Warchoł polski i inne historie - Jerzy Besala - ebook

Warchoł polski i inne historie ebook

Jerzy Besala

3,9

Opis

Znakomita eseistyka historyczna nawiązująca do czasów Rzeczypospolitej szlacheckiej i związków ówczesnych zjawisk z obecnymi czasami. Krwiste charaktery, pasjonujące wątki, ze znawstwem merytorycznym i dużą erudycją opisane fakty, m.in. tytułowe warcholstwo, tumulty szlacheckie, pojedynki, fryzury, abdykacje królewskie, łapówkarstwo, ówczesny terroryzm, polskie krucjaty itp.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 487

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (11 ocen)
3
6
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Jerzy Besala

Warchoł polski i inne historie

Strona redakcyjna

Projekt okładki i stron tytułowychMichał Bernaciak

Redaktor merytorycznyKazimierz Cap

Redaktor prowadzącyBogusław Brodecki

Opracowanie techniczne i łamanieBartłomiej Nowicki

KorektaHanna RybakJolanta Karaś

© Copyright by Jerzy Besala, Warszawa 2012

© Copyright by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2012

Nasz adres: Bellona SA ul. Bema 87, 01-233 [email protected]

ISBN 9788311125254

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o.

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Wstęp

Czy chcemy, czy nie chcemy – jesteśmy dziećmi historii. Nie tylko dlatego, że dzieje kształtowały terytorium państwa, ustrój i urządzenia społeczno-polityczne czy prawne. W swym trwaniu historia ma długie ręce, sięgające teraźniejszości i każdego człowieka, którego Blaise Pascal określał jako myślącą trzcinę na wietrze historii.

Jestem przekonany, że nie da się zrozumieć współczesności bez historii. Gdyby współczesność nie prowadziła bezustannego dialogu z nauką o dziejach, historia stałaby się nauką martwą i niepotrzebną, matematyką bez zastosowania w praktyce. A przecież tak nie jest w przypadku obu nauk; one kwitną i są niezbędne. W lustrze historii może się bowiem przejrzeć każdy: nie tylko dlatego, że przodkowie każdego z nas są częścią dziejów, dlatego, że pomiędzy Odrą a Dnieprem wykształcały się charakterystyczne wzorce kulturowe, typy osobowości, obyczajowość, mity narodowe, zadawnione urazy i wiele innych kwestii mających swe źródło gdzieś w dziejach. Ze związków, czy nawet z pnia Rzeczypospolitej, wyrosły też kraje: Białoruś, Ukraina, Litwa, Łotwa, Estonia, Mołdawia, co miało i ma rozmaite konsekwencje – podobnie jak i stoczone, a mało znane bitwy.

Polacy są uwikłani w historię niczym ryba w sieci – nawet w czasach „globalnej wioski”. Co nas wyróżnia, to fakt, iż historia obecnie często pełni w życiu publicznym rolę oręża w rozgrywkach politycznych, broni nadużywanej do bieżących, czasem brudnych potrzeb. Najczęściej nie idzie za tym jakakolwiek głębsza refleksja, a raczej toporna łopatologia i wyzwiska. Wynika to po części z toczonej walki politycznej, ale równie często z pospolitej niewiedzy: bowiem ci, którzy nieco głębiej znają historię, wystrzegają się pochopnych osądów, wyroków i unikają epitetów na jakichkolwiek forach: od pubów do sejmu. Wiedzą, że to cecha ludzi bezradnych i sfrustrowanych. Natomiast ci, którzy mało wiedzą o historii albo naginają ją instrumentalnie – zaplątują się jeszcze bardziej w sieci prowadzonych gier politycznych czy też codziennych newsów płynących z mediów, tworzących papkę nie do strawienia.

Jakże często z tej niewiedzy rodzi się wtedy najpierw frustracja, a potem jej dziecko: nienawiść! Niekiedy wylewająca się na ulice.

„Trudno ci wierzgać przeciw ościeniowi” – zwracał się Jezus do Pawła w drodze do Damaszku, gdy ten szedł gnębić chrześcijan. Wierzganie przeciw historii przypomina właśnie zagubienie się w teraźniejszości, której nie sposób zrozumieć bez znajomości dziejów i refleksji nad nimi. Książka ta usiłuje wychodzić naprzeciw tym potrzebom. Złożona jest z rozszerzonych esejów, w części publikowanych w „Polityce” i „Wiedzy i Życiu”, i dotyczy rozmaitych spraw, osobistości i zjawisk, mało znanych w potocznym odbiorze, a wykraczających poza tradycyjne pole nauczania. Siłą rzeczy skupiłem się głównie na Rzeczypospolitej szlacheckiej, z którą przyjaźnię się naukowo i pisarsko od wielu lat.

I zaczynam od figury tytułowego warchoła: jak się miał i ma obecnie?

I. My, krzywdzący i pokrzywdzeni...

1. Taniec warchoła (trwa do dzisiaj?)

„Czart zawsze niezgody a warchoły sieje” – pisał w 1582 r. ksiądz Jakub Wujek. Pierwszy katolicki tłumacz Biblii na język polski, jezuita, nie tylko czytał dużo o swarach biblijnych, dostrzegał ich skutki w Rzeczypospolitej.

Ksiądz Wujek nawiązywał do poglądów Tomasza z Akwinu, który za św. Pawłem Apostołem warchołem określał tego, kto prowadzi do „rozdwojenia umysłu i siania niezgody”. Polskiego awanturnika dostrzegał również Mikołaj Rej, rymując w Zwierciadle o drzwiach, które zamykają się przed warchołem. Takiego człowieka nie lubiano, obawiano się w Polsce.

Ale do czasu.

Wichrzyciel łamiący jawnie prawo, awanturnik siejący społeczny zamęt, samowolny kłótnik istniał zawsze i wszędzie, bo taka bywa swarliwa natura ludzka. Gdyby nie prawo i jego egzekucja, stalibyśmy się ofiarami warchołów. W Polsce ma on również długą historię, tradycję, ale i specyficzne konotacje. Człowieka awanturniczego określano mianem warchoła, jak tylko sięga zapisana pamięć historyczna. Słowo to pochodzi od nazwisk: w 1476 r. widzimy szlachetnie urodzonego Jacobusa Warchol de Gosznyevicze, a szlachetny Andrzej, dzierżawca Rzeplina, występuje w 1484 r. z przydomkiem Warchol, w ten sposób uwieczniając się w Słowniku staropolskich nazw osobowych. Jednakże problem warcholstwa był raczej wówczas marginesem życia politycznego Polaków.

Bo choć Polska czasów Grunwaldu zna najróżniejszych wichrzycieli politycznych, to akty awanturnictwa są wszędzie wpisane w najstarszą bodaj walkę i bunt: o władzę. W XI w. u boku księcia Władysława Hermana pojawia się wojewoda Sieciech (łac. Setheus) z rodu Starżów. Oto charakterystyka Galla: „Mąż wprawdzie rozumny, szlachetnego rodu i piękny, lecz zaślepiony chciwością”. Mota wokół księcia niezwykłe intrygi i prowadzi niedorzeczne wojny; być może związuje go zbrodnicza miłość z żoną księcia, córką cesarza słynącą z rozwiązłości – Judytą Marią. Byłaby to para na miarę dramatu Szekspira: prawdopodobnie celem Sieciecha była bowiem mitra księcia panującego, gdyż sam podawał się za potomka książąt udzielnych na Tyńcu. Jednakże czyszcząc sobie przedpole władzy, Sieciech doprowadza do sojuszu synów Władysława Hermana – Bolesława Krzywoustego i Zbigniewa. Nagle znika z kart najstarszej kroniki i polskich dziejów, być może oślepiony albo okaleczony, jako to było zwyczajne w tradycji Piastów i innych średniowiecznych rodów panujących.

Polsce nie była zatem pisana dynastia Starżów zrodzona z awanturnictwa politycznego. „Karolingowie polscy” nie zajęli miejsca Merowingów, jak w państwie Franków w VIII w.

Gdzie była i jest jednak polska granica między buntem w obronie praw, przywilejów albo posiadanych urzędów a wichrzycielstwem w celu zdobycia władzy? W 1352 r. król Kazimierz Wielki, wzmacniając administrację państwa, odbiera starostwa w Wielkopolsce Maćkowi Borkowicowi i Przecławowi z Gułtowa. W odpowiedzi najznaczniejsze rody wielkopolskie stają do walki z królem, zawiązując jedną z pierwszych w Polsce konfederacji. Dochodzi do pogranicznej podjazdowej wojny domowej. Znany rycerz zbój Michał z Czacza zdąża do królobójstwa.

Kazimierz decyduje się więc na radykalną rozprawę zbrojną i Maćko, pomimo przysięgi posłuszeństwa w specjalnym dokumencie, trafi a na szafot. „Ostre wystąpienie Kazimierza położyło ostatecznie kres wichrzeniom” – napisał Jan Dąbrowski w fundamentalnych Dziejach Polski średniowiecznej.

Po śmierci Ludwika Węgierskiego w roku 1382 r. potężny Bartosz z Odolanowa niszczył w odwecie dobra kościelne, napadł na Kalisz i pobił pod Winną Górą wojsko Wielkopolan – czytamy w kronice Janka z Czarnkowa. A wreszcie, będąc nieprzychylny Brandenburczykom i kandydaturze Zygmunta Luksemburskiego na tron polski, „upamiętnił się tym, że uderzył był na rycerzy francuskich śpieszących do Prus niemieckiemu zakonowi na pomoc w walce z Litwą, pojmał kilkudziesięciu w niewolę, tak że ci musieli pożyczyć 27 tysięcy dukatów od mistrza zakonu [Winricha von] Kniprodego, aby wykupić się z niewoli” – relacjonował jego poczynania Antoni Prochaska. Niech wiedzą, że Polacy nie dają sobie w kaszę dmuchać, gdy ktoś narusza ich terytorium, nawet pod płaszczem dobrych intencji, to jest szerzenia wiary.

Byłyby to zatem pierwsze warchoły w polskich dziejach? Ci, którzy występowali przeciw interesowi dynastii i państwa – ambicjonerzy albo pozbawiani stanowisk urzędnicy o mentalności watażki? Skąd ta dziwaczna nazwa?

W encyklopediach staropolskich Zygmunta Glogera czy Aleksandra Brücknera termin „warchoł” nie występuje. Podobnie we współczesnych encyklopediach; nawet u Władysława Kopalińskiego w cennym Słowniku mitów i tradycji kultury. Nie powstała też żadna poważniejsza praca na ten temat, choć określenie to nie wychodzi z potocznego języka polityków w Polsce – i to w różnych ustrojach i w różnych kontekstach. Czy dlatego, że „warchoł” stał się raczej epitetem niż określeniem postawy politycznej wobec społeczeństwa i państwa?

W aktach lwowskich pod datą 1488 r. znajdujemy przy określeniu „warchol” łacińskie epitety wyjaśniające istotę rzeczy: to demon, oszczerca, diabelski bezwstydnik. Tak postrzegano od niepamiętnych czasów wichrzycieli naruszających spokój sąsiadów, społeczności, a potem państwa. Nazwa „warchoł” zapewne wzięła się z nazwy młodego dzika, warchlaka; rył ziemię, grze bał, biegał nerwowo, wzniecając zamęt, trwogę i złość. Zagrażał. To cechy warchoła. Niekiedy uważano je za sympatyczne, swojskie. Walczył wszak o swoje, ale nie zapominając o „polskiej matce Ojczyźnie”. Tylko czy rzeczywiście szło mu o Ojczyznę, czy o władzę? Zaraz się spotkamy i z takim typem i myśleniem.

Przez blisko trzysta lat od pierwszych XIV-wiecznych przywilejów na rzecz stanu szlacheckiego w Polsce ukorzeniała się „złota wolność” i jej mit z ich skrajnym indywidualizmem: uszanowaniem głosu każdego szlachcica; nawet biednego a krzykliwego Mazura, którego wyśmiewano, bo ci z Mazowsza uchodzili (niesłusznie, jak wykazało wiele karier) za nierozgarniętych, a ponadto niektórych nie stać było na szablę. Wolności na taką skalę dla licznego, wybranego stanu, czyli 8-10 procent. społeczeństwa, nie było nigdzie w Europie, a może i na świecie. Teoretycznie każdy mógł w Polsce zostać królem, jak osławiony poczciwy sędzia bydgoski Piotr Słupecki, zwany Bandurą (bandura to typ ukraińskiej mandoliny), przywołany przez wyborców jako kandydat do korony polskiej już na pierwszej wolnej elekcji w 1573 r. Królem został przecież wybrany Stefan Batory, niemający „błękitnej krwi” w żyłach, a potem Michał Korybut Wiśniowiecki i Jan Sobieski wywodzący się z rodów magnackich, a nie z rodzin dynastycznych.

Wtedy zaczął się szlachecki sen, czy raczej mit, nieziszczalnej wolności. Co gorsza, szlachta w niego uwierzyła, choć wówczas, a może i obecnie, był nie do spełnienia na ziemi. Autor Kroniki Polskiej, wydanej w 1582 r., Maciej Stryjkowski, uważał wręcz, że narody słowiańskie skłonniejsze są do zwad i wojny z powodu niełaskawego nieba i „warchliwego Saturna”, któremu te krainy podlegają; tak jakby nasz kompilacyjny kronikarz nie widział, co wyprawiali obok swarliwi Madziarowie – doprowadziło do osłabienia wielkiego państwa, albo książęta niemieccy w podzielonej Rzeszy, francuscy miłośnicy szpady i sztyletu, truciciele na dworach książąt włoskich, a na wet bojarzy moskiewscy, dławieni morderczą ręką wielkich kniaziów w walce o władzę.

Mimo wszystko Stryjkowski w końcu XVI w. sądził, że o szlachectwie ma decydować cnota:

Tą tedy pójdziesz do ślachectwa drogą, Umysł zły hamuj z żądzą jego srogą.

– pisał, wyraźnie odcinając się od typu warchoła.

A były to czasy rodzenia się skrajnych indywidualności magnackich, przedkładających niekiedy własne interesy nad interes państwa. Taką postacią stał się Hieronim Łaski, który momentami prowadził politykę wbrew interesom Zygmunta Jagiellona i Polsce. Zawarł bowiem, bez porozumienia z polskim królem, nie tylko przymierze Węgier z Turcją, ale przy okazji, bez upoważnienia, przedłużył w imieniu Zygmunta rozejm z Turcją na dziesięć lat. Zygmunt go nie ukarał – odwrotnie, dał mu glejt żelazny gwarantujący bezpieczeństwo. Były to czasy odrodzenia, kiedy to pogubiły się dawne drogowskazy i nawet jawne zdrady były osłaniane dobrem „republiki chrześcijańskiej”. Kto z możnych świata uwierzył w tę ideę lub kierował się nią, nadwerężał interes narodowy, a przy okazji zapełniał kiesę. Tak stało się w przypadku kanclerza i przyjaciela króla, Krzysztofa Szydłowieckiego, który na handlowaniu interesem chrześcijaństwa z cesarzem, królem Francji i innymi dorobił się fortuny.

Syn Hieronima Łaskiego, Olbracht, wojewoda sieradzki o wielkiej brodzie i ambicjach, wzbudzał mieszane uczucia na dworach europejskich, gdzie prowadził rozległe, tajemnicze machinacje, odkrywane w trudzie przez historyków. Miał ochotę nawet na koronę polską, walczył ze Stefanem Batorym, porywając za sobą szlachtę sieradzką. Gdy żelazny Węgier wybił mu wojnę z głowy, zdobywając Lanckoronę, gotów był przywdziać mitrę hospodara Mołdawii, przepowiedzianą mu w Mortlake pod Londynem przez słynnego uczonego matema tyka i maga Johna Dee. W końcu jednak i on podjechał nieoczekiwanie do sań monarchy w śnieżnym styczniu 1581 r., na kolanach przepraszając gorąco – i zyskał łaskę potężnego króla Stefana.

Łaski nie doczekał się jednak od większości historiografów epitetu warchoła; umiał pogodzić się z władcą. Palmę pierwszeństwa zyskał żyjący w tym samym czasie Samuel Zborowski. Niezwykły to awanturnik: skazany na banicję (wygnanie) w 1574 r. za zabójstwo Andrzeja Tęczyńskiego pod bokiem króla Henryka Walezego, pomagał Stefanowi Batoremu w Siedmiogrodzie zyskać tron w Polsce. Ale Batory zapewne przejrzał szaleńczego rycerza i jego zachłannych na władzę, zbyt ambitnych kilku braci. Pominięty w urzędach i nadaniach Zborowski pojechał więc do Kozaków; został ich hetmanem, zostawiając po sobie wielką legendę chadzek na Morze Czarne i Turków. Paradoksalnie, jak szlachcic Chmielnicki, tak i magnat Zborowski był dopóty bohaterem narodowym Kozaczyzny, dopóki dziejów tych Ukraińcy i Polacy nie zweryfikowali na nowo. Był wysławiany w tęsknych dumkach. Gdy Samuel wrócił z Dzikich Pól, walczył dzielnie w wojnie z Moskwą w 1580 r. u boku przyszłego wielkiego hetmana Stanisława Żółkiewskiego i Stanisława „Diabła” Stadnickiego. Aż w końcu, nie uzyskując spodziewanych gratyfikacji od Stefana Batorego, uwikłał się w spisek braci przeciw królowi.

Blokuje butnie ze swymi zabijakami drogi, jeździ po traktach królewskich w ślad za Janem Zamoyskim, lekceważąc prawo. Narasta psychoza nienawiści i niebywałych zarzutów pod adresem najwyższych władz, ostentacyjnej pogardy dla wyroku banicji. Najwyższe władze zwlekają: przecież to swojak Polak, szlachcic, krewniak. Może się uspokoi, zrozumie, poprosi króla o łaskę? Wreszcie 11 maja 1584 r. żołnierze Stanisława Żółkiewskiego otaczają dworek w Piekarach i chwytają groźnego banitę. Po natychmiastowym procesie pod przewodem Jana Zamoyskiego głowa Samuela Zborowskiego spada pod toporem kata na placyku przy Wawelu.

Samuel najpierw doczekał się wśród szlachty opinii męczennika. Herbowi na ogół stanęli po stronie Zborowskich przeciw królowi, co się „na niewinną krew zajuszył”. Dopiero później w historiografii przyprawiono Samuelowi rogi warchoła, niekiedy nawet „debilowatego”. Obecnie jednak historycy spierają się, czy król i Zamoyski nie wykorzystali sprawy banicji i warcholstwa Zborowskiego dla własnych celów. Być może poprzez ścięcie Zborowskiego chcieli przeprowadzić zamach stanu, wzmacniając władzę króla w Polsce. Jeśli taki był plan regalistów, zmieniałoby to postać rzeczy, gdyż „warchoł Zborowski” stałby się w oczach pokoleń obrońcą praw i demokratycznych wolności szlacheckich!

Awanturnictwu sprzyjały też inne specyficzne ustrojowe zasady Rzeczypospolitej. Stosowano np. w Polsce szlacheckiej zasadę jednomyślności, w gruncie rzeczy bardzo nowoczesną, do której obecnie się wraca, np. na forum Unii Europejskiej.

Jednakże zasada ta nie była na miarę epoki Rzeczypospolitej szlacheckiej. Na dodatek przerodziła się w karykaturę jednomyślności. Jeden głos Jerzego Lubomirskiego w 1639 r., a potem Władysława Sicińskiego w 1652 r., zerwał obrady sejmu. Od czasów rokoszu Zebrzydowskiego w 1606 r. każdy szlachcic mógł też realnie wypowiedzieć posłuszeństwo najwyższej władzy państwowej, czyli królowi, uosabiającemu majestat i powagę Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. „Ja z kamienicy, a król z królestwa ustąpić musi” – wyrzekł w tymże 1606 r. urażony marszałek-wojewoda krakowski Mikołaj Zebrzydowski pod adresem Zygmunta III, gdy monarcha usunął go z kamienicy koło Wawelu. Magnat z innymi przeciwnikami młodego króla wszczął bunt, zwany rokoszem, który zyskał ogromne poparcie; zresztą nie bez oczywistej winy Zygmunta III, który początkowo gotów był zrzec się tak ciężko wywalczonej korony polskiej na rzecz Ernesta Habsburga, a potem żenił się z Habsburżankami i słuchał rad podejrzewanej przez szlachtę o najgorsze ochmistrzyni dworu królowej, Urszuli Gienger, zwanej Meierin (od Meisterin, po niemiecku ochmistrzyni). Rokoszanie chcieli zrzucić króla z tronu, a władzę mieli przejąć polscy magnaccy triumwirowie. Jednakże Zebrzydowski po przegranej bitwie pod Guzowem w lipcu 1607 r. zdołał się pohamować, przeprosić, ukorzyć, a nawet skończył życie w skrusze, w habicie bernardyna, pozostawiając po sobie piękną Kalwarię Zebrzydowską.

Inaczej potoczyły się losy osławionego starosty zygwulskiego Stanisława Stadnickiego, zwanego „Diabłem”. „Ja króla Zygmunta za pana nie mam i posłuszeństwo mu wypowiadam” – wykrzykiwał w tym czasie ów oczytany kalwinista. Skądinąd wiernego w małżeństwie króla oskarżał o grzech sodomii i rozpustę, głosząc prawo każdego szlachcica do nieskrępowanej wolności.

Zwycięski król i to wybaczył Stadnickiemu, jak również innym. Jednakże gdy starosta wrócił do majątków, stwierdził ze zgrozą, że starosta leżajski Łukasz Opaliński zagarnął spornego karzełka, źródło niewyczerpanej radości ówczesnych możnych i panujących. Tak zaczęła się największa wojna prywatna dwóch magnatów w Rzeczypospolitej, trwająca od 1607 do 1610 r. Była tak zaciekła, że wyniszczyła dobra obu możnych w Przemyskiem.

Władysław Łoziński, autor dzieła o obyczajach na Rusi Czerwonej w I połowie XVII w., nie szczędzi słów o warcholstwie Stadnickiego. Okrutny pieniacz pod piórem Łozińskiego urasta wręcz do symbolu warcholstwa szlacheckiego, z którym władza państwowa nie mogła dać sobie rady. Jesteśmy mu skłonni wierzyć, choć przecież i sam Łukasz Opaliński, późniejszy marszałek wielki koronny, nie był tu bez winy.

Dlaczego mediacje senatorów i nakazy króla nie skutkowały wobec jawnego wichrzycielstwa i podmywania fundamentów bezpieczeństwa w państwie? Z pewnością dwór obawiał się, że bunt całej szlachty znów rozleje się na kraj, jak w 1606 r. Ponadto Rzeczpospolita niebawem zajęta będzie przygotowaniami do wielkiej wojny z koalicją moskiewsko-szwedzką.

Tymczasem mimo grawaminów (oskarżeń), wyroków sądowych, przegranych starć i zdobycia twierdzy Stadnickiego – Łańcuta – przez Opalińskiego, plany „Diabła” ogromniały. Zdążał on do osadzenia na tronie polskim Gabriela Batorego z pomocą sabatów, półdzikich górali węgierskich. W swym szaleństwie był konsekwentny do końca. Wreszcie dokładnie w dwieście lat po Grunwaldzie Stadnicki został powalony strzałem z półhaka podczas ucieczki po przegranej bitwie. Odciętą głowę przywieziono uradowanemu Opalińskiemu.

Czy gorsząca wojna prywatna warcholących magnatów polskich była czymś szczególnym na tle Europy? Czy byliśmy specyficzni, inni, rozpasani, jak przez wieki wpajała nam to historiografia użyteczności dydaktycznej i politycznej? Raczej nie. We Francji i Niemczech bywało znacznie gorzej. Mimo niezwykłego okrucieństwa i pieniactwa Stanisław „Diabeł” Stadnicki nie mógł się równać np. z XV-wiecznym potwornym zboczeńcem, marszałkiem Francji Gilles’em de Rais – nawet uwzględniając fakt, że obydwaj cierpieli na poważne zaburzenia psychiczne; de Rais przed sądem umiał nawet określić wpływ dzieciństwa, wyniesionych narcystycznych wzorców, na własną psychopatię i morderczą pederastię. W Polsce nie pojawiły się też bandy Raubritterów, rycerzy zbójów, jak w rozbitej wewnętrznie Rzeszy Niemieckiej. Francja w końcu XVI w. do czasów Henryka IV Burbona przeżywała rozkład władzy państwowej na skutek zwalczania się stronnictw, wyznań chrześcijańskich, rodów książęcych, gdzie wojny, frondy, podstęp, sztylet i trucizna skrytobójców były na porządku dziennym. Równie ostry kryzys władzy przechodziło państwo moskiewskie po śmierci ludobójczego cara Astrachania i Kazania Iwana IV i Borysa Godunowa, kiedy to ziemie rosyjskie ogarnęła „wielka smuta”. Na tym tle „warcholstwo polskie” wydaje się być prawie niewinne i wpisane w nurt epoki. Ale podczas gdy na Zachodzie i Wschodzie zostało ono zgniecione żelaznymi rękoma, u nas narastało.

Henryk Sienkiewicz w Ogniem i mieczem wspomina o postaci, która urosła do roli symbolu. Mowa o Samuelu Łaszczu, protoplaście Sienkiewiczowskiego Andrzeja Kmicica (nb. historyczny Kmicic miał na imię właśnie Samuel). Pierwszy wyrok banicji otrzymał Łaszcz w 1617 r., ale mimo to osiągnął wysoki urząd strażnika koronnego za zasługi w walce z Tatarami. Obrona potoczna strzegąca kresów Rzeczypospolitej była notorycznie nieopłacana, więc imć strażnik znalazł sposób zgodny z jego politycznymi przekonaniami. Wyznaczał kontrybucje, zajeżdżał dobra, wyrzucał dzierżawców i – zyskiwał pieniądze na żołd. Sąd w Łucku i trybunał w Lublinie wydały na Łaszcza aż 236 wyroków banicji i 37 infamii! Ów urzędnik Rzeczypospolitej wyrokami sądowymi tak się przejął, że kazał sobie nimi ponoć „delię podbijać”. Był pod jurysdykcją hetmańską wybitnego wodza Stanisława Koniecpolskiego, który doceniał trud wojskowy strażnika i chronił go przed wyrokami, bowiem Łaszcz jednocześnie bronił z niezwykłą odwagą Rzeczypospolitej. A z czegoś jego żołnierze musieli się utrzymywać.

Jak powikłane bywają drogi polskiej praworządności! Bo z jednej strony, Łaszcz dźwiga na sobie ciężar obrony południowo-wschodnich Kresów, a z drugiej – skrajnie lekceważy prawo. Nie mogąc doprowadzić go przed sąd sejmowy, szlachta kijowska w 1646 r. zwołała nawet pospolite ruszenie przeciw strażnikowi. Trafiła na niewłaściwy moment, gdyż strażnik był potrzebny w wojnie ze zbuntowanymi Kozakami Bohdana Chmielnickiego i jego nowymi przyjaciółmi, Tatarami krymskimi. Warcholstwo zmieszało się tak bardzo z patriotyzmem, że wdzięczny król Zygmunt III Waza dał Łaszczowi glejt bezpieczeństwa; niemniej jednak po śmierci hetmana Koniecpolskiego w 1646 r. urząd strażnika został mu odebrany.

Schyłek życia miał Łaszcz zaiste na miarę powieści. Odrzuca wzgardliwie zaproszenie Chmielnickiego, który oferuje mu ogromne dobra kniazia Jaremy Wiśniowieckiego na Ukrainie i dowodzenie pułkiem kozackim. Idzie pod komendę... znienawidzonego kniazia, z którym procesował się całe niemal życie. Umiera 15 lutego 1649 r. w Krakowie: wesoło, z grajkiem cygańskim obok i wierzycielami nad głową, którym dedykuje piosenkę zamiast pieniędzy.

Samuel Łaszcz rysuje nam się jeszcze jako postać w gruncie rzeczy sympatyczna: typ warcholącego, ale patrioty. Któż nie kocha Kmicica oswojonego z Zagłobą? Gorzej rysuje się postać podstarościego czehryńskiego Daniela Czaplińskiego, który zajął Bohdanowi Chmielnickiemu sporny chutor Subotów, poranił syna i odbił kobietę, Helenę. Sienkiewicz, odmalowując tę postać w tonacji warchoła, nie dodał jednak, że Czapliński potem walczył dzielnie, zdołał wydostać się z oblężonego Zbaraża jako wysłannik i bił się pod Beresteczkiem w 1651 r.

Do nurtu mniej sympatycznych warcholących postaci należał też marszałek Jerzy Lubomirski, który podniósł rokosz w 1666 r. Znaczenie marszałka i jego talent były znacznie większe niż Łaszcza. O co chodziło temu zasłużonemu, świetnemu wodzowi z czasów potopu i zwycięskich wojen z Rosją i Kozakami? Czy o obronę „złotej wolności”, czy raczej o koronę na własnych skroniach albo co najmniej rolę „wicekróla”? Wiemy jednak, że chorobliwie ambitny hetman i marszałek wyciął i utopił braci żołnierzy Jana Sobieskiego, stronnika króla, w krwawej domowej bitwie pod Mątwami. Profesor Mirosław Nagielski, znawca utalentowanego marszałka, niegdyś potępianego przez starszą historiografię, zauważa, że reakcji Lubomirskiego nie da się wytłumaczyć tylko warcholstwem; że bywały one odpowiedzią na poczynania króla Jana Kazimierza, który wbrew prawu dążył do reformy vivente rege – wyboru króla za życia króla. Prawo usiłował złamać neurotyczny skądinąd król, a nie marszałek. W tym kontekście warcholstwo Lubomirskiego nie wydaje się oczywiste; za to widoczniejsza staje się chęć odegrania przezeń roli pierwszego ministra po królu, tak jak to było we Francji. Niemniej jednak brak powściągania chorych ambicji przez Lubomirskiego rozhuśtał nastroje i znów przypomniał szlachcie o potężnym orężu, jaki ma w ręku: rokoszu.

Obserwując dzieje polskie, daje się zauważyć, że warcholstwo ma ścisły związek z ustrojem, który kształtuje pewne nawyki polityczne. Im bardziej wynaturzał się system polityczny Polski, tym bardziej rozrastała się galeria coraz bardziej bezsensownych awanturników – widzących niewiele poza końcem własnego nosa, ogłupiałych od alkoholu, a gadających o dobru publicznym i zachowaniu wolności szlacheckich. Pełno takich w relacjach i diariuszach; mnożyło ich się bez liku, kiedy to wolność zaczęto wyraźnie mylić z tendencjami anarchistycznymi. Strach było już w XVIII w. poruszać się poza domem samemu, bez braci, przyjaciół, klientów: bywało, że warcholący sąsiad tylko czekał na „okazyje” zajazdu lub zemsty. W XVI-XVII w. było to nie do pomyślenia, a niezwykle ruchliwa szlachta polska była wówczas niemal bezustannie w podróżach po traktach „swego” bezpiecznego i olbrzymiego mocarstwa. Niechby ktoś spróbował wtedy na nas napaść – miałby wszystkich herbowych przeciw.

Dopiero pamiętniki XVIII-wiecznych czasów saskich przynoszą okropny obraz Rzeczypospolitej, gdzie warcholstwo wydaje się już być zaakceptowaną normą. Podstoli brzeski Marcin Matuszewicz opisuje np., jak to w 1755 r. deputaci sieką się szablami w kościele podczas sejmiku w Brześciu. Takich obrazków sejmikowania, trybunałów jest bez liku; nikogo wówczas już nie przerażają, choć powinny. Tymczasem w Rosji od dawna car trzyma wszystkich żelazną ręką, zgodnie z zaakceptowaną tradycją bizantyjską, pomnożoną o przekonanie o „świętości Rusi” i stawianie cara ponad jakimkolwiek prawem. We Francji kardynał Armand du Plessis Richelieu likwiduje największą plagę warcholstwa, jaką były pojedynki i edyktami oraz zręczną polityką toruje w XVII w. drogę do absolutyzmu Ludwika XIV. W Prusach rodzi się straszliwa dyscyplina militarna, armia zawodowa z powszechnego poboru, sprzężona z państwową Fryderyka Wilhelma i jego następców.

A w Rzeczypospolitej wszystko idzie w odwrotnym kierunku. Niepohamowane awanturnictwo wydaje się być normą społeczną: na sejmikach, sejmach, ucztach, zajazdach. Wrzeszczą, piją, wiszą u pańskich klamek, bigosują się szablami. Jeśli nawet opisy Jędrzeja Kitowicza, Matuszewicza i innych pamiętnikarzy są przejaskrawione, to oddają obraz rozbitego świata oligarchów i ich klientów, malutkich spraw, gdzie ojczyzna sprowadza się do własnej zagrody, wiochy, pałacu. Oto najwyższe stężenie wolności w świecie, mocium panie!

W tańcu awanturników nie sposób pominąć Karola Radziwiłła „Panie Kochanku”. Historycy wskazują, że wokół osoby tegoż magnata i, Panie chroń, urzędnika Rzeczypospolitej narosło tyle anegdot, że zakryły część prawdy o nim. „Z natury mało różniący się od szalonego, po pijanu w cale szalony” – pisał o nim ksiądz Jędrzej Kitowicz. Ordynat nieświeski, „Panie Kochanku”, cel życia widział nie tylko w polityce, ale i w zabawie, najczęściej kosztem zdrowia i życia innych. Polityka też była dla niego zabawą, więc po niefortunnych latach dyplomatyzowania (raczej po pijanemu) porzucił politykę po upadku konfederacji barskiej w 1772 r. Biesiadował bez końca, palił z bandoletu w łeb nawet w komnatach, obnażał się publicznie, a na czele „bandy albeńskiej” najeżdżał sąsiadów. A potem wynagradzał sutymi podarkami albo i nie.

Ówczesna Polska wydaje się być już tak zwarcholona, że Radziwiłł był wręcz uwielbiany przez szlachtę, biesiadują cą setkami i tysiącami u jego stołu. Bohatersko-patriotyczny warchoł w stylu Zborowskiego czy Łaszcza odpłynął w siną dal ze świadomości szlachty. Całe szczęście, że stronnictwo patriotyczne podjęło trud przemiany Rzeczypospolitej, wprowadzając do świadomości nowe wątki i nadzieje, zwieńczone Konstytucją 3 maja.

Warchoł polski byłby tylko smakowitym kąskiem dla miłośników dziejów, urozmaicającym polską historię, gdyby nie tragedia rozbiorów. Gdyby nie okupacja wielkiego mocarstwa przez trzech absolutów, warcholstwo nie stałoby się polskim wynaturzeniem i stygmatem, a jedynie swoistą normą republikańsko-demokratycznego państwa, wpisaną w jego wolnościowe dzieje. Jednakże skutkiem rozbiorów postać warchoła urosła niepomiernie: nawet do rangi głównego sprawcy narodowych nieszczęść, co utrwala tzw. historyczna szkoła krakowska w XIX w. Michał Bobrzyński (1849 -1935) wygłosił wtedy znamienną opinię o „złotej wolności”: „Smutne to nad wyraz zjawisko, że najlepsi obywatele największymi musieli być anarchistami”.

Wtedy to zaczęto warchoła wykorzystywać w publicystyce i do rozgrywek politycznych. Stał się czerwonym światłem, alarmującym wręcz o zagrożeniu państwowości. W tej postaci wielu historyków i publicystów usiłowało dostrzec główną przyczynę upadku Rzeczypospolitej szlacheckiej, a potem degeneracji wolności polskich, społeczeństwa, państwa itd.

Nie tylko w czasie niewoli. Gdy Polska odzyskała niepodległość, konstrukt warchoła stał się najporęczniejszym epitetem politycznym. Niósł treści ostrzegające opinię publiczną przed zagrożeniem społecznym – nieobliczalnym politykiem kierującym się własnym interesem na przekór dobru państwa. Retoryka o poslinis fajdanitis pojawiła się w oskarżeniach Józefa Piłsudskiego o przerodzenie się polskiej demokracji w „sejmokrację”. Marszałek podczas odosobnienia w Sulejówku i potem często przywołuje obraz warcholących rzekomo posłów. Jest przecież dzieckiem epoki: walczył o wolną Polskę i wydaje mu się, że zagraża jej anarchia sejmowa, wichrzycielstwo polityczne, kradzieże publiczne. Zapewne wierzy szczerze w to, co mówi o chaosie, i w słuszność przewrotu majowego 1926 r. Obraz warcholącego posła, dbającego głównie o interes własny, a nie Polski, nabiera w oczach marszałka karykaturalnych rozmiarów zagrożenia bytu państwowego. W imię tych racji decyduje się na zamach kosztujący Polskę setki ofiar.

Historia ma swoje konotacje teraźniejsze i spór o to, czy Piłsudski postąpił właściwie, kalecząc w 1926 r. młodą demokrację polską, będzie zapewne trwać jeszcze długo. Nie bez przyczyny jednak część historyków zastanawia się, czy marszałek rozumiał w istocie, czym jest naprawdę demokracja? I że choroby bezprawia, której ulegali niektórzy politycy międzywojnia, nie należy naprawiać bezprawiem?

Epitet warcholstwa okazał się bardzo poręczny w PRL-owskim słownictwie politycznym. W niektórych przemówieniach i broszurach partyjnych wprost roiło się od zarzutów o warcholstwie opozycji, prowadzącej kraj do chaosu i na czołgi sowieckiej interwencji. Hasła: „uwaga, warchoły” i „anarchia” łatwo i wdzięcznie uzasadniały wszak prawo komunistycznej władzy do powstrzymywania przemocą „chaosu w państwie” – niezależnie od ideologicznych, marksistowskich determinizmów dziejowych.

Czy w demokratycznym państwie obywatelskim łatwo jest określić granicę między awanturnictwem politycznym a walką polityczną? Wydaje się, że tak: jest nią przestrzeganie prawa i dobrych obyczajów mieszczących się w kulturze politycznej, nawet przy radykalnych próbach naprawy Rzeczypospolitej. Jest jeszcze druga linia graniczna między awanturą a walką. Warchoł, ten znany nam historycznie, najczęściej sieje zamęt nie tyle dla naprawy Rzeczypospolitej, ile wskutek osobistej chorej wizji świata, kłótliwości, braku szacunku dla innych osób, prawa, przekonań, uczciwości. Warchoł, jak przystało na frustrata żądnego władzy, oskarża, wini, miota potwarze, nie słucha innych, a jeśli słucha, to z pozycji zawsze lepiej wiedzącego. Najczęściej nawet nie wie, że jest awanturnikiem: on broni „sprawiedliwości”. Chce władzy dla samej władzy, gdyż zdaje mu się, że ma środek uszczęśliwiania innych. Sądzi, że tylko „jego sprawiedliwość” jest święta; inne są wynikiem podejrzanych spekulacji myślowych bądź spisku. I dziwi się niepomiernie, gdy przeciwnicy polityczni, nie wytrzymując miotanych epitetów, zaczynają w samoobronie stosować tę samą broń.

Niemożność zrozumienia racji innych daje współczesnemu warchołowi absolutyzację własnych racji i istotną przewagę niezmiernej pewności siebie w każdym starciu. Taką to m.in. „charyzmą” łatwo kupuje poparcie społeczne, bo sfrustrowani ludzie na ogół idą za „charyzmatycznym przewodnikiem” niczym barany na rzeź. Wystarczą populistyczne hasła o zagrożonej ojczyźnie, religii i biedzie. A dla warchoła wszystkie chwyty są dozwolone.

Jak się wydaje, konstrukt warchoła w demokracji liberalnej nieco się jednak wypalił – z tego powodu, iż nauka psychiatrii i psychologii poszła naprzód, a III RP przeszła bez ospy wietrznej dziecięcy okres powrotu do demokracji. Polskie warcholstwo polityczne zostało jednak zastąpione przez nowe: paranoję typu fanatycznego o narcystycznym podłożu. W odniesieniu do warcholących polityków i działaczy oznacza to poważne zaburzenie osobowości, które polega głównie na sianiu podejrzliwości, nieufności, poczuciu krzywdy i mściwości. Osobnik taki obarcza winą wszystkich, a głównie rządzących, „obcych”, „innych”, poza sobą oczywiście, albowiem gdyby był w stanie pomyśleć, że robi coś obrzydliwego, przyznał się do winy, poczuł skruchę i spotkał się ze sobą, jego psyche nie wytrzymałaby tego; mogłaby mu się rozpaść osobowość i zasiliłby rzesze pacjentów leczonych psychiatrycznie.

Jak tego dowodzi niedawna historia, wystarczy wielka scena polityczna, by paranoik przekształcił się w ludobójcę. Ponieważ w Polsce nie ma takich tradycji, jak w Niemczech czy w Rosji, krajach o ogromnych tradycjach władzy autorytarnej i despotycznej, więc nowoczesny warchoł polski, czyli paranoik, może co najwyżej doprowadzić do wzniecenia poważnych niepokojów społecznych i rozstroju państwa. A dalej to już tworzy się znany w dziejach samograj społeczny z tłumem niezadowolonych i rozwścieczonych w tle. Co znamienne, paranoik nawet wtedy znów potwierdzi, że miał rację; nawet gdy przerażeni skutkami jego poczynań współpracownicy i zwolennicy na ulicach cofną swoje poparcie. Bo on zawsze musi mieć rację: taka to cecha współczesnego paranoicznego warchoła.

Historia i w tym przypadku ma długie ręce. Nie dotyczy tylko klasy politycznej czy nawet intelektualnej. Największa liczba polskich śmiertelnych wypadków samochodowych w Europie niekoniecznie wynika ze stanu złych dróg czy skoku cywilizacyjnego, kiedy to część społeczeństwa z furmanek i fiatów 126p przesiadła się do szybkich aut. Niektórzy dawni i nowi kierowcy swe frustracje przenieśli na rywalizacyjne wyścigi na szosach oraz brak szacunku do innych i przepisów, wywołując równie śmiertelne zagrożenia jak dawne wyścigi rydwanów. Taka postawa zdaje się wynikać również z warcholstwa za kierownicą: nieliczenia się z innymi, szafowania cudzym zdrowiem, byle być pierwszym, byle się nie dać „zdominować”, czyli wyprzedzić, byle nie poddać się przepisom, prawu, porządkowi. Temu też służy myślenie i działanie tylko w imię własnych interesów, bez próby zrozumienia interesów zbiorowości.

Tymczasem do tworzenia społeczeństwa obywatelskiego potrzebni są ludzie mądrzy, a nie sfrustrowani, pazerni na władzę czy majątki idiotae, jak to ich określano w Rzeczypospolitej szlacheckiej.

Tak jakby wbrew starej maksymie niemieckiej Arbeit macht Leben leicht nad Wisłą nadal wierzono na odwrót: że „nieporządek czyni życie lżejszym” – na przekór i złość twórcom Auschwitz i na pohybel sobie, choć tak naprawdę lżej się rzeczywiście żyje w porządku i poszanowaniu prawa. Taka jednak to bywa nasza specyfika narodowa, że nie chcemy się uczyć od innych, szczególnie od tych, którzy nas rzeczywiście dotkliwie i zbrodniczo skrzywdzili. Na pohybel tym draniom – choćby mieli rację.

I wtedy stary warcholący kłótnik z herbem i szablą w dłoni wystawia z piekła swą czerwoną z sarkastycznego zadowolenia twarz.

2. „W Palestynie piwa nie ma”

W końcu XI w. chrześcijańską Europą wstrząsnęły gorączkowe dreszcze. Papież Urban II w Clermont w 1095 r. ogłosił wyprawę dla odzyskania Grobu Pańskiego z rąk mahometan. Ruch ten, związany ze ślubami rycerskimi i prawem noszenia crux – krzyża, zwany stąd krucjatowym, nabrał niezwykłej dynamiki. Nic dziwnego: uczestnicy mieli dostąpić zbawienia wiecznego.

Polska wzięła w nim udział. Obecne misje wojskowe stacjonujące w zapalnych miejscach na ziemi mają zatem pewne tradycje, dalekie jednak od udziału i legendy rycerstwa Zachodu, gdyż Lechici sami otoczeni byli morzem pogan.

Krucjaty chrześcijan od XI w. w dużej mierze wynikały z interpretacji słów Jezusa po zmartwychwstaniu: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu. Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony, a kto nie uwierzy, będzie potępiony” (Mt. 16, 15).

Ze słów Zbawiciela teolodzy wysnuli wniosek o konieczności ratowania dusz niewiernych. To one wyznaczyły drogę misjom, nawracaniu pogan, a w końcu walce krzyżowej. Kościołowi średniowiecznemu – z jego problemami ostrych sporów z władzą świecką, odszczepieńców od kanonów synodalnych – potrzebne było zdynamizowanie całej społeczności chrześcijańskiej. Wierzono, że po triumfie religii Jezusa na całej ziemi nadejdzie Królestwo Boże. Jednakże, aby to nastąpiło, palącą potrzebą stało się odzyskanie Grobu Pańskiego i Krzyża Prawdziwego.

Wprawdzie pierwsza krucjata, ogłoszona w 1095 r., z punktu widzenia psychologii społecznej przypominała objawy zbiorowej psychozy, ale rycerska wyprawa krzyżowa była już marszem zawodowców z zachodniej Europy. Odniosła największy sukces, zajmując Jerozolimę. Krucjaty do Lewantu, czyli na Bliski Wschód, przeorały przy tym gruntownie świadomość średniowieczną, tworząc wielki mit rycerskiej wspólnoty chrześcijan.

W pierwszej wyprawie krzyżowej do Ziemi Świętej zabrakło Polaków, mimo że Rzym powiadomił Piastów niemal natychmiast, przysyłając bullę papieża Urbana II. W tym samym czasie o krucjatach dowiedzieli się też Germanie, Sasi, Węgrzy, Czesi i Włosi, co dowodzi, idąc za opinią Karola Olejnika, że „już u schyłku XI stulecia Polska była silnie usadowiona w chrześcijańskiej rodzinie krajów łacińskiej Europy”.

Inaczej jednak widział to np. kronikarz czeski Kosmas, niemiecki Helmod, czy też czeski książę Władysław, uważający Polaków wręcz za pogan. Jakieś elementy starego kultu bez wątpienia pojawiały się w kraju Polan; zżymał się na nie jeszcze Jan Długosz w drugiej połowie XV w. Niemniej jednak Polska, podzielona na piastowskie księstwa, od ponad stu lat była wychrzczona. Ponadto od wschodu i północy, a nawet zachodu, otoczona była morzem pogan: obok jej ziem żyli pogańscy słowiańscy bracia Połabianie, na północnym wschodzie Prusowie, w tym Bałtowie, Połekszanie, Sasini, Natangowie, Skalowie, Pogezanie i inni, a także Jaćwingowie, o których nikt dziś nie pamięta oprócz zawodowych historyków, gdyż zostali przez Krzyżaków wytępieni. Piastowie mogli więc zawsze zasłaniać się tym, że nie muszą się wyprawiać aż do Ziemi Świętej, aby walczyć z niewiernymi, bo mają ich obok.

Kościół papieski pojmował szeroko akcję krucjatową: na cały ówczesny świat europejski, zgodnie z symboliką, którą karmiło się średniowiecze. Centrum stanowiło odzyskanie Grobu i Krzyża Pańskiego. Skrzydłami miało być Wiano Matki Bożej w Hiszpanii i w Inflantach. Zapał krucjatowy podnieciło odkrycie Krzyża Prawdziwego, odkopanego w 1099 r. w pobliżu Grobu Świętego przez patriarchę Jerozolimy Arnulfa z Chocques. Wierzono powszechnie, że na nim miał zawisnąć Jezus. Radość była wielka, lecz po sukcesach pierwszych krucjat i utworzeniu Królestwa Jerozolimy krzyżowcy ponieśli klęskę w bitwie pod Hattinem w 1187 r., tracąc właśnie tę najważniejszą relikwię. O jej wartości miał przekonać się sam sułtan Saladyn, nakazując wrzucić Krzyż w ogień. Podobno nie spłonął, więc nawet muzułmanie uwierzyli w jego cudowną moc; ale nie w Jezusa jako ostatniego proroka – był nim nadal Mahomet.

Odzyskanie Krzyża Prawdziwego stało się odtąd sztandarem krucjat na Bliskim Wschodzie. Natomiast dla chrześcijan na północy było nim hasło pozyskania „Wiana Matki Bożej” – Inflant (Liwonii) – dla wiary prawdziwej. Tamże i w pobliżu, na ziemiach pruskich, żyli przecież poganie, których dusze były do uratowania poprzez chrześcijański miecz, bo słów to oni nie słuchali; a ponadto wyniszczające i uciążliwe najazdy pruskie i Jaćwingów na ziemie piastowskie zdawały się nie mieć końca. To wszystko uzasadniało konieczność podejmowania wypraw pod religijnymi sztandarami.

O pierwszej wyprawie polskiej podczas drugiej krucjaty na Bliski Wschód wiemy, niestety, bardzo niewiele. Pojawienie się rycerstwa z odległego kraju wzbudziło zresztą na południu Europy pewne zaambarasowanie. Np. w relacji nadwornego kronikarza greckiego Jana Kinnamosa znajdujemy zapis, że w 1147 r. podczas drugiej krucjaty „Niemcy [...] połączyli się w Nikei z idącymi tym szlakiem Francuzami [i] innymi królami. Spośród nich jeden dowodził plemieniem Czechów – był to król uznający zwierzchność Konrada. Inny przewodził Lechitom, plemieniu scytyjskiemu, które zamieszkuje w pobliżu zachodnich Węgrów”.

Czy ów „król Lechitów” to sam princeps, czyli Władysław II Wygnaniec? Zapewne tak, a jego wyprawa mogła mieć dodatkowy związek z próbą zdjęcia zeń klątwy kościelnej i pozyskania na powrót poparcia biskupa Rzymu dla odnowienia władzy w Polsce. Ale mógł to być także inny książę piastowski.

Wzmianka Jana Kinnamosa zdaje się jednak świadczyć, że „liczne wojsko” wystawione przez „króla lechickiego” było oddziałem równorzędnym z niemieckim i francuskim, skoro dostrzeżono jego odrębność. Kronikarz powiązał go z czeskim, gdyż rycerze z obydwu hufców mówili niemal tym samym językiem. Oznaczałoby to ponadto, że wezwania krzyżowe nie pozostały w Polsce bez echa i rycerze musieli złożyć stosowne śluby. Zostało udzielone im prawo ozdobienia szat krzyżem.

Jacy to byli rycerze? U niektórych kronikarzy rycerstwo polskie cieszyło się w XII-XIII fatalną opinią: Helmod pisał, że polscy wojowie sed in rapinis et mortibus crueldissimi – są najokrutniejszymi w gwałtach i mordach, i nie oszczędzają ani klasztorów, ani kościołów. Helmod opisywał jednak dzieje Słowian połabskich i był nieprzychylny Polakom – a książę polski Mieszko III na czele licznego hufca w 1147 r. wziął właśnie udział w krucjacie połabskiej Henryka Lwa i margrabiów saskich przeciw bitnym Połabianom.

Uczestnictwo Mieszka III w obcej sprawie budzi jednak zastanowienie: czy dał się wplątać w polityczną zasadzkę, czyli w sieć intryg możnych saskich, którzy wyjmowali kasztany z połabskiego ognia także cudzymi rękami? Niemcy mogli wykorzystać krucjatowy zapał słowiańskiego narodu Polaków do tępienia słowiańskich Połabian między Odrą a Łabą; byli w tym dużo bardziej wprawieni niż Piastowie, zwalczający się głównie między sobą. I tak pomoc polska, licząca ponoć 20 tys. wojowników, co jest z pewnością liczbą przesadzoną, potoczyła się w 1147 r. za Odrę w interesie niemieckich margrabiów. Henryk Lew i Konrad von Zähringen wiedli pod sobą 40 tys. wojska, a wojska duńskie obliczano na 100 tys. Są to liczby nieprawdopodobne, ale jak zauważał Mikołaj Gładysz, „oddają jednak prawdopodobnie wzajemne proporcje armii krzyżowych”.

Rozważań, co kierowało Mieszkiem III w tej krucjacie, namnożyło się bez liku. Jest raczej pewne, że Mieszko nie stał murem za Sasami i podejmował zakulisowe próby pomocy dla wodzów połabskich nad Sprewą, co wywołało zaniepokojenie margrabiego Albrechta Niedźwiedzia. Przybył on na rozmowy z księciem do Kruszwicy. Treści zawartej tam ugody nie znamy, co otworzyło drogę historykom do kolejnego roztrząsania tematu. Marian Gumowski sądził np., że Mieszko wcale nie chciał zbliżenia z margrabiami saskimi, a odwrotnie – udział jego hufca był formą demonstracji wobec Albrechta i Konrada, uzasadniającą prawa polskie do Braniboru.

Wiemy jednak, że krucjata nie odniosła spodziewanego sukcesu, za to znamy ciąg dalszy dziejów. Jeśli Mieszko myślał o rozciągnięciu jurysdykcji kościelnej na Pomorze Szczecińskie, co równało się kontroli państwowej, to plan nie wypalił. Od czasu tej wyprawy „datuje się zupełny upadek polskich wpływów na terenie szczecińskiego Pomorza” – pisał Roman Grodecki w Dziejach Polski. To Niemcy, a także przejściowo Dania i Szwecja, przejmą dawne ziemie Słowian i Pomorze Zachodnie. Polska odzyska je dopiero w 1945 r.

Badacz z końca XIX w. Stanisław Smolka, a za nim inni historycy, za „prawdziwie polską krucjatę” mniej więcej ok. 1147 r. uznali wyprawę Bolesława Kędzierzawego na Prusów. Pomagał mu zapewne syn księcia kijowskiego Mścisław Izjasławicz, kniaź wołyńsko-włodzimierski. Z braku źródeł nie wiemy jednak, czy przybrała ona formę krucjaty, czy też była to wyprawa odwetowa za łupiestwa pruskie; uczestnictwo w krucjacie ruskich niekatolików i brak wzmianki o składaniu uroczystych ślubów towarzyszących każdej krucjacie wskazywałyby na brak auspicji krzyża rzymskiego. Najbardziej pewne w tej wyprawie jest militarne współdziałanie polsko-ruskie.

Kolejnym krzyżowcem był książę Henryk sandomierski, który wyruszył na pielgrzymkę, a może „na Saracenów”, z pocztem rycerzy polskich w 1153 r. Walczył tam przez rok, być może podczas oblężenia Askalonu, gdzie zapewne zaprzyjaźnił się z joannitami. Zaprosił ich potem do Zagości, nadając zakonnikom fundację. Do kraju Henryk wrócił ponoć czczony niczym święty; nie jest przy tym wykluczone, że wyprawiał się dwukrotnie do Lewantu. Zapiski o Gerlandzie, kawalerze zakonu szpitalników, wskazują, że Henryk i rycerze polscy stanowili „istotną, choć nieliczną grupę obrońców Jerozolimy” – pisała Urszula Świderska-Włodarczyk. Jan Długosz dodaje, że część rycerzy Henryka padła w walkach, uległa chorobom i morderczemu klimatowi, a sam Henryk wrócił zdrów. Nie wiemy jednak, na jakich źródłach autor się opierał. „Zarówno jego bracia Bolesław jak i Mieczysław, jak i panowie polscy przyjęli go z ogromną czcią i radością” – podaje Długosz.

W kilka lat po pielgrzymce Henryka, w 1163 r., ruszył na Bliski Wschód książę kopanicki Jaksa z Miechowa. Dotarł do Jerozolimy, ale jego wyprawa miała raczej charakter religijny, a nie wojskowy, choć nie da się wykluczyć walk z karawanami muzułmanów. Z jego imieniem i pielgrzymką związana jest też fundacja zakonu bożogrobowców w Miechowie. Na dodatek jedna z wypraw na pogan zakończyła się klęską, bowiem Henryk sandomierski w Palestynie zaraził się duchem krucjat: po powrocie z Ziemi Świętej ruszył na wracających do pogaństwa Prusów. Tamże wpadł w zasadzkę koło bagien wraz z Bolesławem Kędzierzawym w 1165 lub 1166 r. Prusowie wpędzili ciężkozbrojnych rycerzy w bagna i chaszcze.

„Niektórych zbroją obciążonych pochłania głębia rozwartej otchłani, inni ponoszą śmierć zaplątawszy się w zarośla i krzaki cierniste, wszystkich ogarnia mrok szybko zapadającej nocy. Tak przez zdradziecki podstęp przepadło bitne wojsko! Tak zmarniała w niedorzecznej wojnie dzielność wspaniałych rycerzy! [...] Po dzisiejszy dzień różni ludzie na różne sposoby ich śmierć opłakują” – biadał mistrz Wincenty Kadłubek. Choć o tym nie napisał, to inne źródła wskazują, że nieszczęsny Henryk zginął 18 października, chyba 1165 r., pod pruskimi dzidami i maczugami, gdzieś w mieniących się kolorami jesieni puszczach pruskich.

Ta śmierć zdawała się być dla Polaków przestrogą. Odtąd książęta piastowscy czynili wiele starań, by nie wyjechać zbyt daleko na wojnę ze swym rycerstwem i być rozważnymi na obcych terenach. Pod pozorem walki z „wrogami wiary świętej” Kazimierz Sprawiedliwy „nawracał” w 1192 r. Jaćwingów za pograniczną Narwią, co przypominało raczej rajd rabunkowy. Aby uzasadnić krucjatowy charakter tych wypraw, Jaćwingowie zyskali u mistrza Wincentego zwanego Kadłubkiem miano „saladynistów” (od imienia „saraceńskiego” sułtana Saladyna), co było ciekawą próbą traktowania krucjat jedną miarą: tak w Palestynie, jak i w północno-wschodniej, nadbałtyckiej Europie. Papiestwo dostrzegło ten motyw i, jak podaje Mikołaj Gładysz, w ćwierć wieku po wyprawie Kazimierza Sprawiedliwego na „saladynistów”, ekspedycje chrześcijańskie na „Saracenów za Łabą”, jak i np. na Półwyspie Iberyjskim przeciw mahometanom, zyskały od papieża również miano „krzyżowych”.

Jakiś książę piastowski, najprawdopodobniej Kazimierz opolski, brał też udział w kolejnej, piątej krucjacie w 1217 r. Było to już po zrównaniu bullą papieską w 1216 r. wszystkich walczących z niewiernymi jako krzyżowcami. Książę krakowski Leszek Biały złożył wtedy akt obediencyjny (posłuszeństwa) nowemu papieżowi Honoriuszowi III, po czym ślubował, że weźmie udział na czele swego rycerstwa w krucjacie. Polska, pomimo rozbicia dzielnicowego, miała więc stać się kolejnym, obok Niemiec, Francji i Anglii – krajów także poszarpanych na prowincje – mocarstwem chrześcijańskim wysyłającym swe wojska na niewyobrażalnie daleką wyprawę nawet dla dzielnych rycerzy. Ścieżki zostały jednak przetarte przez Henryka sandomierskiego i Jaksę, co zapewne nie pozostało bez echa i było przedmiotem rozmów na dworach polskich książąt, możnowładztwa i rycerstwa.

Jednakże pobyt w rozpalonej od upałów Syrii był fatalną alternatywą dla Leszka, zajętego utrzymaniem tronu krakowskiego i walczącego w północnym chłodzie o władzę nad Pomorzem i Rusią. Usiłował on wyplątać się z niezręcznej sytuacji: tłumaczył papieżowi, że do Syrii jechać nie może, bo „w Palestynie piwa nie ma i żyć przeto tam nie można”.

Papież podszedł do tej sprawy ze zrozumieniem, nakazując specjalnym pismem z kwietnia 1221 r. biskupowi wrocławskiemu Wawrzyńcowi, proboszczowi głogowskiemu Piotrowi i dziekanowi łęczyckiemu Albertowi zbadanie tej kwestii. Jak znajdujemy w Kodeksie Dyplomatycznym Śląska, duchowni ci wydali opinię korzystną dla księcia, który uniknął dalekiej wyprawy. Zamiast wyprawy krzyżowej do Ziemi Świętej Leszek Biały za zgodą Honoriusza III udał się na wyprawę do pogańskich Prus. Niebawem okazało się, że wcale nie pali się do wojen, a raczej do handlu: „Ucichło na kilka lat Królestwo, używając błogiego, tak upragnionego pokoju” – czytamy w Kronice wielkopolskiej.

W 1199 r. papież Innocenty III zrównał krucjaty lewantyńskie z tymi do nadbałtyckiej Liwonii (Inflant), zezwalając na przeniesienie ślubów palestyńskich na krucjatę liwońską. Dla Polski otworzyła się wielka szansa objęcia tych ziem własną strefą wpływów i idącego za tym spolonizowania. Jednakże zmysł polityczny Piastów okazał się za słaby, ich działania zaś – chwiejne i nieprzewidujące. Zaniedbanie polskich książąt polegało na tym, że palmę pierwszeństwa w walce z Liwami, Łotyszami, Estami i Finami na tych obszarach oddali Niemcom i Skandynawom. W 1202 r. powstał w Inflantach niemiecki Zakon Kawalerów Mieczowych; Polacy nie zdołali powołać żadnego zakonu, gdyż nie mieli odpowiednich wzorców. Nawet wobec Prus najsilniej oddziaływała misja cysterska Chrystiana, co doprowadziło do wychrzczenia tej krainy i wyświęcenia Chrystiana na biskupa w 1216 r. Jak wskazuje bulla Innocentego z 1212 r., misjonarze cysterscy byli przy tym słabo osłaniani przez rycerzy Konrada Mazowieckiego i Mściwoja Pomorskiego, którzy chętniej łupili niż szerzyli wiarę, zniechęcając Prusów do chrześcijaństwa. I co niezwykłe acz charakterystyczne, jako pierwsza krucjata na Prusy ruszyła w 1212 r. nie wyprawa piastowska, a duńska króla Waldemara II. Dotarła ona tylko do Pomorza Gdańskiego, gdzie Waldemar zhołdował księcia Mściwoja.

Wielka wyprawa krzyżowa polska „wszystkich niemal książąt polskich”, jak pisał M. Gładysz, wyszła w końcu latem 1223 r., zapewne z Wierdzelewa na lewym brzegu Wisły. Prawdopodobnie ograniczono się do umocnienia panowania w ziemi chełmińskiej i rajdu w głąb Prus. Osiągnięcia były niewielkie w zestawieniu ze środkami użytymi na tę krucjatę, choć elementem spajającym rozbite państwo piastowskie stało się wspólne wystawianie tzw. stróży pogranicznej, cieszącej się uznaniem przez krzyżowców. Niestety, nie na długo – Konrad Mazowiecki i Władysław Laskonogi, walcząc o tron krakowski, posuwali się wręcz do inicjowania najazdów pruskich na ziemie księcia rywala do korony princepsa.

Otwarcie drzwi Prusom do najazdów wywołało kolejny fatalny, jak się miało okazać, pomysł sprowadzenia zakonu krzyżackiego do ziemi chełmińskiej. Krzyżacy z najwybitniejszym politykiem zakonu, jakim był wielki mistrz Herman von Salza, nim się pojawili, od razu zaczęli starania w Rzymie o podporządkowanie sobie ruchu krucjatowego na terenach Prus. Wskutek tych zabiegów Piastowie, nie wykorzystując odpowiednio idei krzyża krucjatowego i dynamizmu, jaki niosły ze sobą religijne uniesienia, zostali sprowadzeni do roli pomocników rycerzy mnichów Najświętszej Maryi Panny.

Ruch krucjatowy zaczął rozszerzać się we wszystkie strony: książęta piastowscy bywali powoływani przez papieża Grzegorza IX do krucjaty przeciw cesarzowi Fryderykowi II Hohenstaufowi, ekskomunikowanemu w 1239 r., walczyli przeciw Mongołom w 1241 r. i znów przeciw Prusom, przy czym polskie rycerstwo stawało pod krzyżem zakonu niemieckiego tworzącego swe państwo w Prusach; stawało w koalicji Konrada Mazowieckiego przeciw księciu gdańskiemu Świętopełkowi II, co groziło wręcz utratą wpływów polskich na Pomorzu. Geniusz krzyżacki polegał bowiem na tym, że we własnym interesie, a wbrew racji stanu Piastów, zdołali oni bez większych oporów zaprząc Polaków do własnego rydwanu tworzenia niemieckiego imperium nadbałtyckiego pod znakiem krucjatowego krzyża. W tych warunkach pewnym pożytkiem była utrwalająca się na Zachodzie świadomość, że Polska jest „państwem frontowym” zachodniego chrześcijaństwa: walczącym z Mongołami, Litwinami, Jaćwingami, Prusami, a także – przeciw ekskomunikowanym książętom piastowskim...

Udział Polaków w zaciekłych walkach na Bliskim Wschodzie był zatem zbyt nikły, by wytworzyć wielką legendę wiążącą niewidzialnymi nićmi kraj nad Wisłą z Zachodem. Mimo odległości, to nie znad Wisły, ale z obecnych terenów Francji, Niemiec, Anglii sunęły główne wyprawy krzyżowe. Nawet Norwegia weszła do legendy krucjatowej dzięki wyprawie do Grobu Pańskiego w latach 1106-1112 króla Sigurda, który zyskał tytuł Sigurda Jerozolimskiego. U nas badacze wykryli jedynie jakiegoś tajemniczego Wielisława Jerozolimskiego, być może pielgrzymującego rycerza, zapewne weterana wyprawy Jaksy, jak sądzi M. Gładysz. Na dodatek, czynów Henryka nie wykorzystano w stworzeniu rycerskiego eposu nad Wisłą, który powołałby do życia mit polskich krzyżowców: opowieść z Kroniki wielkopolskiej o Walgierzu Udałym była bowiem tylko echem zachodniej epiki rycerskiej, zapewne powstałej z inspiracji Henryka Sandomierskiego.

Brak szerszego udziału Polaków w krucjatach lewantyńskich da się wytłumaczyć przynależnością do „młodszej Europy”, słabiej schrystianizowanej, z niewykształconym do końca etosem rycerza, który funkcjonował już w „Europie starszej” – sądził Jerzy Kłoczowski. Być może nad Wisłą słabe było oddziaływanie propagandowe papiestwa na rzecz przypinania sobie krzyży krucjatowych i składania ślubów rycerskich odzyskania Grobu Jezusa. Jednakże bez wątpienia do wyprawy lewantyńskiej zniechęcała książąt piastowskich głównie obecność na granicach państw piastowskich pogan i angażowanie się w walki wewnętrzne o stolicę w Krakowie.

Zresztą wybitnych sukcesów krzyżowych Piastowie nie osiągnęli: uczyniła to dopiero misja cysterska i Krzyżacy, z fatalnym dla dziejów Polski skutkiem. Konsekwencje ich sprowadzenia były niedoceniane, a okazały się poważne. Piastowie, nie włączając się w wielki ruch krucjatowy i nie odnosząc sukcesów w walce o „Wiano Matki Bożej” na północnym wschodzie, stracili szansę utrwalenia pozycji i znaczenia Polski w mitologii chrześcijańskiej Zachodu. Polska pozostała na marginesie jako „państwo frontowe”, o niejasnej kulturze, bowiem nikły udział polskich rycerzy i zetknięcie się z bogactwem kultury śródziemnomorskiej i lewantyńskiej nie mogły zmienić gruntownie obyczajowości i kultury rycerskiej w kraju. Podczas gdy w Prowansji zakwitła niezwykła, subtelna miłość dworska, nad Wisłą kochano się po dawnemu, a pierwszy turniej rycerski odbył się u zwariowanego księcia legnickiego Bolesława Rogatki dopiero w 1242 r. we Lwówku Śląskim (Löwenberg in Schlesien, Leopolis).

Tymczasem ruch krzyżowy stał się wręcz zwornikiem świadomości Zachodu, a przynajmniej Francji, Anglii i znacznej części Niemiec, najsilniej oddziałującym na zbiorową wyobraźnię. Wyraz tej legendy i tradycji Zachodu jest żywy i kasowy do dzisiaj, np. w książkach i filmach o templariuszach, św. Graalu itp.

W świadomości Polaków o tych czasach nie pozostało nic. Gdyby ich udział w krucjatach był większy, przedostaliby się na karty kronik, roczników, zapisków w zachodnich klasztorach i już z niej tak łatwo by nie zeszli; taka bowiem jest siła faktów i legendy.

Jak się wydaje, właśnie brak tego „mitu krucjatowego” znacznie pomógł Krzyżakom w agitacji antypolskiej i utrwalaniu przekonania, że Polska jest pozornie wychrzczona, nie mówiąc o pogańskiej Litwie. Brak tego mitu sprawiał, że do Grunwaldu nasz kraj postrzegany był jako dziki, mroźny, prymitywny i peryferyjny, o czym pisał swego czasu Andrzej Feliks Grabski w pracy o wizerunku Polski na Zachodzie. Jak wskazywał Andrzej Wojtkowski, krzywdzące opinie o Polsce średniowiecznej starali się urabiać krzyżaccy publicyści i dyplomaci, ale też na kalki „wiedzy o Polsce” wpływał wspomniany wielokroć brak „polskiej mitologii krzyżowej”, która powiązałaby szerzej nasz kraj z Zachodem.

I św. Graalem oczywiście.

3. My, interwenci

Patrzę na ojczyznę biedną, Jak syn na ojca wplecionego w koło; Czuję całego cierpienia narodu, Jak matka czuje w łonie bole swego płodu. Cierpię, szaleję – a Ty mądrze i wesoło Zawsze rządzisz, Zawsze sądzisz, I mówią, że Ty nie błądzisz!

– zwracał się z goryczą do Boga Konrad w III części Dziadów.

W czasach romantyzmu, porażenia Polaków zaborami i przegranymi powstaniami, rodził się czy raczej utrwalał mesjanizm polski. W pewnym stopniu miał on swe korzenie jeszcze gdzieś w sarmatyzmie. Według utrwalonego romantycznego mitu, naród polski stał się „Chrystusem narodów”, który cierpiał niczym Jezus na krzyżu i był przeciwny wojnom poza granicami własnego kraju, a sam został przez bezwzględnych sąsiadów ukrzyżowany.

Na ile jest to prawdziwe?

Polska po unii z Litwą, stając się kolosem terytorialnym, a po upadku wielkich Węgier w XVI w. państwem granicznym dwóch światów – islamskiego i chrześcijańskiego – musiała oszczędzać życie rycerstwa polskiego, potrzebnego do wojen na straży chrześcijaństwa łacińskiego. Jednocześnie, jak opisaliśmy poprzednio, nie walcząc w Palestynie, Polska jako kraj traciła: nie zrodził się nad Wisłą wielki etos rycerzy walczących za wiarę, wyrażony w pieśniach, poezjach i dziejach zachodniej Europy, opiewanych przez trubadurów, truwerów i minnesingerów.

Grunwald odwrócił te opinie. Ale Polacy, chodzący odtąd w glorii „wojennego, zwycięskiego narodu”, nadal nie palili się do wypraw poza granice kraju. Nawet król Władysław Jagiełło uchylił się od krucjaty przeciw czeskim husytom – po części dlatego, że w Polsce i Europie popularność zdobyła koncepcja „wojny sprawiedliwej”, a więc obronnej, opisana przez Pawła z Włodkowic i Stanisława ze Skarbimierza. Wreszcie przywileje z XIV-XV w. zablokowały i obwarowały próby wyprowadzania rycerstwa przez króla za granice kraju.

Niebawem brak „mitu krucjatowego”, który ukształtowałby w świadomości europejskiej symboliczną figurę Polski, został jednak wyrównany. Nawała turecka w Europie przesuwała się w XIV i XV w. coraz bliżej polskich granic i to musiało zdefiniować na nowo polską niechęć do interwencji w obcych krajach. Zawisza Czarny z Garbowa, potoczne uosobienie polskich cnót rycerskich, walczył na czele polskiego pocztu po stronie cesarza niemieckiego i króla węgierskiego Zygmunta Luksemburskiego, władcy bardzo niechętnego Jagielle i Polakom, wspierającego Krzyżaków. Ale Zawisza stał się ówczesnym rycerzem internacjonałem, przedkładającym sprawy chrześcijaństwa nad narodowe.

Podczas krucjaty na Bałkanach w 1428 r. „rycerz bez skazy” na czele swego „oddziału ekspedycyjnego” zginął pod twierdzą Golubac nad Dunajem, osłaniając odwrót cesarza niemieckiego. Wówczas przyniosło mu to wielką chwałę: „Nie zważając zatem na własne bezpieczeństwo, odesławszy przysłaną przez króla Zygmunta [Luksemburskiego] dla jego przewiezienia łódź, wkłada lśniącą zbroję i dosiadłszy małego konia, w eskorcie dwóch tylko pieszych, wywijając dzidą, ruszył przeciwko wojsku tureckiemu” – pisał Jan Długosz. Zawisza dostał się do niewoli, po czym w czasie sporu, kto go właściwie pojmał, został ścięty. „Uważam za rzecz niegodną, by za wyrokiem Bożym bardzo gorliwy rycerz chrześcijański znajdował się w mocy pogan” – zżymał się (ale na kogo?) Długosz. Dla Zawiszy bowiem „życie było czymś najnędzniejszym, a śmierć przyniosła mu powodzenie”, ponieważ „poprzez śmierć dla wiary Chrystusowej, gdy inni w haniebny sposób uciekli, przez swój zgon zdobył sobie rozgłos w całym świecie chrześcijańskim”.

Już w czasach rozbiorów zmieniło się widzenie tych kwestii. Rycerskie wyczyny poza granicami Polski nie tylko poddano naukowej analizie, ale symbolicznie krytykowano. Np. Jan Matejko namalował Zawiszę na słynnym płótnie Bitwa pod Grunwaldem jako „rycerza turniejowego”, krucjatowego, walczącego tępą turniejową kopią, bez hełmu bitewnego, nie o polskie interesy, a o rycerską chwałę, i to pod wodzą niemieckiego cesarza niechętnego Polsce. Jak wielu historycznych amatorów, Matejko, świetny znawca uzbrojenia itd., ulegał ahistorycznemu stylowi myślenia: w średniowieczu rycerstwo utożsamiało się z interesami chrześcijaństwa, tak jak dzisiaj politycy usiłują walczyć o interesy globalnego pokoju i stabilizacji z zachowaniem pozycji własnych państw, a nie dla utrwalenia amerykańskiej supremacji.

Interwencje polskie sprzęgły się odtąd z obroną przed islamem. Turcja była supermocarstwem i tylko mocarstwo mogło się przeciwstawić islamskiemu walcowi, przetaczającemu się po Bałkanach nieuchronnie w stronę polskich granic. Armie tureckie w XIV-XV w. podchodziły do serbskiego Belgradu, Siedmiogrodu i Wołoszczyzny (obecna Rumunia) – dawnych ziem wielkiego Królestwa Węgier.

W 1440 r. Węgrzy powołali na tron młodziutkiego syna Jagiełły, Władysława III Jagiellona. Uczynili tak w nadziei, że Polacy pomogą im w obronie chrześcijańskiego świata przed napierającymi Turkami. Panowie polscy nie dali się jednak w tę krucjatę wmanewrować: w 1443 r. na wielki pochód 25-tysięcznego rycerstwa węgierskiego, serbskiego, bośniackiego poszli jedynie ochotnicy polscy, głównie rycerze z Małopolski, znani zresztą z nazwiska. Kilku innych Polaków pojechało z wielkim taborem – 600-wozowym wagenburgiem. Władysław w pierwszym „długim marszu” na Bałkanach odniósł znaczne sukcesy; zaczęto go nawet nazywać następcą Aleksandra Wielkiego. Powracającego spod Sofii witano w Budzie triumfalnie: „Na samym przedzie szły ochotnicze zastępy krzyżowców, wynosząc pod niebo – z iście żołnierskim animuszem – sławę imienia Władysława” – pisał Kallimach.

Jedynie mała część tej chwały spadała na małopolskich panów. Historyk Wincenty Swoboda pisał, że „Polska była od razu zdecydowanie negatywnie nastawiona do kontynuowania wojny tureckiej”. Bernard Wapowski, wysłany przez króla Władysława III z Budy do Polski po wojsko interwencyjne, zdołał zebrać tylko 2 tysiące polskich ochotników na nową krucjatę.

Przybyli za późno. W 16-tysięcznej armii krzyżowców, która natknęła się pod Warną na wojska sułtana, znalazło się jedynie 300 rycerzy polskich. Wielu znalazło śmierć na polu fatalnie rozegranej bitwy pod Warną. Niedaleko Morza Czarnego zginęli między innymi syn Zawiszy Czarnego Stanisław z Rożnowa, bracia Tarnowscy, Jan Amos Starszy, Dersław Włostowski i inni. Wyginął niemal cały dwór polski otaczający Władysława, noszącego odtąd miano Warneńczyka.

Klęska pod Warną spełniła jednak istotną rolę polityczną i alegoryczną w dziejach polskich strachów: przez wieki funkcjonować będzie „kompleks Warny” i niechęć do interwencji na zewnątrz. Aż do XIX w. w rocznicę Warny w kościołach polskich wybijano wieczorem 10 pojedynczych uderzeń na pamiątkę króla i rycerzy, którzy padli w walce za wiarę na obcej ziemi.

Niechęć szlachty do wypadów zagranicznych pogłębiła interwencja bitnego króla Jana Olbrachta w 1497 r. Porywczy Jagiellon, dążąc do wzmocnienia pozycji Polski nad Morzem Czarnym, poszedł z pospolitym ruszeniem polskim na tatarską Kilię i Białogród. Skończyło się to straszną klęską w wąwozie pod Koźmianem, w lasach bukowińskich, „gdzie Wołosz drzewa spuszczała”, zgniatając na śmierć rycerstwo polskie. Jan Olbracht na kolejną krucjatę w 1500 r. już nie poszedł.

Tragiczny zgon króla Władysława III i wyprawy polskie na Mołdawię i Wołoszczyznę przyczyniły się jednak do pojawienia się nowej opinii o Polsce jako kraju antemurale christianitatis – przedmurza chrześcijaństwa. Widoczne to jest już w dziełach Jana Długosza; osadziło się też w świadomości Polaków i Europy, co można odczytać np. z mowy Jana Ostroroga do papieża Pawła II. Odtąd montowane przez papieży, Wenecjan i Habsburgów austriackich ligi i krucjaty antyislamskie zawsze obejmowały Rzeczpospolitą jako siłę przewodnią „przedmurza”. Na ich czele, wedle zamiarów papieskich i innych, miał stanąć i Jan Tarnowski, i Stefan Batory, i Władysław IV, i Jan III Sobieski.

Nikt jednak o zdrowych zmysłach w Polsce nie chciał deptać „wieczystego pokoju” Rzeczypospolitej, zawartego z imperium islamskim w 1530 r. i ponawianego kilka razy. Za panowania Zygmunta I Jagiellona, gdy sułtan Sulejman obległ Wiedeń w 1529 r., polski król nie dał się wplątać w tę wojnę, choć po upadku Wiednia los Krakowa byłby nie do pozazdroszczenia. Wiedeń się nie poddał, a zimno i ulewne deszcze przepędziły Turków. Ponadto ogrom terytorialny państwa polsko-litewskiego, liczącego ok. 1 mln km kw., sprawiał, że ziemi – podstawy gospodarki feudalnej – starczało przez długi czas dla wszystkich chętnych i energicznych. Stąd niechęć do podbojów zewnętrznych, a nawet zaprzepaszczanie okazji podporządkowania Polsce całych Prus przez kolejnych władców.

Sytuacja ta zmieniła się, gdy niektórzy agresywni sąsiedzi osłabli i rzekomo wrodzona niechęć Polaków do walki poza granicami została poddana najważniejszej próbie w początkach XVII w. Zygmunt III Waza jako nominalny król szwedzki usiłował wplątać Polskę w wojnę ze Szwecją. Usiłując odzyskać tron, wyprawiał się dwukrotnie do luterskiej Skandynawii; Polska jednak oficjalnie nie wzięła w tej ekspedycji udziału. Tymczasem za jego panowania rozrodzona młódź szlachecka, nieznajdująca zatrudnienia i dóbr, żądna ziem, łupów, godności i urzędów, poszła na Moskwę, a za nią, za zgodą senatu, podszedł pod Smoleńsk sam król Zygmunt III. Przyświecały mu najpierw niezaborcze cele: chciał odbić kluczową twierdzę utraconą w 1514 r. Jednakże zwycięstwo hetmana Stanisława Żółkiewskiego pod Kłuszynem otworzyło drogę do Moskwy i król uległ presji łatwego sięgnięcia po czapkę Monomacha. Zagony polskie szalały w tym czasie po całym państwie moskiewskim, docierając nad Wołgę i natrafiając dalej na Persów. Pustoszyły z Kozakami prawosławne krainy moskiewskie tak gruntownie, że szach perski Abbas I Wielki raczył zdziwić się wobec polskich posłów, że w państwie moskiewskim ktoś jeszcze ocalał.

Najsławniejszym „polskim korpusem ekspedycyjnym”, który zrodziła ta wojna, byli bez wątpienia lisowczycy. Władze usiłowały wykorzystać ich jako mobilną siłę interwencyjną; oni jednak wymykali się spod kontroli, działając niekoniecznie w interesie polskiej racji stanu. Gdy senatorowie byli przeciwni wplątaniu się Rzeczypospolitej w wojnę trzydziestoletnią, król Zygmunt III cichcem w 1619 r. zezwolił lisowczykom na „nieoficjalną interwencję”. Poszli więc łupić Węgry i Śląsk „prywatnie”. Pod Humiennem na Słowacji, stosując tatarski manewr 23 listopada 1619 r., w dwudniowej bitwie wyrżnęli jazdę węgierską Jerzego Rakoczego. Piszemy o tym dalej w rozdziale o pierwszej odsieczy wiedeńskiej, kiedy to nieco przypadkowo po raz pierwszy Polacy ocalili stolicę cesarstwa austriackiego. Następnie złupili gruntownie Słowację po Koszyce i Śląsk. Szlachta o tej wyprawie dowiedziała się zbyt późno, bo na taką ekspedycję by się nie zgodziła.

Tymczasem lisowczycy, wymknąwszy się spod kontroli władz polskich, szaleli w pobliskich krainach. Po złupieniu Śląska walnie przyczynili się do utraty niepodległości przez Czechy w bitwie pod Białą Górą w 1620 r. Do stóp Habsburgów rzucili wtedy zdobyte 52 chorągwie. Sposoby walki, jakie zaprezentowali Europie, przyprawiały o zawrót głowy, gdyż poruszali się bez taborów, a wszystkich napotkanych mordowali, żywiąc się z zagarniętych łupów.

Zaciągnąwszy się w końcu na służbę cesarską, galopowali po całej niemal Europie Zachodniej, nawet po Włoszech i nad Renem. Nic dziwnego, że po XIX w. matki od Wołgi po Ren straszyły swe dzieci straszliwymi lisowczykami, których „Pan Bóg nie chciał, a diabeł się bał”. Gdy ci ówcześni „komandosi Gromu” wrócili wreszcie z okrutnych wypraw do Polski, zaraz zostali rozwiązani i wybici; byli zbyt groźni i nieobliczalni dla Rzeczypospolitej. Za ich rajdami nie kryły się żadne względy polityczne korzystne dla polskiej racji stanu.