Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
Data ważności licencji: 6/11/2032
W serii ukazały się ostatnio:
Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce (wyd. 2)
Sam Knight Biuro przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość
Katarzyna Kobylarczyk Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty (wyd. 2)
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 6)
Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem (wyd. 2)
Derek Scally Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem
Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych (wyd. 2)
Murong Xuecun Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu
Bradley Hope Pokonać Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi
John Treherne Zbrodnia w raju. W poszukiwaniu utopii na Galapagos
Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 3)
Bartosz Panek Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach
Jacek Hołub Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 3 rozszerzone)
Wojciech Górecki Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie
Mateusz Marczewski Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 3)
Katarzyna Bednarczykówna Masz się łasić. Mobbing w Polsce
Anna Maziuk Niedźwiedź szuka domu
Anna Malinowska Sosnowiec. Nic śląskiego
Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej (wyd. 2 zmienione)
Adam Zadworny Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku
Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium (wyd. 2 rozszerzone)
Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru (wyd. 2)
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 3)
Maciej Czarnecki Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą (wyd. 2)
Aleksandra Boćkowska Gdynia. Pierwsza w Polsce
Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce (wyd. 2)
Anna Bikont Nie koniec, nie początek. Powojenne wybory polskich Żydów
John McPhee Plac Zgody. Wieczyście neutralna Szwajcaria
Marta Grzywacz Radość Soboty. Archiwum życia i śmierci
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 5)
Paweł Smoleński Trędowate kobiety czyszczą ryż
Marta Wroniszewska Matka bez wyboru. O kobietach, które opuściły swoje dzieci
François-Henri Désérable Kruszenie świata. Podróż do Iranu
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe (wyd. 3)
W serii ukażą się m. in.:
Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci (wyd. 2)
Thomas Orchowski Pasterzy jest coraz mniej. Reportaż z Krety
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Archiwum Johna Dobrée Pascoego. Ref: 1/2-003659-F. Alexander Turnbull Library, Wellington, New Zealand
Wybór fotografii Martyna M. Wojtkowska
Copyright © by Martyna M. Wojtkowska, 2025
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Filip Fierek
Korekta Sandra Popławska / d2d.pl, Joanna Stocka / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Autorka projektu jest laureatką Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Młoda Polska
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-139-2
W 2023 roku do opuszczenia domu zmuszono 47,2 miliona dzieci, które stanowiły 40 procent wszystkich wysiedlonych.
Dzieciom w drodze
Dwadzieścia pięter, a na każdym dziewiętnaście okien. Dwadzieścia razy dziewiętnaście – trzysta osiemdziesiąt. Mało. Dodaję więc niższy segment wieżowca przy warszawskim rondzie Tybetu. Dziewiętnaście pięter po szesnaście okien, razem trzysta cztery. Wyższy segment i niższy dają łącznie sześćset osiemdziesiąt cztery. Nadal niewiele. Dodaję łącznik między jednym a drugim, dziesięć razy dwa, czyli dwadzieścia. Do siedmiuset trzydziestu trzech nadal trochę brakuje, ale gdyby uwzględnić jeszcze lokale usługowe na parterze, to już wystarczy. Zaczynam liczyć kilka razy, bo się gubię, a od wytężania wzroku i patrzenia w górę kręci mi się w głowie. Po kilku próbach – sukces. Obejmuję wzrokiem liczbę siedemset trzydzieści trzy.
Do każdego z okien podchodzi dziecko. Dziewczyny i chłopaki, wysokie i niskie, starsze i młodsze, ubrane różnorodnie, trochę z innej epoki. Patrzą na mnie, każde ze swojego okna, ale nie rozumiem, co do mnie mówią.
Siedemset trzydzieścioro troje polskich sierot trafiło do Nowej Zelandii podczas II wojny światowej. To część z dwudziestotysięcznej grupy, której historycy, zapożyczając tytuł książki Hanki Ordonówny, nadali przydomek „tułacze dzieci”, bo po tym, jak odebrano im dom i bliskich, w nędzy pałętały się po świecie. Po ewakuacji z Rosji z armią generała Andersa rozmieszczono je w zorganizowanych ośrodkach, między innymi w Indiach, Libanie, Meksyku i Tanzanii. Najdalej od domu znalazły się te z nich, które trafiły do Nowej Zelandii. Może właśnie dlatego chcę im się przyjrzeć z bliska. A może złapałam się na haczyk zarzucony przez znajomą archiwistkę. Opowiadając mi o pierwszych nowozelandzkich dzieciach uchodźcach, wspomniała, że kiedy dostały własne łóżka, pod każdą poduszką czekał cukierek. Zaczęłam się zastanawiać, jak smakował.
Aleksandra Kulak (z domu Wawryka) jako pierwsza opowiada mi o swojej drodze do Nowej Zelandii. Rozmawiamy dwa dni, od rana do wieczora. W kalendarzu grudzień, ale za oknem wciąż ponury i wilgotny listopad. Zanim uda nam się umówić na spotkanie, trzykrotnie rozmawiamy przez telefon. Za pierwszym razem pani Aleksandra robi zakupy i proponuje, żebym odezwała się później, bo w sklepie zamęt i niewiele słychać. Za drugim mówi, że to zły czas na spotkanie, bo mąż uszkodził bark i musiała przejąć obowiązki domowe. Za trzecim – żebyśmy spróbowały jeszcze przed świętami.
Umawiamy się u niej, w Bielsku-Białej. Siadamy przy niskim drewnianym stoliku z rzeźbieniami po bokach i szklanym blatem, zastawionym jedzeniem tak obficie, jakby miały się spotkać znacznie więcej niż dwie osoby. Na regale z książkami stoi album New Zealand Landscapes ustawiony frontem, na okładce niebo odbija się w tafli wody. Obok książki podróżnicze, reportaże, biografie artystów i polityków. Na narożnym biurku komputer stacjonarny, wszędzie wokół porozstawiane pamiątki z wyjazdów zagranicznych. Pani Aleksandra siedzi na kanapie i przygląda się, jak przykręcam statywy do stolika, jak instaluję w nich mikrofony, jak podpinam kable do rejestratora, jak klikam czerwoną kropkę „rec”.
Pani Aleksandra opowiada. Zadaję niewiele pytań, czasem zagaduję o chronologię, żeby wiedzieć, jak to było krok po kroku, z Horyńca na koniec świata. W rozmowie jest zdystansowana. Mówi długo, drobiazgowo, kieruje swoją historię do mnie, ale zarazem jakby do każdego, kto chciałby jej wysłuchać. Żeby się nie zmarnowało, żeby zostało.
Czuła się dzieckiem osobnym. Trzymała się na uboczu, nie miała przyjaciół. Życie, które pamięta, zaczyna się w kołchozie, na ciepłych kolanach babci. To, co wydarzyło się wcześniej, zna tylko z opowieści. Snutych po kilka, kilkanaście razy, aż do znudzenia, chociaż Oleńka nigdy nie miała dosyć. Wspomnienia wryły się w jej pamięć tak bardzo, że kiedy jako dorosła kobieta odwiedziła rodzinny Horyniec z mężem, oprowadziła go po okolicy jak po swoim.
Zmieniam baterie w rejestratorze. Pani Aleksandra donosi ptasie mleczko, talerze z ciastem i mandarynki. Nie mieszczą się na ławie, więc stawia je na biurku obok. Znów ruszamy w drogę, przez ZSRR aż do Iranu. Kiedy za oknem jest już ciemno, jemy zamówioną wcześniej pizzę, narzekając, że zimna. Dostawca długo nie mógł znaleźć właściwego adresu.
Drugiego dnia nagrań docieramy do Nowej Zelandii. Pani Aleksandra wypowiada niektóre słowa z nowozelandzkim akcentem, do którego nie jestem przyzwyczajona, dlatego proszę o literowanie imion i nazwisk. Oglądamy przedmioty zgromadzone podczas tułaczki. Pożółkłą wełnianą sukieneczkę, która towarzyszyła jej przez całą drogę. Listy od cioci Mani z Rawy słane do kołchozu, poskładane w trójkąty dla oszczędności, tak że zapisana kartka stawała się jednocześnie kopertą. Ręcznie malowaną szkatułkę na zdjęcia, z Iranu. Mapę Horyńca z okresu wojny z oznaczonym domem listonoszy Gilowskich, w którym mieszkała z rodzicami. Oglądamy albumy z nowozelandzką rodziną, gdzie po serii czarno-białych zdjęć następują kolorowe. Wszędzie oni: pani McAloon z dziećmi, Patrizią, Bernardem i Carmel, i długouchy pies Soley. Na tych czarno-białych pojawia się też ona, dziewczynka z Polski. Później już nie. Po opuszczeniu Nowej Zelandii Oleńka dostaje od zaprzyjaźnionej rodziny fotografie pocztą. Uzupełnia album zdjęciami z urodzin, ślubów i pogrzebów. Z dawnej bliskości została rodzina na odległość. I smutek. Że wyrwano ją z Nowej Zelandii i nie zdążyła podziękować pani McAloon jak trzeba. To ciągnie się przez całe życie.
Pani Aleksandra ożywia się przy zdjęciu pamiątkowym ze spotkania w Warszawie, z okazji pięćdziesiątej rocznicy przybycia dzieci do Nowej Zelandii. Na fotografii niewielka grupka, w większości złożona z kobiet. Uśmiechnięte, w kolorowych garsonkach. Pani Aleksandra wygląda na najmłodszą, nie patrzy w obiektyw, ale zdaje się, że też jest zadowolona. Mówi, że żałuje, że nie udało się opublikować ogłoszenia o zjeździe w gazecie ogólnopolskiej. Może przyjechałoby ich więcej. Tak czy inaczej, dobrze, że udało się zorganizować spotkanie po latach. Szkoda, że krótkie. Trzeba było udostępnić salę na kolejne zebranie.
Kiedy zwijam kable i pakuję sprzęt do plecaka, pani Aleksandra prezentuje mi jeszcze maoryski taniec wojenny haka. Osiemdziesięcioczteroletnia kobieta lekko ugina kolana i energicznie uderza o uda kościstymi dłońmi, wytrzeszczając przy tym oczy i wystawiając język, jak dziecko przez okno tramwaju. Przy drzwiach rzuca mimochodem:
– Nie wiem, jak pani to wszystko ogarnie.
Aleksandra Wawryka:
Nasz domek w Horyńcu nie był za duży, ale żeby pomieścić trzyosobową rodzinę – w sam raz. Mama uczyła w szkole podstawowej, a ojciec był kapitanem Wojska Polskiego. Z powodu problemów z sercem przeszedł do rezerwy. Ojciec kochał konie. Pracował w Sokole jako trener jazdy i żył aktywnie mimo choroby.
Do Nowin na odpust jeździliśmy całą rodziną. Po drodze mijaliśmy źródełka, przy których stały kapliczki. Z mamą często odwiedzałyśmy babcię w Rawie Ruskiej, a do Krzywego chodziło się na rozmówki. Nic z tego nie pamiętam. Wszystko powiedziała mi babcia.
Stefania Sondej:
Jak pomyślę o naszym domu, to zaraz przed oczami mam płot pleciony z gałązek. Bardzo ładnie wyglądał. Oprócz tego szpary przy piecu, w których układałam bułeczki upieczone przez mamę, żeby jak najszybciej wystygły, żebym jak najszybciej mogła je zjeść.
Jan Wojciechowski:
Niewiele mi zostało. Zapach bzu przy wejściu do domu w Ostrówkach.
Józef Zawada:
Kawałek jeziorka z rybami.
Jan Wojciechowski:
I że mieliśmy dwa psy.
Irena Iwan:
Jak ugryzł mnie pies sąsiada.
Stanisław Brejnakowski:
Pamiętam studnię z żurawiem. I jak matka powtarzała, że odda mnie Cyganom, kiedy źle się zachowywałem. Obserwowałem z daleka, jak pod lasem palili ogień.
Eugenia Piotuch:
Mama pozwalała mi bawić się lalkami na strychu, w ukryciu. Tata zabraniał. Uważał, że dzieci powinny pomagać rodzicom, pracować.
Kazimiera Pruszyńska:
Najlepszą osobą z rodziny był dziadek, Franciszek Pruszyński. Miał śliczne wąsy, którymi pozwalał mi się bawić. Hodował pszczoły i karmił mnie miodem.
Stefania Manterys:
Ojciec uznał, że po kilku pokoleniach dziedziczenia coraz mniejszych kawałków ziemi pozostał dla niego za mały areał, dlatego postanowił, że wyjedziemy na wschód, bo po I wojnie światowej rząd sprzedawał na Podolu ziemię nowym osadnikom. Kupili z mamą o wiele więcej, niż było nam potrzeba, ale jak się wkrótce okazało, szybko zostali z tego bogactwa oswobodzeni. Na Podolu rodzice wybrali Półkolonię Podlipie[1], polską osadę dziesięć kilometrów od Złoczowa. Obecnie to Ukraina.
Stanisław Manterys:
Naszym miejscem był jednak Zarogów w powiecie miechowskim. Korzenie rodziny Manterysów sięgają tam XVII wieku, tak mówią najwcześniejsze zapisy parafialne. W Zarogowie urodziło się pięcioro mojego starszego rodzeństwa. Ja również urodziłem się w tej wsi, ale nie pamiętam nic, bo miałem wówczas roczek, a moje wspomnienia zaczynają się od trzeciego roku życia.
Nasz dom na Podolu już pamiętam. Kryty słomą, na samym końcu wioski, miał tylko jedną izbę. Do izby przylegał ganek, w którym stał ogromny piec. W jego kominie znajdowała się wnęka, gdzie mogło przenocować dwoje dzieci. Zimą panowała tam przytulność jak u Pana Boga za piecem. To powiedzenie dokładnie oddaje to uczucie. Pośrodku izby stał drewniany stół, na którym mama kładła krągły bochen pszenicznego chleba. Zaraz po wypieczeniu jego zapach rozchodził się po całym domu. Mama błogosławiła go znakiem krzyża i dopiero wtedy mogliśmy go jeść. Bochen starczał naszej rodzinie na tydzień i pierwszego dnia smakował tak dobrze jak ostatniego.
Mieliśmy glinianą podłogę, klepisko. Trzeba było uważać, żeby nie rozlać na nie wody, ale że byłem niesfornym chłopcem, raz mi się to zdarzyło i rodzice bardzo ubolewali, co teraz zrobimy. Po jakimś czasie wyschło. Tata zaczął stawiać podwaliny pod nowy dom, który miał mieć dwa piętra, ale nie zdążyliśmy w nim zamieszkać.
Obok izby mieszkalnej znajdował się budynek gospodarczy i stodoła. Rodzice trudnili się rolnictwem. Hodowali krowy, kaczki i kury. Powiedzonko było na wsi, że ich małżeństwo stworzono w niebie, bo Serafin to po łacinie „anioł”, a po grecku Celestyna znaczy „niebiańska”.
Stefania Manterys:
Kiedy ojciec obrabiał ziemię, a matka zajmowała się gospodarstwem, zostawiała mnie i Staszka na łące z krowami, i myśmy się tam bawili. Raz, jak przyszła burza, przypomniało mi się ostrzeżenie, żeby w żadnym razie nie chować się pod drzewem. Ale kiedy pioruny i grzmoty waliły, miejsce pod konarami wydawało mi się jedynym schronieniem. Pociągnęłam Staszka za sobą i staliśmy tak, cali przemoczeni. Aż nagle tata zjawił się na koniu i cap jedno dziecko pod pachę, cap drugie, i odwiózł nas do ciepłego domu.
Stanisław Manterys:
Siostry wyprowadzały krowy na pastwisko hen za wsią. Tak naprawdę nie chciały mnie ze sobą zabierać. Po co trzyletni pędrak ma im się plątać pod nogami? Upierałem się i często ostatecznie się godziły, żebym im towarzyszył. Raz dały mi powróz do Łaciatej, naszej najłagodniejszej krowy. Jeszcze we wsi wyskoczył na nas mały pies sąsiada. Rzucił się na mnie i ugryzł w piętę. Ja wrzask, krzyk wniebogłosy, a krowa w całym tym zamieszaniu się wystraszyła i zaczęła mnie ciągnąć po ziemi. Solidnie mnie wytargała, bo cały czas kurczowo trzymałem się powrozu. Rodzice zabrali mnie do szpitala, do miasta. Bali się, że dostanę wścieklizny. Leżąc w nocy przy matce, dużo majaczyłem. Dusiły mnie zmory i atakowały szczęki zwierzęcia wynurzające się z czerwonej paszczy. Męczyły mnie we śnie latami, aż do Nowej Zelandii.
[1] Prawdopodobnie chodzi o współczesne Podlipce.
Najwcześniejsze wspomnienie Stanisława Manterysa udostępnione przez Muzeum Emigracji w Gdyni dotyczy 10 lutego 1940 roku, dnia, kiedy wraz z rodziną został wypędzony z domu i ruszył w nieznane, by po czterech latach tułaczki przybyć do Nowej Zelandii. Pan Stanisław odznacza się niebywałą pamięcią. Z 1940 roku wspomina długie płaszcze czerwonoarmistów przewiązane pasami z błyszczącymi klamrami. Pamięta, jak dwaj żołnierze ustawili się po przeciwnych stronach drzwi, a trzeci mężczyzna zamiast karabinu nosił pistolet przy boku, więc najprawdopodobniej był to oficer. Pytam w muzeum, czy zachował się wywiad w całości, ponieważ z nagrania wynika, że to tylko wycinek rozmowy. Okazuje się, że nie ma nic więcej. Początek, który interesuje historyka, przypada właśnie na 10 lutego 1940 roku. Pierwsza wspólna data tułaczych dzieci, niczym dzień narodzin. Od tej cezury najczęściej zaczyna się ich opowieść, jakby życie przed deportacją nie miało znaczenia.
Na maile od pana Stanisława nie muszę czekać długo, choć trzeba się liczyć z różnicą jedenastu stref czasowych. Wiadomości z Nowej Zelandii najczęściej otrzymuję w środku nocy. Najpierw pan Stanisław zastrzega, że nie współpracuje z autorami sensacyjnych reportaży ani tymi z jakąkolwiek polityczną agendą. Następnie ostrzega, że do Nowej Zelandii nie można wjechać, ponieważ obowiązują restrykcje pandemiczne, nawet dla swoich. Kapelan, który w czerwcu udał się z wizytą do Australii, nie może wrócić do kraju, ponieważ rządowe hotele, w których przechodzi się kwarantannę, nie dysponują odpowiednią liczbą łóżek. Podróżowanie wewnątrz państwa też jest objęte ograniczeniami. W największym mieście i prowincji, Auckland, zajmującej powierzchnię jednej trzeciej kraju, obowiązuje najwyższy stopień obostrzeń (poziom czwarty). Reszta Nowej Zelandii jest objęta poziomem drugim. Wszystkich dróg łączących oba obszary strzeże policyjny kordon. Pan Stanisław podkreśla, że każde nielegalne przekroczenie wewnętrznej granicy podlega karze i jest nagłaśniane przez media. Starsi ludzie – a wszystkie obozowe dzieci wkroczyły już w taki wiek – są szczególnie narażeni na zakażenie, dlatego unikają spotkań poza wąskim gronem znajomych. Nie widują swoich dzieci ani wnuków. Obliczam, że najstarsze z nowozelandzkich tułaczych dzieci w tym roku obchodzi dziewięćdziesiąte siódme urodziny, najmłodsze – osiemdziesiąte drugie. W takich okolicznościach moja wyprawa się nie uda, bo nawet jeśli dotrę do Nowej Zelandii, nikt nie będzie chciał się ze mną spotkać z uwagi na zdrowie. Umawiamy się więc na czas, kiedy zaraza odpuści, na nieokreśloną przyszłość.
Według szacunków z końca lat pięćdziesiątych czterdzieścioro dziewięcioro obozowych dzieci wróciło do Polski. Tutaj atmosfera pandemiczna nie jest aż tak napięta, więc szukam rozmówców wśród tych, którzy odbyli podróż do Nowej Zelandii i z powrotem. Lista nazwisk nie jest długa, ale wyłuskiwanie danych kontaktowych zajmuje dużo czasu. Udaje mi się zdobyć adres Anki Bednarskiej. Z mojego mieszkania dwadzieścia minut spacerem po Woli. Sąsiadki, można powiedzieć. Idę bez uprzedzenia. Przez domofon słyszę, że Anka Bednarska, owszem, mieszkała tutaj, ale od kilku lat nie żyje. I jeszcze: „Anka Bednarska to moja mama”. Tłumaczę się z najścia. Zanim z głośnika domofonu wybrzmi jednostajne brzęczenie, pani Iwona mówi, że na mnie czekała. Czekała?
Witają mnie drzwi otwarte na oścież.
– Ja taka nieuczesana, dam pani kapciuszki! – słyszę głos z wnętrza mieszkania, jeszcze nieprzypisany do twarzy ani do sylwetki.
Pani Iwona krząta się po pokojach i z zakamarków wyciąga rozmaite przedmioty. Podręcznik pisania na maszynie, wielobarwną muszlę paua, pożółkłą pozytywkę, która wciąż odtwarza maoryską melodię, mimo że krągła laleczka z plastiku dawno już od niej odpadła, program artystyczny statku pasażerskiego Rimutaka z 21 października 1947 roku (punkt szósty, występ hula, przekreślony, odręcznie dopisano w zamian: „Polish Folk Dance”, obok informacje o skeczach i muzyce granej na pianinie, skrzypcach i saksofonie). Na stole pojawiają się albumy, pocztówki, odręcznie pisane listy, świadectwa ukończenia szkoły, stos „biuletynów MY”, płyty CD z nagraniami wywiadów, wycinki z gazet, wiersze miłosne (To Miss Poland) i najcenniejszy skarb – zeszyty, w których Anka Bednarska opisywała swoje przeżycia jako nastolatka. W nich cała droga, od początku wojny do 1946 roku. Pani Iwona, archiwistka z zawodu, gromadzi świadectwa przeszłości, segregatory zalegają na półkach aż do sufitu.
– Wie pani, czasem czuję się, jakbym żyła nie swoim życiem. Zrosłam się ze wspomnieniami mamy.
Podążając śladami Anki, odwiedziła Iran, ale do Nowej Zelandii jeszcze nie udało się jej pojechać. W dzieciństwie oglądała ją na zdjęciach z kalendarzy, przysyłanych co roku przez przyjaciółkę matki. Ich przeglądanie przekładamy na kolejną wizytę, bo żeby się do nich dokopać, pani Iwona musi poszperać na wyższych półkach. Pamiątek nie wyrzuca, a to, co z upływem czasu się rozpada i zaciera, próbuje zakonserwować. Przepisała na komputerze pierwszy tom dzienników Anki Bednarskiej, na resztę nie ma jednak czasu ani pomysłu. Rozgląda się po mieszkaniu i bezradnie rozkłada ręce.
– Jak to wszystko objąć? Co zrobić z tą przeszłością?
Anka Bednarska (po lewej) z nowozelandzką przyjaciółką Nolą
Archiwum Iwony Załuskiej
Zdjęcia zaczynają blaknąć.
Z mieszkania wychodzę z dwiema torbami pamiątek po Ance Bednarskiej, choć to, na czym zależało mi najbardziej, bezpowrotnie przepadło. Nie wysłucham opowieści bezpośrednio od niej, ale dostaję dużo, jeśli nie znacznie więcej – wydarzenia widziane oczami nastolatki, bez filtra pamięci.
W drodze powrotnej towarzyszą mi dźwięki pozytywki. Nakręcona w mieszkaniu pani Iwony gra mi wciąż podczas spaceru przez park Moczydło. Pōkarekare Ana – informuje naklejka na puzderku. Zastanawiam się, czy tytuł tej maoryskiej piosenki miłosnej, nieformalnego hymnu Nowej Zelandii, skojarzył się Noli z imieniem koleżanki z Polski i dlatego postanowiła przesłać pozytywkę w prezencie. Nola i Anka lubiły wspólne wygłupy – na jednym zdjęciu pozują w przebraniach, z walizką podpisaną „Just married”.
Anka nie przyszła na świat jako pierwsze dziecko, wzór dla reszty rodzeństwa, ani jako najmłodsze – oczko w głowie. W domu Bednarskich była po prostu jednym ze „średnich”. Ale ze wszystkich dzieci Marii i Józefa jako pierwsza urodziła się w Polsce. A to miało znaczenie.
W kolejności pierwsza była Marynia, potem Edmund i Józek. Cała trójka urodzona jeszcze w Ameryce, na obcej ziemi. Ona zaś już w Ostrołęce, w domu zbudowanym przez rodziców. Po niej jeszcze czworo dzieci. W sumie ośmioro rodzeństwa.
Rodzice, Maria i Józef, poznali się już w Stanach Zjednoczonych. Młodzi emigranci z Polski budowali tam wspólne życie. On jako osiemnastolatek, półsierota, uciekł przed wojskiem rosyjskim, ona na szyfkarcie przysłanej przez ojca zza oceanu ruszyła spod Ciechanowa z matką i siostrami do lepszego świata. Najpierw pociągiem do Antwerpii, potem na statku aż do Nowego Jorku.
Józef i Maria osiedlili się w Detroit, blisko Polaków, którzy siłą mięśni rozwijali miasto silników. Najprawdopodobniej po raz pierwszy spotkali się w fabryce broni, gdzie nastoletnia Maria wyrabiała łuski do nabojów. Ślub wzięli w 1918 roku. Rodzina się rozrastała (Marynia, Edmund, Józef), więc postanowili założyć sklep wędliniarski, w którym wkrótce ustawiały się kolejki po polską kiełbasę. W Ameryce powodziło im się dobrze, realizował się ich amerykański sen, ale wieści z Polski wprowadzały niepokój, nie pozwalały w pełni cieszyć się dobrobytem. Wynikało z nich, że może jednak należy wrócić. W listach od ojca i braci Józef czytał, że nastał koniec wojny i w Polsce też można żyć. Ulegli. Sprzedali dobytek i pożegnali się z rodziną Marii. W 1924 roku z trojgiem dzieci wrócili do kraju. W lipcu 1926 roku na świat przyszła Anka.
Mieszkali w Ostrołęce. Józef założył kolejny sklep, tym razem z braćmi. Maria, choć większość czasu poświęcała dzieciom, pomagała w rodzinnym biznesie i udzielała się w życiu społeczności: w Caritasie, w stowarzyszeniu pań na rzecz ubogich, we wspólnocie lepiej sytuowanych dla nowożeńców, którzy potrzebowali bezprocentowej zapomogi. Józef i Maria zaczynali w Polsce od nowa, ale tak jak obiecywały listy słane do Ameryki, znów można było żyć, a oni nie mieli na co narzekać.
O poranku 1 września 1939 roku trzynastoletnia Anka szykowała się na egzamin wstępny do gimnazjum. Ważne wydarzenie, bo po szkole powszechnej nie wszyscy rówieśnicy kontynuowali naukę. W radiu nadano jednak komunikat, że Niemcy napadli na Polskę. Przekroczyli granicę. Egzamin Anki w jednej sekundzie przestał się liczyć. Trzeba było zostać w domu, z rodziną, i czekać na rozwój wydarzeń. W mieście ruch. Ludzie chcieli uciekać z Ostrołęki, ale policja nikogo nie puszczała. Kiedy na ulicach rozbrzmiewał alarm, Józef i Maria zamykali sklep. Anka z najstarszą siostrą Marynią zabrały się do porządkowania schronu w piwnicy. Mamusia zabroniła Ance znosić rzeczy na dół. Anka zaczęła więc robić maseczki. Wiedziała, jak pozszywać tampony, bo uczyli ich tego przed wakacjami na robotach ręcznych, a chodziły słuchy, że Niemcy planują truć gazem. Przygotowała maseczki dla całej rodziny.
W domu drzwi się nie zamykały. Kto przyszedł, namawiał, żeby jechali na wieś, bo tam podczas wojny dużo bezpieczniej. Ale mamusia nie chciała. Nie chciała znów porzucać gniazda i budować na nowo. Wieczorem jednak uległa i cała rodzina zaczęła pakować walizki. Na noc zasłonili kocami okna, żeby światłem nie naprowadzać niemieckich samolotów, nie stać się celem dla bomby. Mamusia i tatuś oraz dwaj bracia czuwali. Anka położyła się na nieposłanym łóżku i zastanawiała, co będzie jutro, bo przecież nie szkoła…
2 września wstali wcześnie, włożyli czyste ubrania i powynosili pakunki na ulicę. Akurat przyjechał transport cukru do sklepu, więc tatuś zarządził, żeby panowie wypakowali część do magazynu, a resztę zostawili na furmance. Tam gdzie zwolniło się miejsce na platformie, Bednarscy umieścili swoje walizki. Na stosie wylądowała też walizka Edzia, spakowana na wyjazd do Ameryki, gdzie miał się kształcić i zakładać przedstawicielstwo Wedla. W środku papiery, dowód amerykańskiego obywatelstwa i garnitur na specjalne okazje[2]. Teraz pojadą z zachodu na wschód, choć miało być odwrotnie.
Tatuś usadził dzieci na workach z cukrem, a mamusia kupiła w piekarni zapas bułek na drogę. Anka po raz ostatni popatrzyła na swój dom, pierwszy w Polsce i w ogóle pierwszy.
Ruszyli. Pojechali. Siedem godzin, aż do Choroman, wioski oddalonej od Ostrołęki o piętnaście kilometrów. Zgodził się ich przyjąć gospodarz Modzelewski, kawaler, który zaopatrywał się u tatusia w sklepie. Dzielił dom z rodziną siostry, ale zadeklarował, że kiedy przyjadą Bednarscy, wyniesie się na strych i udostępni swoją izbę.
Gospodarstwo Modzelewskiego znajdowało się na samym początku wsi, idąc od głównej drogi. Bednarscy wjechali na podwórko w porze obiadu, więc gospodarze przyjęli ich przy stole. Anka ze smakiem zjadła kartofle z kwaśnym mlekiem. Ogarnęła ją błogość. W izbie nocowali najmłodsi z mamusią. Anka z resztą rodzeństwa dostała miejsce w stodole. Dni upływały jej w smutku. Na wsi wszystko wydawało się obce.
10 września Niemcy zajęli Ostrołękę. Tatuś z bratem pojechali do miasta, żeby zlikwidować sklep i magazyn. Wołali na ulicy: „Ludzie, bierzcie, co kto chce!”.Ludzie wynosili towary koszami, a jak nie mieściły się w rękach, tatuś upychał im je po kieszeniach. Komuś do spodni wcisnął nawet chorągiewki sportowe. Nie chciał, żeby Niemcy zagarnęli, wolał oddać swoim. Ale domu nie miał jak oddać. Dom Niemcy przerobili na hotel.
Listopad. W Choromanach zainstalowali się Sowieci. Przychodzili do Bednarskich, bo wiedzieli, że mieli sklep i sprzedawali rzeczy. Wciąż wracali. I kupowali. Ance dźwięczało w uszach: „Dawaj mnogo spiczek dla bumażki”. Od rana do wieczora włóczyli się po wsi. Oprócz Sowietów w Choromanach pojawiła się Chryzantema, czyli Chrysia. Rówieśniczka Anki przyjechała z mamą, też z miasta. Anka ucieszyła się, bo z wiejskimi dziewczynami nie mogła znaleźć wspólnego języka.
Wigilia. Młodsi bracia przytargali od wójta choinkę. Mamusia wstawiła ją do doniczki, którą dzieci okręciły białą bibułą. Drzewko umieściły na stole. Przystroiły w zabawki i cukierki. Nastał wieczór, ale choć stół przygotowany i drzewko, Anka w ogóle nie czuła, że to ta najważniejsza wieczerza w roku. Brakowało ludzi. Brakowało śmiechu. Łamali się opłatkiem w milczeniu.
Boże Narodzenie. Nadal smutno. Na szczęście po obiedzie przyszła Chrysia i grały w tysiąca. Podczas spaceru brat wepchnął Ankę do rowu i ugrzęzła po pas w śniegu.
W czterdziestym Anka czytała książki. Najbardziej podobały się jej Znachor, Pogodny los i Przybrana córka. Cerowała pończochy, chociaż nie lubiła tego robić. Rano nakrywała stół do śniadania. I zmywała po jedzeniu. I zamiatała. Nakrywała do obiadu, a potem wycierała naczynia. Po obiedzie zazwyczaj chodziła z Chrysią na spacer albo grały w karty. Zaprzyjaźniły się z dziewczyną ze wsi, Zosią, która miała blond włosy. We trzy spędzało im się czas weselej. Rozmawiały o chłopakach. Chłopaki ze wsi wolały chodzić za dziewczynami z miasta. Anka się przyzwyczaiła. Życie w Choromanach wreszcie przypadło jej do gustu.
Piątek, przed odpustem. Trzy przyjaciółki spały w stodole u Zosi. Dla Anki to było pierwsze takie nocowanie. Rozłożyły na sianie pierzynę i poduszki. Klęknęły do pacierza, ale słowa modlitwy nie płynęły właściwą melodią, jak w kościele i w domu. Co kilka słów przerywał je wybuch dziewczęcego chichotu. Przyjaciółki zanosiły się śmiechem, bez powodu. Chrysia, nie wiedzieć czemu, powiedziała nagle, że kto w piątek skacze, ten w niedzielę płacze. Zapadła cisza i jeszcze większa ciemność. Kilka minut później Anka wsłuchiwała się, jak oddechy przyjaciółek splatają się w jednym rytmie. Wdech. Wydech. Miarowo, głęboko. Ale tej nocy nie mogła zasnąć, jakby czuła, że Chrysi chodziło o nią.
[2] Walizka powędrowała aż na Sybir, Edek znalazł się w KL Mauthausen-Gusen, a w garniturze dorastał najmłodszy brat.
Anna Bednarska:
Naraz ktoś mnie budzi. Otwieram oczy i widzę, że przede mną stoi gospodarz Modzelewski. Mówi, ażebym szybko się ubrała i wracała z nim do domu. I żebym nie zadawała pytań. Narzuciłam ubranie, buty i bez pożegnania z Zosią i Chrysią opuściłam stodołę. Szliśmy przez wieś w ciszy. Kiedy dotarliśmy do gospodarstwa pana Modzelewskiego, zobaczyłam, że brama jest otwarta, a na podwórku stoi obcy pojazd. Obok niego dostrzegłam Sowieta. Przy wejściu do domu czekał drugi.
Roman Kołodziński:
Mój ojciec inwalida mówił już wcześniej, kiedy Rosjanie weszli 17 września do Polski, że to nie wróży nic dobrego.
Anna Bednarska:
Myśmy na nich mówili czubarycy.
Jadwiga Nawrocka:
Mojego tatusia aresztowali, bo dowiedzieli się, że służył jako wojskowy. W domu znaleźli rewolwer i strzelbę.
Dioniza Gradzik:
Przyszli i do nas. Wtargnęło pięciu. „Gdie eto orużje?” – krzyczeli. Szukali broni. Przewracali nasze dziecięce łóżka, macali pierzyny, wyrzucali wszystko z szuflad na podłogę. W komórce karabinami wytłukli butle i słoje z przetworami z owoców. Na jedną gromadę wysypywali z worków zboże i kaszę, i mąkę. Ojciec powtarzał, że miał rewolwer, ale już nie ma. Pokazywał zaświadczenie. Ale oni nie wierzyli. Nic nie znaleźli. Kazali ojcu się ubrać i jechać z nimi.
Stefania Sondej:
Tatuś jako gajowy chodził zawsze ze strzelbą i trzymał zapasową w domu, więc oni przyszli odebrać broń i wszystkie naboje, ale to nie wystarczyło. Zabrali jeszcze tatusia…
Dioniza Gradzik:
Ojciec włożył płaszcz, spojrzał na mnie i siostry i powiedział, że musimy być dzielne. Wyszedł. Krótko potem padły trzy strzały, po chwili kolejne trzy. Ujadanie psa. Jeszcze jeden strzał. I grobowa cisza.
Następnego ranka przyjechali na koniach i znowu szukali broni. Ustawili mnie i siostry pod ścianą domu, dowódca powiedział coś do towarzyszy i w jednej chwili wycelowali w nas karabiny. Ale koń dowódcy zaczął się prężyć i wyrywać, więc ten dał znak, żeby opuścili. Powtórzyło się to jeszcze dwa razy. Stałam i czekałam na strzały. W końcu odjechali.
Byłyśmy jeszcze sparaliżowane ze strachu, kiedy przybiegł z płaczem syn sąsiada, chwycił moją siostrę Bronię za rękę i pobiegł z nią do ogrodu, a ja z resztą rodzeństwa za nimi. Zobaczyłyśmy dużą kałużę zakrzepłej krwi, a na niej czapkę ojca i przerwany pasek. Opodal leżał zastrzelony pies. Do centrum wsi drogę znaczyły strużki rozlanej krwi. U skrzyżowania dróg ślady znikły.
Zaszłyśmy do znajomych, by podzielić się naszą straszną nowiną. Powiedzieli nam, że wymordowano prawie wszystkich osadników, którzy nie zdążyli się ukryć, a także kierowników szkoły i mleczarni. Nie mogłam pojąć tej nagłej zmiany – czemu tak jest, czemu nas taki los spotkał?
Jadwiga Nawrocka:
Tatusia zabrali, bo dowiedzieli się, że służył jako wojskowy. Mamusia jeździła do aresztu do Lidy, żeby go zobaczyć i zostawić mu jedzenie oraz bieliznę, ale co przywiozła, Rosjanie zabierali dla siebie.
Dioniza Gradzik:
Sąsiedzi zaproponowali nam nocleg na podłodze. Ofertę chętnie przyjęłyśmy. Sąsiadka modliła się przed ikoną, żebyśmy zasnęli i nie obudzili się już nigdy do tego koszmaru. Bałam się iść do łóżka, chowałam głowę pod pierzyną – to był czas tortur, a nie odpoczynku.
Jan Wojciechowski:
Kiedy dorośli rozmawiali o wojnie, myślałem, że to taki żelazny stwór, który chce dostać się do naszego domu. Wyobrażałem sobie, że widmo ma kształt kwadratu, cztery na cztery. Śnił mi się każdej nocy.
Kazimiera Pruszyńska:
Panowała sroga zima. Luty, drzwi zawalone śniegiem. Kto chciał wyjść, musiał najpierw wykopać tunel.
Stanisław Manterys:
Dorośli mówili, że to zima stulecia. Najstarszy brat Edek uwił powróz ze słomy i zaprzągł psa, żeby ciągał mnie na sankach po podwórku. Śnieg na równinie sięgał pod moje czteroletnie ramiona.
Dioniza Gradzik:
Miałam już jedenaście lat i rozumiałam wszystko, co dzieje się wokół.
Roman Kołodziński:
Ja miałem dziewięć.
Stanisław Brejnakowski:
Sześć lat. Nie chodziłem jeszcze do szkoły.
Józef Zawada:
Siedem. Ale nic z tych wydarzeń nie pamiętam.
Stefania Sondej:
Miałam pięć lat i dokładnie pamiętam, jak po nas przyszli Sowieci. Przed oczami ożywa mi scena: gwałtowne uderzenia w drzwi, raz za razem, i rozgorączkowana mama, która chwyta mnie za rękę i ciągnie ze sobą, żeby otworzyć.
Stanisław Manterys:
To nie było stukanie do drzwi, tylko łomot.
Dioniza Gradzik:
Walili w drzwi kolbami, krzyczeli, żeby otwierać.
Anna Bednarska:
Spojrzałam na budzik. Była godzina druga w nocy.
Józefa Wrotniak:
Do nas weszli o pierwszej trzydzieści.
Aleksandra Wawryka:
Babcia mówiła, że tylko źli ludzie przychodzą w środku nocy.
Stefania Manterys:
To musiało być z piątku na sobotę, bo mama w piątki zawsze piekła chleb, a kiedy przyszli, w domu unosił się wspaniały zapach świeżego chleba. Całe mieszkanie załadowane, bochenki leżały wszędzie.
Stefania Sondej:
Mama zabrała mnie ze sobą do drzwi, żeby rozmiękczyć obcych widokiem dziecka. Żeby nie zaatakowali, żeby załagodzić. Bałam się i czułam, że mama też się boi. Ale otworzyłyśmy, trzymając się za ręce.
Stanisław Manterys:
Weszło dwóch sołdatów. Długie płaszcze po kostki, grube pasy z błyszczącymi klamrami, czapki, karabiny w dłoniach. Stanęli po obu stronach drzwi wejściowych.
Halina Fladrzyńska:
Na progu stało czterech żołnierzy rosyjskich pod komendą tajniaka z NKWD, który był nam dobrze znany, gdyż przez trzy miesiące często nas odwiedzał jako przyjaciel.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I