie kariery moja wiedza na temat broni palnej pochodziła z filmów wojennych oraz minitreningu strzelania z karabinu do niedźwiedzi polarnych. Tymczasem dysponowałem tylko jednostrzałowym rewolwerem kalibru osiem milimetrów i dość kiepską motywacją. Powinienem również wspomnieć o kilku komplikujących sprawę czynnikach. Byk okazywał mordercze zapędy, biegał po polu z pianą na pysku, ze zwisającą złamaną kończyną, co prawdopodobnie jeszcze wzmagało jego agresję. Farmer panicznie bał się byka, a ja na dodatek przywiozłem ze sobą dziewczynę, którą poznałem na studiach weterynaryjnych. Nie tak dawno poszliśmy na drinka i zaproponowała, że przyjedzie zobaczyć mnie w akcji. Był między nami rok różnicy i muszę wyznać, że nie do końca skrycie się w niej podkochiwałem.

Samo zbliżanie się do „pacjenta” przypominało manewry wojenne. Bez wątpienia wymagało swoistej gotowości do działania. Plan był taki, by wjechać na pole zapewniającą bezpieczeństwo koparkoładowarką i zbliżyć się do byka na odległość strzału. To w sumie mogło się udać. Potem miałem wysiąść z maszyny i załatwić byka z maksymalną dozą męskości, a wytworzone podczas walki feromony, którym studentki weterynarii nie mogą się oprzeć, dosłownie miały po mnie spływać.

Na nieszczęście byk miał inne plany. Po wyjściu z pojazdu zauważyłem, że po prostu obserwuje, jak się do niego zbliżam, nie było zatem tak źle. Kiedy jednak ocenił, że jestem wystarczająco daleko od mojego żółtego „schronu”, ruszył ku mnie. Wyrwałem sprintem w kaloszach w kierunku mojej niedoszłej dziewczyny, wykrzykując: „Cholera jasna, jasna cholera!”.

Spróbowałem tej naiwnej metody jeszcze kilka razy. Bezskutecznie. Potem w mojej głowie pojawił się plan. A może zwabię go na jakiś krowi przysmaczek, zaczekam, aż zacznie przeżuwać, i wtedy wpakuję mu kulkę w łeb? Spróbowaliśmy i tego. Byk zbliżył się ostrożnie, pochylił głowę pod idealnym kątem, by nabój przeszył ją w odpowiednim miejscu, i zaczął wcinać. Stałem w pewnej odległości i pomyślałem, że powinienem zbliżyć się na pięć metrów, żeby mieć szansę na czysty strzał. Podchodziłem ostrożnie, a byk cały czas miał mnie na oku. Ustawiłem się w sposób, który miłośnikom amerykańskich filmów o policjantach wydałby się znajomy, w oczekiwaniu aż mój celownik znajdzie się w odpowiednim miejscu.

– Bang! – Strzeliłem.

– Muuuu?

Byk podniósł wzrok, próbując zlokalizować źródło tego dziwnego dźwięku. Najpierw pomyślałem, że nie trafiłem, ale potem dostrzegłem, że trochę krwawią mu nozdrza. Kiedy dziwne odczucie minęło, przeżuwał dalej, zupełnie niewzruszony.

– Bang!

– Muuuu?

– Bang!

– Muuuu?

– Bang!

– Muuuu!?

Jak na razie próba zaimponowania dziewczynie w koparkoładowarce wyszła dość żałośnie, a sam rolnik był jeszcze bardziej przerażony. Już sam nie wiedział, co mogłoby się okazać bardziej niebezpieczne po opuszczeniu maszyny: byk czy moja amatorszczyzna.

Byk całkiem mocno krwawił z nozdrzy, ale na pewno nie wybierał się na tamten świat. Prawda jest taka, że powinienem przystawić pistolet do jego czaszki i dopiero wtedy oddać strzał. Moja broń nie nadawała się do realizacji scenariusza, który pierwotnie sobie obmyśliłem. Przyszła pora na plan C. Nie było innej opcji, musiałem podejść bliżej. Z pewną dozą niepokoju, a jednocześnie z resztką nadziei na zdobycie buziaka (od dziewczyny), zbliżyłem się do byka. Przyglądał mi się, namiętnie przeżuwając, aż stwierdził, że jestem wystarczająco zmotywowany. Uderzył kopytem w ziemię i ruszył w pościg. Zrobiłem zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i rzuciłem się pędem w kierunku maszyny. Dobiegłem do niej bez uszczerbku, ale byk deptał mi po piętach. Nie miałem szans na to, by wystarczająco szybko dostać się do środka i uniknąć obrażeń, musiałem więc obiec koparkoładowarkę, a byk podążył za mną. Choć on był szybszy, ja byłem lepszy na zakrętach. Zaczęliśmy komediowy pościg wokół oszołomionego farmera i przerażonej studentki, którzy z zaaferowaniem nas obserwowali.

Byłem lekko otumaniony, ale nawet w takim stanie było dla mnie oczywiste, że pościg nie może trwać wiecznie: prędzej czy później jednego z nas, prawdopodobnie mnie, dopadnie zmęczenie. Zostanę zmiażdżony lub zadeptany na śmierć i nie odbiorę swojego skromnego czeku z wypłatą. Tak więc wykrzesałem z siebie resztkę sił, okrążyłem tylne koło, dotarłem do przedniego i przystopowałem. Byk szybko okrążył tylne koło, a wówczas ja instynktownie strzeliłem. Padł od razu, niemalże u moich stóp.

– Muuuu?!!!

Był godnym przeciwnikiem i z pewnym smutkiem przymocowałem jego racice łańcuchem do łyżki koparki, poprosiłem farmera o uniesienie go do góry i przebiłem mu tętnicę szyjną skalpelem, dzięki czemu jego bezwiedne i bezwładne, nieprzytomne cielsko użyźniło glebę swoją krwią. Moja misja została wypełniona i mogłem odjechać.

Atmosfera przy samochodzie była dość gęsta. Choć moja towarzyszka należała do osób raczej odpornych emocjonalnie, nie ulegało wątpliwości, że nie zdołałem zapewnić jej wspierającego środowiska do nauki, na którym tak bardzo zależy uczelniom wyższym.

Lekcję z tamtego dnia można zaś było w sumie streścić słowami: „Czasami jest naprawdę przesrane”.

Posprzątaliśmy, spakowaliśmy samochód i ruszyliśmy na kolejną wizytę, na którą byliśmy już bardzo spóźnieni. Podczas jazdy autostradą zdałem sobie sprawę, że nie wiem, co zrobiłem z bronią. Zjechałem na pobocze pod pretekstem „sprawdzenia czegoś”. Szybko przeszukałem bagażnik, zajrzałem do małej plastikowej skrzynki pod siedzeniem, gdzie trzymałem rewolwer między jednym morderstwem a drugim, i wyeliminowałem tylne siedzenie jako potencjalny schowek. Chciałbym powiedzieć, że to wszystko wyglądało nonszalancko i swobodnie, ale chyba jednak tak nie było. Spojrzałem na przód samochodu, potem na zdziwioną pasażerkę, i wreszcie dostrzegłem pistolet, położony niedbale po zewnętrznej stronie przedniej szyby przy wycieraczce. Cóż, przejechałem autostradą dwadzieścia mil z bronią na masce samochodu – to przecież nic dziwnego.

Umieściłem pistolet w bezpiecznej, rozchwierutanej plastikowej skrzynce, skrzętnie ukrytej przed typami spod ciemnej gwiazdy pod siedzeniem pasażera, i ruszyliśmy do kolejnego zlecenia.

Takie właśnie było życie weterynarza pracującego w klinice dla małych i dużych zwierząt.

Trzeba jednak dodać, że czasami sam utrudniałem sobie życie bardziej, niż to było konieczne. W klinice pracowała czwórka młodych weterynarzy i do pewnego stopnia wszyscy mieliśmy ten sam problem. Za każdym razem, gdy jechałem wykonać zlecenie, czułem presję, by poradzić sobie ze stojącym przede mną wyzwaniem. Wciąż brakowało mi doświadczenia i pewności siebie, aby wiedzieć, kiedy należy przyznać się do porażki bądź poprosić o pomoc.

Prawda jest taka: powinienem zatelefonować na policję, opisać sytuację i zgłosić zagrożenie, jakie stwarzało zwierzę. Musieliby wysłać strzelca z odpowiednim karabinem. Trochę by to trwało, ale bez wątpienia była to bezpieczniejsza opcja. Ale mnie nawet nie przyszła do głowy. Po prostu przystąpiłem do działania, z byczym uporem i zaciętością – jak sam byk. Na uniwersytecie zdobyłem sporo wiedzy, ale trochę mniej mądrości.

Trzeba przyznać, że zostałem na to przygotowany. Na początku wiosennego sezonu wycieleń i wykotów szef wygłosił pogadankę motywacyjną: „Będzie ciężko, czasem trzeba będzie pracować dniami i nocami. Możecie się czuć wyczerpani, zachowywać się nierozważnie; nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś kogoś tu przeleciał albo dał komuś w mordę”.

Pod wieloma względami miał rację. Pracowaliśmy po dwie zmiany na pięć. To oznaczało, że w każdym tygodniu każdy z nas miał jedną nockę jako lekarz „pierwszy na wezwanie”. A zatem telefony do kliniki były przekierowywane na naszą komórkę i każda sytuacja awaryjna trafiała do nas. Dodatkowo mieliśmy jeszcze jedną nockę jako „drudzy na wezwanie”. Wówczas, jeśli pierwszy weterynarz na dyżurze był zbyt zajęty albo znajdował się zbyt daleko od miejsca zgłoszenia, my mogliśmy zostać wezwani do pracy. Ten sam system obowiązywał podczas weekendów. Co pięć weekendów było się „pierwszym na wezwanie”, co pięć – „drugim”.

Dostawaliśmy także pół dnia wolnego w tygodniu. Na papierze.

Jeśli umiecie liczyć, to wiecie już, że nie pracowaliśmy zgodnie z dobrotliwą dyrektywą unijną dotyczącą czasu pracy. Rezygnacja z niej była w istocie rzeczy sposobem na zdobycie roboty. Sama sugestia, że mogłaby ona w ogóle mieć zastosowanie, spotkałaby się z szyderczym śmiechem. Po prostu nie można było zostać wiejskim weterynarzem i pracować czterdzieści kilka godzin w tygodniu. Właściwie nie było niczym niezwykłym wyrobienie tej liczby do środy wieczór, a następnie praca przez kolejne sześćdziesiąt godzin. Raz przysiadłem, żeby to przeanalizować. W przeliczeniu na godzinę otrzymywałem pensję nieco powyżej płacy minimalnej.

A na dodatek od rozpoczęcia pracy nikogo nie przeleciałem ani nie dałem nikomu w mordę.

Ale to było powołanie! Zaangażowałem się w swoją życiową pasję!

Ech, cóż, nie była to do końca prawda. Opiszę teraz swój typowy dzień. Zazwyczaj stawiałem się na miejscu spóźniony, bo wychodziłem z mojego mieszkania nad kliniką kilka minut po czasie. Jak najbardziej można było wstać piętnaście minut przed pracą i zdążyć. Ale po prostu musiałem wypić sobie drugą filiżankę herbaty. Następnie brałem teczkę TB na dany dzień. TB to tuberkuloza, czyli gruźlica, wielka plaga wśród krów w Wielkiej Brytanii. Wywołuje ją mikroorganizm, który do dnia dzisiejszego jest raczej trudny do ostatecznego wykrycia w niezagrażający zwierzęciu sposób i może przetrwać w swoich ofiarach przez długie lata, zanim wywoła widoczne objawy. Może także dotykać ludzi, stąd to całe testowanie. W mojej gruźliczej teczce znajdowała się lista gospodarstw, które miałem odwiedzić w celu wyeliminowania choroby. Plan był prosty. Całe bydło testujemy corocznie. Jeśli wynik jest negatywny – „Juhu!”. Jeśli nie, to niedobrze. No i w sumie bardzo źle, jeśli było się krową, której dotyczyła sprawa.

Sformułowanie „testy na tuberkulozę” brzmi naukowo i „sterylnie”. Nic bardziej mylnego. Pomysł polegał na przetestowaniu każdej krowy wedle następującej procedury:

Przycięcie na krowiej szyi dwóch kępek sierści wielkości od jednego do dwóch cali średnicy, jedna nad drugą, w odległości około sześciu cali.

Zmierzenie i zanotowanie grubości krowiej skóry w obydwu miejscach za pomocą małych i wyglądających na trochę przedpotopowe mosiężnych suwmiarek (można sobie wyobrazić, że takim narzędziem modelki mierzą sobie tkankę tłuszczową).

Wstrzyknięcie tuberkuliny ptasiej śródskórnie w górnym polu.

Wstrzyknięcie tuberkuliny bydlęcej śródskórnie w dolnym polu.

Powrót w dniu czwartym (pierwsza wizyta to dzień pierwszy) i pomiar grubości skóry krowy w obydwu miejscach, a następnie przeanalizowanie różnicy od dnia pierwszego.

Jeśli grubość skóry zwiększyła się bardziej na dole (tuberkulina bydlęca) niż na górze, to „Muuuuu?!”.

Nie należy zapominać, że trzeba to wszystko zrobić po kolei na każdym zwierzęciu. Niektóre wolałyby w ogóle nie być testowane. Lub przynajmniej kopnąć stojącą najbliżej osobę w klejnoty. W każdym gospodarstwie zwykle jest od czterech do czterystu zwierząt do przetestowania i od jednej czwartej do trzech osób do pomocy. Jest sporo gospodarstw małych i w stanie ruiny. Nierzadko zwierzęta trzeba było po prostu gonić, zamknąć za bramą, a następnie testować. Niczym niezwykłym nie było okazanie lekarzowi zwierzęcia zamkniętego na niewielkim wybiegu, wierzgającego jak opętane, i oczekiwanie, że w jakiś magiczny i jednoznaczny sposób medyk ustali jego status chorobowy.

Z pewnością niczym niezwykłym nie było też „zarażenie kogoś” gruźlicą.

– Eeee?

– Zaraziłeś mnie gruźlicą!

– Eeee?

– Przychodzisz tu, do cholery, ze swoją pieprzoną suwmiarką, no i nagle dostałem gruźlicy!

– Eeee, słuchaj…

– Spieprzaj, niczego nie będę słuchać!

– Eeee?

Zauważyłem kiedyś za rogiem krowę w odległości stu metrów, która miała na szyi guz wielkości melona. Zmierzyłem go na pokaz, jednakże biorąc pod uwagę fakt, iż zwiększenie grubości skóry o pięć milimetrów oznaczało śmierć, najbardziej innowacyjna suwmiarka świata nie mogła tu wykluczyć gruźlicy. Jeśli dolny guzek skóry jest choć trochę większy, krowa zostaje zaklasyfikowana jako „dodatnia”.

Starłem się w tej kwestii z farmerem. Tak szczerze, sądziłem, że mu przyłożę, zanim on przyłoży mnie. Nie był zadowolony z wyniku testu. Można śmiało powiedzieć, że należał do bardzo nieprzyjemnych osób. Gdyby mnie walnął, rzucił na ziemię i przygwoździł, byłbym zdany na jego łaskę, a ratunek nie pojawiłby się zbyt szybko. Nie miałem pojęcia, do czego może się posunąć, jeśli będzie miał przewagę. Nie tak dawno pewien rolnik stanął przed sądem za powalenie lekarki weterynarii na ziemię i próbę utopienia jej w kałuży. Na szczęście w tym przypadku – mimo zaciśniętych pięści, wściekłego wyrazu twarzy i wyzwisk w moją stronę zakrapianych pluciem – wycofał się.

Rozumiałem, o co chodzi, a przynajmniej myślałem, że rozumiem. Stada, w których zostaje stwierdzona gruźlica, mogą zostać wybite co do sztuki. A w niektórych przypadkach stworzenie takiego stada było pracą całych pokoleń. Niektórzy dorośli mężczyźni wpadali w rozpacz, że ich ulubioną krowę, przy której narodzinach pomagali w środku nocy jako nastolatki, skazywano na śmierć.

Ale nie o samą rzeź tu chodziło. Czekałyby ich miesiące ograniczeń, podczas których nie mogliby sprzedawać ani kupować bydła. Badanie kontrolne po drugim badaniu zdarzało się nawet w tych gospodarstwach, w których zwierzęta zostały oznaczone jako osobniki o wyniku niejednoznacznym. Przez cały czas źródło utrzymania hodowców było zagrożone. Niektórzy po prostu decydowali się zakończyć swoje życie.

Jednocześnie prawie zupełnie zapominano o dzikich zwierzętach. A przecież zwierzęta nieprodukcyjne, takie jak jelenie, a przede wszystkim borsuki, mogły przenosić i rozprzestrzeniać chorobę. Nikt jednak nie kłuł ich w szyję. Ponadto istniał powszechny sprzeciw wobec ubijania borsuków. Rzecz jasna, nikt nie dąży do bezsensownego zabijania zwierząt. Zwłaszcza przeciętny weterynarz czy rolnik. Ale, uczciwie mówiąc, jeśli narodowa strategia zapobiegania chorobom jest bardziej dziurawa niż Titanic, to mamy problem. Nauka nie powinna zależeć od polityki. Odpowiedzi na skomplikowane problemy rzadko kiedy są proste i równie rzadko popularne.

Choć Carl von Clausewitz nie był weterynarzem, lecz pruskim generałem i teoretykiem wojskowości, to właśnie on najlepiej ujął istotę sprawy: „Niezbędne są dwie cechy: po pierwsze, intelekt, dzięki któremu nawet w najczarniejszej godzinie można dostrzec przebłyski wewnętrznego światełka, prowadzącego do prawdy; po drugie, odwaga, by podążać za tym słabym światłem, gdziekolwiek może nas ono doprowadzić”.

Na szczęście słyszałem, że wkrótce ma być testowana szczepionka. Ufam, że ocali ona przyszłych weterynarzy od pracy z suwmiarką, a rolników – od konfrontacji z borsukami. Tak czy inaczej, rano zwykle trzeba było jeździć od gospodarstwa do gospodarstwa i wkłuwać się – dwukrotnie – niechętnym osobnikom w szyję. Zaakceptujmy to dziwne oskarżenie, że jesteśmy w zmowie z rządem albo diabłem, co wielu rolników uważa za jedno i to samo. Kilka kopniaków w piszczel, porcja gówienka w twarz, dzięki uprzejmości niesfornego, pokrytego ekskrementami ogona. W sumie taki sposób na lunch.

A lunch w zasadzie nie istniałby (może trochę wody ze szlaucha do opłukiwania kaloszy?), gdyby nie sklepy z kanapkami, pochłanianymi potem w drodze na kolejną lekcję życia.

Popołudnie składało się z odpowiadania na „zgłoszenia” – lawirowania wokół różnych przypadków chorobowych, o których rano poinformowano recepcję. Nagły wypadek mógł odwrócić uwagę od arcyważnej strategii zwalczania gruźlicy bądź wywołać zmianę planu dnia. Ale najczęściej było to logiczne przemieszczanie się z jednego miejsca do drugiego. Ponieważ nie byłem lokalsem, jazda z punktu A do punktu B polegała na kierowaniu samochodem jedną ręką i jednoczesnym zerkaniu na mapę bądź trzymaniu telefonu przy uchu i słuchaniu wskazówek dotyczących dojazdu. Nawigacja satelitarna była wówczas śpiewem przyszłości. Oprócz czasu dla krów, owiec, koni i innych „dużych zwierząt”, którymi się zajmowaliśmy, znajdowaliśmy także w naszej klinice godzinkę lub dwie na wizyty „małych zwierząt”, tak zwanych zwierzątek domowych, rano i wieczorem. Odbieranie zgłoszeń i praca w klinice dobiegały końca około osiemnastej. Później przychodził czas na filiżankę herbaty i robotę papierkową, a potem już fajrant. Chyba że miało się dyżur telefoniczny. Wówczas trzeba było reagować na wezwania, czasem przez całą noc. A potem wschodziło słońce i wszystko zaczynało się od początku. Nieważne, dziś noc bez pracy. O dziewiętnastej możesz być już w łóżku i śnić o życiu wolnym od kup.

No, chyba że… jesteś „drugi na wezwanie”.

Testy! Testy! I jeszcze raz testy!

Testowanie na gruźlicę stanowiło lwią część dochodów naszej praktyki weterynaryjnej. Dzięki temu stać nas było na utrzymanie około sześciu weterynarzy i system zmianowy jakoś się trzymał. Gdyby nie to, mielibyśmy pewnie ze trzech. Ponieważ zgodnie z prawem musieliśmy zapewniać dwudziestoczterogodzinne usługi, postawiłoby nas to w sytuacji nie do pozazdroszczenia. A tak, mogliśmy zachowywać pozory normalnego życia, nawet jeśli członkostwo w jakimkolwiek klubie, regularne realizowanie jakiejkolwiek aktywności czy bycie w stałym związku okazywały się niemożliwe.

Rolnicy mogli wybrać klinikę przeprowadzającą testy na gruźlicę, a ponieważ testowaniem często zajmował się również „ich” weterynarz, istniał oczywisty konflikt interesów. Od czasu do czasu rolnicy wykorzystywali ten dochód z testowania jako kartę przetargową. Jeśli nie dostawali tego, czego żądali, grozili, że pójdą do innej lecznicy, co wpłynęłoby na naszą stabilność finansową. Doprowadziło to do dziwnej sytuacji. Teoretycznie, kiedy przeprowadzałem testy na gruźlicę, byłem przedstawicielem rządu, wykonującym swoje zadanie w jego imieniu jako bezstronny obserwator naukowy. W praktyce i dla wygody klienci prosili mnie jednak o wykonywanie podczas badania różnych innych czynności weterynaryjnych. Co więcej, chętnie wzięliby mnie na pole prywatnie.

Słyszałem o kilku weterynarzach, którzy robiąc testy na gruźlicę, odkrywali osobniki dodatnie lub o wyniku wątpliwym. Oznaczało to, że zwierzęta zostały narażone na gruźlicę albo nawet miały już aktywnie rozwijającą się chorobę. W tej sytuacji gospodarstwo powinno zostać obłożone natychmiastowymi obostrzeniami w celu ochrony zdrowia ludzi i zwierząt. Zamiast tego zdarzał się telefon do szefa od wkurzonego rolnika, z żądaniem, by „zweryfikować” pomiary. Podobno czasami wykonywano taki „ponowny pomiar” i status zwierząt zakażonych zmieniał się na niejednoznaczny, a przypadki wątpliwe ulegały cudownemu ozdrowieniu. Być może w niektórych sytuacjach dochodziło do rzeczywistej korekty pomiaru wykonanego przez nadgorliwego nowicjusza, przerażonego możliwością popełnienia błędu. Sądzę jednak, że przyjmowanie tej wymówki w każdej sytuacji byłoby trochę naiwne. W każdym razie rolnik, zamiast utracić całe swoje stado, mógł po prostu ponowić testy za kilka miesięcy, a być może nawet uzyskać pozwolenie na dalsze kupno i sprzedaż bydła. Tak, jeśli naprawdę byłaby to gruźlica, prawdopodobnie zostałaby wykryta w trakcie kolejnego testu, podczas którego byłaby jeszcze bardziej zauważalna, gdyż reakcja pojawiłaby się u większej liczby zwierząt. Łatwo tak sobie racjonalizować i „wygładzać” wyniki. Ale co działo się w międzyczasie? Gruźlica się rozprzestrzeniała. Podważano opinie młodych weterynarzy, stawiano ich w sytuacji niemalże bez wyjścia. Łamano prawo. Teoretycznie istniał tylko jeden sposób działania: zostać donosicielem. Zwątpienie w siebie i presja ze strony rówieśników z każdego mogą zrobić głupka. Lojalność wobec kliniki i współpracowników, strach przed wyjściem na idiotę, obawa o przyszłość w niszowym zawodzie, gdy postrzegają cię jako zdrajcę i skarżypytę, niechęć do zrujnowania życia rolnikowi – kto wie, jak byśmy sobie z tym poradzili?

Mnie przytrafiło się właśnie coś takiego. Wspomniałem wcześniej, że starłem się z pewnym rolnikiem. Tamtego dnia odwiedziłem jego gospodarstwo, aby sprawdzić wyniki testów. Gdy wróciłem do lecznicy, dotarły do mnie złe wieści. Pan Jenkins wyraził swe niezadowolenie: zbluzgał mnie od stóp do głów. Sekretarka była zbyt zawstydzona, by zacytować słowa, których użył, ale przekazała je, używając alfabetu fonetycznego. Ponieważ była także specjalnym posterunkowym, przyszło jej to naturalnie.

– No więc, Gareth, pan był dość obcesowy. Wygląda na to, że jesteś arogancka Pamela-Izabela-Ziutka-Danutka-…

– Dzięki, Jules, czaję – przerwałem.

– O, to nie wszystko – kontynuowała. – Powiedział, że z ciebie taka szkocka Cycolina-Irmina-Paschalina…

– Tak, łapię to – odparłem, próbując zamknąć kurek z epitetami.

Nieźle się bawiła. Wykorzystując niemal wszystkie litery alfabetu, z wrednym uśmieszkiem wypuściła w moim kierunku pełną gamę inwektyw znanych przeciętnemu obywatelowi, w tym kilka obelg inspirowanych rolnictwem i stanem cywilnym rodziców przed moimi narodzinami. Pan Jenkins zasugerował też, że to ja jestem agresorem, a nie on. Nie mam jednak pojęcia, jaki miałby być rzekomy powód mojej agresji. Testowanie na gruźlicę było ważne, niemniej – bez wątpienia – również nudne. Pomysł, że tak bardzo pasjonowałem się zwalczaniem chorób, iż zaangażowałem się w jednoosobową, bohaterską krucjatę przeciwko niewinnym rolnikom, wydawał się równie śmiechu warty, co nieprawdziwy.

Rządowy weterynarz z DEFRA, Departamentu Środowiska, Żywności oraz Spraw Wiejskich, pierwszego dnia obserwował, jak przeprowadzam testy na gruźlicę w gospodarstwie pana Jenkinsa. Ponieważ znajdowaliśmy się w rejonie Wielkiej Brytanii uważanym za obszar niskiego ryzyka, testy przeprowadzano tam tylko co cztery lata. Cały proces przebiegał dość spokojnie, wiadomo było, że te testy trzeba zrobić, a my po prostu spełniamy rządowe kaprysy. Ben, urzędnik, miał chyba podobne odczucia.

Zwierzęta znajdowały się w oborze z wybiegiem (korytarzykiem zrobionym z ogrodzenia), rozpoczynającym się w jednym z rogów budynku. Do wybiegu można było się dostać również z zagrody. Prowadził on do poskromu, który miał nam pozwolić na unieruchomienie każdego zwierzęcia i przeprowadzenie koniecznego badania. Aby wszystko szło sprawniej, mieliśmy kilka dodatkowych rąk do pomocy. Ben był tam tylko po to, aby mieć nad wszystkim pieczę i w sumie nie musiał nawet kiwnąć palcem. Ale w geście wspaniałomyślności, a może i z nudów, zaoferował mi pomoc przy papierkowej robocie. Wykrzykiwałem w jego kierunku numer oznakowania zwierzęcia i grubość skóry w dwóch miejscach wstrzyknięcia, a on uprzejmie wpisywał we właściwych rubrykach właściwą liczbę milimetrów. Pan Jenkins angażował się w minimalnym stopniu: nasza obecność była wyraźnie kłopotliwa, niemniej jednak starał się zachowywać uprzejmie. No, ale dzień pierwszy nie jest dniem, w którym otrzymuje się wyniki. To dzień numer cztery.

Moja druga wizyta wyglądała zupełnie inaczej. To znaczy bydło wciąż znajdowało się w tej samej oborze, ale wszystkie udogodnienia – wybieg, zagroda, ogrodzenie, poskrom – rozpłynęły się w powietrzu. Przy mnie stał tylko pan Jenkins i od początku było widać, że jest w złym humorze. Początkowo próbował nawet subtelnie odwieść mnie od badania zwierząt.

– Sam się im przyjrzałem – powiedział. – Nie mają żadnych zgrubień.

Tego typu wypowiedź zasadniczo nie była niczym dziwnym. Często wynikała ze szczerej troski o rezultat badania. Ale nie w tym przypadku.

– Świetnie – odparłem. – W takim razie nie powinno nam to zająć dużo czasu.

Próbowałem zachować luz, ale jednocześnie miałem przecież robotę do wykonania.

Następna sztuczka pana Jenkinsa, po nieudanej próbie odwiedzenia mnie od badania zwierząt, polegała na utrudnianiu dosłownie wszystkiego. Kiedy doszedłem do obory, zauważyłem, że nie było już tam udogodnień z pierwszego dnia. Budynek był otwarty od frontu, a bydło zostało otoczone pięcioma bramkami o wysokości mniej więcej metra. Znajdowało się tam około czterdziestu zwierząt, które kłębiły się w słomie.

– Przecież widać, że nic im nie jest – zakomunikował pan Jenkins.

– No nic, muszę się temu przyjrzeć z bliska. Gdzie się podział poskrom? – spytałem.

– Musieliśmy go przenieść do innego gospodarstwa, był potrzebny przy odrobaczaniu. Nie miałem czasu go przynieść – odpowiedział.

Na jego twarzy malował się lekki uśmieszek.

– No cóż, będę musiał sam je sprawdzić. Pewnie ma pan rację, ale wie pan, jakie są zasady.

– Nie ma problemu, zostawiam cię z nimi, miłego badania.

I znów ten ironiczny wyraz twarzy.

Doskonale wiedział, że zasady testowania wymagały ode mnie sprawdzenia miejsc wstrzyknięć u każdego zwierzęcia z osobna. Pan Jenkins nie dopełnił swego obowiązku. Powinien był zapewnić odpowiedni sprzęt do obsługi oraz personel do pomocy w przeprowadzeniu badania. Mogłem odmówić wykonania czynności, zadzwonić do odpowiedniej komórki rządowej i zgłosić brak współpracy właściciela. Wówczas problem spadłby na kogoś innego. A jednak pozwoliłem, by irytacja wzięła górę. Potrzebowałem zapisków z wcześniejszego dnia oraz małej suwmiarki do wykonania badania. Schowałem notatnik z zapiskami do kieszeni kurtki. Materiał i zewnętrzny skórzany pasek utrzymywały go na swoim miejscu. Suwmiarkę trzymałem w dłoni. Najważniejszy długopis świata, potężniejszy niż miecz dla tych, którzy na miecze nigdy nie walczyli, znajdował się w górnej kieszeni. Tak naprawdę był to ołówek. Wilgoć i długopisy nie są najlepszymi przyjaciółmi. Chwyciłem też puszkę pomarańczowej farby w sprayu, którą wykorzystywałem do znakowania zwierząt: pozwalała mi oznaczyć „ofiary”, które wpadły już w moje ręce, i skoncentrować się na osobnikach, którym do tej pory udało się mnie przechytrzyć.

Wspiąłem się na bramkę i przełożyłem jedną nogę przez ogrodzenie.

– Co pan wyrabiasz? – spytał pan Jenkins, wyraźnie zdziwiony.

– Zabieram się do odczytywania wyników – odparłem.

Zwierzęta się skotłowały. Żadne z nich nie chciało się znaleźć obok mnie. Właściwie było to trochę jak powrót do liceum. Ledwie dostałem się do środka, a zostałem przygnieciony do bramy. Trochę zabolało, ale nie było to szczególnie groźne. Gdybym jednak został powalony na ziemię wśród bydła, niebezpieczeństwo znacznie by wzrosło. Jeślibym upadł, zwierzęta pewnie by mnie otoczyły i miałbym problem ze wstaniem. A jakby spanikowały, zaczęły kopać albo mnie podeptały, mógłbym doznać poważnych obrażeń.

Miałem swój plan. Zwierzęta prawdopodobnie będą wycofywać się w kąt, tyłem do mnie. To naturalna reakcja na dostrzeżone zagrożenie. A na dodatek sprytne rozwiązanie, które pozwala im trzymać się razem i jednocześnie wykorzystywać dostępne sposoby obrony. Wycofując się do kąta, chronią wiele swoich słabych punktów, przede wszystkim głowę, i tylko te osobniki, które stoją najbardziej na zewnątrz, znajdują się w bezpośrednim niebezpieczeństwie. Zwierzęta mają też szansę, aby wykorzystać swoje atuty: dwie potężne tylne kończyny, których użycie może spowodować u ofiary wiele obrażeń. Zaczynałem więc od tyłu i stopniowo zbliżałem się do celu. Przesuwałem się powoli w górę z lewej strony, aż udawało mi się dostać do karku. Robiłem to ze spokojem, aby zwierzę nie uciekło i nie oddaliło się od grupy. Zatrzymywałem się w połowie tułowia i sięgałem do karku. Przy braku zgrubień oznaczałem krowę pomarańczową farbą i przeganiałem. Jeśli zauważałem zgrubienia, brałem suwmiarkę, by jak najdokładniej zmierzyć skórę, a następnie wyciągałem dokumenty i notowałem wyniki. Te zwierzęta także otrzymywały wspaniałe, pomarańczowe znaczki, które były dowodem na to, że robię postępy.

Niektóre krowy miały rogi, przydatny dodatek do ich zestawu obronnego przed weterynarzem. Bydło może być naprawdę niezłe w wykorzystaniu tego atutu. Gdy zbliżałem się do karku, zwierzęta obserwowały mnie kątem oka. Widząc, że jestem zbyt daleko, by w satysfakcjonujący sposób nadziać mnie na rogi, po prostu patrzyły i czekały… aż znajdę się w ich zasięgu. Potem był już tylko energiczny ruch głową i rogi zmierzały w moim kierunku. Te małe krótkie różki mogą sprawić sporo bólu. Duże i ostre… mogą stać się śmiercionośną bronią. Nawet odpowiednio unieruchomione rogi są niebezpieczne. Z biegiem czasu opracowałem jedyny sposób obrony, jaki przyszedł mi na myśl. Kładłem dłoń na końcu rogu, zamykałem ją wokół czubka, zaciskając pięść z kciukiem skierowanym w stronę głowy zwierzęcia. Dawało mi to trochę kontroli, dzięki której miałem szansę na odparcie ewentualnego uderzenia. Gdybym się przeliczył i otrzymał cios, przynajmniej skończyłoby się na tym, że komicznie uderzyłbym sam siebie w twarz, ale uratowałbym gałkę oczną czy mózg od kontaktu z rogami.

Pierwsze zwierzęta nie miały zgrubień. Próbowałem odszukać wzrokiem pana Jenkinsa, aby z nim chwilę porozmawiać, ale nigdzie go nie widziałem. Tak sobie myślę, że gdyby później znaleziono moje papkowate, mokre i pokryte zwierzęcymi odchodami zwłoki, mógłby po prostu stwierdzić, że nic o tym nie wie. Gdy przesunąłem dłoń po karku zwierzęcia numer trzy, powód zachowania pana Jenkinsa stał się jasny jak słońce. W dolnym miejscu wstrzyknięcia znajdował się spory guzek, wielkości połowy jabłka, u góry zaś obrzęk był minimalny. Gwoli przypomnienia: u góry została wstrzyknięta ptasia tuberkulina, a na dole tuberkulina bydlęca, związana ze sprawdzaną przez nas chorobą. W obu przypadkach tuberkulina jest oczyszczonym białkiem, stymulującym układ odpornościowy zwierzęcia. Dostarczony bodziec jest podobny do tego generowanego przez patogeny. Zgrubienia w górnej części oznaczały rutynową ekspozycję na Mycobacterium avium czy też gruźlicę ptasią, ale zgrubienia w dolnej części oznaczały narażenie na Mycobacterium bovis, czyli gruźlicę bydlęcą. Gruźlica bydła jest chorobą odzwierzęcą i może się przenosić na ludzi.

Światowa Organizacja Zdrowia zaliczyła gruźlicę do dziesięciu głównych przyczyn zgonów na świecie. Ale chodzi tu przede wszystkim o M. tuberculosis, więc czemu martwimy się M. bovis? W latach trzydziestych XX wieku w Wielkiej Brytanii około czterdziestu procent bydła zaraziło się gruźlicą bydlęcą i rocznie odnotowywano około pięćdziesięciu tysięcy nowych przypadków infekcji u ludzi. Podstawową drogą transmisji choroby było niepasteryzowane mleko. Aktualnie niektóre przypadki M. bovis u ludzi dotyczą populacji w starszym wieku. Osoby te miały „uśpioną” infekcję, która ponownie dała o sobie znać po latach. Pasteryzowanie mleka, badanie mięsa oraz testowanie i ubój zakażonych zwierząt prawie całkowicie wyeliminowały przenoszenie gruźlicy krowiej na ludzi. Niemniej jednak wciąż jest to kontrowersyjny temat, szczególnie w odniesieniu do uboju dzikich zwierząt, zwłaszcza borsuków. Zdarzały się nawet przypadki zarażenia gruźlicą bydlęcą wśród kotów. Cała strategia dotycząca tej choroby w Wielkiej Brytanii jest przedmiotem gorącej debaty między rolnikami, weterynarzami, naukowcami, rządem, organizacjami broniącymi praw zwierząt oraz ekologami.

Ta konkretna krowa była osobnikiem dodatnim, a ja dalej przedzierałem się niezdarnie i w karkołomny sposób od zwierzęcia do zwierzęcia. Okazało się, że problem jest poważny. Około dwudziestu pięciu procent zwierząt stanowiły osobniki „dodatnie”. Potencjalnie najbardziej problematyczne wydawało się to, że na obszarze, na którym pracowałem, zachorowalność na krowią gruźlicę miała być niska. Na początku sądziłem, że pan Jenkins jest upierdliwy i po prostu chce mi utrudnić życie. Lecz w rzeczywistości wiedział, że problem jest poważny, i miał nadzieję go zatuszować. Kiedy oznaczyłem na pomarańczowo ostatnie zbadane zwierzę, czując dumę z dobrze wykonanej roboty, wyciągnąłem telefon. Musiałem jak najszybciej powiadomić odpowiednią komórkę rządową. Niestety, nie miałem zasięgu. Westchnąłem, wbiłem wzrok w kalosze i zebrałem się na odwagę. Musiałem udać się do gospodarstwa i poinformować pana Jenkinsa o tym, że od tej chwili podlega ograniczeniom. Zdawałem sobie sprawę, że najprawdopodobniej jego stado zostanie wybite w całości. Potrzebowałem też skorzystać z jego telefonu, by skontaktować się z lecznicą oraz DEFRA. Wiedziałem, że będzie niezła jatka.

Podszedłem do domostwa z lekkim niepokojem. Zapukałem, a pan Jenkins otworzył drzwi. Jego wyraz twarzy wskazywał na to, że wiedział, co się szykuje. Próbowałem podać mu odpowiedni dokument, powiadamiający go o ograniczeniach. Gdy zacząłem nieudolnie i przepraszająco wyjaśniać, o co chodzi, odepchnął papiery.

– Za minutę wracam – powiedział, po czym zniknął w środku.

Próbowałem wrzucić trochę na luz, ale wiedziałem, co mnie czeka. Miałem przyspieszone tętno i dosłownie zalewała mnie adrenalina. Znajdowałem się w klasycznej sytuacji fight, flight, or freeze – gotowości do walki, ucieczki bądź całkowitego zamarcia. Ucieczka nie wchodziła w grę. Zamarcie byłoby tu dość dziwne i trudne do utrzymania, nie jestem przecież słupem soli. Pozostało mi zaakceptować konfrontację i błagać niebiosa, by nie okazała się ona zbyt gwałtowna.

Pan Jenkins wyłonił się z domu ubrany w strój roboczy. Nie był o wiele wyższy ode mnie. Liczyłem na to, że sobie poradzę, jeśli sytuacja wymknie się spod kontroli. Ale pojawiło się jeszcze dwóch jego pomocników, znacznie większych ode mnie. Gdyby doszło do przepychanek, byłbym bez szans.

– Przykro mi, że nie mam dobrych wiadomości, panie Jenkins… – zacząłem. Mogłem przynajmniej próbować trochę rozładować sytuację.

– Skończ pan pieprzyć – powiedział. – Nie masz pan pojęcia, o czym gadasz. Rolnictwem zajmuję się od dziecka, szkołę rzuciłem w wieku czternastu lat, żeby tu pracować. Moja rodzina mieszka tu od stu pięćdziesięciu lat. A kimże ty jesteś, do cholery? Pieprzoną pizdą, elegancikiem, który bawi się w weterynarza. Kilka lat temu z powodu takich pojebów jak ty dobiła nas pryszczyca. Nie pozwolę na powtórkę.

Zbliżał się do mnie coraz bardziej, a jego facjata prawie dotykała mojej. Od czasu do czasu zerkałem przez ramię. Jego pomocnicy stali parę kroków za nim. Byli tam, żeby go wspierać, ale nie chcieli się za bardzo angażować. Pan Jenkins miał zaciśnięte pięści, gdy pochylał się w moją stronę.

Mój zwierzęcy instynkt próbował dojść do głosu: „Przywal mu. Przywal mu teraz. Bo jeśli cię przewróci, możesz nie wstać, może cię nie puścić, to instynkt samozachowawczy, WAL!”.

– Panie Jenkins… – zacząłem, próbując położyć mu dłoń na ramieniu. Mogło go to pocieszyć albo nie pocieszyć, ale pomagało utrzymać go na dystans.

Odepchnął moją rękę.

– Panie! Nie macaj mnie pan, do jasnej cholery! Wie pan, co to wszystko znaczy? Całe stado pójdzie do likwidacji. A ja mam sześćdziesiąt pięć lat, już go nie odbuduję.

– Rozumiem pana, panie Jenkins – próbowałem nawiązać nić porozumienia.

Lecz prawda wyglądała inaczej. Jasne, niby znałem zasady, rozumiałem logikę ograniczania rozprzestrzeniania się chorób, ale w istocie nie rozumiałem. Dopiero miałem się o tym dowiedzieć.

Po odepchnięciu mojej ręki pan Jenkins ponownie stanął ze mną twarzą w twarz. Miałem szczerą nadzieję, że sam nie jest cichym nosicielem gruźlicy. Bo w takim wypadku DEFRA zabrałaby mnie razem z bydłem.

– Mówi pan, że pan rozumie? Może ja panu wyjaśnię. Te zwierzęta to mój produkt, a teraz nie mogę ich sprzedać. Dostanę odszkodowanie, ale straciłem jałówki zastępcze (młode samice i przyszłe matki w stadzie), więc przepadło też następne pokolenie. Nie mam krów! A to jest przecież gospodarstwo. A co ze zwierzętami z drugiej hodowli? Na nie także zostaną nałożone ograniczenia. Ich też nie mogę sprzedać. A to oznacza, że muszę je karmić. Trawy jest za mało, a bez pieniędzy z tego gospodarstwa nie będzie mnie stać na paszę na zimę. Więc będzie trzeba się ich pozbyć albo umrą z głodu. Mój siostrzeniec dopiero zaczyna tu pracować. Zamierzał przejąć po mnie gospodarstwo. Ale można na tym krzyżyk postawić. Nie mogę mu zapłacić, więc pewnie wyjedzie gdzieś za pracą, której taka dupa wołowa jak pan mu nie zabierze. Równie dobrze mógłbym sprzedać ziemię i skoczyć na główkę. – Wskazał na rwącą rzekę pięćdziesiąt metrów za oborą.

Otworzyłem usta, żeby coś dodać, ale w sumie nie miałem nic do powiedzenia.

– No tak – powiedział tylko, gdy nasz wzrok się spotkał.

Wpatrywał się we mnie nieprzyjemnie długi czas, choć były to tylko sekundy. Potem odwrócił się i jak burza wpadł do domu. Konfrontacja skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Zostałem tam sam z pomocnikami. Jeden tylko wzruszył ramionami, a jego uśmiech był mieszanką reakcji na ochrzan i przeprosinami. Kiedy się oddalili, podszedłem do kranu, zdezynfekowałem narzędzia, wyczyściłem spodnie i kalosze, a potem wsadziłem wszystko do samochodu. Doszedłem do wniosku, że poproszenie o możliwość skorzystania z telefonu w gospodarstwie raczej nie wchodzi grę. Planowałem zadzwonić z biura. Jadąc do lecznicy, miałem dużo czasu na przemyślenie tego, co się wydarzyło…

***

– On naprawdę nie pała do ciebie sympatią… – kontynuowała Jules, kończąc swój szczegółowy opis telefonicznej tyrady pana Jenkinsa.

Hodowca zażądał, by mój szef Charlie pojechał do niego i zweryfikował moją pracę. Było to zupełnie nie na miejscu, a Charlie nie miał żadnych uprawnień, by coś zmienić. Szef dał do zrozumienia, iż jego przyjazd stanowiłby tylko kurtuazyjną wizytę, podczas której mógłby jedynie złożyć gospodarzowi wyrazy współczucia. Tak czy inaczej, byłem rozgoryczony i męczyło mnie to przez resztę dnia. Moje relacje z Charliem nie należały do łatwych z kilku powodów. Niektóre były niezaprzeczalnie moją winą, inne jego. W każdym razie nie dogadywaliśmy się.

Wieczorem zadzwonił.

– Mamy spory problem – zaczął.

Problemem nie byłem ja ani on, ale gospodarstwo pana Jenkinsa, gdzie rozpanoszyła się gruźlica, która w tym rejonie nie powinna była się pojawić. W ciągu najbliższych tygodni przyszła kolej na testy w innych gospodarstwach i wyniki były podobne. Gdy wraz z DEFRA zaczęliśmy testować i analizować całą sytuację, na światło dzienne wyszły przyczyny lokalnej epidemii. Wiele gospodarstw zostało zniszczonych podczas epidemii pryszczycy w 2001 roku: wybito wówczas całe stada. Po otrzymaniu odszkodowania niektórzy farmerzy zwinęli interes i zrezygnowali z rolnictwa. Inni zdecydowali się na zakup nowych zwierząt. Wielu kupowało je z południowo-zachodniej Anglii, gdzie występowała gruźlica. Prawdopodobnie prawdziwymi winowajcami wcale nie były miejscowe borsuki, lecz miejscowi rolnicy. Zapewne kupili przebadane zwierzęta, ale testy nie były w stu procentach pewne i trochę zakażonych zwierząt prześliznęło się przez badania. Potrzeba było tygodni, miesięcy, a nawet lat testów, ograniczeń i ubijania zwierząt, aby opanować epidemię. Musiałem poinformować wielu lokalnych rolników, że stracą stada.

Współczułem im wszystkim. Niektórych uważałem za przyjaciół. Okazali mi życzliwość, gdy po raz pierwszy pojawiałem się jako „nowy weterynarz”. Jadałem przy ich stołach, częstowano mnie kawą, wsuwałem ich kanapki, a nawet od czasu do czasu flirtowałem z córkami, które przychodziły sprawdzić, jak wygląda ten „nowy weterynarz” i czy warto się z nim zaznajomić. Tu mogę zapewnić, że dla znacznej części odpowiedzią było zdecydowane „nie”. Z niektórymi gospodarzami przeżyliśmy trudne chwile. Jeśli spędzisz z kimś trochę czasu w niebezpiecznym środowisku, to albo całkowicie zerwiesz relację, albo nawiążesz nić zaufania, nawet jeśli kogoś szczególnie nie darzysz sympatią. Pamiętam przypadek rolnika, który pośliznął się i wpadł pomiędzy młode, rozszalałe bydło. Wskoczyłem do środka, przyciągnąłem go do krawędzi zagrody i pomogłem wstać.

– Nie każdy by to zrobił, wiesz? – skomentował.

– A co miałem zrobić? Czekać, aż cię stratują?

– Tak czy inaczej…

Od tamtego dnia patrzył na mnie w inny sposób. W jego gospodarstwie nie byłem już młodziakiem. Pomimo wszelkich trudności zawodowych obdarzał mnie szacunkiem i traktował jak równego sobie. Wizyta u niego, wynikająca ze zobowiązań wobec DEFRA, mająca na celu przekazanie tych samych informacji, które otrzymało już wielu sąsiadów, okazała się bardzo bolesna. Zareagował jednak zupełnie inaczej niż pan Jenkins. Gdy już przekazałem mu niepomyślne wieści, położył mi dłoń na ramieniu.

– Wiesz, to nie twoja wina – powiedział. To proste zdanie, wypowiedziane właśnie przez niego, wiele dla mnie znaczyło.

Facet był rolnikiem z urodzenia i pasji. Gdy jego stado zostało wybite po epidemii pryszczycy, dostał duże odszkodowanie. Mógłby przejść na emeryturę, sprzedać gospodarstwo i przeprowadzić się w jakieś słoneczne miejsce. Jego dzieci były już dorosłe i miały swoje rodziny. Dzięki niezależności finansowej mógłby wraz z żoną cieszyć się dobrą emeryturą i korzystać z nowo odkrytej wolności. Jednak pieniądze z odszkodowania wydali na uzupełnienie zaopatrzenia i zakup większej liczby krów, by móc dalej prowadzić swoją farmę mleczną. Jak wielu rolników, postanowili powrócić do życia pełnego niepewności finansowej, wczesnego wstawania, niekończącej się pracy i prawie nieistniejących wakacji. Od zawsze tak żyli. Stworzyli biznes, stanowili część społeczności. Nie pracowali jako rolnicy – po prostu byli rolnikami. Rezygnacja nie wchodziła w grę. Gdzie tylko mogli, dokupili więcej krów mlecznych, a wraz z nimi nabyli gruźlicę. Mało prawdopodobne było, że ponownie dostaną tak hojne odszkodowanie. Ale i tak wiedziałem, na co by je wydali.

Weterynarze odgrywają kluczową rolę, i to nie tylko w kwestii zdrowia zwierząt, lecz także zdrowia ludzi. Istnieje wiele chorób odzwierzęcych, które mogą się przenosić między gatunkami i bezpośrednio wpływać na ludzką populację. Istnieje wiele innych, które potrafią zabić zwierzęta hodowane na żywność. W naszym coraz bardziej zglobalizowanym świecie epidemie, które w przeszłości mogły występować lokalnie, wypalając się po zabiciu lub zainfekowaniu ostatnich bezbronnych stworzeń, mogą rozprzestrzeniać się błyskawicznie, przenosząc się z kraju do kraju. W przeszłości lokalna epidemia mogła spowodować głód na poziomie lokalnym. Pożywienie można było przywieźć z innych stron, z obszarów, na których choroba nie występowała. Nasze możliwości podróżowania sprawiły jednak, że świat się skurczył. Teraz od najdalszych miejsc na kuli ziemskiej dzieli nas mniej niż dzień podróży. Jeśli nie będziemy ostrożni, nie będzie żadnych bezpiecznych obszarów. Niełatwo postępować we właściwy sposób, bo zawsze są jakieś koszty, nie tylko finansowe. Cieszę się, że postąpiłem właściwie, choć wiem, że przymknięcie oka na pewne sprawy byłoby bardziej niż ludzkie.

Mity i legendy

Dostępne w wersji pełnej

Ave cesarka!

Dostępne w wersji pełnej

Rolnicy

Dostępne w wersji pełnej

Niedźwiedź polarny

Dostępne w wersji pełnej

Ben

Dostępne w wersji pełnej

Samson

Dostępne w wersji pełnej

Kotostrofa?

Dostępne w wersji pełnej

Skywalker

Dostępne w wersji pełnej

Pip, Thumper i Lula

Dostępne w wersji pełnej

Prince

Dostępne w wersji pełnej

Odczucia i uczucia

Dostępne w wersji pełnej

Jatka!

Dostępne w wersji pełnej

Kahleesi

Dostępne w wersji pełnej

Sticky, Salt i Pepper

Dostępne w wersji pełnej

Delilah

Dostępne w wersji pełnej

Mięso i niedola

Dostępne w wersji pełnej

Pink

Dostępne w wersji pełnej

Królik w potrzasku!

Dostępne w wersji pełnej

Horatio

Dostępne w wersji pełnej

Czas na pożegnanie?!

Dostępne w wersji pełnej

Weterynarze

Dostępne w wersji pełnej

Bill

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginałuNEVER WORK WITH ANIMALS. The unfiltered truth of life as a vet

Copyright © Gareth Steel 2022

Copyright © for the translation by Maja Zawierzeniec

Projekt okładki Caroline Young © HarperCollinsPublishers Ltd 2022

Adaptacja okładki Karolina Korbut

Fotografia na okładce © Shutterstock.com

Konsultacja merytoryczna Irmina Maguda

Redaktor nabywający Robert Medina

Redaktorka prowadząca Agnieszka Narębska

Opieka redakcyjna Natalia Hipnarowicz

Opracowanie tekstu d2d.pl

ISBN 978-83-240-9422-6

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2023

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Karol Ossowski