Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Data ważności licencji: 6/8/2026
Układ graficzny i projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN®
Redaktor prowadzący: Barbara Czechowska
Redaktor merytoryczny: Urszula Lewandowska
Skład i łamanie: Bogna Sosnowska/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN® www.panczakiewicz.pl
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Renata Kuk, Mariola Hajnus
Wybór zdjęć: Barbara Czechowska, Krystyna Gucewicz
Zdjęcia ze zbiorów prywatnych: Krystyny Gucewicz, Stefanii Grodzieńskiej, Barbary Hoff, Zofii i Krzysztofa Komedów, Wojciecha Przylipiaka, Teresy Roszkowskiej, rodziny Kisielewskich
oraz ze zbiorów: FoKa, Inplus, Narodowego Archiwum Cyfrowego, Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym, Muzeum Sopotu, Stacji Muzeum, IS PAN w Warszawie, TVP i agencji fotograficznych: East News, Forum, Fotonova, Reporter
Autorzy zdjęć: Piotr Barącz, Jerzy Duda, Zofia Fortecka, Władysław Gucewicz, Aleksander Jałosiński, Andrzej Karczewski, Marek A. Karewicz, Piotr Krassowski, Tadeusz Kubiak, Michał Kułakowski, Zbigniew Lewandowski, Piotr Liszkiewicz, Bogdan Łopieński, Andrzej Marczak, Zbigniew Matuszewski, Janina Nasierowska, Zofia Nasierowska, Ewald Pawlak, Wojciech Plewiński, Jerzy Płoński, Paweł Przybora, Ireneusz Radkiewicz, Grażyna Rutowska, Andrzej Rybczyński, Zbyszko Siemaszko, Mirosław Stankiewicz, Artur Starewicz, Stefan Steller, Andrzej Szypowski, Andrzej Szarkowski, Jerzy Troszczym, Janusz Uklejewski, Harry Weinberg, Andrzej Wiernicki, Roman Wionczek, Grażyna Wójcik, Andrzej Zborski, Marek Zürn, Zenon Żyburtowicz
Zdjęcie na okładce: Irena Jarocka, rok 1974 © Marek Zarzecki, dzięki uprzejmości Fundacji Ireny Jarockiej
Podziękowania za skrzydła opiekuńcze: ZAiKS
© for the text by Krystyna Gucewicz-Przybora© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1669-8
Warszawa 2021Wydanie I
We wszystkich cytatach listów, wspomnień i innych tekstów z epoki zachowano oryginalną ortografię oraz interpunkcję.
Lepiej nigdy nikomu nic nie opowiadajcie. Bo jak opowiecie – zaczniecie tęsknić
J.D. Salinger, Buszujący w zbożu
Diabli nadali, licho podkusiło i masz babo placek.
Napisz o powojennych kurortach – rzuciła Nadredaktor, a rybka połknęła haczyk. Stało się. Przeniosłam się na dłużej do krainy dzikich plaż, góralskich zbójnickich i jezior za mgłą. Dla autora taki czas niekończących się wędrówek to czysta radość – każdemu śnią się sny.
I można spotkać tylu wspaniałych ludzi. Znanych, wybitnych, sławnych artystów. Literatów, aktorów, malarzy, szukających wytchnienia i radości w popularnych miejscowościach wypoczynkowych i tajemniczych, dopiero odkrywanych zakątkach kraju. Ten tu, tamci tam, ta z tym, a z nimi jeszcze oni… Kolorowy świat w szarej Polsce Ludowej. Spacery po molo w Sopocie, randki pod Giewontem, hulanki w Krynicy, szampan w Kazimierzu. Do tego festiwale co krok, rewolucje w sztuce, serial zakulisowych anegdot. Mały fiat zamiast mercedesa, Krzyże lepsze niż Paryże – znam te opowieści. Okazało się, że wystarczy zamknąć oczy, żeby zaczął się film.
Mała dziewczynka, którą wtedy byłam, potem pannica i w końcu smarkata redaktorka, miała więcej szczęścia niż rozumu. Wyjazdy, podróże i co roku wakacje w najpiękniejszych zakątkach kraju. Nad morzem, na nartach czy na żaglach. Tak, nie było to takie oczywiste i powszechne. Wszystko dopiero się rozkręcało, przyjemności też.
No, ale jakie to miłe spotkać Hankę Bielicką, komediową gwiazdę wszech czasów i pospacerować z nią po deptaku w Ciechocinku. Albo zagadnąć Marię Koterbską, która właśnie rozpoczyna koncerty na Wybrzeżu. Poprosić o autograf Zbigniewa Cybulskiego, ciągle w pędzie pomiędzy Gdańskiem a Sopotem. Można też powygłupiać się z niesamowitym Janem Himilsbachem, włóczącym się tu i tam sąsiadem z Mińska Mazowieckiego. Albo umierać ze śmiechu przy opowieściach Eryka Lipińskiego, najdowcipniejszego artysty Europy i sąsiada z Cielechowizny. Anegdoty Stefanii Grodzieńskiej, damy literatury i gwiazdy kabaretów, to już osobny rozdział, z którego zawsze chętnie korzystam, jakbym słuchała jej dziś.
Plaża, słońce, góry, las, świat wielkich sław – taki pejzaż. Nie zawsze pogodny, ale zawsze z uśmiechem w tle.
Ta książka to kuferek przygód, wspomnień własnych i podarowanych przez wybitnych artystów – przyjaciół domu, znajomych, idoli. Patchwork, magiczna układanka, trochę jak w kalejdoskopie z różnokolorowych szkiełek.
Był taki świat. A to wszystko zdarzyło się naprawdę.
Co tu dużo gadać. Wiadomo, że lepiej być pięknym, młodym i bogatym niż odwrotnie.
Albo mieć szczęście i wujka za granicą.
Moja mama z miasta Yokohama, tatę zaś z Paryża mam.
Tuż po wojnie na dancingach królowały szlagiery sprzed lat. Wkrótce zapanowały niepodzielnie rumby, fokstroty i jazz. Dość schizofreniczna rzeczywistość zmieszała je z pieśniami ku czci, ale tego nie grało się w lokalach.
Socjalistyczna do bólu Polska marzyła o życiu jak przed wojną, o szalonych nocach jak w Adrii, luksusowej knajpie warszawskiej bohemy, gdzie kręcił się parkiet, kręciło się w głowie, a na koniu wjeżdżał generał Wieniawa-Długoszowski, bo lubił.
W zrujnowanej wojną, szarej, siermiężnej Polsce spełnieniem tych marzeń mogły być tylko wczasy, wyjazdy, wakacje, podróże. Nie za daleko! Nikt nie mówi o zagranicy, w naszym kraju też jest jak w raju.
Zatem w Polskę jedziemy!
Z rodziną czy bez, na wczasy zakładowe, kolonie, obozy harcerskie, pociągiem, autem służbowym, na łebka ciężarówką i autostopem – Ahoy przygodo!
W tym momencie opowieści natrętnie pojawia się staroświecki termin „kurort”. To nie to samo, co uzdrowisko, uzdrowisk ci u nas dostatek, szczególnie na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych, w poniemieckich miasteczkach Dolnego Śląska. Kurort to coś więcej. To moda i snobizm, tradycja i nobilitacja, wyższa półka. Takie Karlowe Wary na przykład, Cannes lub Marienbad (cóż, że nie u nas). Kurort to zdrojowisko luksusowe, gdzie leczy się poważne i urojone schorzenia, a nade wszystko się bywa, spotyka, romansuje, nobilituje, zażywa rozrywki, kąpieli i diet w doborowym towarzystwie.
Kuracja dla polepszenia kondycji, od łacińskiego słowa cura, oznacza troskę, opiekę, leczenie. No i – jakie to ciekawe – kuratela oraz asekuracja biorą się z tej samej rodziny, to się wie. Ale żeby pédicure i manicure a do tego synekura (!) okazały się krewnymi kurortu, to już pożytek z czytania słowników. Oczywiście Władysława Kopalińskiego. Wszystkie mądre rzeczy o czymkolwiek, czyli o wszystkim, mówił nam Polakom przez dziesięciolecia, pisał i wydawał ten niezmordowany autor erudyta. Firma. Jednoosobowa Encyklopedia Britannica.
Wracając do naszych baranów… Na miano prawdziwych kurortów PRL-u tak naprawdę zasługują: Krynica, Zakopane i Sopot. Wielka trójka. Hasło Krynica – odzew Kiepura i Góra Parkowa, hasło Zakopane – najkrócej Krupówki, no i Sopot, czyli Monciak, najsłynniejszy w narodzie deptak, ulica Bohaterów Monte Cassino. Polacy do dziś marzą o tych dwóch ulicach i o tej właśnie górze, naturalnie z braku wolnych miejsc na Majorce czy w Tajlandii, ale to już inna historia.
Dla kontrastu żarcik ogólnowojskowy:
– Jak się nazywa byk po kuracji odchudzającej?
– Skurczybyk.
Zależy, kto marzy. Mieszczuch, proletariusz, chłoporobotnik, sołtys Kierdziołek, babcia Leokadia czy erotoman gawędziarz. Cała ta menażeria przez długie dziesięciolecia miała ten sam cel – na wczasach wyszaleć się, dowartościować, poromansować i zaimponować tym, co się nie załapali na wyjazdy i zostali w domu.
Chłopcy „z towarzystwa” z lubością pastwili się nad wczasowymi debiutantkami, towarzyskimi naiwkami. Z wileńska (ludzie wschodni są wśród nas) nazywano te dziewczyny łazankami, bo łaziły przede wszystkim za chłopakami z dobrych domów. Tomek Lengren, wkrótce sławny reżyser filmowy, syn Zbigniewa Lengrena, ojca przekrojowego profesora Filutka i brat poetki Kasi Lengren, miał swój legendarny patent. Błyskawicznie weryfikował IQ podrywanych panienek:
– Napoleona piłaś?
– Piłam – odpowiadała naiwna ofiara.
– A trabanta piłaś?
– Piłam – klęska przypieczętowana.
No! A przecież już Jontek w Halce przestrzegał przed paniczami – I ty mu wierzysz, biedna dziewczyno… Na usprawiedliwienie dziewczęcia powiedzmy, że koniak Napoleon, chociażby bezgwiazdkowy, dobry Camus czy butelczyna modnego armagnaca zupełnie nie występowały w przyrodzie. Z rzadka w Warszawie wtajemniczeni mogli coś dostać spod lady, i tylko w Delikatesach na Hożej.
Wygadane dziewczyny czasami potrafiły się odgryźć zadowolonym z siebie podrywaczom. Taka scenka.
– Ładnie wyglądasz…
– Nie mam wyjścia. Muszę z tym żyć.
Łatwo nie było. Tuż po wojnie, a nawet dłużej, wyjazdy stawały się marzeniem ściętej głowy. Jakiekolwiek i dokądkolwiek. Chyba że do Nowej Huty, do Ochotniczych Hufców Pracy, gdzie uświadamiana w biegu, patriotyczna młodzież budowała socjalizm ze śpiewem na ustach.
O Nowej to Hucie piosenka,
o Nowej to Hucie są słowa
Jest taka prosta i piękna
i nowa, jak Huta jest nowa.
Radiowe audycje puchły od peanów, pochlebstw, sprytnie kalkulowanych agitek, rymów pełnych hipokryzji.
A w Nowej Hucie – polska wiosna!
Przyjaźni doskonałym prawem,
Inżynier schyla się nad planem
W mieście o dźwięcznej nazwie Moskwa – entuzjazmował się, skądinąd później nawrócony, poeta Wiktor Woroszylski.
Edukacja zaczynała się już od dziecka. Nauczała popularna wówczas autorka książek dla najmłodszych, Lucyna Krzemieniecka:
Józef Stalin – już to imię znacie. Ludowej Polski wielki przyjaciel.
WWNR (wielki wódz narodu radzieckiego) miał też wzięcie u konkurencji, u artystów satyryków i karykaturzystów, chociaż konsekwencje wszelkich żarcików mogły być, i bywały, drastyczne. Jeszcze w latach 70. krążyła historyjka ze złym finałem i wybitnym aktorem w roli głównej. Wieńczysław Gliński, bo o nim mowa (dla niewtajemniczonych: główna rola w filmie Orzeł, na przykład), spóźnił się na nagranie do radia. Pytany o powody, z inteligencką przewrotnością wytłumaczył, że śnił mu się Stalin, a więc nie wypadało się obudzić. Skutek był opłakany. Aktor na długie lata stracił pracę przed mikrofonem – aż takiego poczucia humoru nie spotykało się wówczas co krok.
Klasyka: Niech żyje nam towarzysz Stalin, co usta słodsze ma od malin.
Najwyraźniej podróże uznano za symbol pożądanego awansu społecznego, więc również dzieci miały szansę się przejechać. Całe klasy ze szkół w całej Polsce podróżowały rozklekotanymi pekaesami (polskie grayhoundy, jeśli byliście w USA), wożone na kartofliska, żeby zbierać do butelek groźną stonkę. Akurat w Dniu Dziecka, 1 czerwca 1950 roku, „Trybuna Ludu”, gazeta wszechwładnej PZPR, ogłosiła alarm, że trzeba ratować ojczyznę. Oto amerykańscy imperialiści zrzucają do Bałtyku stonkę, chrząszcza zarazę, który wyżera hektary podstawowego pokarmu w Polsce Ludowej. Partia i masy musiały powiedzieć: nie! Dzieci ruszyły ze śpiewem na ustach bronić kartofla jak niepodległości.
Naturalnie na szczycie marzeń wyjazdowych znajdowała się stolica.
Cały kraj buduje swoją stolicę! – warto zobaczyć.
Jedzie pociąg z daleka
ani chwili nie czeka,
konduktorze łaskawy
zawieź nas do Warszawy.
Uśmiech w tym miejscu jest nie na miejscu. Takie szkolne wycieczki zastępowały telewizję (nie było!) i wczasowe przygody, które czekały na nielicznych.
Mieszczuchy, bywało, wzorem przedwojennym, całą rodziną wyprawiały się na wieś, na wilegiaturę (cóż za piękne, staroświeckie słowo). Letniska urządzano u znajomych i nieznajomych, często na całe wakacje. Takie klimatyczne „wczasy pod gruszą” (dziś agroturystyka) rozwijały umiejętności sportowe albo wędkarskie, ale też epistolograficzne, bo zakochane w miejscowych chłopakach panienki z miast i miasteczek pisywały potem rzewne listy albo wpisywały się do pamiętników równie nieszczęśliwych koleżanek.
Na górze róże, na dole fiołki, kochajmy się, Jasiu, jak dwa aniołki.
Oby do kolejnych wakacji.
Już z tego widać, że każdy miał (i ma) taki kurort, na jaki zasługuje.
W PRL-u szczytem marzeń wyjazdowych dzieci były m.in. kolonie w stolicy. Fot. Z. Siemaszko/NAC
W Polskę jedziemy! Fot. Archiwum K. Gucewicz
Wsi spokojna, wsi wesoła…! Fot. Archiwum K. Gucewicz
W swoich Dziennikach Maria Dąbrowska, autorka wielbiona i ceniona po wojnie jak i przed, podzieliła się przekonaniem nieobcym wielu ludziom. Oświadczyła mianowicie, że nie ma nic straszniejszego od wyjazdu na wakacje. Tak stanowczo wypowiadał się również literat Antoni Marianowicz, do tego na dworcu w Ustce, ale on akurat słynął z poczucia humoru. Prawie naukowo przeprowadził dowód nie do obalenia. Że mianowicie we wczasowych miejscowościach tłok, plaże nieludzko zagęszczone, góry zasłonięte mrowiem turystów, a w Warszawie lato – cud: cisza i puste ulice.
Kwestia do dziś nierozstrzygnięta. Ale – jakby nie patrzeć – wyjazd to rewolucja.
Po pierwsze nie było armat. Dziś trudno uwierzyć, że do późnych lat 60. państwo nie przewidywało posiadania samochodów przez zwykłych obywateli. Owszem, pojawiały się jakieś jaskółki, prototypy w rodzaju syrenki czy mikrusa, potem polonez, ale trzeba było zasłużyć na pozwolenie wydania własnych, niemałych pieniędzy na te cuda techniki. I jeszcze narazić się na kontrolę urzędu skarbowego, bo niby skąd taka fortuna w kieszeni nauczyciela, lekarza, nie wspominając o robotniku rolnym.
Poza wszystkim, drogi nie zawsze prowadziły prosto do celu. Jeszcze w połowie lat 60., jadąc z Warszawy do Gdańska, biwakowało się w Kiezmarku nad brzegiem Wisły, czekając na rozłożenie mostu pontonowego. Najpierw płynęły barki (transport wodny, o dziwo, prosperował dużo lepiej niż dziś), potem rozkładano pontony, wjeżdżało kilka aut, po czym znów zwijano most, płynęły barki… I tak przez cały dzień, nocą nieczynne.
Pociągi kursowały z mniejszą lub większą punktualnością, ale za to rzadko. Zdobyć miejsce siedzące – cud prawdziwy, naprawdę trudniej niż wygrać w toto-lotka. Scenki pokazywane w kronikach filmowych, jak to walizki i dzieci wpycha się przez okna, bo na peronie dziki tłum, są jak najbardziej prawdziwe.
Jeździło się pierwszą klasą, tzw. pulmanem, ta nazwa wysłużonych wagonów z miękkimi kanapami w przedziałach ciągnęła się jeszcze sprzed wojny („pluszowe wspomnienia” – mawiali niektórzy). Częściej podróż odbywała się zatłoczoną drugą klasą. Pasażerowie ściśnięci jak śledzie w beczce. W każdym wagonie na korytarzach znajdowały się małe otwierane siedzenia i kto mdlał, dostawał szansę wytchnienia. Tak to działało w pociągach pospiesznych, a kursowały też osobowe, dużo tańsze, często nocne, bywało z miejscami do leżenia (kuszetki) i spania (sleeping). Nic to, że w rozjezdniach i nastawniach kolejowych czasami mylono składy i pociąg nie prowadził wyprzedanego sypialnego albo spodziewanej liczby wagonów – naprawdę, działo się! Do lat 70. prywatne znajomości wśród kolejarzy były bezcenne. Wystarczyło, że konduktor nakleił na drzwiach przedziału firmową kartkę, że „zarezerwowane” i otwierał tylko znajomym czy zaprzyjaźnionej rodzinie. Proste? Proste. Podróżni uratowani, ulokowani, uradowani.
Generalnie w Polsce Ludowej niewiele wystarczało do szczęścia. W podróżach też. Jak cud i wynalazek nie z tej ziemi pojawiło się nagle ówczesne pendolino, i nie było Polaka, który by nie wiedział o tym cudzie techniki. Pociąg nazywał się „Błękitna Fala”, wyglądał jak tramwaj szynowy i mknął z Warszawy do Gdańska w trzy i pół godziny! Nowinka zabłysła i zgasła – cóż, cuda nie trwają wiecznie.
Do kurortu czy pod gruszę – nikt nie miał pewności, czy się dojedzie, i na tym polegała równość i demokracja. Nawet posiadanie biletu niczego nie przesądzało. A bilety były cudne – małe kartoniki tekturowe z wypisaną trasą i ceną – można je czasem kupić za grosze w internecie.
Wspomniana tu Maria Dąbrowska zapisywała w styczniu 1948 roku (Dzienniki, tom III).
Wczoraj na dworcu we Wrocławiu znalazłam tragarza. Pierwszy to raz zobaczyłam na tym dworcu tragarza, i to z ogromną złocistą blachą na czapce. Pierwszy też raz w ciągu tych trzech lat jechałam tak dobrze. Pociąg mknął jak strzała i przyszedł do Warszawy o czasie. W przedziale sypialnym nie było za gorąco i jechały nim tylko trzy zamiast pięciu osób. Pierwszy też raz, korzystając z mniejszej ciasnoty, rozebrałam się całkiem i spałam w różowej piżamie.
Można się tylko domyślać, że bilet sypialny załatwił Dąbrowskiej sekretariat Związku Literatów Polskich. Jak zawsze, byli równi i równiejsi, a władza ludowa szczególnie hołubiła i kokietowała artystów, pisarzy, ludzi sztuki. Pisarze sporo jeździli na spotkania autorskie.
Zdobycie biletu dla normalnego podróżnika oznaczało ustawienie się w kolejce do kas Orbisu czy Polresu (istniały tylko w kilku miastach!) i wyglądało to zupełnie tak, jak w latach 80. kolejki „na zapisy” po meble, pralki i tym podobne dobra nieosiągalne. Bilet sypialny też był takim dobrem. Wspomina Jerzy Kisielewski, syn Stefana Kisielewskiego – literata, prześmiewcy, kompozytora, brat Wacława Kisielewskiego z legendarnego, znanego na całym świecie duetu fortepianowego Marek i Wacek.
Nad morze jeździliśmy z Krakowa do Kuźnicy na Hel. Później była to Jastrzębia Góra i Karwia. W związku z tym obowiązywał cały rytuał, bo nie tylko my mieliśmy taki pomysł na spędzenie letnich miesięcy. Mniej więcej na jedną trzecią Rynku Głównego rozciągała się kolejka do Orbisu i Polresu, gdzie nabywano miejscówki na pociąg. Najczęściej stała w kolejce mama z Wackiem na zmianę. A pociąg jechał przez cały kraj w dość wolnym tempie. I docierał do Gdyni, gdzie musieliśmy się przesiadać. Braliśmy przedział rodzinny, sliping, wsiadało się wieczorem i przesypiało podróż do samego rana. Ojciec zwykle dojeżdżał później, bo mu terminy nie pasowały, albo miejscówki zabrakło.
Jerzy Kisielewski, Pierwsza woda po Kisielu. Historie rodzinne
A tragarze na peronach, kto to dziś pamięta? Owszem, pamięta. Nieskazitelne mundury (kolejarze otrzymywali kupony porządnych materiałów na ubrania służbowe), czapka z lakierowanym daszkiem i ta lśniąca blacha. Szacunek: pracownik kolei. A przede wszystkim niesamowicie umęczony człowiek o wyraźnie żylastych rękach. Jak koń ciągnął za dwa dyszle olbrzymią platformę na drewnianych kołach, tam ładowało się ciężkie, skórzane walizy, kufry i pakunki. Te wszystkie ubrania, kreacje, suknie, garnitury, szlafroki kąpielowe, koce plażowe, kapelusze, parasolki, torebki, pantofelki – na pewno się przydadzą.
Przez lata w Sopocie krążył taki żarcik.
Podczas popołudniowej promenady na molo, za modną żoną ledwie nadąża zażywny jegomość. Taszczy kilka sukienek na wieszakach. Zdziwionym gapiom tłumaczy:
– Żona obawia się, że nie zdąży wszystkiego założyć.
Już samo dostanie się do pociągu było przygodą. Fot. A. Jałosiński/Forum
Wagon sypialny I klasy – jak zawsze byli równi i równiejsi, rok 1960. Fot. Stacja Muzeum/East News
Dziewczyny lubią brąz, jak śpiewał Ryszard Rynkowski, a chodziło mu o opaleniznę. Ale dziewczyny zawsze muszą coś dodać. I do faceta, i do brązu. Mistrzostwo świata w tym względzie osiągnęły dwie z trzech zaprzyjaźnionych gwiazd, super divy Maryla Rodowicz i Katarzyna Gaertner. Wszystkie (w zestawie jest jeszcze Agnieszka Osiecka) były naprawdę pierwsze, naprawdę niepowtarzalne, rzeczywiście szalone. Najgłośniej i najwcześniej objawiła się Kasia, atakując szarzyznę socjalizmu i znajomych stylem dziewczyny w podróży i kolorowymi ciuchami. Trzeba przyznać, że do dziś ubiera się pojedynczo, niepowtarzalnie i zawadiacko.
Jako panna z mokrą głową, kilkunastoletnia niebywale utalentowana dziewczyna, wędrowała po Polsce z nudów i na przekór. Podobno urywała się z domu, wybierając życie cyganeryjne wśród studentów, w ich jaskiniach sztuki, wszelkich Piwnicach pod Baranami, Piwnicach Świdnickich czy piwnicach łódzkiej Filmówki. Właściwie nie wstawała od pianina. Nosiła kraciaste koszule, farmerskie spodnie i udawała Amerykankę, dziewczynę kowboja. Zapewne nie miała w repertuarze słowa „moda”, bo chodziło o styl, nie o szafę. Przysięgała zresztą, że w USA ludzie nie posiadają szaf, a mówiła to, rzecz jasna, po angielsku. Istotne! Władza ludowa starała się, żeby wszyscy znali rosyjski, języków zachodnich tylko pokątnie uczyły po domach przedwojenne hrabiny.
Jak to w dawnych opowieściach, dygresja za dygresją. Niezapomniany artysta Franciszek Starowieyski, mistyfikator doskonały, bawiąc w Niemczech, zwykł był wpadać do apteki nie tyle po lekarstwa, co na pogawędkę. Rzecz w tym, że odzywał się po łacinie, której w tamtych czasach farmaceuci uczyli się pilnie, więc liczył na zrozumienie. Pytany, skąd pochodzi, odpowiadał bez zmrużenia oka:
– Z Polski. My tam wszyscy mówimy po łacinie.
Ale do rzeczy. Moda to poważna sprawa.
Szczęśliwie przez długie lata po wojnie funkcjonowała instytucja krawca i krawcowej, i nie były to panie od poprawek czy wszycia suwaka. To byli mistrzowie, wyspecjalizowani w szyciu np. jesionek, garsonek czy futer. Krawcowe pamiętały przedwojenne kreacje, dawne żurnale i z łatwością drapowały bufki, falbanki, plisowały materiał na szkolne spódniczki z alpaki, obciągały drewniane guziki materiałem, wyczarowywały coś z niczego. Być może trudno to sobie wyobrazić, ale nie istniały galerie handlowe, oferujące mnogość gotowych ubiorów. Kreacje stawały się marzeniem, materiały sprzedawano spod lady i jak na lekarstwo. Dla kogoś, kto miał jako taką kasę, pozostawały dwie ciekawsze drogi. Komisy i ciuchy. Wspaniałe te instytucje pozwalały czasami spotkać na ulicach elegancką kobietę czy zadbanego mężczyznę. Poza tym triumfowała szara powszedniość.
Komisy w Warszawie – wiadomo: Chmielna (wtedy Rutkowskiego) i Nowy Świat. Komisy w kurortach – owszem, królował Sopot. I Gdynia, bo marynarze przywozili na drobny handel najprzeróżniejsze rzeczy. Rytuał pobytu w Sopocie nakazywał zawsze wyprawę kolejką albo trajlusiem do Gdyni, na ulicę Świętojańską. Jeszcze przez długie lata po wojnie damy i kandydatki na damy zostawiały w tych sklepikach fortuny.
W sentymentalnych wspomnieniach wielu ludzi pozostał maleńki komis przy przelotowej ulicy 20 Października w Sopocie (teraz al. Niepodległości), u wejścia na słynny Monciak. Cztery schodki, mała dziupla i raj. Swetry, bluzki, spódniczki, koronki, jedwabie, tafty. Elegancko, kolorowo i nieludzko drogo. No, zadawało się potem szyku w rodzinnych stronach.
Jeżeli myślicie, że w PRL-u nie istniała metoda second-hand, to musicie zmienić zdanie. Używanymi ciuchami handlowały lokalne sklepiki, oferujące szeroki asortyment, tzw. mydło i powidło. Powiedzmy lisa z naftaliny, torebkę z krokodyla, agrafki i lepy na muchy. Lepy? Owszem, przez dziesięciolecia coś takiego w postaci wstęgi wisiało wszędzie pod lampami i straszyło kolekcją muszych trupów, przyklejonych do jakiegoś tłustego smarowidła. W ten sposób Polska Ludowa ratowała się przed inwazją much, poważnie. Na inne inwazje metody nie wynaleziono.
Żeby zatrzeć złe wrażenie, wróćmy do mody. Do tych sklepików nie przychodziła klientela komisów, tu stroił się człowiek pracy. Jak Polska długa i szeroka, przebojem późnych lat 50. stały się krawaty na gumce, praktyczne i cudne po prostu. Projektowane w stylu disco polo (inaczej nie da się wytłumaczyć), ze szmirowatymi rysunkami syren, biuściastych pań i jelonków, zdobiły szyje eleganckiej prowincji od morza do Tatr. O dziwo, nazywały się krawatami, gdyż wówczas jeszcze nieznany geniusz językoznawca nie wymyślił, że to męski zwis, śliniaczek to dziecięce podgardle, a listonosz to doręczyciel pocztowy. Cóż, socjalizm miał tony kompleksów.
Mniej elitarny wymiar prezentowały handelki na rynkach pod gołym niebem, lokalnych targowiskach i bazarach, co przedwojennym światowcom przypominało paryskie Clignancourt, sławny pchli targ, tyle że w wydaniu gminnym. Wszystkie te pomysły brały się z zaradności i biedy; ktoś sprzedawał tanio, ktoś kupował za grosze, procencik zarabiały wyspecjalizowane handlarki. Życie.
Do legendy przeszły ciuchy warszawskie, praskie, wyższa półka Bazaru Różyckiego. Tu studentki i playboye stroili się w panterki, dżinsy, bojówki i cały ten szpan. Warszawska ulica zadawała potem szyku na wakacjach w Sopotach czy w Zakopanem. Od razu widać było, kto przyjechał ze stolicy.
Błyskotliwy i zjadliwy pisarz, bon vivant tamtej epoki, zadawał wtedy prowokacyjne pytanie: co to jest elegancja w socjalizmie? Sam szukał odpowiedzi.
Powszechnie poszukiwano łódzkiego welwetu, zwanego także sztruksem albo manchesterem: ta prążkowana bawełna oddała narodowi polskiemu niebywałe usługi. Wyrafinowani inteligenci szyli z niej spodnie, referenci, technicy budowlani i aplikanci sądowi pozowali za jej pomocą na artystów, zaś kobiety używały jej na spódnice, których stopień wygniecenia świadczyć miał o trudnym życiu.
Leopold Tyrmand, Życie towarzyskie i uczuciowe
Tysiące historii. No, naprawdę, czego się nie dotkniesz, to przeszkoda. Koniec z tym. W góry, w góry, miły bracie, tam przygoda czeka na cię.
Niewinny żarcik, przywoływany we wspomnieniach przez wspaniałą aktorkę Barbarę Krafftównę:
– Czy są majtki na wacie?
– Przepraszamy, niestety nie ma.
– Chodź, Wacia, idziemy dalej.
Maryla Rodowicz – kolorowy ptak pośród szarzyzny PRL-u, rok 1976. Fot. M. Kułakowski/Reporter
Bazar z ciuchami w Rembertowie, lata 60. Fot. Z. Siemaszko/NAC
Zanim jakiś gość spod Krakowa wymyślił epokowy rym Zakopane, Zakopane, polewamy się szampanem, Zakopane niewątpliwie istniało, istniał szampan, ale artyści tego pokroju nie mieli czego szukać w stolicy Tatr. W stolicy – tak się mówiło od zawsze i niedaleko od prawdy. Owiana legendą, wytańczona w krzesanym i zbójnickim, przyciągająca jak magnes wielkich ówczesnego świata – sportowców, artystów, filantropów, górska stolica zachowała kolor fantazji i sznyt elegancji. Z tego słynęła i słynie.
To miasto kusi i przyciąga. Niezwykły magnetyzm Tatr, szumią jodły na gór szczycie (tak, to Jontek w Halce), tajemnica i oczarowanie. Dość przywołać dwa nazwiska światowej sławy kompozytorów, którzy czerpali stąd jak ze źródła – Henryk Mikołaj Górecki i Wojciech Kilar, najwięksi XX wieku. Kto nie słyszał Krzesanego, nie zrozumie górali.
Koliba, Opolanka, Astoria, Pod Jedlami, Harenda, Halama, Atma – wille z kluczem. Z życiorysami dawnych mieszkańców w tle, często z nowymi, muzealnymi losami. Szczęśliwie bez pospolitych pseudoangielskich dodatków w szyldzie, chociaż i te w Zakopanem się zdarzają: biznes is biznes. Tymczasem w Polsce Ludowej nie istniała jeszcze moda na housy, palace, castle i tym podobne.
W Atmie urządza się wieczory muzyczne. Karol Szymanowski fascynuje Europę i świat; trwa muzyka, trwa legenda. Zawsze w takich razach wspominamy żartobliwą opowieść Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej, aktorki, po wojnie szefowej zespołu Mazowsze, zaprzyjaźnionej z całym artystycznym mondem. Opowiadała, jak to po szklaneczce herbatki góralskiej (przepis znany od pokoleń) zerwała się do tańca, kiedy Szymanowski grał fragmenty swego nowego baletu.
– Wytańczyłam mu na stole w karczmie tę szaloną muzykę i w ten sposób odbyło się światowe prawykonanie „Harnasiów” – dodawała z szelmowskim uśmiechem.
Co niemożliwe, to możliwe… Zupełnie jak w prastarej rymowance:
To nie sztuka zabić kruka ani sowę trafić w głowę
Ale sztuka całkiem świeża, gołą pupą siąść na jeża. (Istnieje też wersja na de).
Są adresy, są atrakcje. Do BWA, czyli Biura Wystaw Artystycznych, każdy wchodzi jak do domu. Zakopane stało się w latach powojennych prawdziwym tyglem twórczym i konkursowym sztuk plastycznych. Słynne salony marcowe przyciągały artystów i snobów, koneserów i przypadkowych widzów. Popularyzowanie sztuki stało się niekłamaną ambicją władz PRL-u. Nic dziwnego: Polak miał widzieć i wiedzieć, kultura jest dla wszystkich. Córka Antoniego Kenara, krakowska scenografka Urszula Kenar, urządzała prezentacje w galerii Pegaz, wybitny malarz Tadeusz Brzozowski chętnie oprowadzał po swoich autorskich wystawach, a był osobą czarującą. Jego żona Barbara Gawdzik-Brzozowska wymyśliła słynną rybę z kotem – zabawna mozaika pojawiła się na ścianie lokalu Wierchy. Szare stawało się mniej szare.
Otwierali swoje pracownie malarze, rzeźbiarze. W atelier Władysława Hasiora można było utonąć na kilka dni – absolutny wizjoner, niezrównany gawędziarz imponował fantazją, niezwykłym temperamentem. Szokował, zaskakiwał, budował kompozycje na przekór tradycyjnej rzeźbie. Wykorzystywał odpady, lalki, druty, gwoździe i ogień, który stał się jego znakiem firmowym, stosowanym też w pomnikach, jakie projektował w całym kraju.
Żałuję – wspominała Felicja Lilpop-Krance podczas krótkiej wizyty w Polsce. – Żałuję, że nie mogłam zobaczyć pracowni Hasiora, że się rozminęłam z Tadeuszem Brzozowskim, że Antoni Rząsa był chory i nie mógł nas przyjąć. Powtarzam sobie na pociechę, że „innym razem”, ale nie wiem wcale, kiedy ten inny raz nastąpi. Chcę wierzyć, że niedługo.
Spisała te wzruszenia w książce Powroty, wydanej w 1991 roku.
Przywitanie Zakopanego jest sentymentalne i pełne wspomnień, adresów, obecności sławnych ludzi, pamiętanych sprzed wojny. Felicja Lilpop była dzieckiem elit artystycznych, córką znanego architekta i bratanicą wielkiego skrzypka, kompozytora Henryka Wieniawskiego. Legendarne nazwiska w sztuce były jej codziennością. Najpierw w Paryżu, gdzie wyjeżdża i studiuje malarstwo u samego Józefa Pankiewicza, i gdzie wychodzi za mąż za wybitnego pianistę Kazimierza Kranca. Po wybuchu wojny małżeństwo emigruje do Stanów Zjednoczonych, w ich domu znajdują schronienie Wierzyński, Tuwim, Lechoń – plejada poetów. I August (Gucio) Zamoyski, zakopiańczyk z krwi i sztuki, który znalazł się w Nowym Jorku w 1945 roku – sławny rzeźbiarz, autor m.in. pomnika Chopina w Rio de Janeiro. Kolejna sława, „oszalały narciarz”, jak mawiano pod Tatrami, sportowiec i ekscentryk, przyjaciel Karola Szymanowskiego, Karola Stryjeńskiego, Stanisława Ignacego Witkiewicza, współzałożyciel szkoły malarzy formistów. Wszyscy oni oddychali sztuką i „zakopianiną”. To zapomniane kompletnie, ironiczno-serdeczne określenie fenomenu miasta artystów i szaleństwa tatrzańskich wichrów, detalicznie opisywał Witkacy już w 1919 roku.
Nazywano kiedyś Zakopane „duchową stolicą Polski”. My nazwalibyśmy je inaczej: generalną wytwórnią specyficznego, zresztą czysto polskiego narkotyku, zakopianiny (…). Jak działa ów narkotyk? Wskutek dłuższego przebywania w tej zaklętej miejscowości ludzie (z wyjątkiem mieszkańców stałych i autochtonów, oddających się realnej pracy) tracą zupełnie względnie obiektywne kryteria, którymi mogą ocenić wartość dzieł stworzonych (…) i po pewnym czasie stan zadowolenia staje się celem sam w sobie (…). Twórcy wszelkich dziedzin pogrążają się w zupełny omphalopsychizm, czyli nieokiełznaną kontemplację swych metafizycznych pępków, bez żadnej uwagi na to, że dzieła ich coraz słabsze i coraz mniej mające wspólności z rzeczywistością tętniącego dookoła życia.
S.I. Witkiewicz, Bez kompromisu [w:] Zakopane, 400 lat dziejów
Felicja Krance przyjaźni się z Arturem i Nelą Rubinsteinami, z Micińskimi (po śmierci Bolesława Halina Micińska zostanie zakopiańską żoną Antoniego Kenara). W ich nowojorskim mieszkaniu znajdują przystań powojenni rozbitkowie. To wtedy Julian Tuwim pisze wierszyk kulinarny, cytowany potem często przy różnych stołach:
Dobra rzecz jest wódka
Gorsza rzecz jest franca,
Lecz najlepsza w świecie
Pieczeń Kazia Kranca.
Felicja Krance za oceanem mieszka do śmierci. Z drugą zaledwie wizytą zjawia się w powojennej Polsce na przełomie lat 70. i 80. Homecoming. I jak każdy przybysz zza oceanu stara się odszukać, co jeszcze zostało z przedwojennych śladów. W Warszawie kamienica Lilpopów w alei Róż 10 (gdzie jej nie wpuszczono do środka!), w Zakopanem – wędrówki ścieżkami dzieciństwa i lat panieńskich.
Zjeżdżamy krętą szosą, wspominając doroczne wyścigi samochodowe do Morskiego Oka, słynnych kierowców Caracciolę, Rippera. Wszystko tu znajome! „Karczma pod siedmioma kotami”, Cyrhla. Szukam „Baru Jędrusia”, który sygnalizował Jasiowi Tarczyńskiemu, gdy mu się nadarzyły kwiczoły i potem jechaliśmy tam na kolację. Czy to prawda, że w tych pięknych lasach nie było grzybów ani jagód tego lata?
Jedziemy na Koziniec. Sławny „Dom pod Jedlami”, zbudowany dla rodziny Pawlikowskich przez Stanisława Witkiewicza w roku 1897, został uznany jako zabytek historyczny. Piękna architektura, w drzewie rzeźbione balkony, krużganki. Sufity wewnątrz belkowane, wysokie, bo o tę wysokość upominali się miejscowi cieśle, żeby uczcić „wspaniałość rodu” gospodarzy. Odrzwia, ramy okienne, także meble misternie wyrzeźbione w góralskie motywy. Na ścianach wiszą rodzinne portrety, w oknach jadalni zasłony wyszywane ręką pani Witkiewiczowej.
Felicja Lilpop-Krance, Powroty
Nie bez emocji swoje Zakopane wspominała Stefania Grodzieńska, najdowcipniejsza kobieta, jaką znała Polska przed i po wojnie, najwybitniejsza aktorka wśród autorek, najlepsza autorka wśród aktorek. Opowiadała, że przez długie lata wszystko, co istniało powyżej Gubałówki, było dla niej totalnie niedostępne. Miała lęk wysokości, który powodował, że nawet w Warszawie, we własnym mieszkaniu na czwartym piętrze nigdy nie odważyła się wyjść na balkon. Tymczasem…
W 1947 roku w zakopiańskiej knajpie zaprzyjaźniłam się z paczką znanych alpinistów. Najbliższymi stali mi się: Wawrzyniec Żuławski – kompozytor i krytyk muzyczny, profesor Tadeusz Orłowski – wówczas młody lekarz, oraz Zofia i Witold Paryscy, ona botanik, on lekarz, ale przede wszystkim autorytety we wszelkich dziedzinach dotyczących gór. Łączyła ich wielka pasja: alpinizm, i wielka miłość: Tatry. I wśród nich ja z moim lękiem wysokości.
Często bywałam z nimi w ulubionym schronisku nad Morskim Okiem. Wędrowałam szosą, broń Boże przez góry. Przemieszkiwaliśmy tam tygodniami. Kiedy wszyscy wychodzili na wspinaczkę, spędzałam piękne godziny w samotności nad stawem. Za każdym razem namawiali mnie, żebym chociaż spróbowała. Nie na żadną wspinaczkę. Na wycieczkę łatwym turystycznym szlakiem.
– Mowy nie ma! Jak patrzę na te wasze liny, młotki, haki, to już mi jest niedobrze. Nie muszę niczego próbować. (…)
Pewnego dnia w jadalni schroniska przypętała się bardzo ładna szatynka, uosobienie wszystkich cech, w dowcipach przypisywanych blondynkom.
Moi intelektualiści byli zachwyceni i od razu zabrali ją na wycieczkę, choć przyznawała z chichotem, że pierwszy raz jest w górach. Wszystko robiła z chichotem (…).
Przy kolacji nie było końca pochwałom:
– Jaka dzielna!
– Jaka sprawna!
– Urodzona taterniczka!
Nasyciwszy się komplementami, zwróciła się do mnie z chichotem:
– Nie wyobrażasz sobie, jak tam jest niebezpiecznie, można się zabić! Ale wierz mi, że warto spróbować. Ach, prawda, ty się boisz.
Stefania Grodzieńska, Już nic nie muszę
Tego było już za wiele. Stefania na złość całemu światu, własnej fobii i chichoczącej brunetce już następnego dnia wyprawiła się w góry. Odtąd taternictwo stało się jej prawdziwą pasją i urokiem życia na długie lata. Lęk wysokości po prostu zniknął – oto jakie bywają pożytki ze złości i chichoczących brunetek.
Niepowtarzalny świat Hasiora. Fot. J. Płoński/Archiwum K. Gucewicz
Felicja Lilpop-Krance (po prawej) wracała we wspomnieniach do Tatr i Zakopanego z lat dzieciństwa. Tu razem z Karolem Stryjeńskim i siostrą Marią. Fot. Z. Fortecka/Fotonova
A jednak góry! Stefania Grodzieńska w Tatrach, lata 60. Fot. Archiwum S. Grodzieńskiej/East News
Kraj ubogi, lud żyje nabiałem i plackami owsianymi, trudno dostać nawet chleba czy kartofli, ale co za cudowne widoki – wspominał Józef Ignacy Kraszewski, który od razu zakochał się w urodzie podtatrzańskiej wsi, zupełnie jak autor jej późniejszej sławy, doktor Tytus Chałubiński. O dziwo, kompletnie niezadowolony z wycieczki górskiej, powracał do Krakowa mistrz Jan Matejko; widać nad uroki natury przedkładał widoki z obrazów przez siebie malowanych.
Legenda Zakopanego fascynuje kolejne pokolenia miłośników i naukowców, a mimo to, mimo opasłych tomów przeróżnych publikacji, pozostaje magiczną tajemnicą. Mierzyli się z nią poeci, kompozytorzy, malarze. Album sztuki tatrzańskiej – gdyby go sporządzić – byłby unikatową kolekcją arystokratów piękna. Na pierwszych kartach ci, którzy mitologię Zakopanego zaczęli tworzyć i sami w niej na zawsze zostali – niezrównany gawędziarz Jan Krzeptowski Sabała czy skrzypek Bartek Obrochta. Nareszcie Władysław Zamoyski (spacerujemy do dziś ulicą jego imienia), król życia – trochę dla kaprysu, ale bardziej z troski o rabunek lasów, Zakopane po prostu kupił. A działo się to w 1888 roku, rachunek wyniósł 462 tysiące rubli w złocie, a samą licytację opisał w korespondencji dla „Słowa” redaktor Henryk Sienkiewicz. Ten sam.
Tak było. Właśnie otworzył się nowy rozdział, rozpoczęła przemiana osady w mieścinę, którą dziś znamy jako europejski kurort, miasto magnes i zadeptane Zakopane. Już w 1948 roku obliczono, że do Zakopanego przyjechało 150 tysięcy turystów, czyli dwa razy więcej niż przed wojną. Teraz przyjezdnych liczy się w milionach, tłok na ulicach i na szlakach. Skoro nawet na Mount Everest wchodzi się jak do sklepu, to czemu nie na Giewont w klapkach? Górale pokpiwają z ceprów, którzy – co tu ukrywać – nie szanują gór i „zaliczają” kolejne trasy bez emocji.
Baca przewodnik wskazuje na ostrą grań:
– Proszę uważać, to miejsce jest wyjątkowo niebezpieczne. Można się poślizgnąć i spaść w przepaść. Gdyby komuś z was się to przytrafiło, koniecznie proszę patrzeć w lewo. Z lotu ptaka rozciąga się najpiękniejszy widok na dolinę.
Program wypraw wczasowych czy wycieczkowych przez lata właściwie się nie zmienił, wyjąwszy narciarzy – teraz szusują raczej w Alpach. W Polsce Ludowej do Zakopanego jeździł przede wszystkim człowiek społecznego awansu, homo novus, którą to etykietkę wymyślił (po łacinie) pisarz Ferdynand Goetel.
Program jest uniwersalny. Szlifowanie Krupówek, furą nad Morskie Oko, wagonikiem na Gubałówkę, koniecznie kolejką na Kasprowy (istnieje od 1936 r.) – zdobycie biletów od zawsze wymagało dużo sprytu albo znajomości. Kioski handlowe, najprawdziwsze oscypki, zbójnickie ciupagi, haftowane serdaki i kapelusiki z piórkiem. Matko święta, ileż tu cudeniek nieznanych na nizinach.
Do czasu wielkiego wolnorynkowego przełomu, czyli w epoce socjalistycznej gospodarki sterowanej odgórnie, nie istniała chińska szarańcza pamiątkarska. Kto pamięta te czasy, wie, że tą branżą zajmował się oddolnie sektor prywatny. Prywaciarze, element raz tępiony, kiedy indziej tolerowany.
W swojej świetnej biografii światowej sławy jazzman Michał Urbaniak, wspominając dzieciństwo w Łodzi lat 50., dokładnie opisuje los prywatnej inicjatywy. I może nam przybliżyć tamtą rzeczywistość.
Matka Michała prowadziła w Łodzi nielegalną szwalnię, właściwie małą fabryczkę, ojczym – złota rączka wymyślił system potajemnych pomieszczeń i kryjówek, w których pracowali ludzie.
Z domu było podziemne przejście do garażu, a z garażu kilka podziemnych przejść prowadziło do ogrodzenia, w którym porobione były furtki. Cała zgraja pracownic wchodziła tymi furtkami nocą i kierowała się do garażu, gdzie była tkalnia i dziewiarnia i gdzie zapieprzało się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Normalnie szła fabryka, o czym nikt poza nami nie wiedział, a jak się domyślał, to dostawał w łapę. Pod każdym drzewem w ogrodzie pozakopywane były garnki ze złotymi dwudziestodolarówkami, więc przekupić można było nawet Bieruta.
Andrzej Makowiecki, Ja, Urbanator. Awantury muzyka jazzowego
Co wam powim, to wam powim, ale wam powim: górale też mieli swoje fabryczki i warsztaty domowe. Pod Tatrami produkowano wszystko, powstawał każdy drobiazg. Kierpce, ciupagi, serdaki, wojłokowe kapce na zimę (eleganckie walonki). Dla uczniów – piórniki do szkoły z wyrzeźbionym profilem górala, w kapelusiku z muszelkami i orlim nosem. Piórnik to takie zabytkowe dziś pudełko z przegródkami na ołówki, gumkę myszkę, temperówkę i obsadkę ze stalówką do pisania atramentem (tak, tak!). Potem doszły długopisy w drewnianych tulejkach, też zdobione, rzeźbione i kolorowane. Sprzedawano szarotki, niby już pod ochroną, ale ciągle na kapelusikach dla dziewczynek. Albo lakierowany kwiat dziewięćsiłu – może do powieszenia na ścianie? Trudno zgadnąć. Serca ceprów niezmiennie podbijały małe szczeniaczki wielkich bernardynów – pieski, wtłaczane potem do wielkomiejskich blokowisk, zapewne wyły po nocach. Królowały oscypki i pamiętniki w drewnianych okładkach (wyszły z mody dopiero w latach 80.). Ciągle się w nie wpisywało różne rymowanki:
Ile liści na kapuście, ile dziadków na odpuście
Tyle szczęścia i słodyczy Krysia życzy.
Szczytem marzeń małego człowieka zawiezionego do Zakopanego był czarodziejski domek. Nie jakaś tam zwyczajna chatka, tylko najprawdziwsza pogodynka. Do dziś każde dziecko, mimo że nie wyobraża sobie życia bez komputera, polegnie na tajemnicy tego domku z wejściem po dwóch stronach. Przez maleńkie drzwi na pogodę wygląda góral, na deszcz góralka. Zawsze tak samo: jak słońce, to chłop, jak leje, to baba. Tak to działa. Sekret tkwi w kawałeczku baraniej kiszki, która reaguje na wilgoć i porusza wystruganymi z drewna figurkami. Czad!
– Mamo, kup mi… – to się nie zmieniło nawet po zmianie ustroju. Stragany na Krupówkach trzymają się dobrze. Nasi milusińscy też. Rodzice trzymają się za portfele.
Tatrzański lans. Turyści na patelni, na Gubałówce, lata 60. Fot. G. Rutowska/NAC
Kiosk z cudeńkami góralskimi, rok 1970. Fot. G. Rutowska/NAC
Raźny poranek. Na hali młody juhas wyśpiewuje bardzo głośno.
– Czemu się drzes? – pyta ojciec.
– To nie jazz, to folklor.
W każdej bzdurce tkwi ziarno prawdy, tak samo jest z tym żartem. Zakopane przytulało wszystkich. Tu kapela, tam miastowi, tu krzesany przy ognisku, skoki przez ogień, a na Kalatówkach jazz, herbata góralska i kac.
Marek Karewicz, wierny fotokronikarz wszystkiego, co się działo w polskim środowisku jazzowym, opowiadał, że na Kalatówkach panowała najprawdziwsza demokracja, chociaż dookoła hulał socjalizm. Wódka dla wszystkich, jajecznica na śniadanie dla wszystkich. A jeśli zabrakło? – zakaz narzekania.
– Jesteś szczęśliwy? – pytano poszkodowanego.
– Szczęście to u mnie norma – dumnie obwieszczał delikwent.
Camping Kalatówki, dziś mit i „ostry cień mgły”, błyskawicznie stał się kultowym festiwalem towarzyskim i salonem odrzuconych. Wcześniej socrealizm nie tolerował obcych klimatów w sztuce, ale tej fali nie dało się zatrzymać. Jazz został nawet oficjalnie potępiony na Zjeździe Kompozytorów w Poznaniu, ale już w 1955 roku władza odpuściła. Być może skorzystała z przewrotnej i kpiarskiej argumentacji Stefana Kisielewskiego, kompozytora, pisarza, felietonisty, a nade wszystko antykomunisty. Słynny Kisiel przekonywał, że jeżeli umówimy się, że jazz to nie wymysł amerykańskich imperialistów, tylko muzyka uciśnionego ludu murzyńskiego, będzie OK. I było. Jazz, baba – ryba! Kraków natychmiast zorganizował Zaduszki Jazzowe, w Sopocie odbyły się dwa historyczne festiwale jazzowe. A w Zakopanem przyjęły się (z przerwami) zloty na Kalatówkach.
Sen o Ameryce. Na pierwszym Jazz Campingu w 1959 roku artystyczna ferajna liczyła prawie siedemdziesiąt osób. Krzysztof Komeda, Andrzej Trzaskowski, Jan Ptaszyn Wróblewski, Andrzej Kurylewicz, Zbigniew Namysłowski, Jerzy Duduś Matuszkiewicz, Wojciech Karolak, Jan Zylber (Camping to jego pomysł). Najpiękniejsze dziewczyny – modelka Grażyna Hase oraz Barbara Kwiatkowska, Teresa Tuszyńska, Maja Wachowiak – aktorki u progu kariery. Legendarny fotografik „Przekroju” Wojciech Plewiński i szef tego modnego tygodnika Marian Eile. Dwie pierwsze edycje tej fiesty i natychmiast napisała się złota księga polskiego jazzu, polskiej, a także światowej kultury. Wszyscy, wszyscy bez wyjątku niebawem wkroczyli dumnie do elit sztuki świata.
Camping był głośny, dosłownie i w przenośni, przez dziesięć dni królowały jazz, alkohol i fantazja. Romanowi Polańskiemu na imieniny urządzono „pyjama-party”, co się potem przyjęło nie tylko w górach i nie tylko na śniegu. Na dole, w restauracji Jędruś, wystartował pierwszy pod Tatrami Jazz-Band-Bal, koniki sprzedawały bilety z pięciokrotnym przebiciem. Na nartach podobno ktoś tam jeździł, chodziły słuchy, że Zylber, Komeda i fotografik z „Przekroju” Plewiński. Za to wzięcie miał wyścig na fotelach – zwyciężył Jerzy Duduś Matuszkiewicz. Na fotelach zjeżdżali panowie, dziewczyny ścigały się w slalomie na miednicach.
Krystyna Cierniak-Morgenstern, wyrocznia mody, plastyczka, i już wtedy żona słynnego reżysera filmowego, wspomina klimaty, gry i zabawy w tym nierzeczywistym zakątku świata wśród gór.
Muzyka, tańce i dużo śmiechu. Oczywiście w pomysłach przodował Romek Polański. Pamiętam konkurs na zjazd po śniegu z najwyższej na tym terenie górki. Nie na nartach, lecz na dużej miednicy – kto dojedzie w całości. Ponieważ zabroniłam Kubie tego zjazdu, uważając, że to zbyt niebezpieczne [mowa o Januszu Morgensternie], to uciekał przede mną, a potem widziałam go już, jak z miną zwycięzcy lądował u moich stóp. Rozbawiony, że mi się nie dał.
Krystyna Cierniak-Morgenstern, Nasz film. Sceny z życia z Kubą. Wspomnienia
Sztuka? Tak. Snobizm? Tak. Styl? Niewątpliwie! Być może na Kalatówkach narodziła się wspominana przez wielu metoda picia z lekarskich baniek. Kieliszki szybko się wytłukły, znalazł się sposób. Bańki, jak wiadomo, są z grubego szkła i mają wypukłe dno, nie da się ich odstawić. Trzeba pić, żeby żyć.
Modnie też było, niezależnie od procentów i muzyki, mieć przy sobie książkę. To się nazywało: zadawać szyku. Książka niekoniecznie służyła do czytania, tylko do „zazdraszczania”. Najlepiej, jeśli był to opasły tom Ulissesa Jamesa Joyce’a w słynnej niebieskiej obwolucie. Albo złote tomy w celofanie z Państwowego Instytutu Wydawniczego – W poszukiwaniu straconego czasu Prousta.
Mieć to na widoku, to jak dziś bywać w filharmonii, co – podobno – jest wśród tzw. słoików uznawane za nieomal arystokratyczne zajęcie. O Jazzu!
Po latach Jan Borkowski, popularyzator jazzu, dziennikarz muzyczny, postanowił wskrzesić to zjawisko. Skrzyknęli się, pojechali, znów ożył Jazz Camping na Kalatówkach. Ale echo już nie grało. Za to puenta zdecydowanie fatalna. Wspomniany tu niepowtarzalny bon vivant i fotografik Marek A. Karewicz doznał wylewu. I już się po tym nie podniósł, tylko poszedł wyżej: nad wierchy, do nieba.
Tymczasem na dole, na Równi Krupowej zawirował świat, rozpętała się orgia kolorów i rytmów, w 1968 roku narodził się Międzynarodowy Festiwal Ziem Górskich. Z jednej strony święto sztuki, z drugiej kłamstwo na partyjnych nogach. W końcówce panowania pierwszego sekretarza PZPR towarzysza Gomułki władza jeszcze starała się udawać Greka. A przecież tego roku był Marzec, wielki protest studencki, młoda rewolucja antykomunistyczna, pierwszy zryw inteligencki. Przecież tego lata polskie czołgi wjechały do Czechosłowacji, żeby tłumić narodziny demokracji, wolną Praską Wiosnę. No to dano nam igrzyska.
Festiwal zwyciężył. Nikt nie ukrywał zachwytu, bo też poziom artystyczny od pierwszego dnia był z najwyższej półki. Koncerty do białego rana – tańce, romanse, piosenki, panienki i mnóstwo przyjaźni po dziś dzień. Wigor, kunszt, artyzm – ile jeszcze takich jędrnych słów odeszło do lamusa? Festiwal kwitnie, sztuka folkloru żyje. Przetrwała nawet haniebne oskarżenie o komunistyczny rodowód; ktoś to wymyślił, ale nie przeszedł do historii.
Jakie to szczęście, że mamy demokrację i każdy kompromituje się na własny rachunek.
Festyn w górach. Maryna mówi do juhasa:
– Dziękuję za taniec!
– Jaki taniec, ja tylko przepychałem się do wyjścia.
Marek Karewicz. Cały on! Fot. Archiwum K. Gucewicz
Krzysztof Komeda podczas improwizowanego koncertu na I Jazz Campingu na Kalatówkach, rok 1959. Fot. Archiwum Z. i K. Komedów/East News
Zbigniew Namysłowski – guru całego pokolenia! Fot. G. Wójcik/Archiwum K. Gucewicz
Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni
gdy nie ma w domu dzieci
to jesteśmy niegrzeczni…
Trzeba było lat, a właściwie dziesięcioleci, żeby otwarcie zdobyć się na szczerość. Dopiero niesforny artysta Kazik Staszewski, w skrócie Kazik, kąśliwy obserwator naszych czasów, wyśpiewał słusznie, że kochamy dzieci, ale wolne się nam należy. Wcześniej, czytaj w Polsce Ludowej, nie do pomyślenia. Nie do pomyślenia też laptop, gry komputerowe, telefon komórkowy, nawet klocki lego, obecne tylko na obrazku aż do połowy lat 70. Takie wynalazki nie występowały w przyrodzie. Jaś i Małgosia nie mieli lekko – zabawa w klasy, w gumę, gra w karty, w chińczyka, w zośkę albo w pikuty.
Kto nie grał, nie zna smaku lata na łące – pikuty to zawody niemal olimpijskie; w roli głównej jest nóż i zręczność. Zośka podobno wraca do łask, chociaż nie ma już dziewczyn, które ołowianą kulkę ozdabiałyby kolorowymi ubrankami, wyrabianymi z wełny na szydełku. Wieść niesie, że na Śląsku najpiękniejsze piłeczki miało podwórko Zofii Kucówny. Ona sama do dziś opowiada o tym z dumą nie mniejszą niż o teatrze, którego jest dumą.
Dzieci, jeśli miały szczęście, dostawały bilet do Rabki. Po drodze do Zakopanego, ale jeszcze w Gorcach, wśród splątanych potoków Raby, Poniczanki i Słonki leży jedno z tych miasteczek, których uroda nie przemija. Klimat uzdrowiskowy, toteż władze ulokowały tu dziesiątki szpitali, sanatoriów, prewentoriów. Bogate instytucje pobudowały swoje wille wczasowe, zapobiegliwi górale przygotowali mnóstwo kwater i Rabka stała się prawdziwym dziecięcym kurortem. Punkt centralny – nowocześnie wyposażony ogródek jordanowski, czyli w dzisiejszej polszczyźnie: plac zabaw. Może warto pamiętać, że pomysł takich miejsc, jeszcze w końcu XIX wieku rzucił doktor Henryk Jordan, popularyzator publicznych parków, ogrodów zabaw i ćwiczeń fizycznych dla dzieci w szkołach.
Jezus, Maria, dlaczego życie na ziemi, a w naszym kraju szczególnie, jest aż tak skomplikowane i trudne do przewidzenia w swym biegu? – to westchnienie Jerzego Waldorffa nigdy nie straciło na aktualności, niestety.
W Polsce nie było nic, w Rabce jak na Zachodzie. Kawiarenki dla dzieci z ciastkami, bitą śmietaną i oranżadą, oblegany sklepik krakowskiej firmy Wawel, z niezliczoną ilością czekoladowych smakołyków – nawet w czasie, kiedy obowiązywały kartki. No i największa atrakcja: kiosk pana Zbigniewa Kopytka, raj drewnianych, rzeźbionych pamiątek, szklanych obrazków, kapliczek Jana Gacka, obowiązkowych domków – pogodynek, pasków skórzanych z klamrami jak u Janosika. Istniał też teatr Rabcio; występowali na zapleczu popularnej knajpy, potem dopiero udało się wywalczyć inną siedzibę. W podnoszeniu standardu kurortu pomagali zapaleńcy z całej Polski, a przede wszystkim z Krakowa – Rabka stała się modnym przedsionkiem Zakopanego. Kurortem dzieci, ale i artystów, dziennikarzy okupujących piękną willę zdrojową Patria.
Malarze, muzycy, literaci. Do lat 90. na stromej uliczce Polnej można było spotkać wybitnego dyrygenta Filharmonii Krakowskiej, profesora Krzysztofa Missonę. Wyżej, na Gorczańskiej, pobudował się ojciec małej dziewczynki, a dziś aktorki Teatru Narodowego Kingi Ilgner, związanej przez długie lata z Grzegorzem Małeckim, synem Anny Seniuk. Do dziecięcego kabaretu w Rabce dołączał wytrwale Maciej Stuhr – były czasy. Na drodze do Ponic, jak niedźwiedź w gawrze, zaszywał się pisarz Julian Kawalec. Uciekał tam od obowiązków szefa krakowskiego oddziału Związku Literatów Polskich. Przyjmował gości, kontemplował przyrodę i pisał. Nie on jeden.
Zadziwiające, jak rodzą się pomysły literackie, jak powoli tworzy się, wznosi ich kształt. Jadąc do Rabki nie miałem pojęcia o trzecim tomie Sławy i chwały, z wyjątkiem czternastego i szesnastego rozdziału.
Jarosław Iwaszkiewicz, Dzienniki, tom II
Pisarz przez całe życie ulegał urokowi gór.
Wspominał w 1955 roku:
Dojechaliśmy raniutko autobusem do Myślenic, a potem poszliśmy piechotą, szosą, przez Pcim itd. Doszliśmy pierwszego dnia do wsi Naprawa, nocowaliśmy tam w stodole na sianie. Potem poszliśmy ku Rabce (obiad w Rabce) – wyszliśmy ku staremu kościołowi, który zrobił na mnie olbrzymie wrażenie, wśród tych cudownych olbrzymich drzew (Wysokie jesiony – tytuł opowiadania podhalańskiego), byliśmy na basenie w Rabce, potem przez Obidową, kościółek św. Krzysztofa do Rdzawki. Nocleg w Rdzawce na sianie; z rana widok gór cudowny. Potem z Rdzawki ku Nowemu Targowi, w upalny cudowny dzień. Kąpiel w Dunajcu. Wojtek rozciął sobie nogę.
Jarosław Iwaszkiewicz, Dzienniki, tom I