Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy Słowianom udało się stworzyć własną cywilizację?
Czy Słowianie znaleźli się na ziemiach polskich w czasie wielkich wędrówek ludów czy byli tu od tysiącleci, prawie „od zawsze”? Ten spór, który toczy się od dawna, ciągle jest obecny w myśleniu Polaków o swojej przeszłości. Kamil Janicki, autor wielu bestsellerów, m.in. „Pańszczyzny” i „Warcholstwa”, w swojej najnowszej książce przedstawia najbardziej aktualną wizję tych interpretacji i odsyła do ciekawych wniosków.
Autor łamie utarte stereotypy, opowiada, jak lud uważany za prymitywny stał się największą europejską wspólnotą językową. O zagadkowych prapoczątkach Słowian, o ich kulturowej atrakcyjności, o niechęci, z jaką byli opisywani przez współczesnych im antycznych pisarzy, i o tym, jak stworzyli cywilizację zdolną przeciwstawić się potomkom starożytnych Rzymian, Germanom czy imperiom azjatyckich koczowników. W czym tkwiła siła Słowian? Jak do tego doszło, że stali się największym ludem w Europie? Co zadecydowało o ich sukcesie? Odpowiedzi na te intrygujące pytania znajdziecie na kartach książki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 434
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I.
ZAGADKA.
TAJEMNICZE POCZĄTKI SŁOWIAN
Ćwierć miliarda, czyli jedna trzecia wszystkich mieszkańców kontynentu. Tyle osób w Europie posługuje się dzisiaj językami słowiańskimi jako mową ojczystą. Jest to największa wspólnota językowa Starego Świata. Dla porównania którykolwiek z języków romańskich wyniosło z domu niespełna 200 milionów Europejczyków. Nawet mniej osób, około 190 milionów, używa mowy germańskiej — a więc na przykład niemieckiego, angielskiego albo niderlandzkiego — jako pierwszego języka[1].
Słowiańska grupa językowa jest nie tylko najliczniejsza na kontynencie, lecz także najbardziej jednorodna, w stopniu wprost zadziwiającym dla lingwistów. Angielski oraz niemiecki może i wywodzą się ze wspólnego pnia, ale typowy londyńczyk nie jest zdolny dogadać się z berlińczykiem w jego mowie, o ile nie poświęcił kilku miesięcy albo nawet lat na naukę. Między francuskim czy włoskim zachodzi więcej podobieństw, ale wciąż nie tyle, by zapewnić bezproblemową wzajemną komunikację. Spośród trzech wielkich grup narzeczy wyłącznie języki słowiańskie są sobie prawdziwie bliskie.
„Jeszcze dzisiaj każdy Słowianin jest w stanie zrozumieć drugiego Słowianina z jakiegokolwiek innego zakątka Słowiańszczyzny” — pisze historyk Tomasz Jasiński[2]. Może z pewną przesadą, ale jest przecież faktem, że języki słowiańskie mają ogromny zasób wspólnego słownictwa i zbliżone zasady gramatyki. Zbieżności, maskowane różną wymową, szczególnie dobrze widać na piśmie — o ile oczywiście porównuje się tekst oddany tym samym alfabetem. A dawniej podobieństw było nawet więcej.
W IX wieku misjonarze Cyryl i Metody mogli bez problemów prowadzić akcję chrystianizacyjną na Morawach z użyciem języka, jakiego nauczyli się od Słowian zamieszkujących nieopodal Tesaloniki nad Morzem Egejskim, a więc w odległości tysiąca kilometrów. W X stuleciu, gdy w okolice Gniezna przybył czeski biskup Wojciech Sławnikowic, też nikt nie musiał się wysilać, aby go zrozumieć. Śmiano się tylko z jego specyficznego doboru słownictwa i południowego akcentu. A przynajmniej taką wiadomość przekazała legenda z epoki. Kilka stuleci później, na przełomie średniowiecza i czasów nowożytnych, różni kronikarze wciąż chętnie podkreślali, że Słowiańszczyzna posługuje się jedną mową, a nie zbiorem pokrewnych języków. Tak rzecz przedstawił chociażby Jan Długosz w drugiej połowie XV wieku, a poza nim na przykład ateńczyk Laonik Chalkokondyles. Gdy w XVI stuleciu nad Wisłą zaczął rozkwitać rodzimy język literacki, humaniści niezmiennie podkreślali jego związki z mową słowiańskich sąsiadów. Dajmy na to Łukasz Górnicki pisał: „Nasz język nie jest sam w sobie stary, ale urodził się niedawno bardzo ze słowiańskiego”. Podobnie rzecz ujmowali także autorzy z Czech czy Bałkanów[3]. Najbardziej wyraźne różnice między językami Słowiańszczyzny narosły dopiero w czasach zupełnie nam bliskich. Wiele — w XIX, XX czy wręcz XXI wieku, pod wpływem urzędowych reform i postulatów różnych ruchów narodowych, pragnących podkreślić odrębność swoich nacji[4].
Ludność słowiańskojęzyczna dominuje dzisiaj na obszarach obejmujących przeszło połowę terytorium Europy[5]. Na kontynencie istnieje trzynaście państw słowiańskich. To Białoruś, Bośnia i Hercegowina, Bułgaria, Chorwacja, Czarnogóra, Czechy, Macedonia Północna, Polska, Rosja, Serbia, Słowacja, Słowenia oraz Ukraina. Na zachodzie Słowiańszczyzna sięga po ujście Odry u wybrzeża Bałtyku, Góry Novohradskie na granicy czesko-niemieckiej i region Primorska przy rubieży słoweńsko-włoskiej.
Tysiąc i więcej lat temu obszar słowiańskiego osadnictwa w środkowej i południowej Europie był jeszcze rozleglejszy. Słowianie żyli nie tylko nad Odrą, ale i nad Łabą, a nawet osiedlali się na zachód od niej. Dzisiejsza stolica Niemiec, Berlin, leży na ziemiach, na których dziesięć wieków temu mową ojczystą był język słowiański, a niemczyzny niemal się nie słyszało. Cały obszar byłej komunistycznej Niemieckiej Republiki Demokratycznej we wczesnym średniowieczu był nazywany „Sclavinią”. Historycy określają go zaś chętnie mianem słowiańskiego Połabia. Słowianie zajmowali ogółem niemal całe południowo-zachodnie wybrzeże Bałtyku. Ich wioski i grody leżały nawet blisko dzisiejszej granicy niemiecko-duńskiej. Po słowiańsku mówiono też na większości terytorium obecnej Austrii, po części na Nizinie Węgierskiej i w granicach, jakie teraz mają Mołdawia oraz Rumunia. Słowianie w wielkiej liczbie i z imponującą uporczywością penetrowali i ziemie greckie, docierając aż po Peloponez. Ich osady we wczesnym średniowieczu można było spotkać chociażby o rzut kamieniem od sławnej Sparty[6].
Uważa się, że już w VI–VII wieku większość mieszkańców Europy na wschód od Łaby i wybrzeży Adriatyku mówiła po słowiańsku[7]. Wystarczy jednak cofnąć się jeszcze o stulecie lub dwa, by napotkać… same znaki zapytania. Słowianie to nie tylko największa wspólnota językowa Europy, ale też jedna z najbardziej tajemniczych. O jej początkach i wczesnych losach źródła pisane nie przechowały żadnych pewnych wiadomości. Także ślady materialne nie przynoszą jednoznacznych odpowiedzi na pytania, skąd wzięli się Słowianie i w jaki sposób zajęli ogromne połacie kontynentu.
Pochodzenie Słowian od dziesiątek lat rozpala wyobraźnię specjalistów z przeróżnych dziedzin humanistyki i nie tylko. W Polsce jest to bez wątpienia jedno z najżywiej i najintensywniej dyskutowanych zagadnień historycznych. Wiele uwagi poświęcili mu też naukowcy z Czech, Ukrainy, Rosji, innych państw słowiańskich, Niemiec czy nawet z kręgu anglosaskiego. Niedawno jeden z badaczy tematu stwierdził, że łącznie o genezie — czy też etnogenezie, by użyć formalnego terminu — Słowian napisano już „tysiące rozpraw”[8]. Pomimo tytanicznego wysiłku ogromnych rzesz specjalistów nie udało się jednak znaleźć rozwiązania zagadki. A przynajmniej takiego rozwiązania, które każdego by zadowoliło.
Milczenie Rzymian.
Ziemie słowiańskie w czasach starożytnych
Aby rzucić choćby wąski snop światła na sprawę, na moment trzeba się cofnąć do czasów antyku. Słowianie nie występują pod swoją — lub zbliżoną — nazwą w ani jednym źródle pisanym z epoki świetności starożytnej Grecji i Rzymu. Wspólnota, która odgrywała kluczową rolę już we wczesnym średniowieczu, nie mogła jednak powstać z dnia na dzień, nie wzięła się znikąd. Niewątpliwie miała swoich protoplastów i prahistorię, tyle że zapomnianą.
Wielu badaczy wyrażało przekonanie, że antycznych Słowian określano po prostu w odmienny sposób. Sugerowano na przykład, że gdy grecki „ojciec historii” Herodot w V wieku p.n.e. pisał o Neurach i Budynach, zamieszkujących ponoć gdzieś na stepach i w lasach wschodniej Europy, miał w rzeczywistości na myśli przodków średniowiecznych Słowian. Według innych koncepcji (pra)Słowianami byli Wenedowie lub Lugiowie wzmiankowani przez różnych autorów rzymskich. Wszystko to są jednak wyłącznie luźne domysły, niemożliwe do zweryfikowania i zwykle dalece nieprzekonujące[9].
Brama podgrodzia słowiańskiej twierdzy położonej w Spondau, na przedmieściach Berlina. Rekonstrukcja na podstawie odkryć archeologicznych
Sprawa jest mało czytelna, bo też mieszkańcy starożytnego Cesarstwa Rzymskiego niewiele wiedzieli o Europie Środkowej i Wschodniej. Ziemie dzisiejszej Polski, Czech i wschodnich Niemiec zaliczali zwykle, w myśl sławnego traktatu Tacyta z I wieku n.e., do Germanii. Dalej na wschód i na północ od Morza Czarnego lokowali z kolei Sarmację. Były to jednak określenia głównie geograficzne. Nie szła za nimi głębsza refleksja na temat tożsamości, obyczajów czy języka, jakim 1500–2000 lat temu posługiwali się mieszkańcy przyszłej Słowiańszczyzny.
Ogółem dla autorów rzymskich wszystko, co znajdowało się poza granicami imperium, a więc poza tak zwanym limesem, stanowiło niebezpieczną, prymitywną i niewartą uwagi dzicz. W rzeczywistości jednak świat wcale nie kończył się za linią ostatnich posterunków i za wałami wyznaczającymi rubież Imperium Romanum.
Ludzie z Europy Środkowo-Wschodniej, których Rzymianie nazywali barbarzyńcami, tworzyli często złożone społeczności, otwarte na innowacje z zewnątrz, zawzięcie handlujące między sobą i z obcymi, ceniące luksus oraz rozwinięte gospodarczo. Wykopaliska archeologiczne pozwoliły ustalić, że na obszarach późniejszej Słowiańszczyzny w początkach naszej ery chętnie używano wyrafinowanych ozdób, wykonywanych z brązu, srebra, bursztynu czy nawet złota. Rozpowszechnione było rzemiosło, w tym obróbka żelaza. Chociażby w rejonie Gór Świętokrzyskich rudę wytapiano na taką skalę, że zdaniem części specjalistów urobek musiał trafiać aż do świata rzymskiego. Zarówno na północ od Karpat, jak i w rozległym pasie ziem nadczarnomorskich rozpowszechniona była kunsztowna ceramika, obtaczana na kołach garncarskich. Osady, na których ślady trafiają archeolodzy, miewały spore rozmiary oraz rozmyślny układ — z centralnym placem i z częścią mieszkalną wyraźnie oddzieloną od rzemieślniczej. Typowe dla ówczesnych społeczności były też bogato wyposażone groby, do których wkładano biżuterię, przedmioty osobiste, elementy uzbrojenia[10].
Nie wiadomo, jak ci mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej z czasów rzymskich myśleli o sobie, jak się określali ani nawet jakim posługiwali się językiem. Szklane paciorki, piękne misy, zdobione ostrogi albo słupy, które niegdyś podtrzymywały ściany domów, dają pewne wyobrażenie o sposobie życia, ale niemal nic nie mówią o tożsamości. Pewne wnioski można wyciągać co najwyżej z podobieństw pomiędzy różnymi regionami albo ze szczególnie charakterystycznych obiektów. Gusta i codzienne rozwiązania na obszarze między Bałtykiem a Karpatami nie różniły się bardzo od tych, jakie przyjęto w Skandynawii albo dalej na zachód, na ziemiach niewątpliwie germańskich. Z terenów późniejszej Słowiańszczyzny znane są też chociażby przedmioty ze starożytności oznaczone runami, a więc pismem Germanów. Nie ma ich jednak tak wiele, by mogły przesądzać o tożsamości i języku całej populacji tej części Europy.
Na podstawie form pochówków, śladów zabudowy, ozdób czy naczyń archeolodzy starają się wyznaczać granice różnych mniej lub bardziej odrębnych kultur materialnych. Na przykład nad Bałtykiem u schyłku czasów rzymskich miała istnieć kultura wielbarska, dalej na południe, na większości terytorium dzisiejszej Rzeczpospolitej — przeworska, a w rejonie nadczarnomorskim — czerniachowska. Wszystkie te nazwy są sztuczne, archeolodzy wzięli je od miejsc wykopalisk.
Dawniej poszczególne kultury chętnie wiązano z konkretnymi ludami, znanymi ze źródeł pisanych. Na przykład kultura przeworska była identyfikowana wprost z Wandalami: plemieniem germańskim, które na początku IV wieku przekroczyło Ren i przez Iberię dotarło aż do Afryki Północnej, by wreszcie w roku 455 złupić Rzym i tym sposobem zainspirować słowo „wandalizm”. Z kolei kulturę wielbarską utożsamiano z również germańskimi Gotami[11]. Dzisiaj jednak badacze, zwłaszcza zachodni, unikają już tak prostych interpretacji. Na obszarze jednej kultury materialnej mogli przecież żyć przedstawiciele różnych grup, mówiący odmiennymi narzeczami, ale ceniący podobne wzorce i znający te same techniki. Mogło być też tak, że jeden język był używany w granicach różnych kultur materialnych[12].
Jedna rzecz nie ulega żadnej wątpliwości. Wykopaliska archeologiczne jasno wskazują, że kultury Europy Środkowo-Wschodniej z okresu rzymskiego nie przetrwały do czasów średniowiecznych. Doszło do ich upadku, a przynajmniej do radykalnego przewrotu w warunkach życia i obyczajach. Zabudowa, formy ozdób, znane techniki, sposoby grzebania zmarłych, poziom i charakter rzemiosła. Wszystko to zmienia się od przełomu IV i V wieku. Znaleziska z roku 600 są zaś już zupełnie odmienne od tych z roku 400[13].
Podobne zerwanie nie zdarzyło się ponownie. Kultura z kolejnych wieków zmieniała się i rozwijała, ale zachowywała względną ciągłość. Dotrwała do czasów dobrze oświetlonych źródłami pisanymi.
Pierwsze wzmianki o Słowianach
„Chętnie zjadają piersi kobiet, kiedy pełne są mleka, a niemowlęta zabijają jak myszy na skałach. Są okrutni, samowolni i nie mają nad sobą władzy. Żywią się lisami, łasicami żyjącymi w lesie i dzikami, zwołują się krzykiem przypominającym wycie wilków”. Tak brzmi kilka zdań z jednego z najstarszych opisów Słowian, jaki na początku drugiej połowy VI wieku sporządził anonimowy duchowny nazywany Pseudo-Cezariuszem. Historycy oceniają, że to tekst nawet nie podkolorowany, lecz wprost „kuriozalny”. Ale taki wydaje się on dzisiaj. Czytelnicy, do których adresowano cytowane słowa, przyjmowali je z pełnym zaufaniem. A pewnie i z niekłamanym strachem[14].
Pierwsze wzmianki o ludziach określanych mianem Słowian zaczęły się pojawiać około 550 roku w źródłach powstających na obszarze Bizancjum, a więc w jedynej części Cesarstwa Rzymskiego, która zdołała przetrwać serię niszczycielskich kryzysów z wcześniejszych stuleci. Imperium wschodnie ze stolicą w Konstantynopolu nie upadło, ale u zarania średniowiecza borykało się z ogromnymi wyzwaniami. Próba odzyskania Italii i Afryki, podjęta przez cesarza Justyniana (na tronie od 527 do 565 roku) zamiast trwałego sukcesu przyniosła tylko niebotyczne koszty i straty w ludziach. Załamanie klimatu, tak poważne, że VI stulecie określa się wręcz mianem apogeum małej epoki lodowcowej, doprowadziło do regresu gospodarczego i nawracających klęsk głodu. Na kraj spadło wielkie trzęsienie ziemi, nie brakowało też wstrząsów politycznych, łącznie z otwartym buntem, który niemal zmiótł z tronu Justyniana. Wreszcie wielka epidemia, jaka zaczęła przetaczać się przez świat śródziemnomorski w latach 40. VI wieku, zabiła nawet ponad połowę mieszkańców cesarstwa. Dzisiaj przyjmuje się niemal za pewnik, że wywołała ją ta sama bakteria yersinia pestis, która odpowiadała za niesławną „czarną śmierć” z XIV stulecia[15].
W obliczu wszystkich tych katastrof nie można było myśleć o skutecznej obronie granic imperium. Osłabienie Bizancjum wykorzystały różne grupy zaliczane przez spadkobierców Rzymian w poczet barbarzyńców. Napływały one zwłaszcza na Bałkany, początkowo głównie w celach łupieżczych, potem już wprost po to, by się tu osiedlać. Bizantyńczycy nie wiedzieli o nich wiele. Nie interesowano się zresztą bliżej ich pochodzeniem czy historią. Byli to, z perspektywy Konstantynopola, przede wszystkim groźni i kłopotliwi najeźdźcy.
O wrogiej fali jako jeden z pierwszych pisał niejaki Jordanes — prawdopodobnie sekretarz bizantyńskiego dowódcy wojskowego na Bałkanach. Na kartach kroniki, powstałej około 551 roku i poświęconej ogółem germańskiemu ludowi Gotów, wspomniał on też o „licznym narodzie Wenetów”, który miał zajmować terytoria wzdłuż Karpat, między górną Wisłą a dolnym Dunajem i Dnieprem. Nazwę grupy Jordanes zaczerpnął ze starszych rzymskich traktatów, które często wspominały o Wenetach i przypisywały im siedziby niemal w całej Europie. Poza tym jednak autor podał też węższe „imiona”, jakie mieli „z dawien dawna” nosić ci tajemniczy barbarzyńcy. „Głównie nazywa się ich Sklawenami i Antami” — stwierdził. Pierwsze z określeń jest tłumaczone wprost jako Słowianie.
Jordanes podkreślał, że zarówno Sklawenowie, jak i Antowie posługiwali się „jednym językiem”. I był to w jego odczuciu, rzecz jasna, język „niesłychanie barbarzyński”. Wiele więcej informacji autor nie posiadał, a nawet to, co napisał, należy przyjmować z dużą ostrożnością. Dzieło Jordanesa nie było oryginalne, sam skryba przyznał, że stworzył tylko streszczenie starszej, dzisiaj zaginionej, księgi. Pracował nad nim w dużym pośpiechu. Zanotował nawet, że oryginał otrzymał tylko na kilka dni, nie miał więc raczej czasu, by weryfikować przedstawiane szczegóły. Poza tym na pewno nie znał „niesłychanie barbarzyńskiego” języka Słowian, nie miał pewnych wiadomości o ich ojczyźnie, a swój wywód geograficzny poprowadził pokrętnie i bez zrozumienia tego, jak wyglądały odległe ziemie, których nigdy nie odwiedził. Niektórzy badacze próbują wprawdzie osadzać jego wywody na mapach i wskazywać granice zajmowane przez Sklawenów i Antów, ale to przedsięwzięcia dalece karkołomne. Jak komentuje chociażby brytyjski archeolog Paul M. Barford, niechybnie muszą prowadzić do nonsensownych rezultatów[16].
W podobnym czasie co dziełko Jordanesa powstawały także teksty Prokopiusza z Cezarei — wpływowego uczonego, najsłynniejszego dziejopisarza wczesnego Bizancjum i sekretarza drugiego najpotężniejszego człowieka w kraju, wodza Belizariusza. Do dzisiaj zachowały się trzy jego prace. I we wszystkich można znaleźć wzmianki o Słowianach, zresztą dużo obfitsze niż u Jordanesa. A przy okazji o wiele bardziej przepełnione jadem.
Prokopiusz opowiadał, że najazdy Słowian stanowiły niepowstrzymaną plagę od początku panowania cesarza Justyniana, a więc już od lat 20. VI stulecia. Hordy barbarzyńców ponoć „niemal każdego roku” miały dokonywać wtargnięć na obszarze Ilirii, Tracji, nawet na ziemiach greckich i w bezpośrednim sąsiedztwie Konstantynopola. O napastnikach kronikarz pisał z niekłamaną odrazą. Widział w nich nie pełnoprawnych ludzi, ale stworzenia „podobne do zwierząt”. Twierdził, że wszędzie dopuszczali się najgorszych bezeceństw. Nie tylko mordowali bezbronną ludność i równali z ziemią miasta, lecz także rozkoszowali się przeróżnymi torturami. Zamiast uśmiercać przeciwników mieczem lub włócznią, woleli ponoć wbić w ziemię „dobrze zaostrzony” pal i „z całym rozpędem wsadzać nań nieszczęśników”. Prokopiusz oskarżał też Słowian o to, że tłukli swoje ofiary pałkami po ciemieniu. W ten sposób zabijali je „jak psy lub żmije albo inne jakieś dzikie zwierzę”. Według kronikarskiej relacji nieraz zdarzało się też, że słowiańscy najeźdźcy palili ludzi żywcem po uprzednim zamknięciu ich „w chatach wraz z bydłem i owcami”, o ile nie byli w stanie zabrać tych ostatnich z powrotem „do swego kraju”.
Na skutek najazdów Słowian całe Bałkany miały być „pełne trupów, przeważnie niepogrzebanych”. Tylko podczas jednej ekspedycji intruzi zabili podobno 15 tysięcy osób, w tym wszystkich napotkanych mężczyzn. Gdy zaś byli już „jak gdyby pijani obfitością rozlanej krwi”, brali część ofiar w niewolę i wracali do domów, „pędząc przed sobą nieprzeliczone tłumy”.
Zarówno opis napadów, jak i różne szczegóły na temat życia i obyczajów Słowian, które przytaczał Prokopiusz, trącą literacką przesadą. Kronikarz nie zmyślił inwazji, ale robił wiele, by przedstawić wrogów przez pryzmat przyjętych od stuleci wyobrażeń o wszelkich barbarzyńcach. A więc jako istoty skrajnie prymitywne, krwiożercze, kierujące się samym instynktem, niezdolne do jakiegokolwiek porządku i organizacji. Jego opisy były szczegółowe. Trudno natomiast nazwać je wnikliwymi. Niemiecki badacz Słowiańszczyzny Eduard Mühle twierdzi wręcz, że „nie można dopatrywać się” w nich „większego związku z rzeczywistością”[17].
Prokopiusz nie był wyjątkiem. Także inni bizantyńscy autorzy z VI, a następnie VII stulecia raczej starali się dopasować obraz Słowian do grecko-rzymskich wyobrażeń o świecie, niż przekazać fakty na ich temat. Dla Pseudo-Cezariusza było rzeczą oczywistą, że jeśli Słowianie są najgorszymi barbarzyńcami, to jak najbardziej wolno podejrzewać ich o chętne „zjadanie piersi kobiet”. Autor zbioru cudów świętego Dymitra, spisanego około 610 roku, odruchowo przedstawiał ich jako fałszywe i podstępne bestie w skórze człowieka. Z kolei Pseudo-Maurycy, tworzący w podobnym czasie, z domniemanej dzikości Słowian automatycznie wyciągał wniosek, że muszą to być istoty szczególnie odporne na „upał, zimno i słotę, niedostatek odzienia i środków do życia”.
W opowiastkach zawsze podkreślano i wyolbrzymiano inność. To był aspekt o wiele ważniejszy od logiki i spójności relacji. W efekcie Prokopiusz mógł w jednym miejscu przedstawiać Słowian jako półzwierzęta, a gdzie indziej twierdzić, że jednak nie byli oni „niegodziwi z natury i skłonni do czynienia złego”. Z kolei niejaki Teofilakt Simokatta nie wahał się opowiadać w latach 20. VII wieku o Słowianach jako o… zawziętych pacyfistach. Może i cesarstwo od niemal stulecia uginało się pod naporem najazdów, ale konstantynopolitański autor z pełną powagą relacjonował rzekome opowieści schwytanych Sklawenów o ich ojczyźnie jako o kraju bez żelaza, gdzie nie nosi się broni, a ziemia zapewnia „pokojowe i spokojne życie”. „Przygrywają sobie na kitarach”, instrumentach strunowych na podobieństwo liry, „ponieważ nie umieją dąć w trąby wojenne” — przekonywał Teofilakt. Naiwnie i dość bezsensownie, ale znów w zgodzie z wizjami rzeczywistości popularnymi w grecko-rzymskiej literaturze. Barbarzyńców w końcu postrzegano nie tylko jako dzikich, lecz także jako nieznających podstawowych aspektów cywilizacji, z wojną włącznie[18].
Podobne uproszczenia (i uprzedzenia) były też powszechne w źródłach powstających w zachodniej Europie. Autorzy spoza kręgu bizantyńskiego odnotowali istnienie wcześniej nieznanego ludu z opóźnieniem. Początkowo zresztą tylko streszczali wiadomości nadchodzące z Konstantynopola. Na przykład na kartach sławnych Etymologii Izydora z Sewilli — a więc w opasłym, dwudziestoksięgowym leksykonie wiedzy z początku VII stulecia, który do schyłku średniowiecza stanowił fundament europejskiej nauki — można odnaleźć tylko jedną wzmiankę o ludziach określanych jako „Sclavi”. Autor stwierdził, że ci około 615 roku zajęli Grecję. I nic więcej[19].
Szerzej tematyką słowiańską zajął się dopiero autor frankijskiej kroniki ukończonej około 660 roku nazywany Fredegarem. Odnotował on kontakty między państwem Merowingów a „Sclavi” zamieszkującymi w bliżej nieokreślonej części Europy Środkowej, być może na ziemiach dzisiejszej Austrii oraz Czech. O tych Słowianach pisał, że przejawiali „dumę złych ludzi” i mieli „pogańskie obyczaje”. Podobnie jak Prokopiusz czy Pseudo-Cezariusz uciekł się też do zwierzęcych porównań. Twierdził, że poseł króla Franków Dagoberta I podczas wizyty u Słowian w toku oficjalnych negocjacji rzucił z pogardą: „Niemożliwe jest, by chrześcijanie i słudzy Boży zawarli przymierze z psami”. Motyw „słowiańskich psów”, u Fredegara notowany po raz pierwszy, w kolejnych stuleciach miał się stać powszechną obelgą, powtarzaną tym chętniej, im intensywniejsze stawały się kontakty Franków, a następnie Niemców, ze Słowianami[20].
Szczegółowa i napastliwa relacja Fredegara długo stanowiła wyjątek. Przez kolejne 100 lat na Zachodzie na temat Słowian panowało niemal zupełne milczenie. Dopiero w drugiej połowie VIII wieku, a zwłaszcza po tym, jak wojska frankijskie pod wodzą Karola Wielkiego podbiły Sasów i zaczęły napierać na obszary zamieszkane przez ludność słowiańskojęzyczną, temat mieszkańców Europy Środkowej zyskał na znaczeniu. W roku 780 na kartach dworskich roczników po raz pierwszy wprost wspomniano o Słowianach mieszkających na Połabiu. W kolejnych latach wzmianki mnożyły się w lawinowym tempie. Za zwiększonym zainteresowaniem wciąż jednak nie podążało zrozumienie.
Wprawdzie coraz większe grupy Słowian dostawały się pod panowanie Franków, a zachowane dokumenty mówią o tym, że nakładano na nie podatki i oczekiwano od nich różnych świadczeń, ale ci nowi poddani i tak byli niezmiennie opisywani niemal jako bestie. Einhard, dworzanin, doradca i biograf Karola Wielkiego, oznajmił przed rokiem 840, że Słowianie to „lud barbarzyński i dziki”. Arcybiskup Bonifacy, prowadzący akcję misyjną w Bawarii, twierdził, że mieszkający po sąsiedzku Słowianie byli „najwstrętniejszym i najbardziej lichym rodzajem ludzi”. W innych źródłach łatwo też znaleźć wzmianki o zuchwałości i fałszu, jakie ponoć miały cechować wszystkich Słowian[21]. Nie można poza tym pominąć żywotu Sturma, opata z Fuldy, spisanego na początku IX wieku. W świetle legend był to pierwszy frankijski misjonarz, który odważył się zapuścić na obszary penetrowane przez Słowian. Tam miał napotkać człekokształtne istoty, które biegały nago w zaroślach, zbierały się w stada, a do tego cuchnęły tak przeraźliwie, że nie tylko on, ale i jego koń zadrżał. Według autora dzieła nie byli to nawet ludzie. W tekście stwierdzono bowiem wprost, że „oprócz srogich zwierząt” święty mąż nie zetknął się na wschodzie, czyli na Słowiańszczyźnie, z żadnymi żywymi istotami[22].
Nawet gdy bizantyńscy lub frankijscy pisarze wychodzili poza inwektywy oraz stereotypy, ich pole widzenia było niezwykle ograniczone. Zasadniczo nigdy nie pisano o Słowianach jako takich — a więc o złożonej społeczności zamieszkującej ogromną część Europy. Autorzy źródeł dostrzegali nie Słowiańszczyznę, ale tylko niewielkie, peryferyjne grupki i odłamy, z którymi świat grecki i łaciński weszły w kontakt. Przede wszystkim więc wojowników, wyrzutków albo wręcz bandytów, szukających łatwego zarobku oraz wagabundów, których sytuacja zmusiła do porzucenia dawnych domów i szukania szczęścia w nowym miejscu. Jeśli w ogóle interesowano się sytuacją poza granicami Bizancjum i państwa Franków, to najwyżej w zasięgu 200 czy 300 kilometrów od rubieży. Krótko mówiąc, pisano tylko o tym, co działo się w odległości kilku dni jazdy konno[23]. Sytuacja na dalszych ziemiach słowiańskich nie jest znana w świetle źródeł łacińskich i greckich. Milczą o niej teksty nie tylko z wieku VI, ale też VII, VIII, w dużym stopniu nawet IX i X. Rodzimych ksiąg i dokumentów słowiańskich zaś nie ma. Na wczesnej Słowiańszczyźnie nie posługiwano się bowiem pismem. Zaczęło się ono tam upowszechniać dopiero po chrystianizacji.
W poszukiwaniu kolebki
Pod nieobecność kronik, roczników czy innych manuskryptów rzeczywistość Słowian z pierwszych wieków średniowiecza starano się interpretować głównie na podstawie znalezisk archeologicznych. Te są jednak często równie niejednoznaczne, co pozostałości z epoki antyku.
Oblężenie Patras na Peloponezie przez słowiańskich najeźdźców. Walki z 805 roku w wyobrażeniu czeskiego rysownika Pavla Majora
Przez długi czas dyskusja sprowadzała się przede wszystkim do poszukiwania kolebki: jednego określonego punktu, z którego mieli wyjść Słowianie, by następnie rozprzestrzenić się po niemal całej wschodniej części kontynentu. W debatach, toczonych już w wieku XIX, ale szczególnie gorących począwszy od lat międzywojnia, nauka uparcie przeplatała się z polityką. Badacze z różnych krajów słowiańskich starali się lokować kolebkę u siebie, by w ten sposób przydać chwały danemu narodowi, podkreślić jego dawność albo potwierdzić odwieczne prawa do zajmowanych terytoriów. Z kolei w dawnej nauce niemieckiej, skażonej kajzerowskim imperializmem i ideologią nazistowską, tezy o pochodzeniu Słowian stały się argumentem na rzecz dyskryminacji, przesiedleń, wreszcie czystek. Oficjalnie przyjmowano bowiem, że ziemie środkowej Europy pierwotnie miały charakter germański, a Słowianie stanowili na nich element obcy, byli intruzami, których należało usunąć.
Ogółem niemal każdy region, o jakim wiadomo, że był zamieszkany przez Słowian w średniowieczu, próbowano identyfikować jako praojczyznę tego ludu. Jeszcze zanim rozwinęły się fachowe nauki historyczne, popularna była wizja, w myśl której Słowianie wyszli z Panonii, a więc obszernej niziny, którą następnie zajęli Węgrzy. Taką wersję podaje ruska Powieść minionych lat z początku XII stulecia. Podobnie według XIII-wiecznego autora Kroniki wielkopolskiej „Panonia jest matką i kolebką wszystkich narodów słowiańskich”. Również legenda o braciach, którzy dali początek narodom słowiańskim, Lechu, Czechu i Rusie, popularna zwłaszcza od XIV stulecia, podawała, że wszyscy zaczęli swoją podróż nie gdzie indziej, ale w rodzinnej Panonii. Do takiej interpretacji w latach 50. XX wieku powrócili badacze z Jugosławii, obejmującej część niegdysiejszych ziem panońskich. Twierdzili, że materialna kultura słowiańska zrodziła się właśnie u nich z wcześniejszej — dackiej.
Według pokrewnej teorii, promowanej w pierwszej połowie XX wieku przez Nikołaja Dzierżawina, kolebką Słowian były szerzej rozumiane Bałkany. Rosyjski slawista doszedł do przekonania, że bizantyńskie teksty informowały wcale nie o inwazji z zewnątrz, ale o buncie miejscowej ludności. Twierdził z fantazją i w oderwaniu od wiadomości źródłowych, że Słowianie nie byli żadną grupą językową czy kulturową. Według Dzierżawina Słowianami nazywano po prostu warstwę niewolniczą, którą wyzyskiwali rzymscy latyfundyści i która po roku 500 wreszcie wybiła się na niezależność — a przez to po raz pierwszy trafiła do kronik.
Teoria Dzierżawina przez jakiś czas święciła triumfy w Związku Sowieckim, dobrze bowiem wpisywała się w marksistowską wizję walki klas jako głównego czynnika sprawczego w historii. Jak jednak wyjaśnia amerykański archeolog Florin Curta, „podstawy dojrzałej archeologii słowiańskiej” zrodziły się nie w czerwonym imperium, lecz w Czechach. To tam najwcześniej zidentyfikowano gliniane naczynia uważane za pierwotny przejaw kultury słowiańskiej. Ivan Borkovský nadał im w 1940 roku nazwę „typu praskiego”. Twierdził, że te garnki dowodziły, iż kolebkę Słowiańszczyzny należy lokować w Kotlinie Czeskiej. Dzisiaj wiadomo już z całą pewnością, że naczynia podobne do czeskich powstawały wcześniej na północ od Karpat, na ziemiach obecnej Polski i Ukrainy. Ale nomenklatura wprowadzona przez Borkovskiego przetrwała. O głównej kulturze materialnej wczesnych Słowian wciąż pisze się: kultura praska. I to niezależnie, czy chodzi o przedmioty i ślady osadnictwa odnajdywane w Czechach, pod Krakowem czy nieopodal Lwowa.
Inne teorie lokowały — i lokują — praojczyznę Słowian na przykład w Serbii, nad Morzem Czarnym czy nawet… w Armenii[24]. Dzisiaj w nauce polskiej, ale nie tylko, dominują jednak dwie koncepcje. Czy też raczej dwie grupy koncepcji, zawężane i komentowane na tyle różnych sposobów, że opisom ich poszczególnych wariantów można by poświęcić osobną biblioteczkę. Tutaj wystarczy stwierdzić, że według tak zwanych allochtonistów, a więc dosłownie napływowców, kultura słowiańska wykształciła się na wschodzie, na obszarach Ukrainy i ewentualnie Białorusi, by stamtąd następnie rozprzestrzenić się na ziemie Europy Środkowej oraz Południowej. Z kolei zdaniem autochtonistów Słowianie lub ich przodkowie z dawien dawna, już od czasów starożytnych, zamieszkiwali w dorzeczu Odry i Wisły. Ich praojczyzną było więc terytorium Polski i to z tej kolebki podjęli spektakularną ekspansję.
Jak pisze archeolog Michał Kara na kartach najnowszego podsumowania tematu, opublikowanego w 2022 roku, teoria napływowa uchodzi obecnie za wiodącą, „zresztą nie tylko w Polsce i nie tylko wśród archeologów”. Autor innego świeżego przeglądu dyskusji, Tomasz Jasiński, też podkreśla, że u schyłku XX wieku allochtonizm stał się „powszechnie uznanym, niemal jedynym poprawnym stanowiskiem”. Jak dodaje, przynajmniej do niedawna każdy, kto popierał tezy autochtonistów i wierzył, że Słowianie, czy też Prasłowianie od dziesiątek pokoleń mieszkali nad Wisłą, „traktowany był przez większość polskich archeologów jako osoba, najłagodniej mówiąc, niekompetentna”[25]. Pod dyplomatycznym zwrotem kryje się nawet nie zażarty spór, ale prawdziwa wojna pomiędzy akademikami, pełna emocji, osobistych ataków i nieufności. Językoznawca Witold Mańczak wspominał, że gdy w 2000 roku w Polskiej Akademii Nauk zorganizowano swoisty okrągły stół allochtonistów i autochtonistów, część zaproszonych prelegentów w ogóle się nie stawiła, inni zaś nie zgodzili się, by ich teksty ogłoszono drukiem wspólnie z referatami przeciwników. Z kolei Karolina Borowiec, która dekadę później skomentowała stan rzeczy na łamach „Kwartalnika Językoznawczego”, orzekła, że dyskusja stoi w martwym punkcie, bo „personalne utarczki uniemożliwiają wszelkie porozumienie”[26].
Różne ujęcia teorii napływowej można odnaleźć nie tylko w literaturze polskiej, lecz także sowieckiej, a następnie ukraińskiej czy białoruskiej. W drugiej połowie XX wieku przyjmowano je w Moskwie wprost za dogmat. Znów decydowały nie fakty i źródła, ale przede wszystkim argumenty polityczne. Takie ujęcie początków Słowiańszczyzny zdawało się bowiem potwierdzać kulturowy i historyczny prymat ziem Związku Sowieckiego w bloku wschodnim. Dla porównania w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej koncepcja napływowa uchodziła za rewizjonistyczną i niezgodną z polityką władz. Początkowo blokowano więc publikację książek, których autorzy ośmielali się proponować niepolskie rozwiązanie słowiańskiej zagadki[27].
W swojej podstawowej formie, w Polsce skodyfikowanej przez Kazimierza Godłowskiego, koncepcja zakłada, że niezależna kultura słowiańska zrodziła się nad Prypecią i Bugiem, wśród dziewiczych bagien Polesia. Był to obszar nieprzystępny, bardzo odległy od limesu, niemający niemal żadnych kontaktów ze światem grecko-rzymskim. Tam w IV wieku miała się rozwijać społeczność odrębna, o niezależnych wzorcach, niewystawiona na śródziemnomorskie wpływy, a poza tym posiadająca swój odrębny język, wyrosły ze starszych, bałtyjsko-słowiańskich narzeczy regionu.
Według allochtonistów w V wieku ci przodkowie Słowian zaczęli rozprzestrzeniać się na południe, zajmować coraz większe obszary Ukrainy. Łącznie ich praojczyzna objęła jakieś 300 tysięcy kilometrów kwadratowych, a więc obszar o rozmiarze podobnym do powierzchni dzisiejszej Polski. Najważniejszy przełom nastąpił jednak dopiero po roku 454, w następstwie rozpadu państwa Hunów, wcześniej zagrażających Rzymowi i trzymających w ryzach znaczną część wschodniej Europy. Był to okres nazywany ogółem epoką wielkich wędrówek ludów. W myśl tradycyjnych interpretacji doszło wówczas do masowych przesunięć na mapie kontynentu. Całe społeczności miały porzucać swoje siedziby, przemierzać setki lub tysiące kilometrów i osiedlać się w nowych miejscach. Teoria napływowa, przynajmniej w swoim najszerzej przyjętym wariancie, zakłada, że na obszarze między Bałtykiem a Karpatami migracja była niemal zupełna. Przedstawiciele złożonych kultur z czasów rzymskich najpóźniej na przełomie V i VI wieku opuścili te ziemie i wszyscy ruszyli na Zachód i Południe. Potem przez długi czas nad Wisłą i Odrą nie mieszkał niemal nikt. Dawne osady zostały zarośnięte i do reszty zniszczały, na miejsca wykarczowanych pól i pastwisk powróciły lasy. Zapanowała długa i brzemienna w skutki luka osadnicza. Wreszcie wypełnili ją Słowianie, których szeregi pęczniały i nie wystarczało już dla nich miejsca na wschodzie. Nowi przybysze nie musieli zdobywać terenów, wypierać ich mieszkańców. Nie mieli też okazji czerpać z doświadczeń poprzedników. Wchodzili na puste tereny i zagospodarowywali je od zera. A to, co działo się na ziemiach polskich wcześniej, nie przynależało ani do dziejów Polski, ani nawet Słowiańszczyzny. Nie istniała ciągłość między prahistorią i historią[28].
Wprost odwrotnie na sprawę spoglądają zwolennicy drugiej wielkiej koncepcji. W swojej pierwotnej formie, przesyconej resentymentami narodowymi i całkowicie zrozumiałą chęcią odparcia rasistowskich haseł nazistów, teoria autochtoniczna zakładała, że właściwie wszystko, co od odległych pradziejów działo się nad Wisłą i Odrą, musiało wiązać się ze Słowianami. Dla rozpropagowania takiej wizji najwięcej zrobił Józef Kostrzewski, znany za sprawą odkryć dokonanych w Biskupinie.
Bodaj najsławniejszy gród w Polsce, położony 30 kilometrów na północ od Gniezna, został wzniesiony około 750 roku p.n.e. Nie tylko na długo przed tym, jak nad Bałtyk zaczęli docierać pierwsi rzymscy kupcy poszukujący bursztynu, ale nawet przed tym, jak powstała republika, a obywatele Wiecznego Miasta zdobyli dominację choćby nad Półwyspem Apenińskim. Zresztą legendarna data założenia Rzymu jest niemal taka sama co potwierdzona archeologicznie data budowy Biskupina — to rok 753 p.n.e.[29] Kostrzewski, pracujący przed przeszło półwieczem, nie mógł wprawdzie ustalić tak dokładnej datacji, ale wiedział, że gród ma przynajmniej 2,5 tysiąca lat. I stanowczo przyjmował, że wznieśli go Prasłowianie. Była to dla niego kwestia nie tylko oczywista, lecz także… patriotyczna. W publikacji Słowianie i Germanie w pradziejach Polski wydanej w 1947 roku poznański archeolog pisał wprost, że opinie, jakoby Słowianie przybyli kiedyś z zewnątrz nad Wisłę, na ziemie zajęte przez inne, germańskie ludy, to „niemieckie brednie”. Podkreślał, że korzenie Słowiańszczyzny sięgały nawet nie w głąb epoki żelaza, ale wręcz wcześniejszej epoki brązu. Kładł też nacisk na ponoć wyjątkową pozycję Polaków wśród wszystkich narodów słowiańskich. Fakt, że to u nich znajdowała się kolebka, nie mógł przecież być pozbawiony znaczenia:
My Polacy jesteśmy w dosłownym znaczeniu bezpośrednimi potomkami i dziedzicami znacznej części ludności prasłowiańskiej, mieszkającej tu od 32 wieków, i to tej części, która najsilniej związana była z ziemią i nie dała się porwać w okresie wędrówek ludów owemu pędowi w dal, co spowodował rozejście się (…) przodków późniejszych Słowian zachodnich, południowych i wschodnich[30].
W dzisiejszym wydaniu teoria autochtoniczna nie ma już tak nacjonalistycznego wydźwięku. Dla odróżnienia się od poprzedników jej adepci chętnie określają się raczej mianem neoautochtonistów. Nie trzymają się też już wizji niezmiennej i nieruchliwej społeczności, która od zawsze zamieszkiwała tam, gdzie dzisiejsi Polacy. Jeden szczegół pozostaje jednak niezmienny.
Według autochtonistów mieszkańcy ziem między Bałtykiem a Karpatami z czasów rzymskich byli w przeważającej mierze przodkami późniejszych Słowian. Nie doszło do całkowitej emigracji, nie było długiej przerwy w osadnictwie, a radykalna zmiana przejawów kultury u zarania średniowiecza była… właśnie zmianą kultury, a nie zmianą populacji. Mieszkańcy regionu z jakiegoś względu przyjęli nowe praktyki i odrzucili niegdyś cenione rozwiązania. Ale byli potomkami przedstawicieli kultury przeworskiej czy wielbarskiej i w ograniczonym stopniu jednak czerpali z ich dziedzictwa. Nie doszło do faktycznego, zupełnego zerwania. A historia Europy Środkowej przed rokiem 500 według autochtonistów też jest częścią dziejów Słowian i Polaków[31].
Nowe szczegóły, nowe wątpliwości.
Nowoczesna nauka w starciu z zagadką genezy
Początkowo obraz genezy Słowian budowano w znacznej mierze na domysłach i czysto hipotetycznych założeniach. Nie mogło być inaczej. W pierwszej połowie XX wieku poszukiwania archeologiczne były podejmowane wyrywkowo, a podstawowe reguły pracy dopiero się rodziły, zresztą w bólach. W drugiej połowie stulecia wykopaliska prowadzono już wprawdzie na imponującą skalę, na tysiącach stanowisk rozsianych po Słowiańszczyźnie, ale wciąż brakowało metod, które pozwalałyby wyciągać z nich jednoznaczne wnioski. Przede wszystkim nie było dobrego sposobu datowania znalezisk.
Ślady dawnych domostw, osad czy cmentarzy lokowano w czasie przede wszystkim na podstawie ceramiki. W zależności od tego, jaki kształt miały odkopane garnki, jaką techniką je wykonano i jakie nosiły zdobienia, archeolodzy oceniali, z którego pochodziły okresu. Sposób był dalece uznaniowy, wiele zależało nie od faktów, ale od niesprawdzalnych opinii i często nieuzasadnionych porównań. Dzisiaj wiadomo już, że datowanie jakichkolwiek starych naczyń bez wykorzystania innych wskazówek jest skazane na błędy. A w wypadku ceramiki słowiańskiej wyzwania były szczególnie wielkie. Ta bowiem nie zmieniała się zbytnio w czasie, nie ulegała łatwo chwilowym gustom czy wpływom zewnętrznym. W efekcie na przykład garnek z połowy wieku VII mógł wyglądać niemal identycznie jak ten, który ulepiono stulecie wcześniej[32].
Dopiero u schyłku XX stulecia w Europie Środkowej i Wschodniej zaczęto wdrażać nowe, prawdziwie rewolucyjne techniki. Datowanie radiowęglowe pozwala badać wiek dowolnego materiału organicznego, a więc pochodzącego od roślin lub zwierząt. Może to być na przykład kawałek drewna, z którego wzniesiono chatę, kość odnaleziona w niegdysiejszym palenisku, a nawet odłamek ceramiki zabrudzony materią organiczną albo farba, jaką ozdobiono ściany. Metoda wykorzystuje fakt, że w żywych organizmach występuje radioaktywny dwutlenek węgla. Po śmierci radiowęgiel C14 nie jest już pobierany i ulega stopniowemu rozpadowi, z roku na rok go ubywa. Jego ilość w badanym obiekcie pozwala więc ocenić, kiedy powstał albo kiedy żyło dane zwierzę lub kiedy ścięto określoną roślinę. Jest to metoda dająca gwarantowane (o ile próbka nie została zanieczyszczona lub błędnie zinterpretowana), ale jednak niezbyt precyzyjne rezultaty. Pozwala skutecznie odsiać obiekty o wieku różniącym się o stulecia albo milenia. Dzięki badaniu radiowęglowemu można więc potwierdzić, że kawałek skóry czy też odłamek węgla drzewnego pochodzi z czasów średniowiecznej Słowiańszczyzny, nie zaś z epoki rzymskiej. Przy niedokładności pomiaru sięgającej około 50–70 lat, trudno jednak datować w ten sposób zmiany następujące z pokolenia na pokolenie[33].
W badaniach nad wczesną Słowiańszczyzną bez porównania większe znaczenie ma tak zwana dendrochronologia. Za fachową nazwą kryje się metoda oparta na dość oczywistym założeniu, które jednak niełatwo było wdrożyć w życie. W przekroju drzew rosnących w strefie umiarkowanej z roku na rok przybywa słoi zawierających warstwy odróżniającego się drewna wiosennego i letniego. Przyrost ten można powiązać z konkretnymi latami: zależnie od warunków panujących w danym regionie w konkretnym gatunku drzew mogły bowiem powstawać słoje węższe lub szersze. Tyle wiedziano już na początku XX wieku. Dopiero jednak po roku 1980, dzięki porównaniu tysięcy próbek, udało się stworzyć modele pozwalające dokładnie datować wybrane rodzaje drewna. W Europie Środkowej najlepsze rezultaty przyniosły prace nad drewnem dębowym. Jak wyjaśniają polscy eksperci w temacie, Marek Krąpiec i Tomasz Ważny, w dębach przyrost jest mało podatny na anomalie i stabilny: każdy pojedynczy słój da się przyporządkować do konkretnego roku w kalendarzu. Co równie ważne, słoje są dobrze widoczne. Poza tym właśnie dąb był szczególnie chętnie wykorzystywany jako budulec, zarówno w czasach starożytnych, jak i w średniowieczu.
Przyrost słojów był dalece zależny od klimatu, wpływały na niego nawet względnie niewielkie różnice temperatur i obfitości opadów. W efekcie inaczej wyglądają na przykład słoje drzew z Małopolski, a inaczej tych z Pomorza i Połabia. Tam, gdzie przeprowadzono wystarczająco szerokie porównania, dzisiaj można jednak tanio i względnie łatwo sprawdzać wiek fragmentów budynków, mostów, traktów wykładanych drewnem albo palisad obronnych. I już nie tylko dębowych, ale w ograniczonym stopniuteż wykonanych chociażby z sosny, jodły czy świerka.
Dendrochronologia to najdokładniejsza i najpewniejsza bezwzględna metoda datowania znana archeologii. Ma oczywiście swoje ograniczenia. Bardzo istotny jest stan zachowania próbek. Na przyrost słojów może wpłynąć na przykład działanie grzybów albo pasożytów, zdarza się też z rzadka, że w drzewach powstają słoje podwójne lub że jeden ze słojów nie obejmuje całego obwodu pnia — może więc nie być widoczny w badanym fragmencie. Poza tym dla uzyskania precyzyjnych rezultatów należy posiadać próbkę zawierającą przynajmniej trzydzieści–pięćdziesiąt słojów i obejmującą także biel, a więc zewnętrzne, miękkie drewno, które w momencie ścięcia było jeszcze żywe. I które pozwala wyznaczyć datę, gdy surowiec został pozyskany.
Gdy warunki są spełnione, dzięki dendrochronologii można datować drewno z dokładnością do kilku lub kilkunastu lat. W wybranych przypadkach, kiedy poza całym bielem zachowała się także kora, a przynajmniej miazga, wyniki są jeszcze bardziej precyzyjne. Wskazują na konkretny rok, gdy ścięto dane drzewo, albo nawet na konkretną porę tego roku[34].
W archeologii słowiańskiej dendrochronologia weszła do szerokiego użytku w latach 90. XX wieku. I przyniosła prawdziwe trzęsienie ziemi. Okazało się, że większość wcześniej proponowanych dat była błędna, teraz skorygowano je nawet nie o dekady, ale często stulecia. Prawie wszystkie odmłodzono. Okazało się, że słowiańskie wioski i grody powstawały później; później też rozprzestrzeniały się wybrane innowacje. Dendrochronologia rzuciła poza tym zupełnie nowe światło na początki państw Słowian, łącznie z Polską. Nowe ustalenia na dobre zadomowiły się w nauce w XXI wieku, dzisiaj nikt już ich nie kwestionuje. Sięgając do jakichkolwiek książek i artykułów o Słowianach sprzed 2000 roku, należy jednak przyjmować z rezerwą podawane w nich daty i ciągi wydarzeń. Większość jest błędna albo przynajmniej dalece nieprecyzyjna[35].
Świder (fot. Hannes Grobe/AWI; lic. CC-BY-SA 2,5)
Analizy słojów drzew dały badaczom początków Słowian, zwłaszcza allochtonistom, wiele nowych argumentów. Pozwoliły ustalić najstarszy horyzont czasowy, gdy na określonych obszarach pojawiały się przedmioty i rozwiązania kojarzone z tą wspólnotą. Dzisiaj napływowcy przyjmują, że odrębna kultura słowiańska na przełomie V i VI wieku dotarła na obszar Małopolski, następnie ogarnęła Śląsk, a po połowie VI wieku — Czechy i Morawy. W wieku VII zaczęła rozprzestrzeniać się w Wielkopolsce i na Pomorzu. Według badań archeologów niemieckich dalej na zachód, na obszarze Połabia o kulturze słowiańskiej można z kolei mówić dopiero po roku 700. Tak późna ekspansja miałaby oznaczać, że w wielu regionach nawet przez sto kilkadziesiąt albo 200 lat nie było żadnych ludzi, panowała całkowita pustka[36].
Na dowód, że Europa Środkowa wyludniła się i wróciła do natury, przytacza się też chętnie analizy palinologiczne — a więc badania pyłków roślin. Materiał do nich jest pozyskiwany głównie z torfowisk lub spod den jezior, z warstw, które stopniowo odkładały się przez tysiąclecia, a dzisiaj mogą, jak komentował paleobotanik Kazimierz Tobolski, służyć za „wiarygodne archiwa przyrody”. Badania wskazują, jakie gatunki były obecne na danym obszarze i jak rósł lub spadał ich udział w ogóle pyłków krążących w przyrodzie. Bardzo wiele można na tej podstawie ustalić. Próbki datowane na przełom antyku i średniowiecza ogółem wyraźnie odróżniają się od tych starszych i młodszych. Eksperci oceniają, że około V wieku dalece zagęściła się szata leśna. Zarazem zanikła uprawa zbóż.
Dla allochtonistów to koronny argument na rzecz ich koncepcji. Ale sprawa nie jest wcale aż tak jednoznaczna. Zarówno rozwój palinologii, jak i innych metod badawczych przysłużył się nie tylko napływowcom, ale i autochtonistom, wysuwającym przeciwstawne wnioski. Im więcej analiz pyłków jest prowadzonych, tym częściej natrafia się na wyjątki od normy. Na przykład próbki z Dąbrowy Biskupiej na Kujawach nie wskazują na żadną przerwę osadniczą w interesującym nas okresie. Inne badania pozwalają natomiast często mówić o wyraźnym spadku aktywności człowieka, ale nie o całkowitym jej zaniku. Charakter tego regresu też zresztą nie jest oczywisty. Ruchy ludności mogły być lokalne i tylko częściowe — niektórzy emigrowali, inni zostawali. Wszystko to zaś działo się w czasach kryzysu klimatycznego, który na przełomie antyku i średniowiecza objął przecież nie tylko Bizancjum, ale i Europę Środkową oraz Wschodnią. Nie wiadomo, jak radzono sobie z ochłodzeniem na północ od Karpat. Być może część tutejszej ludności porzucała uprawę zbóż na rzecz zbieractwa lub hodowli albo szukała nowych, choćby oddalonych miejsc pod zasiewy, o jakich sądzono, że mogą zapewniać lepsze plony[37].
Ogromne, jeszcze nie w pełni doceniane znaczenie dla polskiej archeologii miał w ostatnich dekadach program budowy sieci dróg szybkiego ruchu. W roku 1989 nad Wisłą było zaledwie 366 kilometrów autostrad i dróg ekspresowych. W 2023 roku — już 4887 kilometrów. W efekcie nie tylko podróże stały się prostsze, a wiązanki przekleństw rzucanych na trasie mniej siarczyste, ale też — bardzo wiele nowego dowiedzieliśmy się o przeszłości. Na każdym odcinku nowych dróg przepisy nakazują bowiem prowadzić prace archeologiczne i zabezpieczać odnalezione relikty. Dzięki budowie szos niepomiernie zwiększyła się liczba badanych stanowisk. Poza tym zmienił się ich charakter: na pozostałości odległych czasów natrafiano bowiem także w miejscach, które wcześniej nigdy nie budziły zainteresowania naukowców i w których nie spodziewano się obecności wiosek albo cmentarzysk[38].
Na podstawie nowych materiałów zaczęto wydzielać antyczne kultury archeologiczne z ziem polskich, z których istnienia — a przynajmniej rozprzestrzenienia — wcześniej specjaliści w ogóle nie zdawali sobie sprawy[39]. Na trasie autostrady A2 w Wielkopolsce odkopano poza tym specyficzne garnki, które skłoniły profesora uczestniczącego w wykopaliskach do wielkiej wolty i do przejścia z grona allochtonistów do obozu przeciwników. Tadeusz Makiewicz z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu ustalił, że jest to ceramika pochodząca z V wieku, z okresu, gdy rzekomo ziemie między Odrą a Wisłą miały być niezamieszkane. I stanowiąca zaginiony łącznik między kulturami antycznymi oraz odrębną kulturą słowiańską. Między innymi na jej podstawie Makiewicz stwierdził, że ziemie polskie jednak się nie wyludniły — przynajmniej nie zupełnie — a ciągłość między epokami została zachowana. Słowianie nie mogli więc przybyć z zewnątrz.
Zdaniem innych neoautochtonistów przykładów podobnych przeżytków starszej epoki jest nawet więcej. I wciąż ich przybywa, także za sprawą rozpowszechnienia się dawniej drogich i trudno dostępnych wykrywaczy metalu. Ślady wcześniejszych kultur da się dostrzec nie tylko w przedmiotach z okresu przełomu, ale też chociażby w formach budynków. Niektóre z tych reliktów poddano badaniom radiowęglowym. Także ich wyniki zdają się wskazywać, że między czasami antyku i średniowiecza nie było luki[40].
Językowy galimatias.
Co mowa Słowian zdradza o ich pochodzeniu?
Duże nadzieje na ostateczne rozwikłanie słowiańskiej zagadki pokładano w badaniach dawnego języka. Zrozumienie jego rozwoju i przemian, jakim ulegał, miałoby bowiem rzucać światło zarówno na lokalizację kolebki, na wczesne kontakty z sąsiadami, jak i na proces rozprzestrzeniania się członków ludu po Europie. Tyle w teorii. Praktyka okazuje się bardziej skomplikowana.
Przede wszystkim lingwiści nie mają dostępu do żadnych prawdziwie pierwotnych przykładów języka Słowian, nie mogą namacalnie śledzić jego ewolucji. Od wieku VI, gdy pierwsze źródła wspomniały o „Sklawinach”, do połowy wieku IX nie został spisany ani jeden tekst w języku słowiańskim. A przynajmniej o takim tekście nie mamy jakichkolwiek informacji. Z tego okresu znane są tylko pojedyncze słowa, cytowane w utworach greckich i łacińskich, a przy tym często zniekształcane. Dopiero pod koniec IX stulecia zaczęły powstawać teksty staro-cerkiewno-słowiańskie: wychodzące spod ręki misjonarzy, początkowo obcych, tworzone w czysto religijnym kontekście i w kilku wybranych punktach regionu, a nie na całej Słowiańszczyźnie. Najstarsze zachowane po dziś dzień manuskrypty staro-cerkiewno-słowiańskie są zresztą nawet późniejsze, pochodzą z X wieku[41].
Językoznawcy odwołują się do tych odosobnionych materiałów i do zapisów z kolejnych wieków. One także są jednak bardzo skąpe, przynajmniej w kręgu wpływów Kościoła rzymskiego. Tam bowiem, gdzie chrześcijaństwo zostało przyjęte z Zachodu — a więc w Polsce, w Czechach czy na Połabiu — na piśmie przez całe średniowiecze używano niemal wyłącznie łaciny, w literaturze nie było miejsca dla języków lokalnych, narodowych. W efekcie badacze często nie mają innego wyjścia, jak tylko porównywać wyrazy i zasady językowe z czasów nowożytnych czy wprost współczesnych. A więc późniejsze o tysiąc i więcej lat od momentu, gdy Słowianie pojawili się na arenie historii. Na tej podstawie powstają całe słowniki wczesnego języka słowiańskiego lub prasłowiańskiego. Wszystkie operują materiałem rekonstruowanym i są owocem teorii, których nie sposób zweryfikować[42].
Nawet eksperci, którzy — jak Kazimierz Godłowski — zgadzali się, że język to potencjalnie najlepszy klucz do zrozumienia początków Słowiańszczyzny, byli zmuszeni wnioskować, że tego klucza… wcale nie posiadamy. Badania lingwistyczne prowadzą bowiem nieustannie do przeciwstawnych wniosków i nawet w stopniu większym niż w innych naukach mnożą się w nich „całkowicie sprzeczne ze sobą hipotezy” oraz „odmienne interpretacje tych samych danych”. Podobny osąd wygłosił Konrad Jażdżewski. A na koniec skwitował, że ogromne i niemożliwe do pogodzenia różnice „stawiają pod znakiem zapytania” sam sens używania argumentów językowych przy wyjaśnianiu genezy Słowian, skoro zupełnie „odrębnych stanowisk bronią jednakowo wybitni uczeni”[43].
Oba cytowane komentarze wygłosili archeolodzy, specjaliści z zewnątrz. Ale i sami językoznawcy nie kryją sceptycyzmu, przynajmniej wobec ustaleń konkurentów. Twierdzą, że ci wyciągają wnioski w niewłaściwy sposób, błędnie rekonstruują formę dawnego języka i nie mają racji w kwestii jego ewolucji. Większość ponad tezy kolegów po fachu przedkłada własne interpretacje… przez innych równie krytykowane. Ale niektórzy, jak zmarła niedawno profesor Hanna Popowska-Taborska z Instytutu Slawistyki PAN, wprost przyznają, że ich dziedzina nie jest jak na razie zdolna podać rozwiązania wielkiej zagadki. Co najwyżej serwuje serię różnych rozwiązań, z których żadne nie wydaje się przekonujące[44].
Sugerowano na przykład, że o pierwotnym obszarze słowiańskiego osadnictwa mogą świadczyć nazwy drzew. Jak w połowie XX wieku tłumaczył wybitny etnograf i slawista Kazimierz Moszyński, te drzewa, które występują na wschodzie, na obszarach dzisiejszej Ukrainy czy Białorusi, są w językach słowiańskich określane wyrazami rodzimymi. Z kolei drzewa rosnące naturalnie tylko na zachód od Bugu — jak jawor, buk, brekinia czy czereśnia — otrzymały swoje nazwy pod wpływem innych języków. To miałoby oznaczać, że pierwsi Słowianie ich nie znali. A jeśli tak było, to widocznie Prasłowiańszczyzna nie obejmowała ziem polskich. Teoria była, a nawet wciąż jest chętnie przytaczana przez allochtonistów. Dzisiaj budzi już jednak duże wątpliwości. Jak tłumaczą sceptycy, obce nazwy wcale nie musiały funkcjonować od zawsze. Możliwe, że buk czy jawor miały w języku wczesnych Słowian inne określenia, które z czasem zastąpiono, gdy nasiliły się kontakty z sąsiadami, a na Słowiańszczyznę zaczęli napływać liczni osadnicy z Niemiec. Rzecz jest dzisiaj nie do sprawdzenia[45].
Śladów wyznaczających granice kolebki próbowano też szukać chociażby w nazwach terenowych, zwłaszcza w nazwach rzek, o których ogółem wiadomo, że są bardzo trwałe, utrzymują się nawet nie przez wieki, ale tysiąclecia. Problem w tym, że badania tak zwanych hydronimów nieodmiennie prowadzą na manowce. Jak dosadnie skomentował językoznawca Witold Mańczak, na przykład nazwę Odry różni badacze identyfikowali na przemian jako celtycką, iliryjską, germańską, słowiańską albo wreszcie nierozpoznaną, ale jednak niesłowiańską. Ogółem dzisiaj dominuje opinia, że wielkie rzeki nie noszą ani nazw słowiańskich, ani germańskich, lecz znacznie starsze określenia, indoeuropejskie. Niewiele więc mogą one powiedzieć o początkach Słowiańszczyzny. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż szuka się nowych sposobów ich interpretacji. Na przykład wspomniany profesor Mańczak przez dekady krytykował sam pomysł wykorzystywania hydronimów w badaniach nad genezą. Wreszcie jednak zmienił zdanie i stwierdził, że dokładne formy nazw rzek z obszarów Polski muszą oznaczać, że Słowianie nie poznali ich od Germanów, lecz posługiwali się nimi wcześniej. A więc stanowili rodzimą ludność na obszarze między Bałtykiem i Karpatami. Poza tym w nauce powraca opinia, że hydronimy na Polesiu nie są w większości słowiańskie, lecz bałtyjskie, bliższe dzisiejszemu językowi litewskiemu czy łotewskiemu. To także miałoby oznaczać, że nie stamtąd przyszli Słowianie[46].
Sprzecznych koncepcji można by przytoczyć znacznie więcej. Dzisiaj przyjmuje się powszechnie, że języki słowiańskie dzielą się na trzy wielkie grupy: wschodnią, zachodnią i południową. Wciąż jednak nie ma zgody co do tego, w jakiej kolejności wykształciły się poszczególne odmiany i z jakich powodów narastały różnice między nimi. Niektórzy twierdzą, że tylko język Słowian wschodnich dał początek mowie południowych, co by oznaczało, że to z ziem obecnej Ukrainy wyruszali migranci. Inni są jednak zdania, że w językach południa tak samo widać wpływy zachodnie. To zaś pozwalałoby lokować kolebkę nad Wisłą.
Równie wiele kontrowersji budzi kwestia kontaktów słowiańsko-germańskich. Język niemiecki ogromnie wpłynął na polski czy czeski, ale datowanie zmian nie jest łatwe. Niektórzy uważają, że mowy mieszały się od zawsze, dochodziło do kontaktów już w czasach rzymskich albo i wcześniej. Inni jednak datują zjawisko na okres po chrystianizacji i nie wiążą go z genezą Słowian[47].
W ostatnich dekadach powrócono nawet — na gruncie językowym — do koncepcji pochodzenia Słowian znad Dunaju, a więc z ziem panońskich[48]. Z kolei Tomasz Jasiński, bazujący między innymi na badaniach prowadzonych w Serbii, szczególny nacisk kładzie na fakt, że język prasłowiański wykazuje niemożliwe do zignorowania wpływy irańskie. Na ich podstawie stwierdził, że kolebka znajdowała się nie na Polesiu, ale na żyznych stepach nadczarnomorskich, a wcześni Słowianie żyli pod władzą Scytów i następnie Irańczyków, którzy narzucili im swoją religię oraz światopogląd. I choć autor przedstawia taką wizję z pełną stanowczością, to nawet on przyznaje, że ta bazuje na porównaniach nieistniejącego języka Prasłowian z również nieistniejącym językiem Scytów, którego drobne, trudne do interpretacji relikty przetrwały tylko w źródłach greckich i w języku dzisiejszych Osetyjczyków żyjących na Kaukazie. Nie są to na pewno argumenty jednoznaczne[49].
Tylko w kilku kwestiach w nauce o języku panuje względna zgoda. Są to jednak zagadnienia fundamentalne. Niemal wszyscy badacze, i to nie tylko lingwiści, przyjmują, że mniej więcej do roku 500 język Słowian był jednolity, każdy rozumiał każdego, istniały może gwary, ale nie dialekty. Różnice pojawiły się dopiero później, w następstwie migracji i rozprzestrzeniania się kultury słowiańskiej. Z tego założenia wynikają dwa kolejne. Jeśli Słowianie mieli jedną mowę i jeśli wyraźne podobieństwa między ich językami utrzymują się do dzisiaj, to widocznie pierwotnie zajmowali oni względnie niewielkie terytorium. Ich odrębny język musiał się też zacząć wykształcać niedawno, zapewne dopiero u schyłku czasów rzymskich. Niezależnie od tego, gdzie żyli przodkowie Słowian wcześniej, w epoce starożytnej, posługiwali się mową tak odmienną, że byłoby nadużyciem także ją nazywać językiem słowiańskim[50].
Droga na manowce.
Dlaczego nie da się odnaleźć
praojczyzny wszystkich Słowian?
Można odnieść wrażenie, że naukowcy zgłębiający genezę Słowian znaleźli się w pułapce bez wyjścia. Im więcej prowadzi się badań, tym więcej przybywa argumentów… na rzecz obu sprzecznych stanowisk. Zarówno ci, którzy sądzą, że Słowianie od dawien dawna mieszkali nad Wisłą, jak i ci, którzy uważają, że przyszli oni ze wschodu, są coraz bardziej przekonani o swoich racjach. A jednocześnie przytaczają kolejne dowody przeciwko tezom konkurentów. W podsumowaniach tematu podkreśla się często, że „dyskusja stała się jałowa”, a drobiazgowe roztrząsanie detali tylko pogłębia wątpliwości i zamęt[51].
Z frustracji rodzą się koncepcje zupełnie skrajne, jak ta autorstwa Florina Curty, mówiąca, że Słowian… w ogóle nie było. I że taka etykieta powstała w wyobraźni autorów bizantyńskich i wcale nie odnosiła się początkowo do jakiejkolwiek realnej, odrębnej grupy[52]. Nie trzeba się jednak posuwać aż tak daleko; wywracać całej debaty dla odnalezienia jej sensu. Problemem nie są bowiem wcześni Słowianie, ale to, jak o nich myślimy.
Sceny dworskie w niemieckim manuskrypcie z XII wieku. Pierwsza iluminacja od góry (z literą”I”): Dwóch Słowian, którzy nie znają języka niemieckiego występuje przed władcą z pomocą tłumaczy
Druga iluminacja („A”): Członkowie dworu, w tym dwaj Słowianie (czwarty i piąty od lewej), wzywają obcych, by mówili do króla po niemiecku
„Skąd nasz ród?” Proste, pozornie niewinne pytanie od XIX stulecia ciąży nad wszelkimi naukowymi dociekaniami na temat genezy. Tradycyjnie Prasłowian czy też wczesnych Słowian postrzegano właśnie jako swoistych współrodowców, a zarazem bezpośrednich, biologicznych przodków dzisiejszych Polaków, Czechów albo Ukraińców. Miała to być wspólnota odrębna z natury, nienaruszalna, dzisiaj powiedzielibyśmy — genetyczna. Jeśli ktoś rodził się Słowianinem, to już nim pozostawał, odróżniał się w oczywisty sposób od Germanów czy przedstawicieli ludów koczowniczych.
W ślad za takim postrzeganiem sprawy szło przekonanie o odwieczności Słowian, którzy mieli istnieć jako swoisty monolit, odkąd tylko wydzielili się ze starszej wspólnoty ludów. Biologiczne rozumienie słowiańskości nakazywało też pytać o przyrost naturalny i wielkie migracje, bo tylko te zjawiska mogły wyjaśnić zajęcie Europy Środkowo-Wschodniej przez wcześniej nieznaną grupę. Poza tym właśnie na nim opierano opinie, że wszystkich Słowian łączą konkretne predyspozycje, cechy charakteru, talenty albo i cechy wyglądu.
Także dzisiaj odruchowo myślimy o dawnych Słowianach, a przynajmniej o Słowianach z ziem polskich jako o „nas”, tyle że w przeszłości. Z kolei Germanie, Prusowie, Celtowie, Scytowie czy Węgrzy uchodzą w powszechnym odczuciu za obcych, z którymi nic nas nie łączy, nawet jeśli niegdyś zamieszkiwali nad Wisłą. W konsekwencji nie da się uciec od emocji. Na przykład dyskusja o tym, czy w Biskupinie 2,5 tysiąca lat temu żyli Prasłowianie, czy Germanie, jest postrzegana odruchowo tak, jakby pytano, czy ten gród był nasz, czy cudzy. Odnalezienie jakiegokolwiek starego skarbu słowiańskiego media komentują z dumą i fascynacją. Skarbu innej kultury — co najwyżej z zaciekawieniem. Albo ze zdziwieniem, że „oni” tu dotarli. Z kolei sugestie, że coś, z czego już się cieszyliśmy, jednak nie było słowiańskie, niezmiennie budzą oburzenie, zupełnie jakby wydzierano nam z ręki dowody wielkości i zasług naszych pradziadków. Sama koncepcja napływowa dla wielu osób brzmi obrazoburczo, bo przecież wynika z niej, że niegdyś Polska nie była nasza, lecz należała do obcych. Jakby tego było mało, główny wariant teorii zakłada, że Słowianie narodzili się wśród ponurych, prymitywnych bagien. A z takiej kolebki trudno przecież czerpać dumę. Z drugiej strony wizja autochtoniczna może budzić opór, bo wydaje się być podlana narodową megalomanią. Przeciwnicy widzą w niej niewiele więcej niż próbę dowiedzenia, że „nasi tu byli”. Od zawsze.
O tym, jak dobrze ma się biologiczne postrzeganie słowiańskości, świadczą zdania, które powtarza się powszechnie, bez zastanowienia nad tym, jakie muszą płynąć z nich wnioski. W mediach czy nawet codziennych rozmowach stale powraca na przykład twierdzenie, że słowiańskie kobiety są najpiękniejsze. Niby pusty frazes. Ale spróbujmy wziąć go na poważnie. Czy z tych słów nie wynika, że słowiańskie kobiety mają inną budowę ciała, inne przyrodzone cechy wyglądu? Że w fundamentalny sposób różnią się od kobiet niemieckich czy francuskich tylko dlatego, ponieważ są Słowiankami?
Aktualność pytania „Skąd nasz ród?” jeszcze czytelniej wyraża się w wielkich nadziejach, jakie są obecnie pokładane w badaniach DNA. Amatorzy zafascynowani wczesną Słowiańszczyzną próbują wyciągać nawet najbardziej buńczuczne wnioski z minimalnych różnic genotypu, cechujących populacje poszczególnych części Europy. Ale i w środowisku naukowym nie brakuje głosów, że analiza genów wreszcie pozwoli wykazać, skąd wzięli się Słowianie. Zupełnie jakby ci stanowili nawet nie odrębną grupę czy wspólnotę, ale wprost rasę. Choć oczywiście takie słowo, po krwawych doświadczeniach XIX i XX stulecia, dzisiaj naukowcom nie przechodzi już przez usta.
Dyskusja nad początkami Słowian wydaje się stać w martwym punkcie, bo nie da się popchnąć jej do przodu, hołdując tradycyjnym wizjom i biologicznym interpretacjom. Założenia są po prostu chybione. Jak słusznie podkreśla językoznawczyni Karolina Borowiec, samo „szukanie pojedynczego źródła, pierwotnej ojczyzny, ma sens jedynie w mitologiach”[53]. Badacze zachodni już dawno doszli do podobnych wniosków. Ogółem w nauce niemieckiej czy anglosaskiej temat klasycznie rozumianej genezy Słowian właściwie przestał istnieć. „Ponawiane od czasów romantyzmu pytanie o kolebkę można dzisiaj uznać za przestarzałe” — komentuje historyk Eduard Mühle. Z kolei archeolog Sebastian Brather, prawdopodobnie najlepszy niemiecki znawca wczesnej Połabszczyzny, pisze z emfazą, że uporczywe dociekania bazują „na pytaniu, które jest w oczywisty sposób błędne”. Zarówno ci badacze, jak i wielu innych, krytykują nie tylko poszukiwania punktu, z którego wyszli wszyscy Słowianie, ale też poszukiwania praojczyzn innych historycznych ludów Europy — a więc tak samo Franków, Sasów czy szerzej Germanów[54].
W ostatnich dekadach ogromnie zmieniło się postrzeganie tego, czym właściwie były tradycyjne społeczności, jak myślały o sobie i na czym opierały swą tożsamość. Ogółem różnych europejskich ludów, gentes, o jakich wspominały źródła rzymskie, a następnie średniowieczne, nie uważa się już dzisiaj za grupy biologiczne o jednym pochodzeniu i wspólnych przodkach. W świetle współczesnych interpretacji nie były to tym bardziej grupy niezmienne i nienaruszalne, przez stulecia hołdujące podobnym przekonaniom. Społeczeństwo „barbarzyńskie”, by użyć terminu, jakim szafowali Rzymianie, sprzed 1500 czy 2000 lat było przede wszystkim społeczeństwem ciągłych przemian. To, jak bardzo płynna i niedookreślona mogła być wówczas tożsamość, dzisiaj wydaje się wprost niewyobrażalne. Nic dziwnego. W XXI wieku wszyscy rodzimy się jako obywatele konkretnego państwa, od kołyski wpaja się nam przekonanie, że należymy też do konkretnego narodu. Zanim nawet pójdziemy do szkoły, wiemy, że jesteśmy i musimy być Polakami, Chorwatami albo Serbami. Ale przecież u zarania średniowiecznej Europy tak nie było. Tożsamości rodziły się spontanicznie i zmieniały z dekady na dekadę. Dochodziło do przesunięć ludności, ale w stopniu o wiele większym rozprzestrzeniały się idee, natomiast szeregi różnych grup nie były zamknięte dla obcych.
Przykładowo szacuje się, że na przełomie IV i V wieku z Mongolii do wschodniej Europy na krępych kucach dotarło nie więcej niż kilka tysięcy jeźdźców nazywanych Hunami i posługujących się językiem z grupy tureckiej. Otaczała ich groźna reputacja, wszędzie rozpowiadano o ich bojowych sukcesach, a huńscy wodzowie cieszyli się wielkim autorytetem. Wszystko to sprawiało, że ludność znad Morza Czarnego, wcześniej identyfikowana jako Goci, zaczęła chętnie przyjmować obce obyczaje i język. Stopniowo stawała się Hunami. Potem do hordy dołączali też mieszkańcy okolic podalpejskich i Bałkanów, a proces trwał tak długo, jak towarzysze Attyli i jego poprzedników odnosili triumfy.
Nie był to przypadek odosobniony. Znamienne rezultaty przyniosły badania grobów zawierających relikty związane z inną koczowniczą kulturą. Lud nazywany Awarami w VI wieku zajął ziemie panońskie i w czasach rodzącej się Słowiańszczyzny stanowił jedną z największych potęg w regionie. Również on miał napłynąć z Mongolii. Ale jak zauważa Paul M. Barford, w grobach zawierających ozdoby i elementy ubioru uważane za awarskie zwykle spoczywają szkielety o typowo europejskiej budowie, nie różniące się od tych, które można odnaleźć na przykład na cmentarzyskach uważanych za germańskie. Nasuwa się oczywisty wniosek. Najwidoczniej miejscowa ludność ulegała wpływom nielicznych koczowników. Niektórzy zasilali ich hordę, inni przynajmniej przyjmowali od Awarów materialne wzorce. W taki sam sposób, jak groźni przybysze okazywali swoje bogactwo i wzorowali na nich swój sposób życia.
Dzisiaj już cała historia wielkich wędrówek ludów, jakie przetoczyły się przez Europę na przełomie starożytności i średniowiecza, jest często interpretowana przede wszystkim jako historia zmian kulturowych, asymilacji. Nie przenosiły się wcale całe plemiona czy społeczeństwa. Nie były to też grupy wielkie ani niezmienne. Historyk Andrzej Pleszczyński podaje, że według nowoczesnych badań Wizygotów, którzy w V wieku opanowali Półwysep Iberyjski, było tylko około 100–120 tysięcy. Zdołali jednak podporządkować sobie 10-milionową rzymską, czy też zromanizowaną, populację. Stanowili zaledwie 1 procent społeczeństwa, ale jako warstwa rządząca narzucali swoje normy i obyczaje całej reszcie. Ostrogotów, którzy zajęli Italię, było dla porównania może 150 tysięcy (na 10–12 milionów Rzymian), Wandalów, którzy dotarli do Afryki Północnej — 80 tysięcy. A więc 2,5 procent miejscowej, trzymilionowej ludności. Wszystkie wymienione etykiety coraz częściej bierze się zresztą w cudzysłów. Twierdzi się, że na przykład Wandalowie stali się na dobre Wandalami dopiero na skutek wędrówek. To migracja ukształtowała ich przeświadczenia o sobie, poczucie wspólnoty i obyczaje. Niemal nieustannie zmieniał się poza tym skład grupy. W toku mozolnej podróży wiele osób dołączało do niej, uczyło się jej języka i stopniowo przesiąkało „wandalskością”. Inne przeciwnie, rezygnowały z tułaczki. Osiadały gdzieś po drodze i starały się o akceptację lokalnych społeczności. W tym celu przyjmowały obcy język i obyczaje, a swoje dzieci wychowywały już jako członków tych wspólnot.