Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty - Kamil Janicki - ebook + audiobook

Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty ebook i audiobook

Kamil Janicki

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Kamil Janicki, autor wielu bestsellerowych książek, po świetnie odebranej „Pańszczyźnie” tym razem wprowadza nas w świat polskiej szlachty. „Warcholstwo” to bezkompromisowe, krytyczne spojrzenie na warstwę społeczną, która przejęła pełną kontrolę nad dawną Rzeczpospolitą, stworzyła unikalny system wartości i obyczajów, a potem – z coraz bardziej zacietrzewionym oglądem świata – przyczyniła się do anarchii i upadku kraju.

To historia buńczucznego stylu życia w myśl zasady „zastaw się, a postaw się”. Historia systemu politycznego, który zbudowano na szczytnych ideach, ale który wypoczwarzył się tak, że wolność ustąpiła miejsca posuniętej do absurdu samowoli. I w którym „każdy szlachcic na zagrodzie” faktycznie wierzył, że jest „równy wojewodzie”, a nawet królowi. Historia dumy z imperium połączonej z niechęcią do prowadzenia jakichkolwiek wojen i do obrony kraju. I historia obsesyjnych, rozciągniętych na stulecia starań o to, by odciąć się od zdecydowanej większości mieszkańców Rzeczpospolitej, których uważano za gorszych tylko dlatego, że nie urodzili się z herbem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 393

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 21 min

Lektor: Maciej Więckowski

Oceny
4,4 (50 ocen)
28
17
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kotSimba

Nie polecam

Publikacja, która ma potwierdzać z góry przyjętą hipotezę, gdzie autor manipuluje twierdzeniami znanych historyków, posługując się wyjętymi z kontekstu wypowiedziami. Postawa niegodna naukowca, ale cóż- autor naukowcem nie jest, ale populistą , który pisze - ku pokrzepieniu serc,dla określonch grup społecznych. Szkoda,że urodził się pod koniec PRL,bo w tych czasach zrobiłby karierę w gazetach propagandowych ówczesnej władzy.
11
limomanka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dla mnie ciekawa. Napisana przystępnie, z zainteresowaniem słuchałam dobrego lektora.
00
ulajew

Nie oderwiesz się od lektury

Książka powinna być lekturą szkolną. Wiele tłumaczy, także z tego co się dzieje obecnie.
00
nurwadi

Nie oderwiesz się od lektury

dałabym 2x5 gwiazdek. Bardzo wartościowa i wiele wnosząca do świadomości historycznej.
00
damiangruby

Nie oderwiesz się od lektury

Tak jak poprzednio, solidna porcja wiedzy. Polecam!
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

PROLOG.

DŁUGI CIEŃ SZLACHECTWA

 

 

 

 

 

„Państwo to ja” — miał mawiać Ludwik XIV. W rzeczywistości sławne słowa nigdy nie padły z ust francuskiego Króla Słońce[1]. Z powodzeniem mógłby je jednak wypowiedzieć dowolny polski szlachcic i wcale nie byłaby to z jego strony czcza przechwałka.

Państwo polskie, a następnie zjednoczone państwo polsko-­litewskie z czasów od XV do XVIII stulecia określa się często mianem Rzeczpospolitej szlacheckiej. Zupełnie słusznie. Podczas gdy w innych krajach Europy władzę dzierżyli monarchowie, zmuszeni godzić i uwzględniać interesy różnych stanów, nad Wisłą pełną kontrolę zawłaszczyła jedna tylko cząstka społeczeństwa. Naszym królom związano ręce. Chłopi nie mieli ani wolności, ani nawet statusu pełnoprawnych ludzi. Mieszczanie zostali wyzuci z wpływów i podporządkowani elicie, która pogardzała nimi i w najmniejszym stopniu nie liczyła się z ich interesem. Prawa obywatelskie w Rzeczpospolitej zarezerwowano wyłącznie dla panów herbowych, szlachciców[2].

Szlachta wybierała królów, ustanawiała przepisy, obsadzała sądy, decydowała o wojnach i podatkach, zajmowała urzędy i synekury — początkowo te najcenniejsze, z czasem niemal wszystkie bez wyjątku. System, który zrodził się nad Wisłą, był ewenementem. Badacze tematu podkreślają, że nigdzie indziej w Europie szlachta nie zyskała równie wielkich, nieposkromionych swobód i uprawnień[3]. Nigdzie też nie doszło do tak wielkiego wyobcowania elity od reszty społeczeństwa.

Polscy szlachcice, podobnie jak ci zachodni, uważali się za mądrzejszych i bardziej cnotliwych od plebejów, a więc od każdego, kto nie należał do ich grupy. Pisali, że są predestynowani do władzy i świetności. Ale to nie wszystko. Panowie znad Wisły utrzymywali też, że należą wprost do odmiennej kategorii ludzi. Mieli dysponować innymi mózgami, innym — rzecz jasna, doskonalszym — ciałem, poza tym zaś całkiem odmienną historią. Szczerze wierzyli, że są przedstawicielami własnego, szlacheckiego narodu. W myśl idei, które obowiązywały przez stulecia, za Polaka nie mógł się podawać ani żaden mieszczanin, ani tym bardziej chłop. To była kategoria zastrzeżona dla tych, w czyich żyłach krążyła rzekomo czysta krew szlachecka.

Zasada zupełnie zniknęła z naszej pamięci, ale przecież wciąż kształtuje tożsamość mieszkańców Rzeczpospolitej. Szlachta z pełnym sukcesem zawłaszczyła polską historię i kulturę. O dziejach nowożytnych niezmiennie pisze się z perspektywy szlacheckich postulatów, obsesji, dokonań i porażek. Podręczniki szkolne na dobrą sprawę prezentują nie losy polskiego społeczeństwa, ale losy szlachty i królów. Zbiór obyczajów najwyższej warstwy to z kolei, w dość powszechnym odczuciu, kultura staropolska. Tylko z rzadka pod tą dumną etykietą umieszcza się także jakiekolwiek tradycje mieszczan czy tym bardziej wieśniaków. Tak zwany polski strój narodowy, utrwalony w sztuce na tysięczne sposoby, to w istocie garderoba szlachecka. Podobnie jest z narodowymi bronią, fryzurą, zarostem. Jeśli w Polsce do jakiegoś obiektu czy zjawiska dorabia się epitet „narodowy”, niemal na pewno chodzi o rzecz w mniejszym czy większym stopniu związaną z waćpanami. Pozytywne cechy, do jakich lubią aspirować Polacy, takie jak tolerancyjność, solidarność, poszanowanie wolności, równości i sztuki kompromisu, też nieprzypadkowo stanowią odbicie frazesów, którymi z rozmiłowaniem szafowała szlachta. Nawet gdy jest mowa o naszych narodowych przywarach, powraca argument, że odziedziczyliśmy je po ziemiaństwie[4].

Polskość na dobre (i złe) zrosła się ze szlachectwem. Stało się tak, chociaż w czasach nowożytnych przytłaczająca większość mieszkańców Rzeczpospolitej wcale nie szczyciła się przynależnością do warstwy uprzywilejowanej. Podobnie dzisiaj na stu Polaków najwyżej kilku naprawdę ma szlacheckie korzenie. Mimo to miliony wciąż szukają swoich ponoć zaginionych herbów, a jeszcze większa liczba twierdzi, że nosi nazwiska niby to szlacheckie, bo zakończone na „ski” bądź „cki”. Już zupełnie każdy mówi zaś do obcych ludzi z szacunkiem per „pan” — jakby miał do czynienia z samymi paniskami, właścicielami folwarków.

W 2021 roku minęło równo 100 lat, odkąd konstytucja odrodzonej, międzywojennej Polski ogłosiła pełną równość obywateli wobec prawa. Zgodnie z jej zapisami zniknęła dziedziczna elita, a herby przestały być symbolami władzy i stały się wyłącznie rodzinnymi pamiątkami[5]. Mimo to nadal nie wyszliśmy z cienia szlachectwa. Tyle że szlachectwa wymarzonego, wyidealizowanego, oglądanego z dumą przez szkła różowych okularów. Słowem takiego, które nigdy nie istniało. O tym, czym była prawdziwa szlachta, jak zagarnęła Polskę, jak korzystała ze swojej nieposkromionej władzy i jaki ogląd świata narzuciła całemu społeczeństwu, pisze się zaskakująco rzadko.

Według znawców tematu poza Rzeczpospolitą nie sposób wskazać kraju, w którym obyczaje szlachty wywarły porównywalny wpływ na powszechną kulturę i tożsamość[6]. Wydarzenia mogły się jednak potoczyć inaczej. W pierwszych wiekach naszej historii przejęcie pełnej kontroli przez jedną, względnie wąską warstwę, przekonaną o swej wyjątkowości, nie było przesądzone. Nie wydawało się nawet prawdopodobne.

 

 

Szlachcic polski. Akwarela Konstancji Głogowskiej z początku XIX wieku.

 

 

 

 

 

I.

UPRZYWILEJOWANIE.

CZYM BYŁA SZLACHTA I JAK ZAGARNĘŁA PEŁNIĘ WŁADZY W POLSCE?

 

 

 

 

 

Słowa „szlachta” i „szlachcic” przywodzą na myśl epokę nowożytną — czasy husarii i panów w kontuszach z przepasanymi szablami. O uprzywilejowanych mężczyznach wcześniejszego, średniowiecznego okresu myślimy z kolei raczej jako o „rycerzach”, zupełnie jakby w pewnym momencie jedna grupa zniknęła, a inna zajęła jej miejsce. Dzisiejsze zwyczaje językowe niewiele mają jednak wspólnego z historyczną rzeczywistością.

Wbrew pozorom wyrazy „szlachta” i „szlachcic” nie zrodziły się w dobie Rzeczpospolitej szlacheckiej. Funkcjonowały w języku polskim już wcześniej, za panowania dynastii Piastów. Co zaś do określenia „rycerz”, nie jest ono wcale zauważalnie starsze, a może nawet młodsze. Przez zdecydowaną większość epoki średniowiecznej wcale go nad Wisłą nie używano.

Sprawa nie jest łatwa do naświetlenia, bo przez pierwsze kilka stuleci historii Polski właściwie wszystkie teksty były spisywane po łacinie. Miejscowe wtręty pojawiały się w nich rzadko i niekonsekwentnie. Na podstawie skąpych materiałów językoznawcy przypuszczają, że o „szlachcie” i „szlachcicach” najwcześniej zaczęto mówić w wieku XIII, w okresie tak zwanego rozbicia dzielnicowego. Termin stał się jednak prawdziwie popularny stulecie później, może dopiero za czasów Kazimierza Wielkiego (­1333–1370). Co do „rycerzy” i „rycerstwa”, źródła notują te słowa od XIV–XV stulecia. Nie oznacza to jednak, że dopiero wtedy poja­wili się ludzie, którzy w naszym rozumieniu byli szlachtą bądź rycerstwem.

Uprzywilejowane grupy istniały w Polsce od zawsze. Do funkcjonowania państwa konieczna była przecież obecność zarządców, dostojników skupiających władzę na różnych szczeblach czy wreszcie wojowników trzymających w ryzach ludność i odpierających zewnętrzne zagrożenia. Ta średniowieczna elita nie miała jednak wspólnej tożsamości i nie była traktowana na równi. Jak wyjaśniał chociażby profesor Jarema Maciszewski, pierwotnie w Polsce nie rozwijał się jeden stan szlachecki, ale co najmniej kilka takich stanów wewnątrz szerokiej warstwy rządzącej.

W kronikach i dokumentach wyróżniano zwykle nobiles i milites. Pierwszą grupę można określić po polsku mianem wielmożów. Byli to doradcy książąt, lokalni decydenci, dostojnicy dworscy, członkowie najświetniejszych rodzin o długiej tradycji. Druga to zbrojni czy też jeźdźcy, a więc dosłownie rycerze. Ludzie, których wysoki status wiązał się bezpośrednio z obowiązkiem służby wojskowej i którzy w zamian za udział w rzemiośle wojennym otrzymywali dobra ziemskie.

Na tym podziały się nie kończyły. Można było spotkać majętnych rycerzy z rozległymi włościami i rzeszą chłopskich poddanych. Byli też jednak prości milites, którzy w przerwie między wyprawami zbrojnymi osobiście uprawiali ziemię, bo nie miał kto go zrobić za nich. Wreszcie istniała i warstwa rycerstwa służebnego, uzależniona od możnych, zbiedniała, której członkowie nie zawsze uchodzili nawet za wolnych ludzi.

Każda z wymienionych grup cieszyła się innymi uprawnieniami. W statutach, jakie Kazimierz Wielki w połowie XIV wieku wydał dla Małopolski, elity podzielono ogółem na trzy warstwy. Kara za zabicie przedstawiciela najwyższej z nich wynosiła 2880 groszy, odpowiednik około 200 tysięcy złotych w dzisiejszych pieniądzach. Głowa rycerza z drugiej grupy była według prawa warta 1440 groszy, a z trzeciej — zaledwie 720, a więc 50 tysięcy naszych złotych. W statutach pierwszą — i tylko pierwszą — grupę określono mianem „szlachty”. W tym czasie było to więc chyba słowo zastrzeżone dla wyższego rycerstwa i możnych. Z kolei o najniższej warstwie, milites, mówiono u schyłku średniowiecza „włodycy”. Istnienie podobnych szczebli uprzywilejowania potwierdzają także dokumenty z Mazowsza. Tam życie pełnoprawnego rycerza było warte o niemal 150 procent więcej niż życie miles qui non est nobilis — rycerza „nieszlacheckiego” czy też włodyki albo „włodyki pospolitego”.

Opisane podziały odpowiadały europejskim normom. Były czymś zwyczajnym i oczekiwanym. O ile jednak w krajach Zachodu różnice tylko się zaostrzały, a przedstawiciele rycerstwa z czasem zyskiwali precyzyjne tytuły lokujące ich na drabinie różnorakich baronów, hrabiów czy markizów, o tyle w Polsce sprawy niespodziewanie zaczęły zmierzać w przeciwnym kierunku. U schyłku średniowiecza przedstawiciele ogromnie zróżnicowanej elity zlali się w jedną grupę szlachty, całkowicie równą, przynajmniej w świetle prawa[7].

Zmiana nie nastąpiła z dnia na dzień czy nawet z dekady na dekadę. Nie opierała się na decyzji któregoś z królów ani na wspólnym postanowieniu rycerzy zebranych na jakimś ogólnopolskim zjeździe. Tym bardziej nie da się jej ściśle powiązać z modą na konkretne słowo. Od schyłku XIV wieku coraz częściej pisano o wszystkich członkach elit, że to szlachcice. Ale w innych źródłach nazywano ich też rycerzami lub stanem rycerskim. Nie było więc tak, że podzielone rycerstwo ustąpiło miejsca jednolitej szlachcie. Mimo to warto się pochylić nad słowem, które z czasem na dobre przylgnęło do polskich elit. Jego pochodzenie zdaje się zdradzać całkiem sporo o tym, jak przedstawiciele najwyższych warstw postrzegali samych siebie.

Z pozoru trudno wyobrazić sobie wyraz brzmiący bardziej polsko i słowiańsko niż szlachcic. Określenie szeleści niemal jak Szczebrzeszyn. Dla wielu wczesnych badaczy języka samo brzmienie stanowiło wystarczający argument. Słysząc „sz” i „chci”, usilnie szukali rodzimego źródłosłowu. Jeszcze na początku XX wieku z powagą twierdzono, że termin należy wiązać wprost z Lechitami. Legendarny założyciel państwa polskiego Lech miał dać początek określeniu szlachcic (sz-lech-cic), a od nazwy Lachów, czyli Prapolaków, miał ponoć zostać urobiony wyraz szlachta. W myśl innej koncepcji „szlachta” brała się od „sławy” lub konkretniej „sławienia”. Proponowano też bardziej fantazyjne rozwiązania zagadki. Ktoś na przykład powiązał szlachectwo ze… słowiańskim zaginionym określeniem końskiej uprzęży.

Dzisiaj wiadomo już, że wszystkie te objaśnienia są błędne. Współcześni badacze zgadzają się, że wyraz szlachta nie narodził się wcale nad Wisłą czy nawet na obszarze Słowiańszczyzny. Został zapożyczony z Zachodu, podobnie jak wiele innych terminów odnoszących się do średniowiecznego systemu władzy. Polskie słowo „rycerz” pochodzi od niemieckiego Ritter, herb wziął się od niemieckiego Erbe, a lenno od niemieckiego Lehen. Także wyraz szlachta miał swój prawzór na obszarze Rzeszy. Nie ma tylko zgody co do tego, jaki dokładnie.

W ostatnich dekadach językoznawcy i historycy poświęcili tej sprawie łącznie setki, jeśli nie tysiące stron analiz i dyskusji. Według najnowszej hipotezy profesora Tomasza Czarneckiego u podstaw słowa „szlachta” stał niemiecki wyraz Slëchte, używany na okreś­lenie ludzi „uprawnionych” — a więc obdarzonych specjalnymi zaszczytami, godnościami i przywilejami wynoszącymi ich ponad resztę społeczeństwa. Z kolei profesor Ambroży Bogucki stanowczo twierdził, że szlachta wzięła się od również niemieckiego ­Slahte. Pierwotny wyraz miał oznaczać „ród”, a nad Wisłę dotarł za pośrednictwem czeskim[8].

Obie interpretacje brzmią prawdopodobnie, przynajmniej z perspektywy historycznej. Zdobycie dla siebie szczególnych przywilejów i większej niezależności od tronu było stałym dążeniem ­rycerstwa. Fakt, że jakiś właściciel ziemski dostał zgodę na przykład na to, by osobiście sądzić swych poddanych albo decydować, który Kościół otrzyma dziesięcinę zebraną z majątku, stanowił widomy dowód przynależenia do elity. „Uprawnienie” mogło więc jak najbardziej stać się ogólną wizytówką stanu rycerskiego.

Nie mniejsze było znaczenie tradycji rodowej. Na ziemiach polskich ukształtowała się ona w sposób bardzo odmienny od tego, który znano na Zachodzie. I nie brakuje badaczy, którzy sądzą, że właśnie specyficzny nadwiślański system herbów, zawołań i organizacji rodowej przyczynił się do stworzenia tak niezwykłych przekonań o równości i wspólnocie wszystkich szlachciców.

 

 

Oznaki wyjątkowości. Zawołania, rody, herby

 

Przez większość średniowiecza przedstawiciele elit nie mieli jeszcze tych wszystkich cech, które dzisiaj nieodłącznie kojarzą się z rycerstwem czy szlachectwem. Typowy polski miles z roku 1100, 1200 albo nawet 1250 nie używał herbu, nie miał szlacheckiego nazwiska, niekoniecznie szczycił się nazwą rodu, a już tym bardziej nie był „pasowany” na rycerza, bo ten zwyczaj nad Wisłą nigdy nie zdobył szczególnej popularności.

Wydaje się, że najstarszym sposobem, w jaki polscy wojownicy rozpoznawali się wzajemnie i zbierali w grupy, były ustne zawołania: proste hasła wykrzykiwane w potrzebie lub na polu bitwy, by w jednym miejscu zgromadzić zbrojnych, czy to z danego regionu, czy podległych konkretnemu panu. Większość znanych zawołań nawiązywała do imion lub przezwisk, jak choćby „Gierałtowie” od imienia Gerard czy „Pirzchała” od pirzchania, czyli wpadania w gniew. Inne hasła dotyczyły miejsc („Nałęcze”, jak jezioro, „Opole”, od grodu) albo przedmiotów („Laska”, „Kiczka”). O dziwo, najrzadziej zdarzały się dewizy czy wezwania, jak „Na pole” lub „Biją w łeb”.

Zawołania nie zawsze były stałe. Znane są przypadki, gdy jedna grupa wojów wzywała się na kilka różnych sposobów. Z czasem jednak wybrane hasła zapadały w pamięć, stawały się elementem tradycji. Wiele z nich dało początek nazwom rodów.

Ród wśród polskiego rycerstwa nie był tym samym, co rodzina. Oznaczał wspólnotę zawołania, potem zaś nazwy i znaku, ale tylko w rzadkich przypadkach — wspólnotę krwi. Członkowie danego rodu mogli pochodzić z tego samego sąsiedztwa albo mieć za sobą zwyczaj walki w jednej drużynie wojskowej czy też pod wspólną chorągwią. Nie byli natomiast co do zasady swoimi wujami i kuzynami. Przykładowo do rodu Jastrzębców należało aż trzysta sześćdziesiąt różnych rodzin. Z kolei za Toporczyków podawali się protoplaści późniejszych spokrewnionych rodzin Tęczyńskich, Ossolińskich czy Tarłów, ale też Pałukowie, których z pozostałymi rodowcami nic nie łączyło. Dopiero z upływem wieków, gdy prapoczątki rodów uległy zatarciu, szlachcice zaczęli doszukiwać się krewniactwa u każdego, kto szczycił się tą samą nazwą i wspólnym zawołaniem.

Takie rozumienie rodów przełożyło się także na specyfikę polskich herbów. Herb był jak gdyby kolejnym krokiem w ewolucji sposobów rozpoznawania sojuszników na polu bitewnym. Gdy rosła liczebność oddziałów i komplikowała się ich organizacja, a coraz cięższe uzbrojenie kamuflowało sylwetki rycerzy i skrywało ich twarze, ustne sygnały przestawały wystarczać. W zgiełku mogło się zdarzyć, że brat uderzył na brata, a zdezorientowany sąsiad natarł na sąsiada. Aby uniknąć tragicznych nieporozumień, w XII wieku zbrojni w Europie Zachodniej zaczęli umieszczać na tarczach używanych w walce osobiste znaki. Z czasem symbole te stały się dziedziczne, zaczęto je hołubić i traktować jako jeden z kluczowych wyznaczników uprzywilejowania.

W kulturze zachodniej herb był znakiem konkretnej rodziny rycerskiej czy też szlacheckiej. Każdy dom szlachecki miał włas­ny znak, przynależny tylko garstce bezpośrednich krewniaków. W efekcie na przykład w Niemczech było łącznie około 200 tysięcy herbów. Jak obrazowo opowiada znawca tematu Andrzej Bebłowski, sztandarowy niemiecki herbarz Siebmachera zajmuje całą szafę pokaźnych rozmiarów. Aby zorientować się w jego treści, „trzeba szukać w skorowidzach, które są też dziełem wielotomowym. Doszło nawet do tego, że zrobiono skorowidz (już jednotomowy) do wielotomowego skorowidza”. Dla porównania w Polsce w wieku XV wszystkich herbów było zaledwie… dwieście siedemdziesiąt cztery. Bagatela, siedemset razy mniej.

Herby dotarły do Polski z opóźnieniem. Zaczęto ich używać w XIII wieku, chyba najwcześniej na Śląsku. W całym kraju stały się jednak powszechne dopiero w stuleciu XIV. Miały swoją wizualną specyfikę. Początkowo przeważały na nich wyobrażenia typowych, codziennych przedmiotów lub dalece uproszczonych symboli. Widywało się więc włócznie, strzały, podkowy i krzyże, ale nie gryfy, lwy czy smoki, tak popularne na przykład we Francji. Poza tym rzecz wyjątkowa i rodząca do dzisiaj niemały zamęt: herby otrzymały nad Wisłą nazwy własne, zwykle przejęte od zawołań i niemające nic wspólnego z ich wyglądem. Na przykład herb Jelita przedstawia trzy skrzyżowane włócznie, a herb Dąbrowa — nawiązujący mianem do lasu dębowego — podkowę zwieńczoną trzema krzyżami. Nawet herb Lis ma na tarczy nie wizerunek leśnego zwierzęcia, ale dwukrotnie skrzyżowaną strzałę.

Niekiedy nazwy rodów i herbów były takie same, w innych przypadkach zupełnie rozbieżne. Poza tym nowe herby, z XV czy XVI wieku, powstawały na dość różne sposoby, co z czasem tylko pogłębiało chaos. Co do zasady jednak nad Wisłą herb przynależał do bardzo szeroko rozumianego rodu. Danym znakiem posługiwali się nie tylko ojciec, syn i wnukowie z jednego majątku, lecz także wszyscy członkowie danej wspólnoty heraldycznej, łącznie nawet tysiące szlachciców[9].

 

 

Wybrane herby szlachty polskiej. Ilustracja z albumu heraldycznego wydanego w 1924 roku.

 

 

 

Korzenie równości

 

Wbrew temu, co można by sądzić, polska szlachta bardzo długo przywiązywała do herbów ograniczone znaczenie. Symbole te traktowano wręcz z pewną pobłażliwością. Podczas gdy na zachodzie Europy wykształciły się szalenie złożone sposoby odwzorowywania i opisywania herbów, w Polsce raczej nie dbano o detale czy barwy. Nie zawsze też pielęgnowano herbową tradycję. W efekcie o wielu średniowiecznych polskich herbach wiemy, że istniały, ale nawet najlepsi specjaliści nie są w stanie stwierdzić, kto się nimi posługiwał, jak na nie mówiono i jak dokładnie wyglądały.

Od symbolu umieszczanego na tarczach i pieczęciach o wiele ważniejsza była świadomość przynależności do jednego rodu. Nawet zanim zaczęto tworzyć bałamutne opowieści o dawnym pokrewieństwie, polscy rycerze i możni poczuwali się do odpowiedzialności za innych mężczyzn z tej samej grupy. Zasada solidarności rodowej sprawiała, że wielcy panowie wstawiali się za biedniejszymi rycerzami, o ile ci szczycili się tym samym zawołaniem i herbem. Rody, jak podkreślają znawcy tematu, wzmacniały rycerstwo. Przede wszystkim jednak chroniły skromniejszych jego przedstawicieli przed utratą pozycji i dawały im poczucie, że pod pewnymi względami są podobni nawet do najbardziej utytułowanych krezusów.

Wielkie rody, skupiające i wielmożów, i prostych włodyków, dawały pewne podstawy, by myśleć o całej szlachcie jako o jednej grupie. Ważną rolę odegrała też specyficzna sytuacja, w jakiej znalazła się Polska w XII i XIII stuleciu. Rozrodzenie dynastii sprawiło, że państwo Piastów, wcześniej względnie spójne, przemieniło się w luźny konglomerat niezależnych księstewek. U szczytu rozbicia dzielnicowego na samym Śląsku było siedemnaście odrębnych państw. Na całych ziemiach polskich — nawet około trzydziestu. W obliczu kurczenia się zasięgu władzy poszczególnych dynastów, rosło rozzuchwalenie wielmożów. Rozczłonkowanie Polski prowadziło też jednak do brzemiennego w skutki skrócenia drabiny społecznej.

Na Zachodzie monarchowie mieli pod sobą wielkich arystokratów, ci zaś sprawowali zwierzchność nad własnymi lennikami, ­którzy też mogli posiadać rycerskich poddanych. Nad Wisłą poszczególne władztwa piastowskie były jednak zbyt skromne, aby dawać pretekst do tworzenia tak skomplikowanych struktur. Wielu książąt dysponowało zaledwie kilkoma zamkami i miastami; zdarzało się nawet, że z wieży swojej głównej rezydencji widzieli siedzibę sąsiada. I na pewno nie potrzebowali warstw pośredników, by efektywnie zarządzać tak niewielkim terytorium.

Praktykowano zasadę, w myśl której całe możnowładztwo i rycerstwo danego państewka, choć zróżnicowane, podlegało bezpośrednio władcy. Taki system utrzymał się też po tym, jak w XIV wieku doszło do ponownego zjednoczenia większości piastowskich terytoriów. W efekcie w późnym średniowieczu niezależność szeregowego rycerstwa od wielmożów była nad Wisłą dużo większa niż na przykład we Francji. Nie było też tylu formalnych i ugruntowanych tradycją przesłanek ku temu, by ściśle oddzielać od siebie te grupy.

Kazimierz Wielki podejmował nawet pewne starania, by wzmocnić średnie rycerstwo i z jego pomocą ugruntować własną po­zycję względem możnowładztwa. Najważniejszy impuls do powstania wspólnej kultury szlacheckiej i wyobrażeń o równości całego stanu pojawił się jednak później. Monarcha prowadził niezwykle nieuporządkowane życie osobiste. Był nie tyle bigamistą, co wręcz bigamistą do kwadratu: w pewnym momencie miał trzy żony jednocześnie. Lubił też zabawiać się w towarzystwie kochanek, a ponoć nawet utrzymywał całe prywatne haremy w rezydencjach położonych blisko stołecznego Krakowa. Miał córki, ­których status podważano, oraz nieślubnych synów. Nie doczekał się jednak żadnego legalnego męskiego potomka. Wraz ze śmiercią króla w 1370 roku wygasła główna linia dynastii Piastów. Był to punkt zwrotny nie tylko w historii państwa, lecz także w dziejach nadwiślańskich elit[10].

Zgodnie z wolą Kazimierza tron przeszedł w ręce jego siostrzeńca — króla Węgier Ludwika Andegaweńskiego. Nowy monarcha, jako prawnuk Władysława Łokietka, symbolicznego zjednoczyciela Polski, uważał się za przyrodzonego spadkobiercę Piastów. Z uwagi na niezwykle słabe zdrowie i na obowiązki zatrzymujące go na południe od Karpat, unikał jednak jak ognia jakichkolwiek wizyt nad Wisłą. Aby z oddali utrzymać kontrolę nad krajem, był zmuszony, w większym stopniu niż jego poprzednicy, uwzględniać zdanie wpływowych poddanych. Dalsze układy z polskimi elitami stały się konieczne wobec braku następcy tronu. Ludwik, podobnie jak Kazimierz, nie doczekał się żadnego legalnego męskiego potomka. Podjął więc starania, by przekonać Polaków do wyniesienia na tron jednej z jego córek.

Projekt nie miał precedensu we wcześniejszej historii. Ludwik, świadomy ryzyka, że obietnice i deklaracje zostaną po jego śmierci odwołane, szukał możliwie najszerszego poparcia. Wywalczył stosowne przysięgi od władz czołowych miast, a w roku 1374 wydał też specjalny przywilej dla szlachty. Po raz pierwszy w dziejach Polski był to dokument adresowany nie do wybranej grupy albo osobno do wielmożów i rycerzy, ale do całego stanu szlacheckiego, bez rozróżnień. Wszyscy otrzymali określone uprawnienia i wszyscy mieli w przyszłości stanowić gwarantów wyniesienia do władzy andegaweńskiej królewny.

Sławny przywilej koszycki do dzisiaj jest błędnie rozumiany i opisywany. Wbrew temu, co podają szkolne podręczniki, Ludwik nie tyle poczynił wielkie ustępstwa, co raczej uporządkował zasady, które już wcześniej były w użyciu. Przede wszystkim zaś — rozciągnął je na całe rycerstwo. Dokument zapewniał między innymi, że król nie będzie zmuszać szlachty do bezpłatnej budowy twierdz obronnych, że wykupi z rąk wroga szlacheckich jeńców pojmanych podczas wyprawy poza granicami kraju i że kluczowe urzędy starostów będzie obsadzać tylko Polakami — a w domyśle szlachcicami. Wszystkie te reguły znano już za czasów Kazimierza Wielkiego. Węgierski monarcha potwierdził jednak, że dotyczą one nie tylko wielmożów i wysokiego rycerstwa, ale każdego, kto szczyci się herbem i przynależnością do rodu. Poza tym Ludwik uporządkował kwestie podatkowe. Z pozoru znacząco obniżył zobowiązania. W rzeczywistości raczej sprecyzował reguły i ustalił, że podatki, dawniej nieregularne, będą pobierane raz do roku. Dodatkowo jasno ogłosił, że wszyscy szlachcice są osobiście zwolnieni z opłat, a podatki w ustalonej kwocie mają płacić nie oni sami, lecz tylko ich chłopscy poddani. Co jednak najważniejsze, pozbawił samego siebie prawa do zmiany postanowień. Jakiekolwiek reformy fiskalne mogły nastąpić tylko za zgodą zainteresowanych — a więc szeroko rozumianej szlachty[11].

 

 

Przeddziejowi szlachcice polscy będący „sprawcami tego sławnego królestwa”. Ilustracja z XVI-wiecznego traktatu Bartosza Paprockiego.

 

 

To był, jak podkreślają badacze, krok milowy[12]. Po śmierci Ludwika w roku 1382 ośmielone średnie rycerstwo w niespotykanym wcześniej stopniu zaangażowało się w sprawy kraju. Długie, kilkunastomiesięczne bezkrólewie — zjawisko, z jakim nie spotkano się w całych dziejach państwa Piastów — wymusiło na elitach wzięcie odpowiedzialności politycznej, którą dotąd dzierżyli książęta i królowie. Zachwianiu uległy prastare normy, zgodnie z którymi Polskę traktowano niemal jak własność rodu panującego. Córka Ludwika, Jadwiga Andegaweńska, też była określana mianem „pani przyrodzonej” i dziedziczki królestwa. Jej przyjazd nad Wisłę ogromnie się jednak opóźnił. Poza tym Jadwiga była dzieckiem — koronowano ją w roku 1384 jako zaledwie dziesięciolatkę. W praktyce o losach kraju rozstrzygały teraz szlacheckie elity. Pod ich wpływem Andegawenkę wydano za księcia Litwy Jagiełłę, który został wyniesiony na tron drogą wyboru, nie zaś z racji urodzenia.

Nić tradycji została ostatecznie przerwana w roku 1399. Gdyby Jadwiga i Jagiełło doczekali się potomstwa, ród panujący mógłby jeszcze odzyskać prestiż i formalną pozycję przynależną wcześniej Piastom. Młoda Andegawenka umarła jednak wkrótce po wydaniu na świat jedynego dziecka, prawdopodobnie na skutek gorączki połogowej. Zanim do tego doszło, ducha wyzionęła także jej córka.

Odtąd podstawą rządów Władysława Jagiełły była tylko wola elit. Król, wychowany w obcej kulturze, świeżo ochrzczony i darzony nieufnością, był zmuszony stale walczyć o wpływy i poparcie. Nie mógł się odwoływać do argumentu krwi ani do ugruntowanych zwyczajów. Przez całe jego długie, niemal 40-letnie rządy, trwało przeciąganie liny między tronem a dostojnikami państwa. Zdarzyło się nawet, że rozwścieczony własną niemocą i nasilającymi się zniewagami monarcha zagroził, że zrzeknie się tronu i powróci na Litwę.

Aby osiągnąć jakiekolwiek ambitniejsze cele, Jagiełło musiał obłaskawiać szlachtę. Na wzór Ludwika wydawał przywileje dla całego stanu: po części po to, by uczynić ze średniego rycerstwa dodatkową podporę swojej władzy, a po części dlatego, że w następstwie aktu koszyckiego i wypadków związanych z bezkrólewiem nie dałoby się już postąpić inaczej. Masy rycerskie, coraz bardziej niezależne i świadome swej siły, domagały się ugruntowania równości całej szlachty i uniezależnienia jej od jakichkolwiek zachcianek lub gróźb ze strony króla.

Jagiełło nadawał szlacheckim poddanym przełomowe przywileje w latach 1388, 1422 i 1423. Każdy poszerzał uprawnienia szlachty i kurczył prerogatywy monarchy. Proces tylko przybrał na sile, gdy najjaśniejszy pan doczekał się dzieci i zaczął walczyć o następstwo tronu dla nich. Najpierw na przyszłą władczynię przewidywano córkę monarchy z drugiego małżeństwa, Jadwigę. Rozwiązanie, podobnie jak za czasów Ludwika, wymagało nagięcia norm politycznych i nie było dla króla tanie. W żyłach królewny krążyła jednak przynajmniej odrobina piastowskiej krwi — jej matka, Anna Cylejska, była wnuczką Kazimierza Wielkiego. Tego samego nie dało się powiedzieć o monarszych synach. Jagiełło doczekał się męskich potomków dopiero z czwartego małżeństwa z ruską księżniczką i daleką krewną Sonką Holszańską. Był wówczas człowiekiem posuniętym w latach, przeszło 60-letnim, a zarazem jawnie zdesperowanym — gotowym zrobić wszystko, by zagwarantować, że na nim nie skończy się królewska linia.

Ceną za położenie podwalin pod nową dynastię Jagiellonów były kolejne przywileje: brzeski z 1425 roku, jedlneński z 1430, krakowski z 1433. Król zgadzał się na niemal każde żądanie rycerskich poddanych, zwłaszcza że nie mógł mieć nadziei, iż dożyje dorosłości synów. Osiągnął sukces, ale dużo większy był sukces szlachty. Jagiellonowie nie stali się dziedzicznym rodem panującym. Każdy potomek zwycięzcy spod Grunwaldu musiał zostać wyniesiony na tron w drodze elekcji. Tym samym każdy coraz bardziej i bardziej zależał od elity[13].

 

 

Szlacheckie przywileje

 

Suma ustępstw, jakie Jagiełło poczynił na rzecz szlachty, była imponująca. Oto najważniejsze z nich.

Król ostatecznie zwolnił rycerskich poddanych z jakichkolwiek danin i świadczeń, poza tak zwanym podatkiem poradlnym, ustanowionym za czasów Ludwika Andegaweńskiego. Wobec stale ­postępującej inflacji faktyczna wartość tego podatku kurczyła się z dekady na dekadę. Wynosił on 2 grosze od jednego łanu (ok. 17 hektarów) ziemi rolnej uprawianej przez chłopa. Taka stawka nigdy nie uległa zmianie. W przybliżeniu można oszacować, że za czasów Ludwika Andegaweńskiego opłata była równa dzisiejszym mniej więcej 7 złotym od hektara. U schyłku panowania Władysława Jagiełły wynosiła w przeliczeniu około 5 złotych, a na początku wieku XVII ledwie naszą złotówkę. Tak mało, że coraz częściej władze zupełnie odstępowały od poboru poradlnego, bo korzyść była niewspółmierna do wysiłku. A przecież wypada przypomnieć, że płacono tylko za ziemię chłopską. Hektary należące bezpośrednio do gospodarstw szlacheckich — folwarków — nie były obłożone jakimkolwiek, nawet najskromniejszym stałym podatkiem.

Kolejnym kluczowym ustępstwem było zastrzeżenie wszystkich urzędów i dostojeństw obsadzanych przez króla dla szlachty, a w wypadku lokalnych tytułów tylko dla szlachty z danego regionu. Formalnie do władzy państwowej nie mogli być już dopuszczani ludzie pozbawieni herbu.

Za panowania Litwina szlachta uzyskała także nietykalność: zarówno osobistą, jak i majątkową. Neminem captivabimus nisi iure victum — brzmiało zobowiązanie króla. W dosłownym przekładzie na polski: „Nikogo nie uwięzimy, kto nie zostanie pokonany prawem”. Bez wyroku sądowego władca nie miał odtąd możliwości ani wtrącić szlachcica do lochu, ani skonfiskować jego dóbr. Wyjątek zastrzeżono tylko dla przypadków, gdy szlacheckiego zbrodniarza schwytano na gorącym uczynku, na szczególnie obmierzłych czynach: morderstwie, gwałcie, podpaleniu lub grabieży. W praktyce najostrzejsza krytyka tronu, która za granicą uchodziłaby za akt obrazy majestatu, w Polsce Jagiełłowej była tolerowana. Poważnej kary nie poniósł nawet osobisty sekretarz monarchy po tym, jak nazwał go w politycznym paszkwilu zniedołężniałym starcem, a o nielubianej królowej Elżbiecie z Pilczy napisał, że jest „śmierdzącą maciorą”.

Jagiełło wyrzekł się również prawa do samodzielnego wzywania szlachty do walki, a więc do zwoływania tak zwanego pospolitego ruszenia. Nie mógł własną decyzją prowadzić armii poza granice. W razie takiej kampanii szlachcie należało się zresztą, na mocy nowych swobód, wynagrodzenie w pokaźnej kwocie. Szlachcice mieli też odtąd być wykupywani z niewoli nie tylko w wypadku wojen zagranicznych, lecz także wtedy, gdy konflikty toczono na polskiej ziemi. Ponawiane konfrontacje z zakonem krzyżackim pokazały, że było to zobowiązanie kosztowne i problematyczne[14].

Umierając w roku 1434, Władysław Jagiełło cieszył się zaledwie ułamkiem władzy, którą przed niespełna stuleciem posiadał Kazimierz Wielki. Stracił większość narzędzi nacisku na elity, sam zaś nie mógł swobodnie rządzić bez ich wsparcia. Jakiekolwiek nadzwyczajne podatki wymagały zgody rycerstwa, podobnie każda wyprawa zbrojna. W sytuacji, gdy do władzy dopuszczano formalnie wyłącznie szlachtę, a krytyka dworu nie powodowała konsekwencji, dalsze ustępstwa były właściwie nieuniknione. Najwięcej poczynił ich młodszy syn Jagiełły, Kazimierz Jagiellończyk, rządzący od 1447 do 1492 roku.

Niespełna dekadę po objęciu tronu król zaangażował się w decydujący konflikt z Krzyżakami — tak zwaną wojnę trzynastoletnią. Szlachta uznała, że nadarza się doskonała okazja do szantażu. Monarcha nie zdołał pozyskać dodatkowych podatków, a gdy zwołał pospolite ruszenie, masy rycerstwa — hałaśliwe i niezdyscyplinowane — odmówiły walki. Jak pisał współczesny wydarzeniom kronikarz Jan Długosz, „zapomniawszy dawnej karności, posłuszeństwa i uszanowania dla króla”, szlachcice otoczyli monarchę i poczęli żądać kolejnych ustępstw, grożąc, że w przeciwnym razie nie chwycą za broń przeciwko rycerzom zakonnym.

Kazimierz Jagiellończyk nie miał wyjścia. Wydał szereg przywilejów dla poszczególnych prowincji państwa, w tym dwa najsłynniejsze z roku 1454: cerekwicki i nieszawski. Pierwszy czerpie zwyczajową nazwę od miejscowości, gdzie został rozbity obóz pospolitego ruszenia i gdzie zebrani panowie herbowi sprzeniewierzyli się swoim obowiązkom.

Zdesperowany monarcha zgodził się zezwolić szlachcie na zbieranie drewna w lasach królewskich i na zakup soli po symbolicznych stawkach. Z dzisiejszej perspektywy decyzje mogą się wydawać mało istotne. Wcale takie nie były. Przyparty do muru Kazimierz Jagiellończyk podkopał jedno z najbardziej stabilnych i bezpiecznych źródeł dochodów dworu. W późnym średniowieczu wydobycie soli w samych tylko żupach krakowskich zapewniało do 25 procent wszystkich wpływów skarbu królewskiego. Teraz jednak surowiec przeznaczony dla szlachty miał być wydawany bez zysku. Docelowo ustaliła się zasada, że każdy pan herbowy mógł nabyć za bezcen aż pół tony soli. Rzekomo na własne potrzeby, w praktyce jednak na handel, który jemu przynosił krociowe korzyści, państwu zaś same straty. Swobodna zbiórka chrustu w lasach królewskich nie miała może porównywalnych konsekwencji, ale też nie przeszła bez echa. Za jej sprawą jeszcze bardziej zatarły się granice własności monarszej. Szlachcice nabierali przekonania, że wolno im wejść wszędzie i zabrać cokolwiek — bo majątek władcy czy państwa jest także ich majątkiem.

Kolejne ustępstwa dotyczyły kwestii politycznych. W czasach Władysława Jagiełły praktyczny udział szeregowego rycerstwa we władzy — a przynajmniej władzy naczelnej — pozostawał niedookreślony. Niezależnie od szumnych haseł o braterstwie i równości, coraz chętniej podnoszonych w gronie elit, decydujący wpływ na sprawy kraju zachowali możnowładcy. Wobec braku sztywnych reguł rościli sobie oni prawo do reprezentowania opinii całej szlachty, nawet jeśli ich decyzje wcale nie szły po myśli reszty stanu. Dominacja wielmożów na dworze była nieunikniona. Właśnie oni zaprosili Litwina na tron, potem zaś występowali w roli królewskich doradców i zajmowali kluczowe urzędy. W obozie pospolitego ruszenia sytuacja wyglądała jednak inaczej. Tam przytłaczającą większość zebranych stanowili nie możnowładcy, lecz zwyczajni czy nawet zbiedniali szlachcice. Pozwala to zrozumieć najważniejsze postulaty i najbardziej brzemienne w skutki decyzje z 1454 roku.

Pod naporem średniej szlachty Kazimierz Jagiellończyk wzmocnił obsadzane przez nią lokalne sądy ziemskie i ograniczył własny wpływ na to, kogo powoływano w skład trybunałów. Przede wszystkim jednak król sprecyzował, że odtąd o kluczowych sprawach będą decydować nie możnowładcy reprezentujący szlachtę, ale tak zwane sejmiki ziemskie. Były to regularne zgromadzenia rycerstwa, w których mógł brać udział każdy pan herbowy z danego regionu. Ich geneza sięgała co najmniej wieców z czasów rozbicia dzielnicowego. W demokratycznej formie, dopuszczającej zaangażowanie nawet drobnych szlachciców, sejmiki rozwinęły się pod koniec XIV stulecia. Na początku kolejnego wieku działały już w całej Wielkopolsce i Małopolsce, stopniowo też zaczęły się zbierać w innych regionach podległych Koronie. Początkowo rozstrzygały głównie o sprawach lokalnych, nawet sąsiedzkich. Za zgodą Kazimierza Jagiellończyka uzyskały jednak stały, konkretny i szeroki wpływ na funkcjonowanie państwa.

Przywilej dla wielkopolskiego rycerstwa brzmiał następująco: „Aby Rzeczpospolita na przyszłość była zdrowiej rządzona, prag­niemy i niniejszym ustanawiamy, że żadne nowe instytucje nie będą stanowione na radach prywatnych, ani też wyprawa żadna bez ogólnego zgromadzenia szlachty nie będzie mogła się odbyć. Na przyszłość zobowiązujemy się też, że wszystkie sprawy nowo stanowione wpierw będą omawiane, ustanawiane i uchwalane przez sejmiki ziemskie”. W dokumencie królewskim dla Małopolski, gdzie dominacja możnowładztwa była bardziej ugruntowana, ustępstwa na rzecz szeregowego rycerstwa okazały się mniejsze. Ogółem jednak ani Kazimierz Jagiellończyk, ani kolejni królowie nie mogli już zwoływać pospolitego ruszenia lub uchwalać podatków bez uwzględnienia głosu sejmików.

„Procesy zapoczątkowane za czasów Ludwika Węgierskiego i Jagiełły doszły teraz do apogeum” — komentowała profesor Maria Bogucka[15]. Punkt ciężkości polskiej polityki przesunął się wyraźnie z rady królewskiej ku samorządowi szlacheckiemu. W kolejnych dekadach i stuleciach balans siły będzie się zmieniać jeszcze wielokrotnie. Formalne podstawy ustroju zostały jednak ugruntowane. A wielu wybitnych specjalistów — jak choćby Juliusz Bardach czy Andrzej Wyczański — właśnie z rokiem 1454 wiąże symboliczny początek Rzeczpospolitej szlacheckiej[16].

 

 

Trudne narodziny sejmu

 

Pozyskanie aprobaty sejmików w jakiejkolwiek sprawie właściwie nigdy nie było zadaniem łatwym. Prawie każde województwo miało odrębny sejmik, obradujący wedle lokalnych zwyczajów i w myśl specyficznych precedensów. Na niektórych starano się o jednomyślność, inne przyjęły głosowania większościowe. Część działała pod wyraźnym patronatem, czy nawet kontrolą, dygnitarzy, ale były i takie, gdzie głos wielkich panów ginął wśród opinii szeregowej szlachty.

U schyłku średniowiecza w Koronie — a więc samym Królestwie Polskim, bez Litwy — funkcjonowało łącznie około szesnastu odrębnych zgromadzeń ziemskich. Dla pogodzenia ich stanowisk czy nawet dla samego poznania opinii innych rycerzy zaczęto zwoływać także większe zjazdy całych prowincji. Kazimierz Jagiellończyk chętnie, przynajmniej na początku panowania, wzywał szlachtę na obrady sejmów małopolskiego i wielkopolskiego. Osobno zbierał się też sejm pruski. Nawet to niekoniecznie jednak wystarczało. Liczne były przypadki, gdy szlachta zgromadzona na jednym z sejmów wyrażała zgodę na jakiś postulat władcy… ale tylko pod warunkiem, że także druga część kraju przyklepie sprawę. Małopolanie nie chcieli na przykład uiszczać specjalnych podatków albo wyruszać na wojnę, jeśli do tego samego nie zobowiążą się też herbownicy z Wielkopolski. Sprawy zmierzały w oczywistym kierunku: zwoływania reprezentantów całej szlachty w jedno miejsce, w tym samym czasie, tak aby wszyscy mogli dojść do porozumienia.

Często pisze się, że tak zwany sejm walny, a więc główny i powszechny, powstał w roku 1493. Trzy dekady temu obchodzono zresztą bardzo hucznie i na różnych szczeblach władz rocznicę 500-lecia polskiego parlamentaryzmu. Święto nie miało dobrego uzasadnienia, a przynajmniej należałoby je uznać za bardzo spóźnione.

Sejmy — a więc, zgodnie z pierwotnym znaczeniem tego słowiańskiego słowa „liczne zgromadzenia” — zbierały się nie tylko w dobie nowożytnej, lecz także w średniowieczu, podobnie jak sejmiki ziemskie. Były to początkowo spotkania członków szeroko rozumianej rady królewskiej i ważnych dygnitarzy z poszczególnych regionów. Podejmowano na nich decyzje dotyczące dworu i państwa. Poza tym na sejmach były odprawiane sądy, a król udzielał audiencji petentom, w związku z czym od dawien dawna na obrady przybywali różni szlachcice lub nawet mniej czy bardziej oficjalni delegaci ziem i województw.

W 1468 roku po raz pierwszy zdarzyło się, że na sejm zaproszono reprezentantów szlachty, a więc posłów, z całego królestwa, wybranych wcześniej na sejmikach. Wydarzenie zapadło w pamięć przedstawicielom elity. Na przykład kronikarz Marcin Bielski twierdził w połowie XVI wieku, że właśnie wówczas powstał obyczaj, w myśl którego „żaden sejm walny nie może być bez posłów”. W rzeczywistości rozwiązanie nie przyjęło się tak łatwo. Za panowania Kazimierza Jagiellończyka sejmy organizowano zwykle raz do roku, ale jedynie o kilku wiadomo z całą pewnością, że zgromadziły nie tylko dygnitarzy, lecz także reprezentantów ogółu szlachty. Dokładny sposób uwzględniania opinii tych ostatnich też nie wykształcił się od razu. Potrzeba było czasu nawet na to, by utarły się oficjalne stanowiska co do faktycznej roli posłów. Zarówno król, jak i wielcy panowie wciąż liczyli, że średnia szlachta zadowoli się rangą statystów, zobowiązanych do przyjmowania wszelkich uchwał ludzi potężniejszych i bogatszych od siebie. Tak się oczywiście nie stało.

System nabierał kształtów jeszcze przez wiele dekad. Rok 1493, traktowany wciąż jako symboliczna rocznica, był niewątpliwie ważny, bo od tego momentu każdy sejm zbierał się w dwóch izbach. Osobno prowadzili na nim obrady doradcy króla (nieco później nazwani senatem, w nawiązaniu do starożytnego Rzymu), osobno zaś izba poselska. Oczywiście oba gremia miały charakter szlachecki. Tyle że senatorowie byli co do zasady szlachcicami bardzo zamożnymi i korzystającymi z łaski dworu, natomiast do izby poselskiej w większości delegowano reprezentantów szeregowego rycerstwa. Posiedzenia nie miały sztywnego trybu. Na przemian spotykano się na wspólne obrady obu izb i rozchodzono, by debatować w odrębnych gremiach. O ile udało się ustalić wspólne stanowisko, sejm kończył się wydaniem tak zwanych konstytucji, zbierających wszystkie powzięte decyzje. Do ich zatwierdzenia konieczna była zgoda obu izb, a także aprobata króla[17].

Ogólnokrajowe obrady, wymagające ucierania rozbieżnych stanowisk i szukania kompromisu, pogłębiły, już wcześniej silne, poczu­cie wspólnoty interesów rycerstwa, niezależnie od różnic w pochodzeniu, obyczajach czy poglądach. Ich naturalną konsekwencją była decyzja z roku 1496. Wówczas, za panowania Jana Olbrachta i znów w obliczu zagrożenia wojennego, przywileje, dotąd różne dla poszczególnych ziem i województw, wreszcie ujednolicono i rozciągnięto na całą szlachtę polską. W roku 1505, za Aleksandra Jagiellończyka, wydano z kolei konstytucję cementującą podstawową regułę ustroju. Sejm ogłosił, że żadne postanowienia zmieniające „prawo pospolite i wolność publiczną” nie mogą być podejmowane bez „wspólnego zezwolenia senatorów i posłów ziemskich”. Słowem, nic nowego, nihil novi, nie wolno było w Rzeczpospolitej przedsięwziąć z pominięciem dwuizbowego sejmu walnego[18].

Izba poselska była na początku XVI wieku zgromadzeniem jednocześnie nielicznym, łatwo pogrążającym się w zamęcie i pozbawionym jasnych procedur. Nie miała nawet stałego składu. To samo województwo mogło raz wysłać na obrady trzech delegatów, kiedy indziej — na przykład, gdy spodziewano się debat w lokalnej sprawie albo gdy termin wydawał się wygodniejszy — choćby i dziesięciu. Za panowania Zygmunta Starego (1507–1548) w obradach izby poselskiej brało łącznie udział od czterdziestu kilku do ponad sześćdziesięciu posłów. Niewielu, jeśli wziąć pod uwagę, że mieli reprezentować ogół szlachty.

Posiedzenia bywały bardzo burzliwe, zwłaszcza że nie zastrzeżono tego, kto poza posłami ma prawo się im przypatrywać lub wręcz zabierać głos. Dochodziło do sprzeczek, kłótni, nawet bójek. Wielcy panowie piętnowali posłów jako „tłum ludzi niedobrych i lekkomyślnych”. Hetman Jan Tarnowski w 1530 roku nazwał ich wręcz „pospólstwem” pozbawionym rozumu i autorytetu. To była obelga największego kalibru, ale też wyraz rosnącej bezradności. Dygnitarze coraz lepiej zdawali sobie bowiem sprawę, że chcąc nie chcąc, muszą się liczyć ze zdaniem drugiej, w ich odczuciu pośledniej, izby. W czasach Zygmunta Starego, a tym bardziej Zygmunta Augusta (1548–1572), nawet przy pełnej zgodzie między królem i senatem niewiele dało się w kraju zdziałać, o ile sprzeciw zgłosili delegaci sejmików[19].

Ta nowa rzeczywistość nie umknęła oczywiście także uwadze rzesz szlacheckich. Właśnie w XVI stuleciu szeregowi rycerze, zbierający się na sejmikach i wybierający posłów, po raz pierwszy uświadomili sobie pełnię swojej siły. Jak wyjaśnia badacz dawnej kultury politycznej Edward Opaliński, samo słowo Rzeczpospolita zaczęto rozumieć na nowe sposoby. Już nie tylko jako wspólny kraj, ale wprost kraj będący wyłącznym dziedzictwem i własnością herbowników. Zdarzało się nawet, że wyrazów „Rzeczpospolita” i „szlachta” używano wymiennie, tak jakby były synonimami. „Nastąpiła więc pełna identyfikacja szlachty z państwem” — kwituje historyk[20].

 

 

Szlachta sejmująca w XVI wieku. Rysunek Juliusza Kossaka na podstawie zachowanych materiałów z epoki.

 

 

 

Obsesja liczebności

 

Według tradycyjnej opinii jednym z powodów niezwykłej pozycji polskiej szlachty i jej zwycięskiego pochodu po władzę była sama liczebność tego stanu. Wiele publikacji wciąż podaje, że aż 10 procent ludności Rzeczpospolitej stanowili panowie herbowi. Podobno był to odsetek wyższy niż w jakimkolwiek kraju Europy, co samo w sobie tłumaczyłoby nadwiślańską specyfikę polityczną[21]. Rzeczywistość wyglądała jednak inaczej, a badania z ostatnich dekad nie pozwalają nadal wyciągać równie prostych i dalekosiężnych wniosków.

W skrajnych przypadkach twierdzono, że udział szlachty w ogóle społeczeństwa był nawet większy niż wspomniane 10 procent. Profesor Andrzej Zajączkowski szacował, że panowie herbowi stanowili 16 procent ludności „etnicznie polskiej”. To i tak nic w porównaniu z propozycją profesora Olgierda Górki. Ten genealog ogłosił, że szlachty było aż fenomenalne 25 procent[22]. Gdyby wyliczenie odpowiadało prawdzie, Polska przedrozbiorowa musiałaby być krajem zupełnie niezwykłym. Spróbujmy sobie wyobrazić chociażby szlacheckie folwarki, gdzie wielu panów miałoby mniej poddanych chłopów niż samych członków rodziny. Z kolei magnackie latyfundia, wymagające pracy setek wyrobników pańszczyźnianych, mogłyby istnieć tylko w sferze wyobraźni, no chyba że rzesze nobilitowanych przebierałyby się codziennie za niewolników i w kamuflażu posłusznie wychodziły na pola. Na szczęście nie trzeba tak dalece popuszczać wodzy fantazji. Autorzy serwujący zadziwiająco wysokie liczby kierowali się nie konkretną podstawą źródłową, ale raczej intuicją lub zupełnie karkołomnymi wyliczeniami.

Wielu dało się przekonać komentarzom pamiętnikarzy i podróżników, poruszonych liczebnością polskiej szlachty. Przykładowo francuski biskup Jean de Monluc stwierdził około roku 1574, że w Rzeczpospolitej panów herbowych było więcej niż we Francji, w Anglii i Hiszpanii… razem wziętych. Nie był w tej opinii odosobniony. Swój osąd opierał jednak tylko na wrażeniu, jakie czyniły gremialne zgromadzenia szlacheckie, które przyszło mu obserwować[23].

 

 

Szlachcic powracający z wojny do domu rodzinnego. XIX-wieczna ilustracja do Pamiętników Jana Chryzostoma Paska.

 

 

Ani on, ani nikt inny w epoce nowożytnej nie dysponował twardymi liczbami. Do około 1500 roku jakiekolwiek szacunki są obarczone ogromnym marginesem błędu, bo granice stanu szlacheckiego wciąż nie były wówczas jasno określone. Istniały różne, mniej lub bardziej legalne, sposoby zdobycia herbu. Poza tym w okresie, gdy rodziła się świadomość wspólnoty szlacheckiej, pewne grupy traciły przynależność do rycerstwa. Wielu biedniejszych włodyków zostało zepchniętych do stanu chłopskiego. Dopiero w stuleciu XVI społeczność szlachecka zaczęła się na dobre zamykać i coraz skuteczniej odgradzać od reszty społeczeństwa. Nawet wtedy nie podjęto jednak żadnej próby policzenia ani zewidencjonowania szlachty.

Podczas gdy na Zachodzie istniały oficjalne heroldie, rejestrujące rodziny szlacheckie, w Polsce panowie obsesyjnie bronili się przed jakąkolwiek statystyką. Po części działo się tak z obawy o naruszenie wolności i przywilejów. Zwłaszcza biedniejsza szlachta drżała na myśl o tym, że władza będzie weryfikować jej status. Z kolei zamożniejsi szlachcice nie zgadzali się na cenzus, aby ten czasem nie stał się podstawą do obłożenia ich podatkami. Niemałe znaczenie miały też względy ideologiczne. Wielu szlachciców twierdziło, że wypada spisywać byczki, krowy albo chłopów, traktowanych jak chodzące narzędzia, ale nie wolnych ludzi, bo ci przecież nie są częścią czyjegokolwiek inwentarza. Ewidencja obrażała dumę stanową. Wiele mówi przykład księgi spowiedniczej, którą u schyłku epoki nowożytnej prowadził pleban parafii Hyżne pod Rzeszowem. Ojcowie wszystkich rodzin chłopskich zostali w niej wymienieni z imienia. Szlachcice z okolic Hyżnego nie zgodzili się jednak, by wyliczano ich tak samo jak kmieci. Księga zawiera w efekcie tylko ogólną wzmiankę o liczbie mieszkańców dworów, bez personaliów. Jeden z badaczy tematu stwierdził nawet, że opór przed liczeniem miał „przesłanki sakralne”. Szlachta uważała się za naród wybrany, jak Izraelici, a przecież już w Starym Testamencie występował zakaz liczenia Bożych ulubieńców. To chyba wniosek przesadny, niepotwierdzony konkretnymi zapisami z epoki. Pozostaje jednak faktem, że z woli szlachty i dzięki jej wielowiekowym staraniom przekonanie o wielkiej liczebności stanu rycerskiego nigdy nie zostało oficjalnie, prawnie zweryfikowane[24].

Dopiero od schyłku XX wieku historycy zaczęli sięgać do źródeł pośrednich. Przełomowe wnioski przyniosły dociekania profesora Andrzeja Wyczańskiego — coraz szerzej akceptowane w nauce, ale wciąż niemal nieznane poza salami uniwersyteckimi. Specjalista Polskiej Akademii Nauk przeanalizował rejestry poboru nadzwyczajnych podatków z lat 60. XVI stulecia. Zgodnie z panującymi regułami szlachcice zostali zwolnieni z opłat, ale obciążono ich chłopskich poddanych. Ponieważ jednak kwoty zbierano za pośrednictwem panów herbowych i pod ich kontrolą, szczegółowa analiza „kwitów” pozwala odtworzyć także obraz najwyższego stanu.

Dokumenty dla całego kraju się nie zachowały. Dysponujemy jednak niemal kompletnymi i uwierzytelnionymi zeznaniami ­podatkowymi z województwa krakowskiego. Uchodzą one za na tyle wiarygodne, by stanowić podstawę do rzetelnych szacunków. Na bazie tego materiału profesor Wyczański wyliczył, że we wszystkich powiatach regionu żyło łącznie 8800 szlachcianek i szlachciców, którzy stanowili… zaledwie 2,9 procent całej populacji. Co najważniejsze, struktura społeczna województwa krakowskiego nie odbiegała znacząco od tej, jaka występowała w innych regionach Małopolski oraz w Wielkopolsce. Należałoby się więc spodziewać, że w całych tych prowincjach szlachta była równie nieliczna — mog­ło jej być nieco ponad 3 procent.

Zgoła inaczej sytuacja wyglądała tylko na Mazowszu i Podlasiu. Te obszary zostały scalone z resztą Korony Królestwa Polskiego z opóźnieniem, a z szeregów ich rycerstwa nigdy nie usunięto najbiedniejszych warstw. W efekcie szlachta „mazurska” faktycznie pozostała niesamowicie liczna. Było jej w XVI wieku ponad 20 procent, ale przytłaczającą większość tej masy stanowili szlachcice bez poddanych i znaczącego areału ziemi, żyjący w sposób podobny do chłopów, choć niepodporządkowani formalnie innemu panu. Ta tak zwana szlachta zagrodowa była zjawiskiem lokalnym, niemal niespotykanym w innych województwach. Ponieważ jednak od schyłku XVI stulecia Warszawa zaczęła urastać do rangi faktycznej stolicy Polski, obcy podróżnicy najczęściej odwiedzali właśnie jej region. Także rodzimi komentatorzy sytuacji politycznej i społecznej za punkt odniesienia szczególnie chętnie przyjmowali centrum kraju. To zaś sprawiło, że o mazowieckiej specyfice błędnie poczęto myśleć i mówić tak, jakby dotyczyła całego kraju.

W rzeczywistości, jak obliczał Andrzej Wyczański, w całej Polsce w drugiej połowie XVI wieku szlachta mogła stanowić tylko jakieś 5,5 procent ludności. Łącznie do tego stanu należało około 240 tysięcy osób. Szacunek nie uwzględnia Wielkiego Księstwa Litewskiego, które dopiero po roku 1569 zostało trwale zespolone z Koroną. Z innych badań, prowadzonych przez profesora Henryka Łowmiańskiego, wynika jednak, że na Litwie tytułem szlacheckim legitymowało się niespełna 4 procent społeczeństwa. Unia realna między państwami sprawiła więc, że udział panów herbowych w całej ludności Rzeczpospolitej tylko spadł, nie zaś wzrósł[25].

Kolejne stulecia przyniosły istotne zmiany w strukturze i liczeb­ności szlachty. Z uwagi na niedobór źródeł nie da się ich śledzić z taką dokładnością, jakiej pragnęliby historycy. Badania ­XVII-wiecznych kwitów podatkowych, zachowanych raz lepiej, raz gorzej, wskazują jednak, że w Wielkopolsce udział szlachty utrzymał się na poziomie 3–5 procent, w województwie krakowskim chyba spadł, nawet poniżej 2 procent, a na przykład w kresowym województwie brac­ławskim wynosił w 1629 roku zaledwie 1 procent. Jednocześnie zenitu sięgnęło rozdrobnienie i rozrodzenie szlachty mazowieckiej oraz podlaskiej. W drugiej połowie XVII stulecia w ziemi wiskiej stanowiła ona już 45 procent całej populacji, zaś w ziemi łomżyńskiej — 47 procent. Rekord pobito chyba w powiecie zam­browskim. Według socjologa Marcina Drewicza aż 60 procent jego mieszkańców szczyciło się herbami. Należy jednak ponownie podkreślić, że niemal wszyscy ci oficjalni szlachcice pod względem majątku i sposobu życia nie różnili się od wieśniaków. Ogółem na Mazowszu, przy opisanej strukturze populacji, nie istniały i nie mogły istnieć wielkie latyfundia. Nie wykształciła się też żadna lokalna magnateria[26].

Sporo można powiedzieć jeszcze o stanie końcowym. Profesor Emanuel Rostworowski przeanalizował pierwsze względnie dokładne ewidencje całej ludności prowadzone zaraz przed upadkiem Rzeczpospolitej. Z badań wynika, że w roku 1791 w kraju żyło mniej więcej 750 tysięcy szlachciców, co stanowiło 7,5 procent społeczeństwa[27]. Statystyka dotyczy jednak okresu już po pierwszym rozbiorze, kiedy to od macierzy odpadły terytoria o tradycyjnie niskim udziale ludności szlacheckiej. Należy sądzić, że wcześniej, zanim Rzeczpospolita została rozczłonkowana, faktyczny udział szlachty wynosił 6, może 6,5 procent. Nieznacznie więcej niż w początkach epoki, ale o wiele mniej, niż tradycyjnie sądzono.

Także wyobrażenia o wyjątkowości polskiej sytuacji wymagają pewnej korekty. Szlachta nad Wisłą była liczniejsza niż w innych krajach Europy, ale różnice niekoniecznie były spektakularne. Szacuje się, że w drugiej połowie XVIII stulecia do stanu nobilitowanego należało około 3–4 procent ludności kontynentu. We Francji było to skromne 0,5 procent, w Rosji 1–2 procent, ale na Węgrzech, które współdzieliły z nami wiele tradycji politycznych, 4 procent, a w Hiszpanii — 5 procent, jeśli nie więcej. Na przełomie średniowiecza i czasów nowożytnych, gdy kształtował się ustrój Rzeczpospolitej, kontrast był jeszcze mniejszy. Niektórzy badacze przyjmują, że chociażby w Hiszpanii szlachta, głównie drobna, mogła stanowić maksymalnie nawet 10 procent ogółu ludności. Wiele innych krajów znało z kolei grupy pośrednie, które można by porównać z polską szlachtą zagrodową. Tyle tylko że ci angielscy łucznicy albo szwedzcy wolni kmiecie zobowiązani do służby wojskowej docelowo zasilili szeregi chłopstwa lub mieszczaństwa, nie zaś oficjalnych elit[28].

 

 

Dyktat sześciu procent

 

Niezależnie, czy szlachciców było 5, 6, czy nawet 7 procent, cała reszta społeczeństwa Rzeczpospolitej — jakieś 94 procent — nie legitymowała się herbem. Oszacowanie pozostałych grup również nastręcza trudności. W przybliżeniu można jednak stwierdzić, że w XVI stuleciu chłopów było około 70 procent, mieszczan niespełna 20 procent, a duchownych — sporo poniżej 1 procentu. Na pozostałe kilka procent składali się głównie przedstawiciele mniejszości religijnych i etnicznych, traktowani przez prawo w sposób szczególny. Sami Żydzi stanowili w tym czasie około 2 procent populacji[29].

Maria Bogucka, przyjmująca po staremu, że panów było znacznie więcej, twierdziła, że za sprawą przywilejów i wolności szlacheckich Rzeczpospolita stała się „najbardziej demokratycznym państwem swoich czasów”. Przesłanki, na których opierała taki wniosek, zachowują sens także po obniżeniu udziału rycerstwa w ogóle ludności. Jest prawdą, że w Europie nie obdarzano pełnymi, nieograniczonymi prawami wyborczymi równie wielkich rzesz, co nad Wisłą. We Francji jeszcze w połowie XIX stulecia zaledwie 1–1,5 procent obywateli mogło brać udział w wyborach. Z kolei w Anglii, szczycącej się szczególnie długą tradycją demokratycznych wolności, dopiero w drugiej połowie tego wieku uprawnienia wyborcze rozciągnięto na 20 procent ludności. Polski model, gdzie każdy szlachcic mógł nie tylko wybierać, lecz także być wybranym, formalnie nawet na króla, stanowił unikat. Należy jednak zdawać sobie sprawę, że Rzeczpospolita była jednocześnie krajem najbardziej demokratycznym i… jednym z najmniej demokratycznych. Bo chociaż wyjątkowo szerokie elity posiadały nieposkromioną władzę, to cała reszta ludności stopniowo straciła jakikolwiek udział w rządach, a większość została faktycznie wyjęta spod władzy państwowej. Czegoś takiego nie spotykano nawet w krajach uchodzących za ośrodki wyjątkowej tyranii[30].

Historykom — także tym patrzącym na dzieje Polski zupełnie trzeźwo — zdarza się pisać, że jeszcze za czasów Kazimierza Wielkiego w państwie Piastów panowała „idylliczna” równowaga stanów, którą później zachwiały i wreszcie zburzyły nieposkromione aspiracje szlachty. To wizja prosta, a przez to atrakcyjna. Nie ma ona jednak wiele wspólnego z rzeczywistością. Również w epoce sławnego „króla chłopów” wieśniacy egzystowali w wyjątkowo ponurych warunkach, a nad sobą mieli właścicieli ziemskich, egzekwujących liczne powinności. Z kolei mieszkańcy grodów, a następnie miast, od niepamiętnych wręcz czasów zmagali się z samowolą przedstawicieli elit. Wystarczy przypomnieć przerażającą, ale zarazem dość typową historię, do której doszło w Krakowie w 1383 roku. Dwóch szlachciców pomogło wówczas wrócić do grodu wygnanemu złodziejowi, ten zaś, ośmielony protekcją herbowników, zgwałcił publicznie jakąś kobietę, i to na oczach członka rady miejskiej[31].

Równowaga stanów nie mogła zostać naruszona, bo nigdy nie istniała. Jest jednak faktem, że w wieku XV, a zwłaszcza po przywilejach z okresu wojny trzynastoletniej, przewaga szlachty nad całą resztą społeczeństwa stała się już zbyt wielka, by trend dało się odwrócić lub zahamować. Potem pętla — na szyjach mieszczan, chłopów, ale i królów — tylko się zaciskała.

Szczególnie drastyczna była zmiana pozycji miast. Na Zachodzie patrycjat, a więc mieszczańska elita metropolii, portów i ośrodków handlowych, stanowił swoistą przeciwwagę dla nobilitowanych. W Polsce jednak starania szlachciców nie tylko zmarginalizowały tę konkurencję, ale też spotęgowały kryzys, w jakim od XVII stulecia pogrążyło się mieszczaństwo. Bieg zdarzeń również w tym wypadku nie był tak oczywisty, jak zwykło się sądzić. Według tradycyjnej opinii mieszczanie nie zostali dopuszczeni do obrad sejmików ziemskich, a następnie sejmu walnego. Specjaliści słusznie jednak zadają pytanie, czy władze wielkich ośrodków faktycznie chciały partycypować w sejmie. Odpowiedź wydaje się przecząca. Wiele mówi przypadek miast pruskich, w tym Gdańska, który ze swoją trzydziestopięciotysięczną populacją na początku XVI stulecia był nie tylko największym miastem w Polsce, ale też jednym z największych w Europie Środkowej i Wschodniej. Ośrodkom Pomorza zaoferowano udział w sejmie. Propozycja została jednak odrzucona przez samych mieszczan. Decyzja tylko z pozoru robi wrażenie absurdalnej. Ten strzał w kolano da się wytłumaczyć. Jak pisał chociażby profesor Wacław Uruszczak, miasta — pruskie i nie tylko — przez długi czas traktowały sejm jako organ czysto szlachecki i uprawniony do decydowania w sprawach samej szlachty bądź jej poddanych. Patrycjat trwał w tradycyjnym przekonaniu, że podlega nie panom herbowym, lecz królowi. Unikanie sejmików i sejmów służyło jak gdyby potwierdzeniu tego stanu rzeczy. Bo przecież gdyby mieszczanie uczestniczyli w obradach, to niejako automatycznie musieliby się godzić z ich konkluzjami. Opisane podejście miało historyczne uzasadnienia. Patrycjat ewidentnie jednak nie docenił wzrostu potęgi szlachty. Nie było go na sejmach, a te i tak stopniowo zaczęły samowolnie wydawać szkodliwe decyzje w czysto miejskich sprawach.

Ze wszystkich metropolii tylko Kraków otrzymał i aktywnie wykorzystywał — przynajmniej w XVI stuleciu — specjalny przywilej pozwalający wysyłać własnych posłów na obrady sejmu. Królowie podkreślali jednak, że był to wyjątek „sprzeciwiający się obyczajom reszty społeczeństwa”. Z kolei szlachta usilnie dokładała starań, by albo usunąć deputowanych stołecznego grodu, albo przynajmniej ich zakrzyczeć i zignorować[32].

Krakowianie z bliska, a liderzy innych miast z oddali, lecz równie bezradnie przyglądali się, jak panowie herbowi stopniowo podkopują ich dochody, ingerują w tryb życia, a nawet zawłaszczają zajęcia tradycyjnie zastrzeżone dla kupców miejskich.

Jeszcze przed końcem wieku XV wprowadzono zakaz kupowania ziemi przez władze miejskie lub samych mieszczan. Na przyszłość grunt uprawny w Rzeczpospolitej mógł należeć tylko do króla, Kościoła lub szlachciców. W praktyce główne miasta zdołały wywalczyć dla siebie swoiste dyspensy. Własne folwarki wciąż posiadały Kraków czy Poznań, ograniczeń nie rozciągnięto też na obszar Prus Królewskich. Szlachta stopniowo jednak dokręcała śrubę i domagała się coraz bardziej restrykcyjnego egzekwowania narzuconego prawa. Można zacytować chociażby konstytucję sejmową z roku 1611, w której rozjuszeni panowie herbowi piętnowali plebejów „umniejszających stan szlachecki i prerogatywy tego zacnego klejnotu” poprzez posiadanie ziemi. Dokument ponawiał nakaz, by miasta i mieszczanie „więcej dóbr nie kupowali”. Zezwolono poza tym na rekwirowanie tych majątków ziemskich, które już znajdowały się w ich rękach.