Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
W okrytej mgłą zapomnienia przeszłości świat Azeroth zamieszkiwały różne cudowne istoty. Tajemnicze elfy i dzielne krasnoludy żyły w pokoju i harmonii z ludzkimi plemionami... aż do chwili, gdy demoniczna armia, znana jako Płonący Legion, na zawsze zniszczyła spokój tego świata. Teraz orki, smoki, gobliny i trolle walczą o władzę nad podzielonymi i skłóconymi królestwami. To część wielkiego, niebezpiecznego planu, który ma zadecydować o przyszłości świata WARCRAFT. Niewolnik. Gladiator. Szaman. Wódz to kolejne wcielenia tajemniczego orka znanego jako Thrall. Wychowany od małego przez okrutnych ludzi, którzy chcieli uczynić z niego posłusznego niewolnika, łączącego w sobie dzikość orków i spryt ludzi, Thrall podążył za swoim przeznaczeniem, którego sam nie do końca pojmował aby uwolnić się i odkryć starożytne tradycje swego ludu. Opowiemy historię jego burzliwego życia a jest opowieść o honorze, nienawiści i nadziei.
[Opis wydawnictwa]
Cykl: WARCRAFT
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 249
Rok wydania: 2003
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CHRISTIE GOLDEN
WARCRAFT
Władca Klanów
Tytuł oryginału: WARCRAFT: LORD OF THE CLANS
Copyright © 2001, 2003 Blizzard Entertainment. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa do wydania polskiego należą do ISA Sp. z o.o., Warszawa 2003.
Ilustracja na okładce: Sam Didier
Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo
do osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe.
Książka jest chroniona polskim i międzynarodowym prawem autorskim. Jakiekolwiek
jej powielanie lub nieautoryzowany użytek jej zawartości jest niedozwolone
bez pisemnej zgody właściciela praw autorskich i wydawcy.
Loga Warcraft i Blizzard Entertainment są zastrzeżonymi znakami handlowymi należącymi
do Blizzard Entertainment. Wszystkie inne znaki handlowe są własnością
odnośnych firm i podlegają ochronie prawnej.
Wydanie I
Wydawca: ISA Sp. z o.o.
Tłumaczenie: Anna Studniarek
Korekta: Sylwia Sandowska-Dobija
Skład: Jarosław Polański
Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej:
ISA Sp. z o.o.
Al. Krakowska 110/114
02-256 Warszawa
tel./fax (0-22) 846 27 59
e-mail: [email protected]
ISBN: 83-88916-82-3
Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej
www.isa.pl
Książka ta jest dedykowana „trójcy świętej”:
Lucienne Diver
Jessice McGivney i
Chrisowi Metzenowi
w podziękowaniu za wsparcie
i niezmienną wiaręw moją twórczość.
PROLOG
Ci, którzy chętnie – ba, nawet gorliwie – sprzedali swoje dusze ciemności, przybyli, gdyż wezwał ich Gul’dan. Kiedyś, podobnie jak on, byli głęboko uduchowionymi istotami. Prowadzili studia nad naturą i miejscem orków w świecie; uczyli się od zwierząt z lasów i pól, ptaków z nieba, ryb z rzek i oceanów. I byli częścią tego życia, niczym mniej i niczym więcej.
Ale już nie są.
Dawni szamani, teraz warlockowie, posmakowali mocy i odkryli, że jest ona słodka niczym kropla miodu na języku. Ich gorliwość została nagrodzona jeszcze większą mocą, która wciąż rosła. Sam Gul’dan przerósł nawet swego mistrza Ner’zhula. To dzięki Ner ‘zhulowi Horda stała się potężną, niepowstrzymaną falą zniszczenia, ale on sam nie miał odwagi pójść aż do końca. Miał pewną słabość, a było nią poszanowanie dla szlachetności swego ludu. Gul›dan zaś nie miał takich hamulców.
Horda zabiła wszystko, co było w tym świecie do zabicia. Nie pominęli żadnej okazji, aby zaspokoić swoją żądzę krwi, a teraz walczyli między sobą, klan z klanem, nie mogąc ugasić ognia, który płonął w ich sercach. To Gul ‘dan znalazł nowy cel dla rozpalonej do białości żądzy zabijania Hordy. Wkrótce przeniosą się do nowego świata, zamieszkanego przez łatwe do pokonania, niczego nie podejrzewające ofiary. Dzika Horda będzie potrzebować rady, która by nią pokierowała. To właśnie Gul ‘dan stanie na czele tej rady.
Gdy weszli, pokiwał głową i spojrzał na nich uważnie swoimi małymi, płonącymi żywym ogniem oczami. Wchodzili po kolei niczym posłuszne zwierzęta wezwane przez swego pana.
Siedli wokół stołu. Byli to najbardziej przerażający i znienawidzeni wśród orków. Niektórzy byli ohydni, gdyż za mroczną wiedzę musieli zapłacić nie tylko swoimi duszami. Inni byli jeszcze przystojni, ich ciała były silne, a gładka zielona skóra opinała potężne mięśnie. Wszyscy oni byli bezwzględni i podstępni, dla zdobycia jeszcze większej mocy nie cofnęliby się przed niczym.
Żaden jednak nie był tak bezwzględny jak Gul ‹dan.
– Zebrało się nas niewielu – zaczął Gul’dan chrapliwym głosem – ałe za to jesteśmy najpotężniejsi w swoich klanach. Poznaliśmy moc. Wiemy, jak ją zdobywać, jak jej używać i jak uzyskać jej jeszcze więcej. Ale niektórzy już zaczynają szeptać przeciwko nam. Ten klan chce powrócić do korzeni, tamten ma dość zabijania bezbronnych dzieci... – Na jego grubych wargach pojawił się pogardliwy grymas. – Tak się dzieje zawsze, gdy orki robią się miękkie.
– Ale, Wielki – odezwał się jeden z warlocków – zabiliśmy wszystkich Draenei. Co nam jeszcze zostało do zabicia na tym świecie?
Gul ‘dan uśmiechnął się, odsłaniając wielkie, ostre zęby.
– Nic, ale czekają na nas inne światy.
Opowiedział im o swoim planie, radując się żądzą władzy, która zapłonęła w ich czerwonych oczach. Stworzą najpotężniejszą organizację orków; jaka kiedykolwiek istniała, a jej głową będzie właśnie Gul’dan.
– Nasza rada sprawi, że Horda zatańczy tak, jak jej zagramy-powiedział w końcu. – Pamiętajcie jednak: duma orków jest tak wielka, że nie mogą wiedzieć, kto jest prawdziwym panem. Niech każdy z nich myśli, że macha toporem tylko dlatego, że tego pragnie, a nie z naszego rozkazu. Pozostaniemy w ukryciu jako niewidzialna Rada Cieni. Dzięki temu nasza moc będzie jeszcze większa.
Jednak pewnego dnia, i to wkrótce, ujawnimy naszą potęgę.
JEDEN
W taką noc nawet zwierzętom jest zimno, pomyślał Durotan. Wyciągnął rękę do swojego wilczego towarzysza i podrapał go za białym uchem. Ostry Kieł zamruczał z zadowoleniem i przysunął się do niego. Wilk i wódz orków patrzyli przez owalny otwór jaskini na padający powoli śnieg.
Durotan, wódz klanu Lodowego Wilka, poznał kiedyś łagodniejsze okolice. Machał tam toporem w słońcu, które raziło jego małe oczy odbitym w metalu i czerwonej ludzkiej krwi blaskiem. Kiedyś czuł wspólnotę ze wszystkimi orkami, nie tylko ze swoim klanem. Walczyli ramię przy ramieniu, niczym zielony strumień spływali po zboczach gór, by pochłonąć wrogich ludzi. Razem ucztowali przy ogniskach, śmiali się i opowiadali historie o krwi i podbojach, zaś ich dzieci zasypiały przy dogasających węgielkach z głowami przepełnionymi obrazami rzezi.
Teraz jednak garstka orków, która pozostała z klanu Lodowego Wilka, drżała samotnie z zimna na wygnaniu w Górach Alterac. Ich jedynymi przyjaciółmi były wielkie białe wilki. Różniły się bardzo od olbrzymich czarnych wilków, na których kiedyś jeździł lud Durotana, lecz cierpliwość i moc Drek’Thara pozwoliły im oswoić te bestie. Teraz orki i wilki polowały razem i ogrzewały się nawzajem podczas długich śnieżnych nocy.
Na dźwięk cichego płaczu dochodzącego z serca jaskini Durotan odwrócił się. Jego surowa twarz, pomarszczona z powodu wielu lat zmartwień i gniewu, złagodniała. To jego synek, którego wciąż jeszcze nie nazwali, czekając z tym aż do Dnia Nazywania, zapłakał przy karmieniu.
Pozostawiając Ostrego Kła wpatrzonego w padający śnieg, Durotan wstał i podążył w głąb jaskini. Draka odsunęła pierś, którą ssało dziecko, i zaostrzonym paznokciem głęboko nacięła sutek, po czym znów przytuliła dziecko do piersi. Na jej pięknej twarzy o wyrazistych rysach ani na chwilę nie pojawił się grymas bólu. Teraz dziecko będzie piło nie tylko odżywcze mleko matki, ale także jej krew. To najlepszy pokarm dla młodego wojownika, syna Durotana, przyszłego wodza Lodowych Wilków.
Serce Durotana przepełniła miłość do partnerki, wojowniczki równej mu odwagą i sprytem, oraz ich pięknego syna.
Usiadł i głęboko westchnął.
Draka spojrzała na niego, mrużąc swe brązowe oczy. Wolałby nie mówić jej o swojej decyzji, choć w głębi serca czuł, że jest właściwa. Ale musiał.
– Mamy teraz dziecko – powiedział głębokim głosem.
– Tak – odpowiedziała Draka z dumą. – Pięknego, silnego syna, który poprowadzi klan Lodowego Wilka, gdy jego ojciec kiedyś, za wiele, wiele lat zginie w bitwie.
– Jestem odpowiedzialny za jego przyszłość.
Draka skupiła na nim całą swą uwagę. W tej chwili wydała mu się wyjątkowo piękna i Durotan próbował utrwalićw swym umyśle jej obraz. Ogień rzucał migotliwy blask na jej zieloną skórę, podkreślał potężne mięśnie i oświetlał wspaniałe kły. Czekała, co powie.
– Gdybym nie sprzeciwił się Gul’danowi, nasz syn miałby wielu towarzyszy do zabawy. Gdybym nie wystąpił przeciwko Gul’danowi, nadal bylibyśmy cenionymi członkami Hordy.
Draka zasyczała i odsłoniła kły, dając wyraz swemu niezadowoleniu.
– Ale za to nie byłbyś tym partnerem, z którym się złączyłam! – ryknęła. Zaskoczone niemowlę oderwało się od piersi matki i uniosło głowę, by spojrzeć na jej twarz. Po jego brodzie spływało białe mleko i czerwona krew. – Duro tan z klanu Lodowego Wilka nigdy nie patrzyłby spokojnie, jak jego lud jest prowadzony na śmierć niczym owce, które hodują ludzie. Po tym, czego się dowiedziałeś, musiałeś się sprzeciwić, mój partnerze, nie mogłeś nadal pozostawać wodzem.
Durotan potwierdził jej słowa kiwnięciem głową.
– Kiedy przekonałem się, że Gul’dan nie troszczy się o nasz lud i że my mamy mu służyć tylko do zwiększania jego mocy...
Zamilkł, przypominając sobie zaskoczenie, przerażenie – i wściekłość – które przepełniły go, gdy dowiedział się o Radzie Cieni i dwulicowości Gul’dana. Zostali wykorzystani niczym pionki, by zniszczyć Draenei, rasę, która – jak zaczynał sądzić Durotan – wcale nie zasługiwała na zagładę. Potem zostali przerzuceni przez Mroczny Portal do tego świata, i to znów nie była decyzja orków, tylko Rady Cieni. To wszystko było dla Gul’dana, dla jego mocy. Ile orków zginęło, walcząc dla kogoś tak okrutnego?
– Sprzeciwiłem się i dlatego zostaliśmy wygnani. Wszyscy, którzy mnie poparli. To wielki wstyd.
– Tylko dla Gul’dana – powiedziała zdecydowanie Draka. Niemowlę zapomniało o chwili strachu i znów jadło. – Twój lud żyje i jest wolny, Durotanie. To surowa okolica, ale dzięki temu, że naszymi towarzyszami zostały lodowe wilki, mamy mnóstwo świeżego mięsa nawet w środku zimy. Postępujemy zgodnie ze starymi zwyczajami, o których opowiadamy przy ognisku naszym dzieciom.
– One zasługują na więcej. – Durotan wskazał ostrym paznokciem na swojego syna. – On także zasługuje na więcej, tak samo jak nasi wciąż ślepi bracia. I ja im to dam.
Wstał i jego wielki cień padł na żonę i dziecko. Ponury wyraz jej twarzy wskazywał, że Draka już wie, co ma zamiar powiedzieć, jednak mimo wszystko musiał wypowiedzieć te słowa, aby stały się... przysięgą nie do złamania.
– Powrócę i odnajdę tych wodzów, którzy kiedyś mnie słuchali. Przekonam ich o prawdziwości mych słów, a oni zbiorą swój lud i już nie będziemy niewolnikami Gul’dana, którzy giną w bitwach służących tylko jemu. Tak przy sięgam ja, Durotan, wódz klanu Lodowego Wilka!
Odrzucił głowę do tyłu, otworzył szeroko paszczę i wydał z siebie potężny okrzyk wściekłości. To był Krzyk Przysięgi, i Durotan wiedział, że nawet mimo głębokiego śniegu, który tłumi dźwięki, wszyscy z jego klanu słyszą ten okrzyk. Wkrótce otoczą jaskinię, pragnąc poznać treść Krzyku Przysięgi, i sami wydadzą takie same okrzyki.
– Nie pójdziesz sam, partnerze – powiedziała Draka, a jej cichy głos kontrastował z ogłuszającym Krzykiem Przysięgi Durotana. – Pójdziemy z tobą.
– Zabraniam ci.
Nawet Durotan, choć przecież dobrze ją znał, był zaskoczony gwałtownością, z jaką Draka zerwała się na równe nogi. Płaczące dziecko zsunęło się z jej podołka, a ona zacisnęła pięści i zaczęła nimi gniewnie potrząsać. Chwilę później Durotan poczuł ból i po jego twarzy popłynęła krew. To Draka rozcięła mu policzek swoimi ostrymi paznokciami.
– Jestem Draka, córka Kelkara, syna Rhakisha. Nikt mi nie zabroni iść za moim partnerem, nawet sam Durotan! Pójdę z tobą. Będę stać u twego boku i zginę, jeśli to będzie konieczne. Tfu! – Splunęła na niego.
Gdy Durotan wycierał z twarzy krew i ślinę, czuł, jak jego serce przepełnia miłość do tej kobiety. Dobrze, że to ją wybrał, aby została matką jego synów. Czy w historii orków był szczęśliwszy niż on mężczyzna? Nie było.
* * *
Gdyby wieści o tym spotkaniu doszły do Gul’dana, Orgrim Młot Zagłady i jego klan zostaliby wygnani. Mimo to wielki wódz przyjął w swoim obozie Durotana i jego rodzinę. Na wilka patrzył nieco podejrzliwie, a wilk odpowiadał mu tym samym. Durotana, Drakę i ich bezimienne dziecko wprowadzono do prostego namiotu, który służył Młotowi Zagłady jako schronienie.
Noc wydawała mu się dość chłodna, dlatego patrzył z pewnym rozbawieniem, jak jego goście zrzucają większość odzienia, mrucząc coś o gorącu. Pomyślał, że Lodowe Wilki musiały odzwyczaić się od takiego ciepła.
Na zewnątrz straż pełniła jego osobista gwardia. Przez otwarte drzwi Orgrim widział, jak strażnicy kulą się wokół ogniska, wyciągając wielkie łapy w stronę tańczących płomieni. Noc była ciemna, jeśli nie liczyć niewielu migoczących gwiazd. Durotan wybrał dobrą porę na tajemną wizytę. Było mało prawdopodobne, by ktoś zauważył mężczyznę, kobietę i dziecko i rozpoznał ich.
– Przykro mi, że narażam ciebie i twój klan na niebezpieczeństwo – powiedział od progu Durotan.
Młot Zagłady przerwał mu machnięciem ręki.
– Jeśli ma po nas przyjść Śmierć, zachowujmy się z honorem.
Zaprosił ich, by usiedli, i podał przyjacielowi ociekający krwią udziec świeżo zabitego zwierzęcia. Był jeszcze ciepły. Durotan podziękował skinieniem głowy i wgryzł się w soczyste mięso. Draka zrobiła to samo, po czym podała zakrwawione palce dziecku, aby zlizało słodki płyn.
– Piękny, silny chłopiec – stwierdził Młot Zagłady.
Durotan pokiwał głową.
– Będzie doskonałym przywódcą mojego klanu. Ale nie przyszliśmy tutaj po to, byś mógł podziwiać mojego syna.
– Wiele lat temu twoje słowa były bardzo tajemnicze... – zaczął Młot Zagłady.
– Nie byłem pewien, czy moje podejrzenia są słuszne, dopóki Gul’dan nas nie wygnał – odrzekł Durotan. – Ta kara uświadomiła mi, że to prawda. Wysłuchaj mnie, stary przyjacielu, a potem podejmiesz decyzję.
Cicho, tak by nie usłyszeli go strażnicy siedzący przy ogniu kilkanaście stóp dalej, Durotan opowiedział Młotowi Zagłady o umowie Gul’dana z władcą demonów, plugawej naturze jego mocy, zdradzeniu klanów przez Radę Cieni oraz o czekającym orki marnym końcu, kiedy to zostaną rzucone na pożarcie demonicznym mocom. Młot Zagłady słuchał, starając się zachować kamienny wyraz twarzy, lecz serce w piersi biło mu niczym jego słynny młot.
Czy to może być prawda? Demony, mroczne pakty... Ale to mówi Duro tan, jeden z najmądrzejszych, najodważniejszych i najszlachetniejszych wodzów. Gdyby to był ktoś inny, Orgrim uznałby jego słowa za kłamstwo. Ponadto Durotan został kiedyś za swe słowa wygnany, a to sprawiało, że wydawał się jeszcze bardziej wiarygodny.
Wniosek mógł być zatem tylko jeden – Durotan mówi prawdę. Gdy stary przyjaciel skończył opowiadać, Młot Zagłady sięgnął po mięso i odgryzł kawał. Potem powoli przeżuwał, a w jego głowie kłębiły się myśli. W końcu przełknął i odezwał się.
– Wierzę ci, stary przyjacielu, i bądź pewien, że nie poprę planów Gul’dana dotyczących naszego ludu. Razem z tobą stawimy czoła ciemności.
Durotan, najwyraźniej poruszony, wyciągnął rękę, a Młot Zagłady mocno ją uścisnął.
– Nie możesz zostać zbyt długo w moim obozie, choć byłby to dla mnie zaszczyt – powiedział Orgrim, podnosząc się. – Jeden z moich osobistych strażników zaprowadzi was w bezpieczne miejsce. W okolicy jest strumień, a w lasach sporo zwierzyny, więc nie będziecie głodni. Zrobię dla was wszystko, co mogę, a kiedy nadejdzie czas, ty i ja będziemy stali ramię przy ramieniu i wspólnie zabijemy podłego zdrajcę Gul’dana.
* * *
Strażnik nic nie mówił, prowadząc ich w stronę otaczających obóz lasów, Przeszli kilkanaście mil i zatrzymali się na jakiejś polanie. Durotan usłyszał szmer wody. Odwrócił się do Draki.
– Wiedziałem, że mojemu staremu przyjacielowi można zaufać. Już niedługo...
I nagle zamarł. Poprzez szmer strumienia usłyszał, jak pod ciężką stopą pęka jakaś gałązka...
Wydał z siebie okrzyk bojowy i sięgnął po topór. Nim jednak zdążył uchwycić rękojeść, dopadli go zabójcy. Durotan słyszał krzyk wściekłości Draki, ale nie mógł odwrócić się w jej stronę. Kątem oka widział, jak Ostry Kieł rzuca się na jednego z napastników i powala go na ziemię.
To byli zabójcy, najniżsi z najniższych, pełzające po ziemi robaki. Te robaki były wszędzie, i choć ich usta milczały, ich broń przemawiała głośno i dobitnie.
Nagle w lewe udo Durotana wbił się topór. Rzucił się do przodu, aby zadusić napastnika gołymi rękami. Spojrzał w twarz przerażająco pozbawioną wszelkich uczuć. Jego przeciwnik znów uniósł topór. Durotan ze wszystkich sił zacisnął ręce na gardle orka. Wreszcie robak upuścił topór i rozpaczliwie próbował oderwać potężne palce Durotana od swojej szyi.
Rozległo się krótkie, ostre wycie, a potem zapadła cisza. To zginął Ostry Kieł. Durotan słyszał, jak jego kobieta przeklina orka, i czuł, że on ją zabije. A potem usłyszał coś, co przyprawiło go o dreszcz – krzyk przerażenia jego synka.
Nie zabiją mojego syna! Ta myśl dodała Durotanowi nowych sił. Mimo upływu krwi z rozciętej nogi, rzucił się z rykiem i powalił przeciwnika na ziemię. Teraz zabójca był naprawdę przerażony. Durotan ścisnął go mocno obiema rękami i poczuł, jak jego szyja pęka.
– Nie! – To był głos zdradzieckiego strażnika. – Nie, jestem jednym z was, to oni są waszym celem...
Durotan poniósł wzrok i zobaczył, jak wielki zabójca robi łuk ostrzem równie wielkim jak on sam. Osobisty strażnik Orgrima nie miał szans. Ostrze gładko przeszło przez szyję zdrajcy, a Durotan przez ułamek sekundy widział malujące się na twarzy strażnika przerażenie.
Odwrócił się, by bronić swej kobiety, lecz było już za późno. Ciało Draki leżało na ziemi w kałuży krwi. Zabójca stał nad nią, a teraz zwrócił się do Durotana.
W uczciwej walce Durotan pokonałby każdego z nich. Teraz jednak był ciężko ranny i jego jedyną bronią były gołe ręce. Wiedział, że zginie, więc nawet nie próbował się bronić. Sięgnął po małe zawiniątko, w którym było jego dziecko.
I w tym momencie z jego ramienia wystrzeliła fontanna krwi. Upływ krwi osłabił jego refleks i nim zdążył zareagować, napastnik odrąbał mu drugą rękę. Robaki nie pozwoliły mu nawet po raz ostatni przytulić syna.
Durotan padł na ziemię i jego twarz znalazła się tuż przy twarzy jego syna. Serce wojownika pękało na widok tej zdziwionej i przerażonej twarzyczki.
– Zabierzcie... dziecko – wychrypiał.
Zabójca pochylił się tak, by Durotan go widział.
– Zostawimy dziecko na pożarcie dzikim zwierzętom! – prychnął. – Może nawet będziesz widział, jak rozerwą je na strzępy.
I odeszli równie cicho jak przyszli. Durotan leżał otępiały, a krew szerokim strumieniem wypływała z jego ciała. Próbował się poruszyć i nie mógł. Mógł tylko patrzeć na swojego syna, jego pierś unoszącą się od krzyku i zaciśnięte piąstki.
Draka... ukochana... Mój synku... tak mi przykro. To moja wina...
Szarość zaczęła wypełniać jego pole widzenia. Obraz dziecka znikał. Jedynym pocieszeniem dla Durotana, wodza klanu Lodowego Wilka, było to, że umrze, zanim wygłodniałe leśne bestie pożrą jego syna.
* * *
– Na Światłość, co za wrzask! – Dwudziestodwuletni Tammis Foxton zmarszczył nos. – Równie dobrze możemy wracać, poruczniku. Tak głośny wrzask z pewnością wypłoszył już z lasu całą zwierzynę.
Porucznik Aedelas Blackmoore spojrzał leniwie na swojego adiutanta.
– Niczego się nie nauczyłeś, co, Tammis? – powiedział powoli. – Nie chodzi o przyniesienie czegoś na obiad, a o wyrwanie się z tej przeklętej fortecy. – Sięgnął do juków za plecami po butelkę. Była zimna i gładka.
– Kulawkę, panie? – Wbrew złośliwym komentarzom Blackmoore’a, Tammis był idealnie wyszkolony. Wyciągnął nieduży kubek w kształcie głowy smoka, przystosowany do picia w siodle. Blackmoore zastanowił się przez chwilę, po czym machnął ręką.
– Za dużo roboty. – Wyciągnął zębami korek i podniósł butelkę do ust.
Napój był słodki i łagodnie palił gardło, spływając do żołądka. Blackmoore wytarł usta, zakorkował butelkę i włożył ją z powrotem do juków. Zignorował zatroskane spojrzenie Tammisa. Sługi nie powinno obchodzić, ile pije jego pan.
Aedelas Blackmoore szybko awansował w armii dzięki niewyobrażalnej umiejętności przebijania się przez szeregi orków na polu bitwy. Przełożeni myśleli, że to dzięki jego niebywałej odwadze. Blackmoore mógłby im powiedzieć, że jego odwaga bierze się z alkoholu, ale nie sądził, by to miało jakiekolwiek znaczenie.
Jego reputacja, podobnie jak uroda, sprzyjała bliskim stosunkom z damami. Wysoki i przystojny, z sięgającymi ramion czarnymi włosami, stalowymi oczami i elegancko przyciętą kozią bródką, był idealnym żołnierzem. Jeśli nawet niektóre damy opuszczały jego łoże smutne, a od czasu do czasu również z paroma siniakami, nic go to nie obchodziło. Tam, skąd przychodziły, dostawały ich jeszcze więcej.
Ogłuszający wrzask zaczynał go denerwować.
– Nie ruszaj się! – warknął.
– To może być jakaś ranna istota, panie – powiedział Tammis.
– W takim razie znajdźmy ją i zakończmy jej cierpienia – odrzekł Blackmoore. Trącił piętami Pieśń Nocy, wałacha równie czarnego co jego imię, i ruszył galopem w stronę piekielnego wrzasku.
Pieśń Nocy zatrzymał się tak gwałtownie, że Blackmoore, świetny przecież jeździec, niemal wypadł ż siodła. Krzyknął i uderzył konia w kark, i wtedy zobaczył, qo zmusiło wierzchowca do zatrzymania się.
– Błogosławiona Światłości – wyszeptał ze zgrozą jadący obok na swoim siwym kucyku Tammis. – Co za jatka.
Na ziemi leżały trzy orki i wielki biały wilk. Dwa samce i jedna samica. Widać było, że zginęli niedawno. Nie czuło się jeszcze smrodu rozkładu, choć krew już zakrzepła. Przeklęte orki. O ile łatwiej byłoby ludziom, gdyby te bestie częściej zwracały się przeciwko sobie.
Nagle w leżącym obok zawiniątku coś się poruszyło i Blackmoore uświadomił sobie, że to właśnie stąd pochodził wrzask. Zobaczył najbrzydszą w świecie rzecz – orcze dziecko, owinięte bez wątpienia w coś, co wśród tych stworów uchodziło za pieluszkę. Zsiadł z konia i podszedł do niego.
– Ostrożnie, panie! – krzyknął Tammis. – Może ugryźć!
– Nigdy wcześniej nie widziałem ich szczenięcia – powiedział Blackmoore i trącił je butem. Dziecko wysunęło się z biało-niebieskiego materiału i jeszcze bardziej krzywiąc paskudną zieloną gębę, dalej płakało.
Choć Blackmoore’już pochłonął zawartość jednej butelki miodu i napoczął drugą, wciąż myślał jasno. W jego głowie natychmiast zrodził się pomysł. Ignorując przerażoną minę Tammisa, pochylił się i podniósł małego potworka. Owinął go dokładnie biało-niebieskim materiałem, a wówczas stwór przestał płakać i spojrzał na niego szaroniebieskimi oczami.
– Ciekawe – stwierdził Blackmoore. – Ich dzieci mają niebieskie oczy, zupełnie jak ludzkie niemowlęta. Wkrótce te oczy staną się świńskie – czarne albo czerwone – i będą patrzeć na wszystkich ludzi z nienawiścią.
Chyba że...
Blackmoore przez całe lata musiał starać się dwa razy bardziej niż ludzie równi mu stanem i rangą, by być ocenianym tak samo jak oni. Naznaczony piętnem zdrady ojca, robił wszystko, by je zmazać, ale wielu nadal patrzyło na niego sceptycznie, i gdy myśleli, że ich nie słyszy, często mruczeli pod nosem „krew zdrajcy”. Ale może wreszcie nie będzie już musiał słuchać tych zjadliwych komentarzy.
– Tammis – powiedział, spoglądając w dziwnie niebieskie oczy małego orka – czy wiesz, że dostąpiłeś zaszczytu służenia geniuszowi?
– Oczywiście, panie – odpowiedział zgodnie z oczekiwaniem Tammis. – Czy wolno mi spytać, dlaczego jest to szczególnie prawdziwe właśnie w tej chwili?
Blackmoore spojrzał na wciąż siedzącego na koniu adiutanta i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Ponieważ porucznik Aedelas Blackmoore trzyma w rękach coś, co uczyni go sławnym, bogatym i – co najważniejsze – potężnym.
DWA
Tammis Foxton był poruszony, co oczywiście wiązało się ze straszliwym niezadowoleniem jego pana. Gdy tamtego dnia przywieźli orcze szczenię, Blackmoore zachowywał się niczym na polu bitwy – był uważny, czujny, skoncentrowany.
Ludzie przyzwyczaili się już do codziennych potyczek z orkami i zaczynały one ich nudzić. Dlatego niezwykle popularne stało się ostatnio organizowanie walk, które pozwalałyby mężczyznom pozbyć się nadmiaru energii i zarobić lub stracić pewną sumę pieniędzy.
Znaleziony ork, którego nazwali Thrall, miał być tak wychowywany przez ludzi, aby dzięki szybkości i sile orka oraz wiedzy podanej mu przez Blackmoore’a był niepokonany.
Ale niestety to małe brzydactwo nie chciało jeść. W ciągu ostatnich kilku dni pobladło i ucichło. Nikt nie mówił tego na głos, ale wszyscy wiedzieli, że stwór umiera.
Blackmoore był wściekły. Któregoś dnia nawet próbował wepchnąć małemu potworowi do gardła drobno posiekane mięso. W efekcie omal orka nie zadusił, a gdy ten wypluł mięso, Blackmoore rzucił go na ziemię i wyszedł, przeklinając.
Teraz Tammis zachowywał się w obecności swojego pana z wyjątkową ostrożnością i staranniej niż zwykle dobierał słowa. Mimo to spotkania z porucznikiem Blackmoorem coraz częściej kończyły się lecącą w jego kierunku butelką – pustą lub nie.
Jego żona Clannia, jasnowłosa, rumiana kobieta, która pracowała w kuchni fortecy, postawiła przed nim talerz z zimnym jedzeniem, a gdy usiadł przy drewnianym stole, zaczęła mu rozcierać kark.
– Jakieś wieści? – spytała z nadzieją.
Clannia dopiero niedawno wyszła z połogu. Ona i ich starsza córka Taretha jadły wiele godzin temu. Dziewczynka, która spała już z braciszkiem w łóżku przy piecu, obudziła się, słysząc wchodzącego ojca. Usiadła i wsłuchiwała się w przyciszoną rozmowę rodziców.
– Ano, i to nie za dobre – powiedział Tammis, podnosząc do ust łyżkę ze zgęstniałą kartoflanką. – Ork umiera. Nie je niczego, co daje mu Blackmoore.
Clannia westchnęła i sięgnęła po robótkę. Igła śmigała w jej palcach, gdy kobieta pracowała nad nową sukienką dla Tarethy.
– I słusznie – powiedziała cicho. – Blackmoore nie powinien był sprowadzać czegoś takiego do Durnholde. Wystarczą nam dorosłe orki, które wrzeszczą całymi nocami. Nie mogę już doczekać się zakończenia budowy obozów internowania. Wtedy orki przestaną wreszcie być dla Durnholde problemem.
Taretha przysłuchiwała im się w milczeniu. Dochodziły do niej plotki o małym orku, ale po raz pierwszy usłyszała, jak rozmawiają o nim jej rodzice. W jej głowie kłębiły się różne myśli. Orki były wielkie i przerażające, miały ostre zęby, zieloną skórę i niskie głosy. Ale przecież niemowlę nie może być duże i przerażające. Spojrzała przez ramię na braciszka. W tym momencie Faralyn poruszył się, otworzył różowe usteczka i głośnym wrzaskiem dał znać, że jest głodny.
Clannia wstała i odłożyła szycie, po czym odsłoniła pierś i przystawiła do niej niemowlę.
– Taretha! – skarciła córkę. – Powinnaś już spać.
– Spałam, ale usłyszałam, że przyszedł tato – odpowiedziała Taretha i podeszła do ojca.
Tammis uśmiechnął się i pozwolił dziewczynce wspiąć się na kolana.
– Pójdzie spać, kiedy Faralyn się naje – powiedział. – Pozwól mi ją potrzymać. Widzę ją tak rzadko, a ona rośnie szybko niczym chwast. – Uszczypnął córkę w policzek, a ona się zaśmiała.
– Jeśli ork umrze, nie wyjdzie to nam na dobre – wrócił do przerwanej rozmowy.
– Tato – wtrąciła się Taretha – jeśli to niemowlę, czemu karmicie je mięsem?
– Co masz na myśli, maleńka? – spytał Tammis.
Taretha wskazała na swojego brata.
– Niemowlaki piją mleko, tak jak Faralyn. Jeśli matka tego orka nie żyje, on nie może pić jej mleka.
Na twarzy Tammisa pojawił się uśmiech.
– Masz rację, dziecko – wyszeptał i przytulił córkę tak mocno, że aż zaczęła się wyrywać.
Drugą ręką objął żonę. – Tari ma rację. Orki wprawdzie są barbarzyńcami, ale karmią swoje młode tak samo jak my. Mały ork ma najwyżej kilka miesięcy. Nic dziwnego, że nie możejeść mięsa. Nawet nie ma jeszcze zębów. – Z wahaniem spojrzał na żonę. Clannia pobladła, jakby już wiedziała, co chce jej powiedzieć.
– Nie możesz... prosić mnie, żebym...
– Pomyśl, co to może oznaczać dla naszej rodziny! – wykrzyknął Tammis. – Służę Blackmoore’owi od dziesięciu lat, a nigdy jeszcze nie widziałem, by był tak podniecony. Jeśli ten ork przeżyje, niczego nam nie zabraknie!
– Nie... nie mogę – wydusiła z siebie Clannia.
– Proszę – błagał Tammis. – Tylko przez krótki czas.
– To potwory! – wykrzyknęła Clannia. – Potwory, a ty chcesz, żebym... chcesz, żebym... – Zakryła twarz ręką i zaczęła płakać. Niemowlę nadal ssało jej pierś.
– Tato, czemu mama płacze? – spytała zaniepokojona Taretha.
– Nie płaczę – odpowiedziała zduszonym głosem Clannia. Wytarła twarz i zmusiła się do uśmiechu. – Widzisz, kochanie? Już wszystko dobrze. – Potem spojrzała na Tammisa i przełknęła głośno ślinę. – Tato tylko chce, żebym coś dla niego zrobiła, nic więcej.
* * *
Gdy Blackmoore dowiedział się, że żona jego osobistego służącego zgodziła się karmić piersią umierające orcze niemowlę, cała rodzina została obsypana darami. Piękne tkaniny, najświeższe owoce i najdelikatniejsze mięso, najlepsze woskowe świece – to wszystko regularnie pojawiało się na progu pokoiku, który nazywali domem. Wkrótce ten pokoik został zamieniony na inny, a potem na jeszcze większy. Tammis Foxton dostał także własnego konia – piękną gniadą klacz, którą nazwał Ognista Dama. Clannia,teraz pani Foxton, nie musiała już pracować w kuchni, lecz spędzała całe dnie opiekując się dziećmi i troszcząc o potrzeby orka, nazywanego przez Blackmoore’a jego „tajnym projektem”. Taretha nosiła teraz ładne ubrania i dostała nauczyciela, nieco rozkojarzonego, lecz łagodnego mężczyznę zwanego Jaramin Skisson, który uczył ją jak damę pisać i czytać.
Nigdy jednak nie wolno jej było mówić o małej istocie, która przez cały rok mieszkała razem z nimi. Kiedy Faralyn umarł od gorączki, ork zastąpił jej ukochanego braciszka. Gdy Thrall nauczył się samodzielnie jeść paskudną mieszankę krwi, krowiego mleka i owsianki, przyszło do nich trzech uzbrojonych strażników i wyrwali go z ramion Tarethy. Krzyczała i płakała, ale jedyną odpowiedzią na jej błagania było uderzenie w twarz.
Ojciec przytulił ją i uspokajał, całując w blady policzek, na którym pojawił się czerwony ślad. Ponieważ chciała być posłusznym dzieckiem, zgodziła się nigdy już nie wspominać o Thrallu.
Ale w głębi serca przysięgła sobie, że nigdy nie zapomni tej dziwnej istoty, którą uważała za swojego młodszego brata.
* * *
– Nie, nie w taki sposób – powiedział Jaramin Skisson do swojego ucznia. – Trzymaj palcami tutaj... i tutaj. O, tak lepiej. Teraz zrób taki ruch... jak wąż.
– A co to jest wąż? – spytał Thrall. Miał zaledwie sześć lat, a już był wzrostu swojego nauczyciela. Jego wielkie, niezgrabne dłonie nie potrafiły zbyt dobrze utrzymać rylca i glinianej tabliczki. Był jednak bardzo uparty i starał się nauczyć pisać literę, którą Jaramin nazywał „S”.
Nauczyciel zamrugał za swoimi wielkimi okularami.
– Wąż to gad bez nóg. Wygląda właśnie jak ta litera.
Na twarzy Thralla pojawił się przebłysk zrozumienia.
– Jak robak – powiedział. Często pożerał te smakołyki, kiedy dostały się do jego celi.
– Tak, rzeczywiście przypomina robaka. Spróbuj jeszcze raz, tym razem sam.
Thrall wysunął lekko język, by ułatwić sobie koncentrację, i na glinianej tabliczce pojawiła się wykrzywiona linia, którą można było rozpoznać jako „S”. Dumny z siebie, pokazał tabliczkę Jaraminowi.
– Bardzo dobrze, Thrall! Myślę, że pora zacząć uczyć cię liczenia – powiedział nauczyciel.
– Ale najpierw powinieneś nauczyć się walczyć, co, Thrall?
Thrall podniósł wzrok i zobaczył w drzwiach szczupłą sylwetkę swojego pana, porucznika Blackmoore’a. Mężczyzna wszedł do środka i po drugiej stronie drzwi szczęknął zamek. Thrall nigdy nie próbował uciekać, ale strażnicy najwyraźniej tego się obawiali.
Thrall ukląkł na ziemi, tak jak nauczył go Blackmoore. Delikatnie klepnięcie po głowie było sygnałem, że już może wstać. Podniósł się, bardziej niż zwykle odczuwając swoją niezdarność, i opuścił wzrok, wpatrując się w buty Blackmoore. Był ciekaw, co też przygotował dla niego pan.
– Jak sobie radzi w nauce? – spytał Blackmoore Jaramina.
– Bardzo dobrze. Nie spodziewałem się, że orki są tak inteligentne...
– Jest inteligentny nie dlatego, że jest orkiem – przerwał mu Blackmoore tak ostrym tonem, że Thrall aż zadrżał – tylko dlatego, że uczyli go ludzie. Nigdy o tym nie zapominaj,
Jaraminie. A tobie – odwrócił się w stronę Thralla – też nie wolno o tym zapominać.
Thrall gwałtownie pokiwał głową.
– Popatrz na mnie, Thrall.
Thrall zawahał się, po czym podniósł swoje niebieskie oczy na Blackmoore’a.
– Czy wiesz, co znaczy twoje imię?
– Nie, panie. – Jego głos brzmiał szorstko nawet w jego własnych uszach i w niczym nie przypominał melodyjnego głosu ludzi.
– Oznacza „niewolnika”1. Oznacza, że należysz do mnie.
– Blackmoore zrobił krok do przodu i dźgnął go palcem w pierś. – Oznacza, że jestem twoim właścicielem. Rozumiesz?
Przez chwilę Thrall był tak wstrząśnięty, że nie odpowiedział. Jego imię znaczyło „niewolnik”? Brzmiało tak przyjemnie, gdy je ludzie wymawiali, że myślał, iż to dobre, wartościowe imię.
Okryta rękawiczką dłoń Blackmoore’a uderzyła Thralla prosto w twarz. Choć skóra Thralla była tak gruba i twarda, że ledwie to poczuł, jednak cios bardzo go zabolał. Pan go uderzył! Jego wielka dłoń z krótko obciętymi czarnymi paznokciami uniosła się do policzka.
– Masz odpowiadać, kiedy cię pytam – warknął Blackmoore.
– Czy zrozumiałeś, co powiedziałem?
– Tak, panie Blackmoore – odrzekł Thrall szeptem.
– Doskonale. – Na twarzy porucznika pojawiło się zadowolenie i jego białe zęby błysnęły na tle czarnej bródki. Thrall poczuł ulgę. Uniósł kąciki ust do góry, naśladując uśmiech Blackmoore’a.
– Nie rób tego, Thrall – powiedział mężczyzna. – Wydajesz się wtedy jeszcze brzydszy.
Uśmiech orka nagle znikł.
– Poruczniku – powiedział cicho Jaramin – on tylko próbuje naśladować twój uśmiech, to wszystko.
– Nie powinien. Mówiłeś, że dobrze sobie radzi z nauką, prawda? Czyli umie pisać i czytać?
– Z czytaniem jest na dość zaawansowanym poziomie. Jeśli chodzi o pisanie, wie, jak to robić, ale przez te swoje grube palce ma kłopoty z niektórymi literami.
– Doskonale. W takim razie już nie potrzebujemy twoich usług.
Thrall szybko wypuścił powietrze z płuc i spojrzał zdziwiony na Jaramina. Stary mężczyzna wydawał się zaskoczony tak samo jak on.