W mundurze wroga - Jan Tetter - ebook

W mundurze wroga ebook

Jan Tetter

4,1

Opis

Według szacunków autora niniejszego zbioru opowieści reporterskich, w latach 1939-1945 około trzystu tysięcy Polaków z Pomorza, Wielkopolski i Śląska zostało zmuszonych do służby w Wehrmachcie. W mundurze wroga to książka o tych, którzy nie zatracili poczucia swej przynależności narodowej i ryzykując życiem, przechodzili do ruchu oporu, do sił polskich walczących na obydwu frontach, lub gdy nie było innych możliwości, do oddziałów alianckich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 153

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (15 ocen)
6
6
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pavi09

Dobrze spędzony czas

Ta książka to zbiór biografii Polaków, których wcielono do Wehrmachtu. Zostali zmuszeni do służby w obcym wojsku. Często nie znali niemieckiego. Ich rodziny były swego rodzaju zakładnikami. Mimo to wielu z nich przeszło na drugą stronę frontu, co samo w sobie było niebezpieczne.
00

Popularność




Uwięzieni w mundurze

Obrazek, którego nigdy nie znajdziecie w żadnym podręczniku historii:

Po zdobyciu klasztoru na Monte Cassino, któremuś z polskich żołnierzy kazano obszukać trupa Niemca z doborowej jednostki Wehrmachtu, która tak zaciekle broniła tego miejsca. Uwagę jego zwrócił, oprócz innych żołnierskich drobiazgów, niewysłany list do rodziny. List był pisany po polsku. Rodzina też była polska, mieszkała na Śląsku. Piszący niewątpliwie był Polakiem.

Zginął więc z rąk współbraci, na obcej ziemi. Jak się tam znalazł? Scena godna Sofoklesa. Jakiś okruch dramatu, o którym do dzisiaj się milczy. A czasu już minęło od tamtych lat tak wiele, że nie sposób już teraz wszystko odtworzyć. Poza tym będzie się o tym chyba nadal milczało. Wszystko więc niewątpliwie pójdzie w niepamięć. Dziesiątki tysięcy, może nawet setki tysięcy ludzi, o których losie nie będziemy nic wiedzieli, bo ich dzieje skazane są na zapomnienie. A przecież to też polskie losy w tamtej strasznej wojnie, tym dramatyczniejsze, bo zgotowane bez udziału własnej woli.

Ta skromna książka daje cząsteczkę, jakąś mikrodrobinę dziejów ludzi, z których tak wielu podzieliło los tamtego żołnierza spod Monte Cassino uwięzionego w mundurze wroga.

Według źródeł historycznych, na obszarze III Rzeszy do roku 1939 mieszkało około półtora miliona Polaków. Po włączeniu Poznańskiego, Pomorza i Śląska w granice państwa niemieckiego liczba ta zapewne urosła do milionów. Ogromny procent tej ludności uznano za niemiecką. Wśród tamtejszej ludności prowadzono normalny pobór do Wehrmachtu. Z pewnym ryzykiem można przyjąć, że w latach drugiej wojny światowej dwieście do trzystu tysięcy Polaków zostało zmuszonych do służby w armii niemieckiej i walczyło na frontach od Stalingradu po Dunkierkę i Tobruk.

Polaków w Niemczech przed wybuchem wojny można podzielić na dwie grupy. Pierwsza to Warmiacy, Mazurzy, Kaszubi, Kociewiacy i Ślązacy, którzy od pokoleń mieszkając na ziemi ojców zostali od Polski odcięci granicą; druga to rzesza emigrantów, głównie właśnie z zachodnich ziem polskich szukających zarobku. Emigracja ta grupowała się najgęściej w Westfalii i Nadrenii, gdzie Polacy stanowili już przed pierwszą wojną światową ponad trzy i pół procenta ogółu ludności. W samym Berlinie i na jego przedmieściach w roku 1914 mieszkało około stu tysięcy Polaków. Byli oni obywatelami niemieckimi, mimo że nadal czuli się Polakami. Ich synowie i oni sami, podlegali obowiązkowi służby wojskowej.

W podobnej sytuacji byli ci wszyscy urodzeni na tych ziemiach, którzy po roku 1919 pozostali poza granicami Polski. Obowiązek służby wojskowej w Wehrmachcie dla nich nie podlegał żadnej dyskusji. Zresztą, od pokoleń służyli w armii pruskiej. We wsi Wierzchucino, położonej do roku 1945 zaledwie o siedem kilometrów od granicy polskiej, do dzisiaj stoi pomnik upamiętniający pochodzących z tej wsi żołnierzy pruskich poległych w czasie pierwszej wojny światowej. Ponad połowa widniejących tam nazwisk, to nazwiska polskie.

W okresie międzywojennym chłopcy z tej wsi przeprawiali się potajemnie przez Jezioro Żarnowieckie do Polski, aby odbyć służbę nie w Wehrmachcie, ale w wojsku polskim. Ile było takich przypadków na całym Pomorzu, na Śląsku, na Mazurach?

Po ujawnieniu przez Niemców zbrodni katyńskiej dokonanej przez NKWD, faktowi temu nadano w Polsce wielki rozgłos. Ukazały się liczne publikacje. Jednocześnie ogłoszono ochotniczy zaciąg do Wehrmachtu tych Polaków, którzy chcieliby w szeregach armii niemieckiej walczyć z Rosjanami. O ile wiadomo, nikt się nie zgłosił, chociaż chyba liczono na znaczny napływ polskich ochotników. O fakcie tym chyba nikt dotychczas w podręcznikach historii i publikacjach historycznych nie wspominał. Dowiedziałem się tego od jednego z drukarzy pracujących w czasie okupacji w Drukarni Narodowej w Krakowie, gdzie przygotowywano ulotkę o wspomnianym zaciągu. To oni później interesowali się też tym, czy się ktoś zgłosi? Nikt się nie zgłosił.

Jeśli więc Niemcy zamierzali w ten sposób zasilić swój potencjał wojenny polskim Kannonenfutter, to pomylili się w swych rachubach. A przecież pod ich rozkazami walczyli Węgrzy, Litwini, Rosjanie, Rumuni, a spośród Ukraińców uformowano nawet dywizję SS Galizien, Hałyczyna. Poza Węgrami formacje te cieszyły się wyjątkowo ponurą sławą.

Polacy, którzy przywdziali mundur feldgrau, nigdy, choć być może zdarzyły się jakieś sporadyczne przypadki, nie zrobili tego dobrowolnie. A mimo to, po wojnie, ci którzy ocaleli nie przyznawali się do tego. Nie liczyli na obiektywną, sprawiedliwą ocenę, zdarzała się rzadko, lub nigdy się z nią nie spotkali. Miałem, na przykład, olbrzymie trudności w zebraniu materiału do niniejszej publikacji. I były tego, jak się rychło przekonałem, powody.

Pamiętam z dzieciństwa, nasze bezpośrednie zetknięcie się z Wehrmachtem. Mieszkaliśmy w pobliżu Buga. Na parę tygodni przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej cała okolica zalana była niemieckim wojskiem. Nie pamiętam żebyśmy mieli problemy z porozumiewaniem się w języku polskim, może z oficerami tak. Prawdopodobnie były to jakieś oddziały, do których pobór zagarnął mężczyzn ze Śląska. Nie traktowaliśmy ich jak zdrajców czy zaprzańców.

Inaczej było po wojnie. W Polsce centralnej natychmiast stawali się zdrajcami. Ze zrozumieniem swego losu ludzie ci mogli się spotkać tylko w najbliższym środowisku, tam tylko, gdzie przypadki podobne nie były rzeczą odosobnioną.

W donosach i anonimach, a z nimi przecież mieliśmy do czynienia na co dzień, rarytasem było, kiedy taki autor mógł donieść, że taki a taki służył w Wehrmachcie, lub był wermachtowcem. Niektórzy, już zupełnie nie dbając o prawdopodobieństwo, pisali wprost: SS-man! Zetknąłem się z takimi anonimami w Elblągu.

W czasie pracy nad tą książką natrafiłem na dwa przypadki, nawet wśród tych niezwykłych losów, wyjątkowe. Przytoczę je pokrótce.

 

Pierwszy: maturzysta, po polskiej podchorążówce, zgłasza się ochotniczo do służby w Wehrmachcie. Drugi to dwaj bracia z Bydgoszczy, bez wątpienia Polacy pochodzący z rodzin mających niemałe zasługi dla polskości, którzy rzeczywiście byli w SS, i też znaleźli się tam jako ochotnicy.

Przypadek pierwszy, to jak się okazało, polecenie dowództwa AK, które wiedząc o przygotowywanym powołaniu większej grupy poborowych Polaków, zapewniło im w ten sposób nieformalnego dowódcę. Grupa ta, zresztą, w sile dwóch plutonów przeszła na stronę aliancką w czasie walk we Włoszech. Sam podchorąży, już bodajże jako porucznik, skończył studia medyczne w Bolonii, wrócił do kraju i życie całe przepracował jako wzięty lekarz w okolicy Chojnic.

Dramatyczniejszy okazał się casus bydgoski. Aresztowanemu przez gestapo groziła śmierć, mało komu zresztą nie groziła śmierć w takiej sytuacji. Żadne starania o zwolnienie nie odnosiły skutku. Jakiś funkcjonariusz gestapo, lub może adwokat Niemiec, powiedział rodzinie, że możliwe jest zwolnienie uwięzionego, tylko wtedy gdy dwaj jego dorośli synowie zgłoszą się na ochotnika do niemieckiego wojska.

Zgłosili się. Ochotników często kierowano do formacji SS, tak zwanych Waffen-SS. I w tym wypadku tak się stało.

Ojca mimo to stracono. Jeden z braci zginął na froncie wschodnim, drugi przeżył. Był jakiś czas nauczycielem w małym miasteczku na wybrzeżu. Któryś z kolegów nauczycieli dowiedział się o jego przeszłości, wysłał kilka anonimów do władz szkolnych i prokuratury. Zrobiła się sensacja. Obeszło się wprawdzie bez wyroku, ale śledztwo było. Zmęczony dochodzeniem, beznadziejnym udowadnianiem swojej niewinności, ostracyzmem środowiska nauczycielskiego i chyba także „powtórką” z dramatu rodzinnego, popełnił samobójstwo.

Napisałem opowiadanie o tym tragicznym losie rodziny. Do dzisiaj nie udało mi się go opublikować. Krążyło od redaktora do recenzenta, od cenzora do jakiejś kolejnej moralno-politycznej wyroczni, aż wreszcie zrozumiałem beznadziejność swoich zabiegów, służba w SS niczym nie może być usprawiedliwiona.

Być może? Nie wiem. Ale tym większy jest dramat tej polskiej rodziny. Taki osąd, bez wątpienia uproszczony, zyskał sobie niepodważalne prawo stosowania i był powszechnie przyjęty w propagandzie.

Wielu więc ludzi mających na swoim sumieniu grzech służby w mundurze wroga, ostatecznie, w obawie represji, zrezygnowało z przynależności narodowej i pozostało w Niemczech. I to pogłębia jeszcze nasz dramat jako narodu. Nad decyzjami takimi, z pewnością należy ubolewać, ale jednocześnie należy się im jakieś zrozumienie. Chyba należy...

Polska powojenna, gdzie czołówka władz politycznych swymi korzeniami tkwiła w NKWD, nie była rajem tolerancji. Usprawiedliwień najczęściej nie słuchano. Do wydania wyroku częściej wystarczało już samo oskarżenie, dowody winy nie zawsze były konieczne. Tysiące niewinnych ludzi przebywało w więzieniach, wielu z nich zapłaciło życiem. Kto miał odwagę, chęć, przede wszystkim wiedzę, prostować ludzkie ścieżki powikłane przez wojnę? Działał schemat: patriota lub zdrajca. Przy czym tysiące patriotów skazywano za zdradę. W sumie ktoś, kto wykazywał zrozumienie dramatu tych ludzi, stawał się osobą podejrzaną i sam mógł łatwo zarobić ciężki wyrok.

Książka ta również, choć jeszcze nie wydana, ma swój los. Została po raz pierwszy przedłożona wydawcy już w roku 1968. Długo nie było decyzji o jej wydaniu. Wreszcie przy okazji jakiegoś większego towarzyskiego spotkania, dyrektor wydawnictwa, w którym złożyłem tekst, powiedział zagadkowe słowa:

– No, ten pański Wallenrod nie jest tak całkiem jasny...

Nie zwrócił mi też maszynopisu, podobno zatrzymał go ktoś z władz bezpieczeństwa, komu przedłożono książkę do oceny. Odtwarzałem teksty – częściowo z notatek własnych, częściowo na podstawie drukowanych w gdańskich „Literach” odcinków, którym redaktor Tadeusz Bolduan dał ogólny tytuł Szlakami pomorskiego wallenrodyzmu.

 

Jan Tetter

Sześć mundurów Bernarda Akermana

Ten człowiek miał życie ciekawsze niż James Bond i kapitan Kloss. A przecież ich przygody są tylko zręczną fikcją, podczas gdy wszystko, co przeszedł ten człowiek, doświadczył na własnej skórze i ryzykował własnym, wcale nie fikcyjnym, jedynym życiem. Prawdą jest, że wcale swych przygód nie szukał. Był i pozostał człowiekiem zwykłym, zwyczajnym, mieszkającym w niewielkim mieście.

Siedzimy w autobusie. Co prawda autobus jest pusty, bo stoi na stacji obsługi i korzystamy tylko z tego, że stanowi dobre miejsce do spokojnej rozmowy. Palimy więc sporty i rozmawiamy. Zdaje się, zaraz zacznie padać deszcz. Po placu pośpiesznie przechodzą kierowcy, mechanicy, jacyś biuraliści.

Naprzeciw mnie siedzi w wyszmelcowanym roboczym ubraniu Bernard Akerman. Urodził się w czasie pierwszej wojny światowej, w roku 1915, dwadzieścia parę kilometrów stąd, w Łęgu, koło Czarnej Wody, niegdyś należącym do powiatu chojnickiego. Chodził do szkoły w Czarnej Wodzie. W roku 1937 poszedł pierwszy raz do wojska, jeszcze wtedy nie wiedział, że będzie miał wyjątkowe szczęście do munduru i wojaczki. Trafił wspaniale do słynnego pułku szwoleżerów w Starogardzie Gdańskim, a tam do plutonu łączności. W październiku 1939 roku miał odejść do cywila. Ale miesiąc wcześniej właśnie się wszystko zaczęło. Zresztą, oni tu wcześnie nad granicą czuli tę zbliżającą się wojnę. Teraz wojenne drogi Akermana wiodą ze Starogardu przez Osie ku przeprawie pod niemieckim ostrzałem na Wiśle w Świeciu.

Jak na szwoleżera przystało przepływa Wisłę trzymając się końskiego ogona. Bierze udział w potyczkach pod Toruniem i Włocławkiem, znowu przeprawia się przez Bzurę w okolicach Sochaczewa. Już wówczas z jego pułku szwoleżerów niewiele pozostało. W okolicach Warszawy już jest sam. Błąkając się po Puszczy Kampinoskiej napotyka jakiś pułk artylerii, który przed wojną stacjonował gdzieś w Poznańskiem. Bez większego namysłu wstępuje do artylerii, ostatecznie nie święci garnki lepią.

Wraz z poznańskimi artylerzystami uczestniczy w bitwie pod Modlinem. Bierze jeszcze udział w obronie Warszawy i 22 września kończy kampanię wojenną 1939 roku w niemieckiej niewoli.

Wraz z trzema tysiącami jeńców maszeruje sto kilometrów zza Warszawy do Żyrardowa. Tutaj wraz z innymi jeńcami, pod gołym niebem przez dwa tygodnie czeka rozstrzygnięcia swego losu. Zaczęły się chłody, zgromadzeni na stadionie ludzie marzną, są głodni, wielu jest chorych. Żołnierze radzili sobie jak mogli, większość kopała doły, aby przynajmniej ochronić się przed wiatrem.

Któregoś dnia na apelu kazano wystąpić wszystkim pochodzącym z Pomorza, obiecano im zwolnienie do domu.

Wielu wystąpiło. Wystąpił też Bernard Akerman.

Zapakowano ich w odrutowane wagony i pod eskortą SS-manów skierowano przez Ostrów Wielkopolski, Wrocław, Karlsruhe, Norymbergę do Kolonii. Dopiero w Kolonii otrzymali po raz pierwszy prowiant – po bochenku chleba i porcji końskiej kiełbasy. Po trzech dniach głodówki niemiecki wikt nikomu na zdrowie nie wyszedł. Wielu po tym posiłku dostało skurczów żołądka. Tych co upadli zabrano, dokąd? – nie wiadomo. Jedno jest pewne, żadnego z nich więcej już nikt nie oglądał. Konwencja genewska o jeńcach wojennych może być bardzo różnie przestrzegana, wszystko zależało od konkretnego dowódcy. SS-mani już w pierwszym roku wojny pokazywali do czego są zdolni. W wielu wypadkach, świadomie stwarzano warunki dziesiątkujące transportowanych jeńców. Niektóre transporty jeńców z Rumunii kierowane do Niemiec wykazywały – według relacji ocalałych – osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu procent śmiertelności. A przecież byli to na ogół młodzi, zdrowi ludzie. Nie słyszałem, aby kiedyś komuś z tego powodu uczyniono zarzut.

Tych, którzy się ostali po końskiej diecie, skierowano do wielkiej Messe Ausstelunghalle, hali gdzie odbywały się wystawy i targi. Tam właśnie mieścił się Stalag 6-J w Kolonii.

W pełni zimy ze stalagu w Kolonii wysłano pięćdziesięcioosobowe kommando do Offerat nad francuską granicę. Pracowali tam w lesie, na drogach, w pobliskich górach, gdzie łupali kamień. Do Offerat przyjechał z Poznania gauleiter Greiser, który jak się okazało objeżdżał obozy, gdzie pracowali jeńcy pochodzący z Pomorza. Widać już zmieniała się nieco niemiecka polityka wobec ludności polskich ziem zachodnich. Stało się tak dlatego, że prawdopodobnie planując dalsze rozszerzenie działań wojennych, potrzebowano żołnierza, planowano nie tylko pobór nowych roczników, ale i wcielenie do armii ludzi urodzonych na zaanektowanych ziemiach uznanych za rdzennie niemieckie.

W dniu przyjazdu Greisera kommando nie poszło do pracy. Zebrano wszystkich na uroczystym apelu przed kwaterami. Wśród jeńców wojennych byli też i robotnicy przymusowo wywiezieni na roboty do Niemiec.

– Alle Kriegsgefangenes, austreten! Wszyscy jeńcy wojenni, wystąp! – polecił gauleiter.

Kiedy ci, którzy wystąpili, uformowali się w szereg, zaczęto czytać nazwiska.

– Wysocki, Kaszubowski, Grabowski… Wstąp! – Ci na pewno nie nadawali się na przyszłych żołnierzy.

– Akerman... – Greiser podszedł do Bernarda Akermana.

– Skąd pochodzisz? – zapytał przez tłumacza, sam doskonale znał język polski, ale nie chciał się z tym w tej sytuacji afiszować.

– Z Czarnej Wody – odpowiedział Akerman.

– Schwarzwasser – poprawił Greiser – znasz tam Brambacha?

Brambach miał tartaki w Czarnej Wodzie, Chylonii, Gutowcu i zdaje się w Rytlu.

– Znam, pracowałem u niego jako robotnik.

– Dobrze, stań na boku.

W marcu 1941 roku Akerman znalazł się w domu, w Czarnej Wodzie. Mimo gauleiterowskiej interwencji i zwolnienia z niewoli niemieckiej, volkslisty nie podpisał, nie zrobiła też tego rodzina Akermanów.

Przeczytał w gazecie, że we młynie Hankego w Starej Pile potrzebny jest młynarz. Trzeba było z czegoś żyć, zgłosił się tam. Było to dobre miejsce, przez dwa lata z górą pracował tam przez nikogo nie nagabywany.

Aż przyszedł listopad 1943 roku, otrzymał wezwanie na komisję poborową do Chojnic. A więc przyszło to, przed czym miał nadzieję się uchronić. Niestety, Wehrmacht dopomniał się i o niego.

Oczywiście, przedtem jeszcze pozostawała do załatwienia pewna formalność – eindeutschowanie (przymusowe wpisywanie ludności polskiej na niemiecką listę narodowościową), czyli jak to się eufemistycznie tłumaczyło, powrót na łono narodu niemieckiego. Poinformowano go, że oczywiście może się nie zgodzić, ale wtedy trafi jako czynny wróg do Stutthofu lub Oświęcimia. Z trojga złego: Auschwitz, Stutthof lub Wehrmacht, wybrał zło stosunkowo najmniejsze – Wehrmacht.

Wkrótce znalazł się w Czarnem na poligonie wojsk pancernych już ma się rozumieć przyodziany w niemiecki mundur. W lutym 1944 roku skierowany został do Szczecina do 212. batalionu Panzerjägerregiment, składającego się z lekkich czołgów. Oddział ten był przygotowywany do wysyłki na front wschodni, w ostatniej chwili jednakże coś się na górze, w sztabie, zmieniło i przez Bremę poszedł do Włoch.

Pierwszy postój wypadł w Megliore. Alianci zbombardowali most nad Adygą w Weronie i czołgi pozostały na platformach kolejowych przez bite dwa tygodnie zanim ruszono dalej, na Perugię, Orvieto, Viterbo aż do Amaseno, gdzie następowała wielka koncentracja sił niemieckich, pod dowództwem marszałka Kesselringa.

To był trzeci miesiąc służby Akermana w niemieckim mundurze. Chociaż przydzielony do broni pancernej, pełnił służbę w oddziale pomocniczym, był kierowcą ciężarowego opla wożącego amunicję. Ta tocząca się po włoskich drogach ruchoma beczka dynamitu, miała dwóch ludzi załogi: kierowcę siedzącego wewnątrz wozu i konwojenta a jednocześnie fliegerbeobachtera, obserwatora przeciwlotniczego, który przy karabinie maszynowym siedział na wierzchu tego karawanu.

Dnia 22 maja 1944 roku w okolicach Pico, Itri i Lenoliola zamykał się aliancki pierścień wokół zgrupowania piechoty niemieckiej. Na piechurów naciskały amerykańskie czołgi, a Niemcy nie dysponowali żadną bronią przeciwpancerną. W sztabie zapadła decyzja, aby trzema drogami dostarczyć zagrożonym oddziałom piechoty pancerzownice, tak zwane panzerfausty. Jednym z samochodów, który miał do Itry dowieźć te pięści pancerne, był opel Akermana.

Zrozumiał, że jest to dla niego szansa. Teraz albo nigdy – powiedział sobie i zacisnąwszy zęby, słowa nie mówiąc fliegerbeobachterowi, ruszył do Itry. Kiedy zaczęły rzednąć niemieckie placówki, skręcił w bok, jak mniemał w najkrótszą drogę prowadzącą ku pozycjom alianckim.

Jakiś przydrożny niemiecki posterunek od razu zorientował się w czym rzecz. Sypnęły się strzały. Fliegerbeobachter, albo zeskoczył w biegu, albo został zastrzelony przez swoich, dość że po pewnym czasie Akerman stwierdził, że na skrzyni już nikogo nie ma. Sam Bernard wspominając tamtą ucieczkę kręci z niedowierzaniem głową.

– Jak mnie wtedy szlag nie trafił, trudno powiedzieć. Jechałem osiemdziesiątką na samych felgach, bo gumy mi Niemcy od razu przestrzelili. Poza tym pancerfausty też mogły wybuchnąć i roznieść nie tylko mnie, ale i cały samochód. Zatrzymałem się dopiero, kiedy stwierdziłem, że jestem w neutralnej strefie, między dwoma liniami – aliancką i niemiecką.

Kiedy już nieco uspokojony wyskoczył z szoferki, bzyknęła kula, jedna, druga...

Jak się później okazało, strzelał francuski snajper – Murzyn ukryty gdzieś w skałach. Na tym odcinku bowiem walczyły pod francuskim dowództwem oddziały algierskie. Akerman skoczył do stojącej przy drodze cementowej budki dróżnika.

Nadchodził wieczór, a wraz z nim przenikliwy chłód. Owszem, miał Akerman w samochodzie koce i ciepły płaszcz, ale jak się tam dostać pod okiem francuskiego strzelca? Nie miał innego wyboru, tylko podkopem dostać się do ciężarówki. Zrobił ten podkop i zabrawszy płaszcz i koc, ciągle osłaniany przez samochód popełzł do najbliższych skał, gdzie znalazł pewniejsze schronienie.

I dobrze zrobił. Murzyn, co się także później okazało, miał nie tylko karabin z lunetą, ale i polową radiostację. Podał artylerii pozycję samochodu i budki. Wkrótce nadleciały pociski. Z drugiej strony odezwała się też niemiecka artyleria. Prawdopodobnie ich obserwator artyleryjski również widział samochód, więc i z tamtej strony postanowiono postrzelać sobie.

Plan, jaki powziął Akerman, był planem przetrwania. Nie zamierzał iść ku placówkom alianckim, bo mógł zostać zastrzelony zanim cokolwiek wytłumaczy, ale po prostu zaczekać aż przejdzie pierwsza linia atakujących.

Noc spędził w skałach nie zmrużywszy oka ani na chwilę. Rano zaczął wypatrywać zbliżających się żołnierzy francuskich. Oderwał naszywki a zamiast białej chorągiewki przyczepił do kija znaleziony dziecięcy fartuszek.

Drogą, skokami posuwał się jakiś oddział złożony z Algierczyków. O nich słyszał od Niemców nie najlepsze opinie, nie uśmiechało się mu trafić w ich ręce, mogli go po prostu, o nic nie pytając, zastrzelić. Pół godziny później zobaczył ze swojej kryjówki patrol, także złożony z Algierczyków, ale dowodzony przez białego oficera. Podniósł kij z białym fartuszkiem.

Oficer krzyknął coś po francusku, Akerman podniósł ręce i powstał. Oficer pytał go o coś, niestety dalej się nie rozumieli. Akerman zrozpaczony krzyknął wówczas:

– Polak jestem, do cholery!...

To także nie poskutkowało. Francuz po prostu nie rozumiał, na szczęście jednak dopuszczał możliwość dalszej konwersacji. Dopiero po chwili bezskutecznych prób porozumienia się po polsku i po francusku przekonali się, że jedyną możliwością jakiegoś dogadania się jest niemiecki. Francuz pochodził z Lotaryngii i coś tam po niemiecku rozumiał. A przynajmniej domyślił się, że ma oto przed sobą Polaka. Zostawił go pod eskortą trzech żołnierzy i ruszył do kogoś, kto – podobno – znakomicie się z nim będzie mógł dogadać.

Po chwili przyprowadzono francuskiego czołgistę, jak się okazało Polaka, Stanisława Stachowicza, dowódcę jednego z shermanów. Teraz już wszystko poszło jak z płatka. Już po wstępnym przebadaniu Akermanowi zaproponowano albo jeniecki obóz we Włoszech, albo funkcję ładowniczego w czołgu Stachowicza. Decyzje wtedy zapadały szybko. Akerman, który mógł spokojnie doczekać końca wojny w obozie jenieckim, który wprawdzie pensjonatem nie był, ale też i życiu w nim nic nie zagrażało, wybrał propozycję rodaka Stachowicza.

Natychmiast posłano po francuski mundur. Zaledwie nałożył na siebie wszystko, co mu nowa ojczyzna Francja, jako swemu obrońcy dała, przyszedł rozkaz ze sztabu, aby stawił się u generała Juana.

W kwaterze generała siedział już pułkownik Buron, tłumacz, porucznik Lacasse, a w sąsiedmim pomieszczeniu radiotelegrafista.

– Skąd pan jechał?

– Z Amaseno.

– Co tam jest?

– Dużo Niemców.

– Wiemy, ale jakie siły? Piechota, artyleria?

– Broń pancerna, zgrupowanie chyba Kesselringa.

– Może pan na mapie wskazać składy amunicji i paliwa?

– Oczywiście.

– Proszę.

W tym samym jeszcze dniu, rozkazem generała został zawrócony klucz francuskich bombowców, który leciał na tyły frontu bombardować jakieś transporty kolejowe. Zaatakowały one niemieckie zgrupowanie w Amaseno, niszcząc szczęśliwie składy paliwa i amunicji.

Akermana rzeczywiście przydzielono do shermana Stachowicza. Ojciec Stachowicza przed laty opuścił Polskę, aby osiedlić się jako emigrant w Saint-Étienne. Bernard Akerman dojechał jego shermanem do samego Neapolu.

W La Cotte, na wzgórzu 617., pojawił się niemiecki patrol pancerny złożony z czterech panter, zapytano czy chcą iść przeciwko nim na ochotnika. Zgłosili się, Stachowicz pono najlepszy strzelec w armii francuskiej i Akerman, podówczas już kierowca czołgu. Przeciwko panterom ruszyły trzy shermany. Akerman ustawił swój wóz między skarpami drogi, na zakręcie tak, że widać mu było tylko wieżyczkę i lufę armaty, a jednocześnie miał szeroki wgląd na podnóże wzgórza.

Trzy pantery wysforowały się naprzód, czwarta ustawiona za domem, pokazywała Francuzom, podobnie jak sherman Stachowicza, tylko działo.

– Stachu, wal w tę trzecią! – krzyknął po polsku Akermam. Odpaliło działo. Czołg stanął w płomieniach. Wyskoczyła niemiecka załoga.

– Odłamkowym! – zakomenderował Stachowicz.

Strzelały też i inne wozy. Szybkostrzelne armaty shermanów w ciągu dziesięciu minut zrobiły porządek z panterami, tymi trzema na przedzie. Pozostała jeszcze półukryta czwarta. Wzięto ją na cel. Zagłady tego ostatniego czołgu nie widzieli, stał przecież za domem. Zobaczyli tylko jak po wybuchu, nagle jakoś tak bezwładnie opadła lufa jego działa.

Okazało się później, że czołg miał tylko uszkodzoną wieżę, Akerman przyprowadził do pułku tę panterę.

W Neapolu wezwał Akermana pułkownik Buron.

– Akerman, dobrze walczyłeś, jesteś Polakiem, jest tutaj polskie wojsko, czy nie chcesz do niego przejść?

– Po to tutaj przyszedłem, panie pułkowniku.

Dostał zalakowaną kopertę z dokumentami i rozkaz wyjazdu do Neapolu. Tam zamienił mundur francuski na polski. Został skierowany do trzeciego zmechanizowanego pułku ułanów śląskich, stacjonującego w San Basilio.

Z tym pułkiem przebył szmat świata. W Aleksandrii dowiedział się, że wolny jest już Lublin, że powstał tam nowy rząd polski, że dzień po dniu wyzwalane są inne miasta. Ciągnęło go do Polski, ale w sztabie nikt o tym nie chciał nawet słyszeć. Zrobił więc coś nie mieszczącego się w głowie. Wojskowym władzom francuskim zgłosił chęć przejścia z powrotem do armii francuskiej. Nie wiadomo na podstawie jakiej rachuby uważał, że w ten sposób prędzej wydostanie się z wojska i wróci do Polski. To był błąd.

Francuzi przyjęli go z powrotem bardzo chętnie, owszem, ale ani się im śniło pomagać mu w powrocie do kraju. Przeciwnie, skierowali go do Legii Cudzoziemskiej, wkrótce miał być z innymi ochotnikami odesłany do Algieru. Niepięknie rysowała się przyszłość na obczyźnie i pod obcą komendą.

Z lewymi dokumentami, jakimś cudem wykombinowanymi, prysnął więc na Maltę, stamtąd drogą morską do Marsylii. Wkrótce przechadzał się po Polach Elizejskich w Paryżu, gdzie drapnęła go polska żandarmeria polowa. Trzeba mieć szczęście, żeby w takich okolicznościach trafić na rodaków. Z największym trudem wyłgał się po francusku. Zrzucił mundur i parę tygodni przedzierał się na wschód. Trzy miesiące ukrywał się w Alzacji, wykorzystując Bóg jeden wie jakie możliwości. Wreszcie skok do Niemiec. Tu, czując się poza zasięgiem francuskich władz, zgłosił się do amerykańskiej misji wojskowej. Zrobił to, bo dowiedział się, że misja ta zbierała rozproszonych Polaków i kierowała ich do kraju.

Wiosną 1946 roku wylądował na granicy polsko-niemieckiej w Międzylesiu. Wkrótce był w domu. A tu znów niespodzianka i to ze strony wojska. Jego rocznik podlegał ciągle poborowi. Po paru tygodniach, po raz szósty zakłada mundur, po raz trzeci polski, a wkrótce bierze udział w walkach. Tak, jest rok 1946, jego jednostka uczestniczy w tak zwanym likwidowaniu band. Gorzki epilog wojny – bratobójcze walki...

Na szczęście nie trwa to długo. Wkrótce zostaje zdemobilizowany. Cały i zdrów wraca do swojej Czarnej Wody. Szósty raz rozstał się z mundurem, aby wreszcie stać się normalnym człowiekiem i niedługo później, ojcem rodziny. Rozpoczął też pracę w stacji obsługi samochodów PKS w Starogardzie Gdańskim.