W krematoriach Auschwitz. Sonderbehandlung – mord na Żydach - Filip Müller - ebook

W krematoriach Auschwitz. Sonderbehandlung – mord na Żydach ebook

Filip Müller

4,7

Opis

Piekło komór gazowych w Auschwitz. Przez Sonderkommando przeszło około 2200 osób – przeżyło blisko 110. Izolowani od reszty obozu więźniowie, w tym Müller, widzieli z bardzo bliska ostatni etap Zagłady.

Wspomnienia Filipa Müllera to zapis piekła komór gazowych w Auschwitz, gdzie młody Żyd przez niemal trzy lata walczył o przetrwanie. Autor, wraz z innymi więźniami Sonderkommando, był świadkiem niewyobrażalnego mordu, który naziści określali eufemistycznie mianem „Sonderbehandlung” (dosłownie „specjalna procedura”). Terminu tego używali nawet w korespondencji służbowej, kamuflując nienazwaną publicznie zbrodnię. „W krematoriach Auschwitz” to niezwykłe świadectwo prawdy o Zagładzie – złożone wbrew intencjom jej inicjatorów i wykonawców.

Filip Müller (1922–2013) urodził się w Seredzie w Czechosłowacji (dziś południowa Słowacja). W kwietniu 1942 z transportem słowackich Żydów trafił do Auschwitz i skierowany został do Sonderkommando; pracował w nim do stycznia 1945, będąc świadkiem zagłady setek tysięcy Żydów w komorach gazowych. Po ewakuacji Auschwitz Filip Müller w „marszu śmierci” trafił do Mauthausen, potem do podobozu Gunskirchen, gdzie został wyzwolony 4 maja 1945. Do 1953 roku leczył się i był niezdolny do pracy. W 1964 roku zeznawał jako świadek w tzw. pierwszym procesie oświęcimskim we Frankfurcie nad Menem. Od 1969 roku mieszkał w Niemczech. W 1979 roku opublikował relację „Sonderbehandlung. Drei Jahre in den Krematorien und Gaskammern von Auschwitz”, którą po ponad czterech dekadach przedstawiamy polskiemu czytelnikowi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 382

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (47 ocen)
37
9
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sikorka612

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca. Przerażająca. Obowiązkowa lektura aby dotarło do nas jaki to był ogrom tragedii. Człowiek człowiekowi zgotował taki los....
10
Mulan135

Nie oderwiesz się od lektury

INSTAGRAM @czytam_zaoasowo ⭐pozycji biograficznych nie oceniam w żadnej skali⭐ [współpraca recenzencka] Filip Müller - W krematoriach Auschwitz „W krematoriach Auschwitz” to książka, która wykracza poza granice zwykłej literatury. Jest to świadectwo, które nie mieści się w żadnej skali ludzkich doświadczeń. Autor, Filip Müller, jako naoczny świadek i ocalały z machiny zagłady, przekazuje historię, która jest równie ważna, co bolesna. Müller opisuje swoje doświadczenia w języku prostym i surowym, co sprawia, że jego relacja jest brutalnie szczera i trafia bezpośrednio do czytelnika. Jego słowa są pozbawione emocji, takich jak złość czy gniew, co nadaje im jeszcze większą siłę. Ból, który przebija się przez strony książki, jest czasami nie do zniesienia, ale to właśnie cierpienie sprawia, że książka jest tak ważna i potrzebna. Müller, próbując zrozumieć potworności, której był świadkiem i uczestnikiem – uważa, że milczenie i brak działania są równoznaczne z wyrażeniem zgody na sz...
00
Cwiklicka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobry dokument opisujący dokładnie okrucieństwo faszyzmu. Gorąco polecam przeczytajcie!
00
edyta19701970

Nie oderwiesz się od lektury

Wstrząsające wspomnienia więźnia Auschwitz, który za karę znalazł się w składzie komando pracującego w krematorium. Autor skupia się wyłącznie na tym okresie swojego pobytu w obozie.
00
jasiu4

Nie oderwiesz się od lektury

Wstrząsającą relacja człowiek, który przeżył piekło, choć niejednokrotnie zaglądał śmierci w oczy. Pokazuje, jak bardzo kto he było życie w takim miejscu i ile trzeba było mieć szczęścia, by dotrwać w nim do końca wojny.
00

Popularność




Filip Müller, Sonderbehandlung. Drei Jahre in den Krematorien und Gaskammern von Auschwitz, Erben 1979

Copyright © Filip Müller, Erben 1979

Redakcja literacka: Helmut Freitag

Copyright © Fundacja Ośrodka KARTA, 2021

Copyright for the Polish translation © Ewa Czerwiakowska, 2021

Konsultacja naukowa, noty biograficzne, opracowanie wkładki zdjęciowejAndreas Michael Kilian

Kwerenda ikonograficznaEwa Kwiecińska

Opracowanie redakcyjne i redakcja seriiHanna Antos

Opracowanie graficzne seriiEmilka Bojańczyk / Podpunkt

Na okładceMaj 1944. Strażnicy patrolujący obozową rampę w KL Auschwitz-Birkenau. W tle budynki krematorium II i III. Fot. Bernhard Walter lub Ernst Hofmann / Lili Jacob/ Fortepan

Tłumaczenie dofinansowane przez Fundację Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego

Goethe-Institut

Zrealizowano przy finansowym wsparciu Funduszu im. Tadzia Kolskiego

Ośrodek KARTA ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawatel. (+48) 22 848-07-12 kontakt do wydawnictwa: [email protected]: [email protected]ęgarnia internetowa: www.ksiegarnia.karta.org.plwww.karta.org.pl

Wydanie I, Warszawa 2021

ISBN 978-83-65979-94-0

WPROWADZENIE

Filip Müller dotknął dna piekła na ziemi. Jego zapis – bezpośrednia relacja z bestialskich praktyk w komorach gazowych Auschwitz-Birkenau, rejestr niepojętych okrucieństw i opis bezmiaru cierpień – należy do fundamentalnych świadectw pamięci o Zagładzie.

Przez Sonderkommando w Auschwitz, specjalną brygadę złożoną z niemal wyłącznie żydowskich więźniów niewolniczo pracujących przy obsłudze obozowych krematoriów, komór gazowych i dołów spalarnianych, przeszło około 2200 osób – przeżyło blisko 110. Do nielicznych dostępnych po polsku świadectw ocalałych dołączamy tłumaczony z niemieckiego tekst pochodzącego ze Słowacji Filipa Müllera – osiem lat po śmierci Autora – jedyną relację z Sonderkommando obejmującą okres od maja 1942 do stycznia 1945. Izolowani od reszty obozu więźniowie Sonderkommando, w tym Müller, widzieli z bardzo bliska ostatni etap Zagłady. Odzierani z godności i zmuszani do uczestnictwa w machinie mordu oraz likwidacji jego śladów, pracowali bez jakichkolwiek złudzeń, że ich samych ominie ten los. Zakładali, że na końcu procesu zagłady nazistowscy oprawcy pozbędą się jego naocznych świadków. W przeważającej większości tak właśnie się stało. Głos Müllera należy do wyjątków.

Zapisany w tej książce obraz Auschwitz (w którym wśród ponad miliona ofiar zginęło około 300 tysięcy Żydów pochodzących z Polski) i niewyobrażalnej pracy w krematoryjnym komando uzupełnia kanon najważniejszych świadectw Holokaustu na ziemiach polskich, publikowanych przez KARTĘ w serii „Żydzi polscy”. W relacji Müllera znajduje się również opis rozpaczliwego buntu więźniów Sonderkommando 7 października 1944 – w obronie nie tyle życia, co prawa do własnej śmierci; dopełnia on przedstawione już w serii przez ich uczestników opisy powstań żydowskich więźniów innych obozów zagłady: w Treblince (2 sierpnia 1943) i Sobiborze (14 października 1943).

Mimo nadwyrężonego przez pobyt w obozie zdrowia i dalszego życia w cieniu nieuleczalnej traumy, Filip Müller zdobył się na ogromny wysiłek i odwagę zmierzenia się ze swoim doświadczeniem. Pisał etapami, początkowo po czesku, potem po niemiecku (w Niemczech żył od 1969 roku). Polskie wydanie ukazuje się ponad czterdzieści lat po niemieckiej edycji. Towarzyszy mu posłowie niemieckiego historyka Andreasa Michaela Kiliana, badacza dziejów Sonderkommando w Auschwitz.

Lektura tych wspomnień daje możliwość pewnego wglądu w bezlitosną codzienność obozu zagłady, gdzie przestały obowiązywać jakiekolwiek normy moralne. Autor, powojenny świadek w procesach oświęcimskich (postępowaniu karnym przeciwko członkom załogi obozu Auschwitz-Birkenau w Krakowie w 1947 roku i we Frankfurcie nad Menem w latach 60.), pomaga nam dziś – choćby szczątkowo – pojąć grozę i rozpacz ofiar, a także niewyobrażalny dramat więźniów Sonderkommando, zmuszonych do statystowania w ludobójstwie własnego narodu.

Styczeń 2021Hanna Antos

„Dla uniknięcia wszelkich nieporozumień wyjaśniam, co następuje: [...] 4. W przypadkach odnoszących się do punktu 1. trzeba odróżnić te, które można załatwić w zwyczajny sposób, od innych, które należy poddać Sonderbehandlung [procedurze specjalnej]. W ostatnim przypadku chodzi o sprawy, które z racji na ich naganność, niebezpieczny charakter lub działanie propagandowe należy niezależnie od osoby wyeliminować z użyciem bezwzględnych środków (mianowicie egzekucji)”.

Z dalekopisu szefa Policji Bezpieczeństwa (Sipo) Reinharda Heydricha z 20 września 1939 w sprawie „Zasad wewnętrznego bezpieczeństwa państwowego podczas wojny”

„W tym kontekście i w tym najwęższym kręgu chciałbym zwrócić uwagę na pewną kwestię, którą Wy, Panowie, moi towarzysze partyjni, przyjęliście wszyscy jako oczywistą, a która dla mnie stała się najważniejszą kwestią w życiu: kwestię żydowską. Panowie wszyscy akceptujecie w sposób oczywisty i pozytywny, iż w Waszym okręgu nie ma już Żydów. Wszyscy Niemcy – pominąwszy pojedyncze wyjątki – zdają sobie jasno sprawę, że nie wytrzymalibyśmy wojny powietrznej i obciążeń czwartego, a może też nadchodzącego piątego i szóstego roku wojny, gdyby w ciele naszego narodu tkwiła jeszcze ta niszcząca zaraza. Panowie, łatwo wygłosić parę słów zdania «Żydów trzeba wytępić». Komuś, kto musi wcielić je w czyn, stawia ono wymagania najtrudniejsze i najcięższe.

Proszę, byście Panowie wysłuchali tego, o czym mówię w tym kręgu, i nigdy o tym nie rozmawiali. Postawiono nam pytanie: co z kobietami i dziećmi? – Zdecydowałem, że również w tej sprawie znajdę całkowicie jasne rozwiązanie. Uznałem, że nie jestem uprawniony wytępić mężczyzn – to znaczy zabić lub kazać zabić – a mścicielom w postaci dzieci pozwolić dorosnąć na zgubę naszych synów i wnuków. Trzeba było podjąć trudną decyzję i spowodować, by ten naród zniknął z powierzchni ziemi. Dla organizacji wykonawczej była to najtrudniejsza misja, jaka do tej pory stanęła przed nami. Została wykonana i – wierzę, że mogę tak powiedzieć – nie przyniosła naszym ludziom ani naszym dowódcom szkód na umyśle i na duszy”.

Z przemówienia Heinricha Himmlera do reichs- i gauleiterów w Poznaniu 6 października 1943

Ty usta otwórz dla niemych,

na sąd dla godnych litości.

Salomon, Księga Przypowieści, 31,8

PIERWSZY RAZ W KOMORZE GAZOWEJ

Była majowa niedziela 1942 roku. Promienie wiosennego słońca z trudem przedzierały się przez poranne mgły, oświetlając dziedziniec bloku 11. Około pięciuset więźniów ustawionych w dziesiątki, a ja wśród nich, miało zgodnie z obyczajami Auschwitz tak właśnie spędzić niedzielny wypoczynek. W przestrzeni nad placem rozbrzmiewał zachrypnięty, wrzaskliwy głos. Na najwyższym stopniu prowadzących do bloku schodów stał pisarz blokowy Wacek. Widział stamtąd każdy zakątek dziedzińca i wydawał krótkie komendy:

– Baczność! Mützen auf! Mützen ab! Czapki na głowy! Czapki z głów! Spocznij!

W tym miniaturowym świecie absolutnego zła był podrzędnym władcą. Dawny kryminalista z zielonym trójkątem na pasiaku. Czujnie obserwował, jak wykonujemy rutynowe, powtarzane po stokroć rozkazy. Na komendę „Mützen ab!” z ogolonych głów zrywaliśmy płaskie czapki i uderzaliśmy nimi o prawe udo. Zgodnie z oczekiwaniem miało to zabrzmieć jak trzask pejcza, w przeciwnym razie operacja była tak długo powtarzana, dopóki nie znalazła uznania. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że ów tępy dryl przypominający ćwiczenia rekrutów nie jest niczym szczególnym. Ale musztra była dla Wacka wymarzoną okazją do zabijania więźniów.

Pierwszą ofiarą był Nandor Delikat z bezwładną prawą ręką, ojciec czworga dzieci. W moim rodzinnym mieście Sered nad Wagiem utrzymywał się z jałmużny za odmawianie w synagodze kadiszu za zmarłych. Jak miał wykonać komendę „Mützen auf!”, „Mützen ab”?

Wacek rzucił się na kalekę i powlókł go przez dziedziniec do następnego bloku. Ustawił twarzą do ściany. Kolejnym więźniem, którego potraktował tak samo, był przygłuchy krawiec Mendel Weimann. Na komendę „Baczność!” o ułamek sekundy za późno trzasnął obcasami drewniaków.

Musieliśmy ćwiczyć dalej. Kiedy w końcu wszystko zagrało, każdy z nas myślał tylko o zakończeniu otępiającej musztry. Ale Wackowi nie dość było dwóch kandydatów na umrzyków. Wyciągał z szeregów kolejne ofiary. Nie szukał już nawet pretekstu. Wystarczyło, że ktoś miał długi nos, okulary z grubymi szkłami, krzywo założoną czapkę albo jeszcze coś innego, co mu się nie podobało – by wywlekać kolejnych delikwentów i ustawiać ich pod ścianą. Czy domyślali się, że wybiła ich ostatnia godzina?

Bo tutaj nie było litości ani zmiłowania dla paralityków, głuchych, ślepych, niedołężnych. Dziesięć przykazań, ta podstawa humanizmu, nie miało tu żadnego znaczenia. W Auschwitz obowiązywały specjalne prawa i makabryczne reguły. Za złote zęby można było nabyć miskę zupy z brukwi; obozowa orkiestra grała dziarskie marsze nie tylko z rana przy wyjściu więźniów do pracy, ale też wieczorem, kiedy śmiertelnie zmęczeni wlekli do obozu swych zmarłych towarzyszy. Kapo dostawali tu premię i przywileje za dziesiątkowanie podległych im komand. Ich sprawa, jak to robili. Mieliśmy tu blok do sterylizacji kobiet i inny – do kastrowania mężczyzn. W Auschwitz rozbrzmiewały wszystkie europejskie języki, w Auschwitz ludzie umierali z głodu, chorób i na skutek epidemii, byli mordowani biciem, zastrzykami z fenolu w serce albo wpędzani do komory gazowej. Nad tym przeklętym skrawkiem wschodnioeuropejskiej ziemi panowało SS, organizacja uważająca się za elitę narodu, z którego wywodzili się nie tylko Goethe, Schiller i Mendelssohn, ale też führer, Adolf Hitler. Polski Oświęcim, przeistoczony przez nazistów w niemiecki Auschwitz, stał się piekłem na ziemi, a kto tutaj trafił, był raz na zawsze opuszczony przez Boga i ludzi.

Pod ścianą stało trzydziestu „wybrańców”. Wacek i jego sztubowi pomocnicy kazali im ustawić się piątkami. Za naszymi plecami zaczęła się impreza zwana w Auschwitz „sportem”.

– Biegiem marsz! Marsz, marsz! Ruszać się, marsz! Padnij! Czołgać się! Powstań, marsz! Skakać! Biegiem! Marsz, marsz! W tył zwrot, marsz!

Biedni więźniowie, szczuci i popędzani jak na polowaniu z nagonką, padali na ziemię, czołgali się, zrywali na równe nogi, wykonywali podskoki w przysiadzie z wyciągniętymi do przodu ramionami, zasapani biegali w kółko, wpadając na siebie i robiąc uniki przed bezustannym gradem ciosów. Czerwone z wysiłku twarze, na czole i karku strużki potu pomieszanego z krwią. Byle tylko nie paść na ziemię! To zguba. Cios gumową pałką, w razie potrzeby kilka razy – i koniec. Wielu już się poddało. Ponad połowa leżała bez ruchu, chociaż minęło dopiero dwadzieścia minut.

– Biegiem marsz, marsz, marsz! Padnij! Powstań! Marsz, marsz! Skakać! Padnij! Czołgać się!

Komendy padały jak ciosy, jedna za drugą. Grupa niedobitków ostatkiem sił próbowała je wykonywać. Ale nie trwało to długo i już ostatnie sylwetki w pasiakach leżały bezwładnie na ziemi, dobijane przez oprawców.

Wacek krwiożerczym spojrzeniem lustrował plon śmierci. Otarł czoło. Najwidoczniej był zadowolony ze swej pracy. Grymas wykrzywił mu twarz, zmieniając ją w okropną maskę, ale w oczach migotały jeszcze groźne błyski. Nietrudno było się domyślić, że najchętniej nam wszystkim zgotowałby taki sam los. Potem powoli skierował wzrok na lewo, jakby nic się nie stało. Zmarłych tymczasem kazał pozbierać i ułożyć na plecach w szeregu. Skrzyżowane na piersiach ręce i otwarte oczy skierowane ku niebu. Usatysfakcjonowany Wacek i jego pomagierzy odwrócili się po dokonaniu dzieła.

Podczas całej akcji pełniący służbę SS-rottenführer Schlage robił wrażenie, jakby te mordercze wybryki w ogóle go nie obchodziły. Kilka razy znikał w bloku, by pojawić się znowu na najwyższym stopniu schodów. Stąd przyglądał się aktywnościom swego pisarza blokowego, chcąc się upewnić, że nie słabną. W przeciwnym razie zrezygnowałby z bierności i sam pokazał, jak naprawdę uprawia się „sport” w Auschwitz.

Gdzieś z szeregu dobiegło mnie czyjeś mamrotanie. Zarejestrowałem je mimochodem, bo całą uwagę skoncentrowałem na tym, by nie podpaść. W swej jeszcze błogiej podówczas naiwności sądziłem, że skrupulatne wykonywanie rozkazów może skrócić te diabelskie męczarnie.

Początkowo niezrozumiałe szemranie zamieniło się w wyraźnie słyszalne zdania.

– Boże drogi, gdzie my jesteśmy, co tu się właściwie dzieje? Więźniowie zabijają więźniów. Przełożeni na pewno nic o tym nie wiedzą. Ja protestu...

Nowa seria komend przerwała monolog.

– Baczność! Mützen auf!Mützen ab! Spocznij!

Wacek wyciągnął z szeregu jeszcze czterech więźniów. Po krótkim czasie leżeli obok innych trupów.

– Nie, to niemożliwe. To straszne, co się tutaj dzieje. Zabija się niewinnych ludzi!

Obejrzałem się, żeby zobaczyć, skąd dobiegają te słowa i kto tak mruczy pod nosem. Ten monolog wygłaszał doktor Albert Paskus. Pochodził z mojego miasta, gdzie znany był jako człowiek uczciwy i pracowity, znawca pism żydowskich i ceniony adwokat, który zawsze starał się łagodzić surowość prawa wobec słabych. Tak jak ja, przed niespełna miesiącem trafił do Auschwitz i zbyt wolno uświadamiał sobie, w jak twardej znalazł się rzeczywistości. Jeszcze nie zdążył dokonać rozpoznania, że hierarchia wartości i nakazy będące podstawą cywilizacji, w Auschwitz nie obowiązują. Był całkowicie przeświadczony, że samowolne mordercze akcje funkcyjnych odbywają się bez wiedzy esesmanów. W jego rozumieniu prawa po prostu nie mieściło się mordowanie bez powodu więźniów przez współwięźniów. Nie pojął też, że w tym miejscu więzień nie był niczym innym jak tylko zwierzyną łowną.

Wielogodzinna musztra i tej niedzieli dobiegła kresu. Zaczęliśmy ustawiać się na apel. Pisarz blokowy Wacek zszedł ze schodów i rzucił zwyczajne:

– Baczność! Mützen auf! Patrzeć przed siebie!

Najpierw przeliczył więźniów w szeregach, potem zabitych, leżących pokotem w narożniku. Nagryzmolił liczby na kartce, którą wręczył blokowemu. Na komendę „Mützen ab!” zerwaliśmy z głów wyświechtane czapki i uderzyliśmy nimi w szwy pasiaków. Zsynchronizowany trzask był dla Wacka dowodem, że uprzednia krwawa próba generalna spełniła swe zadanie.

Rottenführer Schlage, który stał w drzwiach bloku, zszedł teraz dostojnie po schodach. Dotarłszy na dziedziniec, przyjął meldunek złożony przez blokowego i zaczął sprawdzać, czy wszystko jest w porządku – podszedł do lewego boku stojących jak pod sznurek szeregów i przeliczył więźniów. Panowała śmiertelna cisza, przerywana tylko świergotem latających nad nami jaskółek. Nagle doktor Paskus, mamrocząc coś do siebie, przepchnął się do przodu i zatrzymał trzy kroki przed Schlagem. Stanął na baczność, bez lęku spojrzał esesmanowi w oczy i oznajmił z prawdziwym oburzeniem:

– Panie komendancie, jako człowiek i prawnik chcę zameldować, że pisarz blokowy – tu wskazał na Wacka – zabił bez powodu niewinnych ludzi. Leżą nieżywi jeden obok drugiego. Jestem przekonany, że zabił tych więźniów bez wiedzy przełożonych i organów państwa. Przysłano nas tutaj do pracy, a nie na zabijanie. Prezydent państwa słowackiego monsignore Tiso osobiście gwarantował nasze bezpieczeństwo. Dlatego też usilnie proszę o zarządzenie śledztwa w sprawie tych wydarzeń i ukaranie sprawców.

Kiedy Paskus złożył już swą skargę, zapanowała cisza tak pełna napięcia, że można by usłyszeć upadającą igłę. Więźniowie, zdumieni śmiałością i odwagą cywilną kogoś z własnych szeregów, wstrzymali oddech i wlepili wzrok w Schlagego. Ale on też był tak zaskoczony nieoczekiwanym wystąpieniem więźnia, że na moment zamarł jak posąg, stojąc przed Paskusem. Tylko twarz i szyja spurpurowiały mu ze złości i nerwów. Zdawało się, że chce coś powiedzieć, na twarzy drgały mu muskuły jak pod działaniem prądu galwanicznego. Trwało to kilka sekund, a potem wrzasnął niczym obudzony z letargu.

– Wacek, do mnie!

– Jawohl, tak jest, panie komendancie! – odparł Wacek, stając na baczność przed swym panem.

– Słyszałeś, co wygadywał ten parszywy Żydek?

– Jawohl, panie komendancie! – odparł Wacek gorliwie.

– No, to daj mu, na co zasłużył! – rozkazał Schlage.

Wacek podbiegł do schodów, gdzie leżała jego pałka. Podniósł ją, rzucił się na Paskusa i zadał mu kilka ciosów w głowę, aż ten upadł martwy. Potem powlókł bezwładne ciało do reszty zwłok.

Niedzielny sport poranny przyniósł niezły wynik – 35 zabitych leżało na dziedzińcu bloku 11. Schlage z satysfakcją przyglądał się działaniom Wacka, a potem zwrócił się do nas i zapytał cynicznie:

– Jeszcze jakieś zażalenia?

Omiótł wzrokiem nasze szeregi i na jego znak blokowy zakończył południowy apel, rzucając komendę „Spocznij!”. Jednak myliłby się ktoś, sądząc, że to już koniec szykan.

Mocno wyczerpani ustawiliśmy się przed drewnianymi beczkami z ostygłą herbatą, która miała być wydana wcześnie rano, i czekaliśmy na przydziałową chochlę. Nadaremnie. Nie było to nic nowego. Wacek wciąż jeszcze biegał jak szalony po dziedzińcu, gestykulował i krzyczał, że takim bydlakom jak my nie należy się nawet gówno, a tylko – tu wskazał palcem w górę – przejście przez komin. Potem fuknął na swych pomagierów i kazał wylać herbatę do kanału. Z wyschniętym gardłem, spoglądając pożądliwie na beczkę, musieliśmy pogodzić się z kolejnym diabelskim pomysłem. Nie byłem w stanie pojąć zachowań Wacka, sam był przecież więźniem jak my. Przyszło mi do głowy, że może szpiclował. Ale wtedy inaczej by się zachowywał i starał zdobyć nasze zaufanie.

Dopiero później dowiedziałem się, że był jednym z pierwszych tak zwanych więźniów funkcyjnych w Auschwitz. Dołączył do grupy trzydziestu kryminalistów przeszkolonych do nowych zadań w obozie Sachsenhausen. Już tam siali strach i grozę jako prominentni niemieccy więźniowie z Rzeszy i obozowi funkcyjni. W maju 1940 rapportführer Palitzsch zabrał ich wszystkich ze sobą do nowo powstałego obozu w Auschwitz, gdzie mieli wprowadzać w czyn brutalne metody praktykowane w niemieckich obozach od 1933 roku. Ta grupa kryminalistów i ich wychowanków, do których należał Wacek, miała szczególnie uprzywilejowaną pozycję w więźniarskim samorządzie i cieszyła się uznaniem esesmańskiej załogi. Jako funkcyjni nie musieli pracować fizycznie i sprawowali praktycznie nieograniczoną władzę, będąc panami życia i śmierci współwięźniów. Dostawali większe i lepsze racje żywnościowe, nosili skórzane oficerki, mieli szyte na miarę pasiaki, cieszyli się też wieloma innymi względami i przywilejami. Wacek niedługo z nich korzystał. Jesienią 1942 zmarł w rewirze na tyfus plamisty. Podobno po jego śmierci sanitariusze, kiedy dowiedzieli się, że był sadystycznym mordercą, wypróżnili się mu do ust.

Herbata została wylana do kanału, ale nam nie był jeszcze dany spokój. Zarządzono odwszawianie. Staliśmy w niewielkich grupkach na dziedzińcu, obszukując zdjęte koszule. Wszy dawały nam w kość, a w koszulach aż się od nich roiło. Brałem jedną po drugiej i rozgniatałem kciukami. Inni robili to samo.

Jedno z wielu haseł widniejących na ścianach w bloku wyrażało skrajny cynizm: „Każda wesz – twoja śmierć”. Nie było w tym żadnej przesady, taki przypadek mógł zdarzyć się w każdej chwili. Wszy roznosiły tyfus, a w Auschwitz była to pewna śmierć. Wesz odkryta przez kapo albo sztubowego w czasie kontroli koszul też mogła przynieść fatalne następstwa. Wynikało to z logiki „sprawiedliwości w Auschwitz”. Bo więzień, u którego po zarządzonym odwszawianiu znaleziono jeszcze jedną wesz, nie wykonał przecież rozkazu. Odmówił więc jego wykonania i należało go surowo ukarać. Nikogo nie obchodziło, że z kranów rzadko płynęła woda, że nie mieliśmy ani mydła, ani ręcznika.

Po kontroli wszy nastąpił ciąg dalszy szykan. Dostaliśmy nowe zajęcie – mieliśmy brudnym olejem czyścić cholewki drewniaków, wykonane z grubej, sztywnej skóry. Potem trzeba było jeszcze poddać się cotygodniowej krwawej procedurze „golenia”. Golenie odbywało się bez mydła, za to na mokro. Brzytwy fryzjerów były już tak tępe, że wyrywały zarost, zamiast golić. Paskus nie jest już narażony na to wszystko – pomyślałem, widząc, jak grabarze wrzucają jego martwe ciało na drewniany wózek do wywożenia zwłok.

Tymczasem nastało południe. Nadchodzili sztubowi, dźwigając na drewnianych drągach parujące kotły. Opary cienkiej zupki, dalekie od smakowitego zapachu, roznosiły się po dziedzińcu i chciwie je wdychaliśmy. Wstąpiło w nas znowu życie. Szykany, męki i śmierć poszły w zapomnienie. Wszystkie zmysły koncentrowały się na ohydnym żarciu z brukwi i rozgotowanych, gnijących ziemniaków, które zawsze smakowało tak samo, ale przez jakiś czas pozwalało przeżyć. Zupa oznaczała eliksir życia i jeśli za sprawą cudownych okoliczności udawało się zdobyć dodatkową porcję, było to zawsze wielkie przeżycie.

Dygocąc z pragnienia, stałem w długiej kolejce, aż wreszcie sztubowy wlał mi chochlą porcję do emaliowanej na czerwono i już nieco zardzewiałej miski. Bez łyżki z namaszczeniem chlipałem zupę, rozkoszując się każdym łykiem. Miałem przy tym wrażenie, że odnawia się we mnie życiowa energia. Jednocześnie z rozczarowaniem rejestrowałem, że zupy ubywa. Chciwie wylizałem ostatki. Bardziej spragniony niż głodny poszedłem potem do sztuby w bloku, by tam oddać się przewidzianemu na niedzielne popołudnie wypoczynkowi w łóżku.

Sztubowi rozdzielali po jednym kocu dla dwóch więźniów śpiących na jednej pryczy. Położyłem się do przegrody na parterze w pobliżu drzwi. Obok mnie leżał więzień, który miał 25, może 26 lat. Zbliżyliśmy się do siebie dzięki tej wspólnej pryczy i mimo ogólnego hałasu zaczęliśmy rozmawiać.

– Skąd jesteś? – zapytałem.

– Pas compris, camarade, nie rozumiem, kolego – odrzekł.

– Nie mówisz po niemiecku? – ciągnąłem.

– Un petit peu, pas beaucoup, trochę, nie za dużo – odpowiedział.

– Mam na imię Filip i jestem ze Słowacji – próbowałem wyjaśniać.

Zrozumiał.

– Moi, Maurice de l’Algérie. Je suis venu de Drancy, A ja Maurice, z Algierii. Przyjechałem z Drancy. – A potem dodał: – Moi kaputt, par ici alles kaputt, jestem kaputt, tutaj wszystko jest kaputt.

Za pomocą gestów i pojedynczych słów usiłował mi wytłumaczyć, że my wszyscy wcześniej czy później przejdziemy przez komin.

Nagle w drzwiach pojawił się Schlage.

– Spokój tutaj, wy śmierdzący wszarze, bo jeszcze zobaczycie! – wrzasnął rozzłoszczony.

Momentalnie zapanowała cisza, a sztubowi, kryjąc swój strach przed esesmańskimi zbirami, poganiali ciosami pałek więźniów, którzy jeszcze nie leżeli, i wpychali ich do najbliższych koj. Schlage, oparty niedbale o framugę drzwi, przyglądał się z zadowoleniem aktywności swoich podwładnych. Potem jeszcze raz władczo się rozejrzał i poszedł.

Zapanowała cisza, tylko od czasu do czasu rozlegał się kaszel lub ciężkie westchnienie. Większość ze zmęczenia zapadła w sen. Wielu chrapało, ja też chciałem zasnąć, ale nie mogłem. Stale przypominał mi się doktor Paskus. Czułem coraz bardziej dotkliwe pragnienie. Język kleił mi się do podniebienia, gardło miałem zupełnie wyschnięte. Nie miało sensu zakradać się do kranu w bloku, bo najczęściej nie było tam wody.

Podobnie czuł się mój sąsiad z pryczy. Powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Zapytałem więc po niemiecku:

– Co mówisz?

– Aqua, aqua – odpowiedział. – Aqua, woda, apel.

Gestami próbował wyjaśnić, co zamierza. W końcu zrozumiałem, że chce wydostać się na dziedziniec. Stały tam już beczki z herbatą na kolację, moglibyśmy więc skorzystać z okazji i zaspokoić pragnienie. Spodobał mi się ten pomysł. Moment też zdawał się odpowiedni, bo wszyscy spali. Myśl o tym, że Wacek mógłby wieczorem znowu kazać wylać herbatę, umocniła mnie w przekonaniu, że trzeba zrealizować plan Maurice’a. Nadzieja na ugaszenie morderczego pragnienia kazała mi zapomnieć o strachu przed przyłapaniem.

Bezszelestnie zsunęliśmy się z pryczy i na palcach podeszliśmy do uchylonych drzwi. Maurice wychylił głowę, spojrzał w prawo, w lewo i dał znak, by iść za nim. Ostrożnie skradaliśmy się krok po kroku i bezgłośnie zeszliśmy kamiennymi schodami. Na dziedzińcu panowała grobowa cisza. Po prawej widać było czarny mur, ścianę egzekucji; na stojącą w narożniku szubienicę nawet nie spojrzałem. Całą uwagę skierowałem na lewo, gdzie stały dwie beczki z herbatą. Rzuciliśmy się na nie oszalali z pragnienia. Na ciemnej powierzchni cieczy zobaczyłem odbicie wychudzonej, wykrzywionej grymasem twarzy. Przeraziłem się – na ułamek sekundy. Pochyliłem się nad beczką i najpierw ostrożnie zmoczyłem usta, a potem chciwie zacząłem chlipać letnią herbatę, co przyniosło pewne orzeźwienie. Podniosłem trochę głowę, by zaczerpnąć powietrza, i wziąłem oddech z rękami opartymi ciągle jeszcze o krawędź beczki. A potem znowu wchłaniałem ten życiodajny płyn.

Nagle poczułem, że od tyłu ktoś mnie łapie mocno za kark i na siłę wpycha mi głowę w głąb beczki. Próbowałem się wykręcić, wyswobodzić z tego żelaznego chwytu. Bezskutecznie. Kiedy rozpaczliwie otworzyłem usta, by nabrać powietrza, głowa była już tak głęboko w beczce, że herbata dostała mi się do płuc. Dudniło mi w uszach, przeszło mi przez myśl, że utopią mnie jak szczura. A potem straciłem przytomność.

Tępy ból w łydkach, łomotanie w głowie i dziwny stukot w uszach dały mi odczuć, że jeszcze żyję. Zdałem sobie sprawę, że leżę na ziemi. Jeszcze oszołomiony usłyszałem, jak ktoś się awanturuje:

– Dalej, dalej! Wstawać! Przeklęte bolszewickie Żydy! Dalej, dalej!

Kłujący ból nie pozwalał mi otworzyć oczu. Potem jednak spojrzałem w górę i zobaczyłem sylwetki kilku postaci. Przywołany do realności rozpoznałem blockführera Schlagego i Wacka, pisarza bloku. Stojącego obok nich niskiego esesmana widziałem po raz pierwszy, a miałem go spotkać ponownie wieczorem.

Najwidoczniej czekali, aż odzyskamy przytomność. Podtapianie w herbacie uznali za zbyt łagodną karę za nasze przewinienie. Z pewnością czekało nas teraz coś gorszego niż to, co właśnie przeżyliśmy.

Podniosłem się z trudem. Widok śmiertelnie bladej twarzy Maurice’a, który wciąż jeszcze leżał bez ruchu na ziemi, napełnił mnie przerażeniem. Po chwili jednak on też doszedł do siebie i wstał. Wacek poprowadził nas schodami do bloku. Tam musieliśmy stanąć twarzą do ściany naprzeciwko sztuby blockführera. Było mi słabo i bałem się, co będzie dalej.

Staliśmy i czekaliśmy, a moja wyobraźnia podpowiadała mi, co teraz na nas spadnie. Może zaczekają, aż odzyskamy trochę sił i każą nam uprawiać „sport”. W duchu słyszałem już komendy „Padnij!”, „Powstań!”, „Marsz, marsz! Żywo! Biegiem! Padnij!”, rozlegające się jak wystrzały z karabinu maszynowego, co nie oznaczało nic innego jak tylko preludium śmierci. Niepostrzeżenie przeniosłem ciężar ciała z jednej nogi na drugą, by trochę rozluźnić napięte mięśnie. Ale nie odważyłem się odwrócić głowy. Najcichszy odgłos wprawiał mnie w panikę. W każdej chwili mogą pojawić się nasi prześladowcy, myślałem ze strachem. Wydawało się, że czas stanął. Sekundy trwały całą wieczność, w głowie jedna myśl goniła drugą. W wyobraźni powtarzałem znaną skalę męczarni, którymi wykańczali więźniów: 25 batów na gołe siedzenie, wieszanie za wykręcone ręce, głodówka w karcerze, „sport” na dziedzińcu – tego bałem się najbardziej. Może zdołałbym podnieść się sto razy, może nawet sto pięćdziesiąt. Ale w którymś momencie z pewnością musiałbym opaść z sił. I wtedy Wacek załatwiłby mnie tak jak tych 35 dzisiaj rano.

Z tego strachu ledwie dotarło do mnie, że rozległ się dzwonek i otwarły drzwi wejściowe. Dopiero na wrzask Schlagego – „Wynocha z bloku, bandyci!” – wybiegliśmy z Maurice’em na dziedziniec, gdzie czekał już strażnik, który pogonił nas zaraz w stronę wyjścia. Przy bramie głównej przekazał nas dwóm stojącym tam esesmanom. Z odbezpieczoną bronią poprowadzili nas na prawo od kantorka pisarza blokowego. Liczyłem się z tym, że lada moment dostanę strzał w potylicę.

Tymczasem z pewnej odległości – nie mogło to być daleko – dobiegła mnie muzyka. Wyraźnie słyszałem pieśń Schuberta. Mogła ją grać tylko prawdziwa orkiestra. Te dźwięki rozproszyły trochę moje mroczne myśli o umieraniu. Bo – pomyślałem sobie – tam, gdzie przy akompaniamencie orkiestry śpiewa się Schuberta Leise flehen meine Lieder, „Cicho płyną pieśni moje”, musi być też miejsce na trochę człowieczeństwa.

Esesmani poprowadzili nas jakieś sto metrów dalej, aż wyłoniła się przed nami dziwna budowla z płaskim dachem. Z tyłu wznosił się okrągły komin z czerwonej cegły. Najpierw przeszliśmy przez drewnianą bramę na dziedziniec oddzielony murem od zewnętrznego świata. Budynek mieścił się z przodu po prawej, pośrodku było wejście. Nad drzwiami wisiała kuta w żelazie ozdobna latarnia. Pod nią stał młody rudowłosy esesman w randze unterscharführera (później dowiedziałem się, że nazywa się Stark). Wyglądał groźnie z bykowcem w ręce. Przywitał nas słowami: „Do środka, bydlaki!” – i bijąc na oślep, przegnał korytarzem. Ujrzeliśmy kilkoro pomalowanych na niebiesko drzwi i zdezorientowani nie wiedzieliśmy, które otworzyć. „Prosto, śmierdziele!” – wrzasnął Stark i odemknął jedne z nich.

Od progu uderzył nas wilgotny zaduch i mdławy, gryzący dym. Niewyraźnie majaczyły zarysy potężnych pieców. Znaleźliśmy się w spalarni krematorium. Uwijało się tam kilku więźniów z sześcioramiennymi żydowskimi gwiazdami na pasiakach. Przez kłęby dymu i oparów przedzierał się odblask gorejącego ognia, w sześcianie z czerwonej cegły spostrzegłem dwa duże otwory. Były to żeliwne piece, do których więźniowie wsuwali na wózku zwłoki. Stark z rozmachem pchnął następne drzwi i, rozdzielając ciosy, wpędził nas do większego pomieszczenia obok spalarni.

Na posadzce pośród walizek i plecaków walały się zwłoki mężczyzn i kobiet. Struchlałem – nie wiedziałem, gdzie jestem i co się tu dzieje. Dopiero silne uderzenie i ryk Starka: „Los, los! Dalej, dalej! Rozbierać trupy!” – sprawiły, że zacząłem robić to samo, co kilku innych więźniów, których dopiero teraz spostrzegłem. Przede mną leżały zwłoki kobiety. Najpierw zdjąłem jej buty. Trzęsły mi się ręce i dygotałem na całym ciele, kiedy zacząłem ściągać pończochy. Pierwszy raz w życiu miałem dotknąć trupa. Nie był jeszcze całkiem zimny. Przy zdejmowaniu jedna pończocha trochę się podarła. Zobaczył to Stark, uderzył mnie jeszcze raz i rozwścieczony zaryczał:

– Co to za robota?! Uważaj i pospiesz się. Te rzeczy są do użytku.

Chciał zademonstrować, jak to należy robić, podszedł do innych zwłok i sam zaczął ściągać pończochy. Ale jemu też jedna się naderwała.

Strach przed biciem, koszmarny widok stosów ciał, gryzący dym, warkot wentylatorów i migotanie gorejących płomieni ze spalarni – całe to piekielne pandemonium do tego stopnia sparaliżowało mój zmysł orientacji i zdolność myślenia, że jak zahipnotyzowany wykonywałem rozkazy. Powoli zacząłem pojmować, że leżą przede mną ludzie, których dopiero co zabito. Ale nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak można zamordować aż tylu naraz.

Stark wysłał Maurice’a i mnie do spalarni. Wetknął nam do rąk długie żelazne dłuta i ciężkie młoty, a potem kazał odkuwać żużel z rusztu pieca, który chwilowo nie był w użyciu. Ani Maurice, ani ja nigdy czegoś takiego nie robiliśmy, nie wiedzieliśmy więc, jak się do tego zabrać. Zamiast w warstwę żużlu, waliliśmy w popielnik, uszkadzając palenisko wyłożone cegłą szamotową. Kiedy Stark to zauważył, wygnał nas z powrotem do trupiarni i sprowadził Fischla, który później stał się naszym brygadzistą. To on zaczął czyścić ruszty. A Maurice i ja dalej rozbieraliśmy zwłoki. Ostrożnie rozejrzałem się po pomieszczeniu, w którym leżały trupy. Z tyłu na betonowej posadzce spostrzegłem niewielkie zielononiebieskie kryształki. Leżały rozproszone pod otworem wybitym w suficie. Zamocowany był tam też wielki, obracający się z warkotem wentylator. Zauważyłem, że w miejscu, gdzie leżały kryształki, było pusto, ciała piętrzyły się nieco dalej, zwłaszcza w pobliżu drzwi.

Pobyt w obozie nadszarpnął już porządnie moje zdrowie. Byłem osłabiony z głodu, miałem spuchnięte nogi i poobcierane stopy od prymitywnych drewniaków. Nic dziwnego, że w panującej tu gorączce marzyłem tylko o chwili wytchnienia. Uważnie śledziłem każdy ruch Starka, chcąc niepostrzeżenie odsapnąć. W pewnym momencie wyszedł do spalarni. Wpadła mi w oko uchylona waliza, w której zauważyłem jakieś produkty, pewnie prowiant na drogę. Udawałem, że jedną ręką rozbieram zmarłego, drugą zaś przeszukałem zawartość walizki. Spoglądając ciągle w stronę drzwi, skąd mógł nadejść i zaskoczyć mnie Stark, złapałem trójkątny ser i trochę makowca. Uwalanymi krwią rękami ułamałem kawałek ciasta i połknąłem je chciwie jak drapieżne zwierzę. Zdołałem jeszcze schować kromkę chleba – i Stark był już z powrotem. Widać uznał, że stos ubrań jest za mały, bo rzucił się na mnie, poganiając biciem i wrzaskiem do szybszej pracy. Przez godzinę rozebraliśmy może setkę zwłok. Leżały teraz nagie, gotowe do spopielenia.

W innej walizce odkryłem okrągłe pudełko z serem, widniał na nim napis „Liptovský Svatý Mikulaš”1, gdzie indziej leżało kilka pudełek zapałek z etykietką „Slovenské zápalký”. Popatrzyłem na twarze zmarłych i struchlałem – rozpoznałem koleżankę ze szkoły. Bez wątpienia była to Jolana Weis. Jej dziadek prowadził u nas w mieście mykwę, żydowską łaźnię rytualną. Nie, to nie był sen, to nie były majaki. Widziałem dokładnie twarz tej dziewczyny. Ale żeby się upewnić, chwyciłem ją za rękę, bo wiedziałem, że od dzieciństwa jedną miała skarłowaciałą – przekonałem się ostatecznie, że to ona. Rozpoznałem jeszcze jedną zmarłą – Rikę Grünblatt, naszą sąsiadkę z Seredu. Większość zmarłych ubrana była po cywilnemu, ale leżało też kilka ciał w wojskowych mundurach oznakowanych na plecach dwoma szerokimi czerwonymi pasami i czarnymi literami SU – sowieccy jeńcy wojenni.

Tymczasem Fischl oczyścił palenisko. Paliło się we wszystkich sześciu piecach, a Stark rozkazał, byśmy nagie zwłoki zawlekli po mokrej posadzce do spalarni. Fischl podchodził po kolei do zmarłych i metalowym łomem otwierał im usta. Jeśli spostrzegł złoty ząb, wyłamywał go obcęgami i wrzucał do blaszanej puszki. Ofiary, ogołocone teraz już ze wszystkiego, miały być wydane na pastwę płomieni i przeistoczyć się w dym i popiół. Stark kazał włączyć wentylatory. Za naciśnięciem guzika zaczęły się obracać. Wkrótce trzeba było je jednak wyłączyć – Stark zajrzał do pieców i stwierdził, że ogień jest wystarczająco silny. Na jego komendę „Do pieców!” każdy z nas ruszył do przydzielonej mu uprzednio roboty.

Zdałem sobie sprawę z grozy sytuacji. W tej chwili mam jedyną szansę na przeżycie choćby tylko kilku godzin lub dni. Muszę pokazać Starkowi, że potrafię robić wszystko, czego oczekuje się od robotnika w krematorium. Jak automat wypełniałem rozkazy. Kiedy minął pierwszy szok, rozejrzałem się po otoczeniu. W spalarni po lewej, patrząc od strony komory gazowej, stały dwa piece, cztery kolejne po prawej. Dwa tworzyły jeden kompleks. Przez środek pomieszczenia na odcinku około 15 metrów przebiegały szyny, położone w zagłębieniu posadzki, które miało szerokość około metra, a głębokość 20–25 centymetrów. Sześć prostopadle odchodzących torów, o długości około 4 metrów każdy, prowadziło do pieców.

Na długim torze stała ruchoma obrotnica – można było ją przesuwać do przodu i do tyłu, a służyła przestawianiu wózków na poprzeczne tory. Żeliwny wózek miał nadbudowę w formie skrzyni ze stalowej blachy. Razem z tą nadbudową liczył niespełna metr wysokości i może 80 centymetrów szerokości. Z tyłu, na całej szerokości przymocowany był żelazny uchwyt, z przodu wystawała niemal dwumetrowa platforma z mocnej stalowej blachy, o ścianach wysokości 12–15 centymetrów, z przodu była otwarta i swobodnie mieściła się w mufli2 pieca.

Na platformie znajdował się jeszcze stalowy spychacz skrzynkowy, dopasowany do jej przekroju, ale wyższy niż ścianki boczne i zaokrąglony na górze, długi na około 50, wysoki na 30–40 centymetrów. Z łatwością poruszał się po platformie, przed załadowaniem wózka musiał znajdować się z tyłu. Obrotnicę przesuwało się do najbliższego toru poprzecznego, na który wjeżdżał wózek, i trzeba było mocno ją trzymać, by wózek nie wypadł z szyn.

Pierwszą rzeczą było przywleczenie zwłok z komory gazowej w pobliże pieców. Potem za pomocą obrotnicy ustawiało się wózek na jednym z poprzecznych torów. Platforma musiała być z przodu podparta drewnianą listwą, by wózek nie przewrócił się w trakcie ładowania. Następnie jeden z więźniów wylewał na platformę wiadro wody, co miało zapobiegać jej nadmiernemu nagrzaniu w gorącym piecu. Dwaj inni układali ciało na leżącej na posadzce desce, podnosili ją, przechylali bokiem i zwłoki spadały na platformę. Więzień stojący z drugiej strony układał je we właściwej pozycji. Kiedy wózek był załadowany, na platformie leżały dwa trupy głowami w stronę pieca, zaś trzeci, pośrodku, w pozycji odwrotnej. Teraz można było otworzyć drzwiczki. Z wnętrza buchał niewyobrażalny żar.

Wyciągało się wtedy podpierającą drewnianą listwę, a dwóch więźniów chwytało platformę z prawej i lewej, donosiło ją do pieca i opierało o brzeg mufli. Jednocześnie dwaj inni z tyłu podsuwali wózek i wpychali platformę do wnętrza. Ci z przodu odskakiwali kilka kroków w tył, zapierali się o uchwyt wózka i nogą od tyłu silnie pchali spychacz, który zsuwał zwłoki do pieca. Wózek odciągano nieco do tyłu, a jeden z więźniów podtrzymywał zwłoki żelaznymi widłami, by nie wysunęły się na zewnątrz. Platformę, która tkwiła w piecu w trzech czwartych swej długości, trzeba było teraz wraz z wózkiem wycofać na obrotnicę, a następnie zamknąć drzwiczki pieca.

Przy tych zwrotnych manewrach klęczałem przy obrotnicy i trzymałem ją z całych sił, by wózek wjechał na tor. Byłem jednak zdezorientowany, nie dość dokładnie ją przystawiłem i wózek, zjeżdżając z hukiem spod pieca, wypadł z szyn. Poczułem kłujący ból w małym palcu prawej ręki, zobaczyłem krew. Wpadłem w panikę. Przypomniało mi się, że jako dziecko słyszałem, jak niebezpieczny jest kontakt z jadem trupim. Urwałem kawałek przepoconej koszuli i próbowałem opatrzyć skaleczenie. W tym momencie wszystko inne zdawało mi się mało ważne, skupiłem się tylko na tym jednym. Zaraz pojawił się Stark i poirytowany wykolejeniem wymierzył mi kilka ciosów. Krzyknąłem z bólu, ale ostatnim wysiłkiem podniosłem się i razem z innymi umieściłem wózek na szynach. Wiedziałem, że jeśli nie stanę na wysokości zadania, czeka mnie pewna śmierć.

Po załadowaniu wszystkich sześciu pieców wróciliśmy do komory gazowej, gdzie mieliśmy rozbierać kolejne zwłoki. Bardzo uważałem, by ich nie dotykać zranionym palcem. Stark stał w drzwiach, skąd miał widok na oba pomieszczenia. Ze strachu z powodu skaleczenia coraz szybciej rozbierałem zmarłych, uważając, by nie podrzeć lub zniszczyć odzieży. Tymczasem rana ciągle krwawiła, cały prowizoryczny opatrunek był już przesiąknięty i poplamiłem jakieś ubranie. Zobaczył to Stark, który akurat stał w pobliżu. Zamachnął się bykowcem i wrzasnął:

– Los, przewracać trupy!

Wprawdzie nie zrozumiałem, czego ode mnie chce, ale instynktownie pobiegłem do spalarni, bezradnie się rozglądając. Zaraz pojawił się Fischl, podszedł do jednego z pieców, podniósł klapę i zaczął grzebać we wnętrzu długimi widłami.

– No dalej, trzymaj! – szepnął mi. – Wetknij do pieca i pogrzeb, żeby się lepiej paliło! Szybko, szybko, bo on cię zabije!

Chwyciłem te diabelskie widły, wsunąłem do pieca, zacząłem nimi potrząsać i rozgrabiać płonące, rozpadające się zwłoki, jak pokazał Fischl – jakbym pogrzebaczem rozgarniał żar w węglowym piecu. Odgórnie przeznaczono 20 minut na spalenie trzech ciał, a Stark miał pilnować, by nie przekraczano tego czasu.

Podczas gdy ja zmordowany grzebałem widłami w ciężkich, nadpalonych tułowiach, trzej więźniowie miotali się przed piecem jak oszalali. Odmówili dalszej pracy i próbowali uciekać przed ciosami Starka. W końcu rzucili się na ziemię, błagając o litość i zbawczą kulę w głowę. Stark wygnał ich do pracy do trupiarni. Ale tam też padli na posadzkę i nie reagowali na jego wrzaski. Stark poczerwieniał ze wściekłości, podskoczył do nich z podniesioną ręką, ale nagle powstrzymał się i powiedział ironicznie:

– Śmierdzące lenie, ja wam jeszcze pokażę!

A potem bez słowa wrócił do spalarni i rzucił komendę:

– Los, los, wkładać trupy do pieców!

Kiedy napełniliśmy wszystkie sześć pieców, przegnali nas znowu do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie mieliśmy dalej rozbierać zwłoki. Stark pozostał w spalarni. Próbowałem udawać pilną pracę i zebrać siły. Spostrzegłem naszych trzech współtowarzyszy. Leżeli bez ruchu, oddychali, ale fizycznie i psychicznie byli u kresu. Poddali się, najwidoczniej było im już wszystko jedno – i nic nie miało znaczenia.

Nie byłem jeszcze do tego stopnia zrezygnowany, chociaż nie miałem złudzeń. Wiedziałem, że bez wątpienia czeka mnie tu straszny los. Ale nie chciałem kapitulować. Im bardziej groziła mi śmierć, tym silniej rosła we mnie wola przeżycia. Byłem przecież jeszcze młody. Zbladły wspomnienia o rodzicach, rodzinie i młodości w Seredzie. Wszystkie myśli kierowały się wyłącznie na to, by żyć – przez następną minutę, następną godzinę, następny dzień, tydzień. Za nic się nie poddawać! Ta myśl, ten cel, to pragnienie – owładnęły mną bez reszty.

Zmuszony byłem współuczestniczyć w likwidacji stosu trupów, ale właśnie to wzmocniło moją wolę – uczynić wszystko, żeby nie skończyć w ten sposób, żeby nie leżeć na takim stosie, żeby nie wpychali mnie na wózku do pieca, nie grzebali we mnie widłami, bym w końcu przemienił się w dym i popiół. Nie, wszystko, tylko nie to! Chciałem żyć. Może kiedyś uda się stąd wydostać. Takie myśli krążyły mi po głowie. Ale ten cel wymagał jednego: trzeba podporządkować się i wykonywać wszystkie rozkazy. Tylko z takim nastawieniem można było uczestniczyć w tym straszliwym rzemiośle w Auschwitz.

Późnym popołudniem płomienie pochłonęły już wiele zwłok, przeistaczając je w białoszary popiół. Większość jeszcze leżała na ziemi, bo w ciągu godziny można było spalić najwyżej 54 ciała, jeśli w dwudziestominutowych odstępach wsadzało się po trzy do pieca. To jeszcze potrwa, zanim wszyscy zostaną spopieleni – pomyślałem. A co potem stanie się z nami? Próbowałem nie myśleć o tym okropnym, dręczącym pytaniu, na które nie było odpowiedzi. Może decyzja zapadnie dopiero jutro. Dzisiaj przecież jeszcze żyję. To najważniejsze.

Ciała płonęły, a my przygotowywaliśmy już następną porcję. Wciąż było nas tylko czterech. Harowaliśmy w piekielnym tempie, bo każdy musiał wykonywać robotę za dwóch – bez chwili wytchnienia. Ta gonitwa tak nas zmęczyła i byliśmy już tak otępiali, że zapomnieliśmy o wyłączeniu wentylatorów przy jednym z pieców, bo przestaliśmy słyszeć ich warkot. Rozniecił się silny ogień i powstał tak intensywny żar, że poluzował się szamot, przepalił piec, a cegły powpadały do kanału kominowego i zablokowały ujście ognia na zewnątrz. Czerwone języki zaczęły buchać z pieca i w okamgnieniu całe pomieszczenie spalarni przesłoniły gęste tumany duszącego, słodkawego dymu.

Stark miotał się jak oszalały, aż w końcu wybiegł na zewnątrz w stronę okrągłego komina – w jego pobliżu stał drewniany barak, biuro wydziału politycznego Gestapo. Wrócił w towarzystwie kilku esesmanów, którzy doradzali, jak ugasić ogień. Podłączyliśmy wąż do kranu, otworzyliśmy piec i strumieniem wody próbowaliśmy zadusić płomienie liżące na wpół spalone ciała. Rozległ się gwałtowny syk i trzask, jakby ktoś wrzucił kostkę lodu do wrzącego tłuszczu. Płomienie wprawdzie przygasły, ale pod powierzchnią pozostał żar, a szaroczarny dym stale wydobywał się z pieca. Ze szpar w drzwiczkach pozostałych pieców w ułamkach sekund buchnęły płomienie i dym. Stark biegał podenerwowany i krzyczał, że mamy w wiadrach przynieść wodę do gaszenia. Potem otwarliśmy wszystkie piece. Wśród ciosów, gróźb i wrzasków esesmanów miotaliśmy się jak spłoszone konie, dźwigając wiadra i lejąc wodę na ruszt. Pokrwawieni od uderzeń walczyliśmy z płomieniami dobre pół godziny, zanim przyjechała obozowa straż pożarna.

Stark stale chodził niespokojnie w tę i z powrotem. Był bardziej zdenerwowany niż pozostali esesmani. Może obawiał się, że pociągną go do odpowiedzialności za pożar. Nagle wzdrygnąłem się na odgłos strzałów w pomieszczeniu obok, gdzie wciąż jeszcze leżało trzech więźniów, którzy odmówili dalszej pracy. Zajrzałem przez uchylone drzwi i zobaczyłem, że ich zastrzelili.

Wieczorem wreszcie udało się ugasić pożar. Krematorium nie mogło oczywiście funkcjonować. Piece jeszcze trochę dymiły i widać w nich było resztki zwęglonych i nadpalonych zwłok, które już w niczym nie przypominały ludzi. Staliśmy po kostki w wodzie, a z okien i drzwi krematorium ciągle wydobywał się dym. Pomieszczenie, w którym leżały ciała, też było pełne dymu, bo podczas gaszenia uszkodzony został wentylator na suficie. My, więźniowie, wpadliśmy w całkowite otępienie i apatię, nawet w obliczu tego, co nas teraz czekało. Na szczęście, bo w przeciwnym razie mogłoby nam przyjść do głowy, że skoro piece się zepsuły, to i my jesteśmy już zbędni. Może każą nam jeszcze rozebrać pozostałych zmarłych, ale co potem?

Zapanowała dziwna atmosfera. Nikt nie krzyczał, nikt nas nie bił. Siedzieliśmy w kącie spalarni jak skazańcy w oczekiwaniu na egzekucję i nikt nie zwracał na nas uwagi. W mglistej szarówce wieczoru matowo pobłyskiwały żarówki – wyglądały jak cmentarne świeczki na Wszystkich Świętych. Ciężka, kuta latarnia nad wejściem do krematorium rzucała przytłumione światło, obrysowujące kontury winorośli, szarej ściany i ciężkich drzwi. Ktoś niezorientowany mógłby za tą przyjazną fasadą spodziewać się przytulnych pomieszczeń. Nikt by nie uwierzył, że za drzwiami zaczyna się piekło. Ci trzej nowi, których właśnie przyprowadzili, na pewno nie domyślali się, dokąd wiodą te romantyczne wrota. Przyszli pod eskortą, tak jak my po południu – i mieli zastąpić trzech zastrzelonych. To znaczy, że jeszcze jesteśmy potrzebni. Wstąpiła we mnie nowa nadzieja.

Późnym wieczorem przez bramę na dziedziniec krematorium wjechała tyłem ciężarówka z plandeką. Chwilę później pojawiła się grupa esesmanów. Unterscharführer Stark wraz z towarzyszami stanęli na baczność, podrzucili w górę prawe ramiona i wykrzyknęli dziarsko: „Heil Hitler!”. Złożyli krótki meldunek, a nam kazali załadować na ciężarówkę pozostałe, rozebrane tymczasem zwłoki.

Maurice i ja wywlekaliśmy zmarłych po śliskiej posadzce krematorium na zewnątrz. Potem chwytaliśmy ich za ręce i nogi – i z rozmachem wrzucaliśmy na ciężarówkę. Na platformie Schwarz i Fischl układali ciała w stosach, jak polana drewna. Odbywało się to w szaleńczym tempie i przy akompaniamencie wrzasku esesmanów, którzy uważali, że nie pracujemy dość szybko. Nasi nowi koledzy, całkowicie skołowani, wzdragali się przed dotknięciem wilgotnych zwłok. Raz po raz wyślizgiwały im się z rąk mokre ramiona i nogi, ciała spadały na ziemię. Esesmani reagowali biciem i rykiem. Kiedy dwóch nowicjuszy opadło z sił, jeden z nadzorców wrzasnął:

– Bydlaki, jak psujecie piece, to trzeba załatwić to inaczej! Ładować te trupy, dalej, dalej, bo pourywam wam dupy!

Najgłośniej awanturował się mały esesman, którego widziałem po południu na dziedzińcu bloku 11, w pobliżu beczek z herbatą. Miał ochrypły, rozjuszony głos alkoholika. Stał w rozkroku, podparty pod boki, pochylony nieco do przodu – i przyglądał się naszym wysiłkom. Od czasu do czasu zwracał się do innych esesmanów stojących w pobliżu i coś im wyjaśniał, gestykulując i udając ważniaka. (Później dowiedziałem się, że był to Aumeier, lagerführer z obozu głównego). Obok niego stał szef wydziału politycznego untersturmführer Max Grabner.

Tymczasem ciężarówka była już tak załadowana, że zwłoki wystawały poza boczne ściany paki. Dwóch z nas zamknęło tylną klapę. Potem naciągnęli plandekę, żeby nie było widać ładunku. Wszystko zostało zabezpieczone i zakryte, pojazd nie mógł budzić żadnych podejrzeń, wyjechał z dziedzińca krematorium i stanął na poboczu w pobliżu szpitala dla SS.

Było już chyba krótko przed północą, kiedy załadowaliśmy czwartą, ostatnią ciężarówkę. Z tyłu, między trupami, zostało jeszcze trochę miejsca. Wcisnęliśmy się tam. Stłoczeni opieraliśmy się o zmarłych jak o ścianę. Zanim ciężarówki ruszyły, jeden z esesmanów wydzielił nam jeszcze po porcji chleba. Pożeraliśmy go jak wygłodniałe wilki, nie troszcząc się o to, że ręce mieliśmy uwalane krwią i nieczystościami. Głód nauczył nas cenić chleb. Już sam jego widok kazał zapomnieć o wszystkim.

Odrywałem kawałek po kawałku, wolno nawilżałem śliną i w skupieniu żułem jak najlepszy smakołyk. Nie zauważyłem nawet, że samochód ruszył. Moją uwagę zwróciły dopiero smugi światła przedostające się przez plandekę. Z ciekawości przesunąłem ją trochę na bok. Światło rzucały reflektory jadącego za nami samochodu osobowego. Jego pasażerowie mieli pewnie pilnować, by żaden z nas nie próbował ulotnić się po ciemku. Najwidoczniej przeceniali nasze zasoby energii – byliśmy tak przybici i zmordowani, że w tym momencie nikt nawet nie pomyślał o ucieczce.

Przez szparę między klapą paki a plandeką spostrzegłem, że jedziemy przez małe miasteczko. Tu i ówdzie widać było pojedynczych przechodniów. Przypuszczalnie byliśmy w Oświęcimiu. Warkot silników czterech ciężarówek dudnił w pustych uliczkach. Upiorny konwój przetoczył się obok ostatnich zabudowań i wznoszącą się nieco szosą przejechaliśmy przez tory. Potem skręciliśmy w polną drogę. Była pełna dziur, bo trzęsło i kołysało na wszystkie strony. Odwróciłem się i spostrzegłem, że zwłoki za nami zaczęły się poruszać. Leżące na wierzchu ciała wpadały na siebie. Ów straszny ładunek chwiał się w trakcie rozkołysanej jazdy. Podnosił się i opadał; można było odnieść wrażenie, że w zmarłych wstąpiło życie.

Kiedy na zakręcie kierowca nagle przyhamował i potem ostro ruszył, górna warstwa trupów przesunęła się do tylnej części ciężarówki i spadła na nas. Sztywne zwłoki waliły się jak belki, przygniatając nas do dna paki. Leżałem na brzuchu i daremnie próbowałem się uwolnić. Przy każdym podskoku ciężarówki nacisk był coraz większy, nie miałem już czym oddychać. Wołałem o pomoc, ale głos nie przebijał się przez hałas silnika i trzask karoserii. W podobnej sytuacji było sześciu moich współtowarzyszy. Musieliśmy skapitulować w tej walce z oślizłymi, sztywnymi trupami, które waliły się na nas ze wszystkich stron, jakby chciały nas pogrzebać i porwać za sobą w otchłań śmierci.

Wreszcie ciężarówka stanęła. Jakiś esesman krzyczał:

– Dalej, dalej! Nie słyszycie? Złazić z samochodów! Los! Raus! Ruszcie się!

Przygniatające nas zwłoki nic sobie nie robiły z tych rozkazów, a my nie mogliśmy się ruszyć. Dopiero kiedy reflektory samochodu za nami oświetliły tył ciężarówki, esesmani zrozumieli, co się stało. Spuścili klapę i wyrzucili kilka ciał, tak że mogliśmy się wydostać. Każdy ruch sprawiał mi ból, miałem wrażenie, że połamało mi wszystkie żebra. Koledzy też pojękiwali. Siedzieliśmy na ziemi, próbując złapać oddech. Kilka kroków dalej stały przykryte szczelnie plandekami ciężarówki i sanitarka z wymalowanym z każdej strony znakiem Czerwonego Krzyża. Reflektory oświetlały dość rozległy teren z owalnym wykopem pośrodku. W stojącej w nim wodzie odbijał się księżyc. Na obrzeżach leżały sterty luźnej, nieudeptanej gliny – nieomylny znak, że dół wykopany został nie tak dawno. Z rozmowy stojących obok esesmanów wynikało, że to wody gruntowe wystąpiły na dno wykopu. Najwidoczniej nie byli pewni, czy da się go wykorzystać zgodnie z planem. Oglądali dokładnie ziemię na obrzeżach, a potem jeden z nich spuścił się na linie po zboczu wykopu. Sprawdził, jaki jest poziom wody, wdrapał się z powrotem, zdał sprawozdanie innym i znowu zaczęli dyskutować.

Moje zmęczenie było większe niż ciekawość. Narada esesmanów dała nieoczekiwanie okazję do wytchnienia. Przestało mnie interesować, co dzieje się wokół. Położyłem się na ziemi i zasnąłem.

Ze snu wyrwał mnie warkot nadjeżdżających samochodów. Wysiadła grupa oficerów SS, na czele szli Aumeier i szef obozowego Gestapo Grabner. Zbliżyli się do oświetlonego dołu, obeszli go ze wszystkich stron i naradzali się przez jakiś czas. Potem kazali nam powrzucać ciała do wykopu. Fischl i Schwarz zwalali je z ciężarówki na ziemię, a trzej francuscy więźniowie zaciągali na skraj dołu. Staliśmy tam we dwóch, Maurice i ja, łapaliśmy zwłoki za nogi i ręce – i z rozmachem wrzucaliśmy do dołu, starając się trafić blisko środka. Uderzały z chlupotem o powierzchnię wody, która rozpryskiwała się na wszystkie strony. Zapadały się jak kamienie młyńskie na płaskim dnie i zamykała się nad nimi wodna tafla. Stopniowo traciliśmy siły i ostatnie ciała z ostatniej ciężarówki z ledwością zdołaliśmy przesunąć na skraj wykopu. Esesmani spostrzegli, że jesteśmy u kresu sił, i kazali nas zmienić. Nasze miejsce zajęli koledzy z Francji.

Świtało, kiedy wracaliśmy do obozu. Wszystko było pogrążone we śnie. Na betonowych słupach ogrodzenia wzdłuż ulicy obozowej świeciły setki żarówek. Nie było widać żywego ducha. Tylko stukot naszych drewniaków rozbrzmiewał w upiornej ciszy i pustce. Ciągnące się bez końca podwójne szeregi drutu kolczastego z tabliczkami ostrzegawczymi „Achtung! Lebensgefahr!”, Uwaga! Zagrożenie życia!, na których wymalowane były trupie czaszki i skrzyżowane kości, wieże strażnicze i wycelowane w nas lufy karabinów maszynowych, ponure bloki więźniarskie z czerwonej cegły – wszystko to wprawiało w stan absolutnej beznadziei i nieopisanej rozpaczy. Niejeden więzień, który pojął, w jakim znajduje się położeniu, wybierał śmierć. Kiedy wracaliśmy, znowu kilku zmarłych leżało w „zakazanej zonie”, w „pasie śmierci” – jak nazywany był obszar wzdłuż ogrodzenia. „Poszedł na druty” – mówiło się w obozowym żargonie, kiedy więzień ginął od porażenia prądem albo wiązka strzałów z karabinu maszynowego wyzwalała go z męczarni, zanim jeszcze dotarł do ogrodzenia.

Esesmani zaprowadzili nas do bloku 11. Drzwi zamykane tu były na klucz, nie tak, jak gdzie indziej. Jeden ze strażników wszedł na schody i zadzwonił. Wpuścił nas oberscharführer Plagge. Schodziliśmy do labiryntu piwnicznych karcerów, a nocną ciszę zakłócał tylko brzęk jego kluczy. Zgrzytnął zamek. Plagge otworzył zakratowane drzwi i weszliśmy na wewnętrzny korytarz. Uderzył nas duszący smród. W marnym oświetleniu bielone wapnem ściany odcinały się od czarnej, naoliwionej posadzki korytarza, po prawej i lewej mieściły się cele. Wpuścił nas do pomieszczenia bez okna, bez wentylacji. Miało trzy kroki wszerz i trzy wzdłuż. Zamknął drzwi, zgasło światło. Śmiertelnie zmęczeni padliśmy na posadzkę i natychmiast zmorzył nas sen. Dopiero teraz skończyła się dla mnie ta potworna doba.

Kiedy się zbudziłem, dzień był już w pełni. Wnioskowałem tak z dobiegających z zewnątrz odgłosów, bo w celi, do której nie wpadał nawet najmniejszy promień światła, brakowało nam całkowicie orientacji w czasie. W tym odosobnieniu życie w obozie zdało mi się oazą wolności.

Mocz oddaliśmy jak zwierzęta w oborze, bo w ciemnościach nikt nie dojrzał stojącego koło drzwi wiadra z drewnianą pokrywą. Bolało mnie całe ciało, każdy ruch był męką. I jeszcze dręczyło mnie nieznośne pragnienie, bliski byłem obłędu.

Grzechot kluczy, otwieranie krat i drzwi, kroki strażników – wszystko to wywoływało straszliwe napięcie. Nikt przecież nie wiedział, co się stanie, gdy otworzą celę – powrót do utęsknionej „obozowej wolności”, ale równie dobrze wyprowadzenie na dziedziniec i likwidacja strzałem w potylicę przy czarnej ścianie. Jeszcze gorsze byłoby przesłuchanie w wydziale politycznym Gestapo, połączone prawie zawsze z okrutnymi, długimi torturami.

Natomiast wszystkie odgłosy życia z zewnątrz rejestrowaliśmy jak dobry znak. Nadaremnie czekaliśmy na wypuszczenie. Zostawili nas tutaj w niepewności, w absolutnych ciemnościach, gorzej niż bydło. Wreszcie, po długim oczekiwaniu, zapaliło się światło. Otwarły się drzwi, stanął w nich Schlage i wygnał nas z celi na korytarz. Czekał tam esesman, który odprowadził nas do głównej bramy. Widocznie było już południe, bo z pobliskiego budynku kuchni sztubowi wynosili kotły z brukwiową zupą. Nieśli je na długich, uginających się pod ciężarem drągach. Na rozświetlonej słońcem obozowej ulicy aż roiło się od więźniów. Chociaż oni też byli za drutami, miałem wrażenie, że są wolni – i odczułem zazdrość. Niektórzy zwracali się w naszą stronę, jakby chcieli zagadać, ale rezygnowali, widząc zaschniętą krew, błoto i brud na naszych rękach i twarzach. Najpewniej burczało im już w brzuchach i bardziej byli zainteresowani nadchodzącym rytuałem wydawania zupy.

Przed bramą czekała na nas zielona sanitarka. Wsiedliśmy i znaleźliśmy w niej kocioł z parującą zupą. Było tego ze 25 litrów, mniej więcej po trzy na głowę. Zapchaliśmy brzuchy cienką brukwianką, a potem rozejrzałem się dookoła. Słońce stało w zenicie i oświetlało płaską okolicę bez drzew i krzewów. Jechaliśmy wzdłuż bagien i podmokłych łąk, poprzedzielanych gdzieniegdzie pasmami żółtej i czerwonawej, gliniastej ziemi. Jak okiem sięgnąć, ten sam opustoszały, ponury, jakby martwy krajobraz. Tylko daleko na horyzoncie majaczyły blado zarysy Beskidów. Zdało mi się zupełnie nierzeczywiste, że za górami, w odległości ledwie godziny jazdy pociągiem, leży moje miasto, Sered. Spędziłem tam dwadzieścia lat życia do momentu deportacji tutaj, ponad miesiąc temu. Ale nawet ten krótki czas wydawał mi się wiecznością.

Sanitarka zatrzymała się, esesman otworzył drzwi i kazał wysiadać. Usiedliśmy na ziemi, esesmani stanęli wokół. Obok stert gliny turkotała pompa motorowa. Woda wylewała się na pobliskie pola. Za glinianymi hałdami można było z łatwością rozpoznać wykop, do którego poprzedniej nocy wrzucaliśmy zwłoki. Wymieniliśmy lękliwe spojrzenia.

Esesmani w wysokich gumowcach krzątali się przy pompie, dokręcali uszczelki i przekładali węże, inni stali w rozkroku na glinianej hałdzie i, trzymając się pod boki, co rusz przechylali się poza krawędź wykopu, by sprawdzić poziom wody na dnie. Ktoś niewtajemniczony mógłby pomyśleć, że to strażacy, a może hodowcy ryb, którzy właśnie spuszczają wodę ze stawu. Zdawałem sobie sprawę, że nie czeka nas nic dobrego, kiedy już odpompują wodę i wyłączą pompę. Może znajdziemy się na wierzchu stosu trupów. Znowu opanowało mnie przytłaczające uczucie strachu, wobec którego byłem zupełnie bezsilny. Szukałem w myślach uspokojenia. Przywoływałem w pamięci ważnych ludzi, którzy byli dla mnie wzorem i też musieli umrzeć, myślałem o tym, że przed śmiercią nie ma ucieczki. Paraliżująca bezczynność podsunęła mi myśl, że śmierć jest nieuchronnie częścią życia każdego człowieka i musi kiedyś nastąpić. Te rozważania nie były jednak w stanie zagłuszyć we mnie strachu. Cała udręka świadczyła właściwie tylko o tym, że wciąż jeszcze tkwiła we mnie niezłomna wola życia.

Kiedy zamilkły silniki pomp, esesmani pod bronią doprowadzili nas do wykopu. W świetle dnia wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Kilkaset nagich ciał wypełniało dół zaledwie do połowy. Wychodzące z orbit, wielkie jak śliwki oczy, nabrzmiałe usta, jakby przesłonięte sinoczerwoną powłoką. Ten nieopisany w swej potworności widok śmierci fascynował mnie i wręcz przyciągał, jakbym sam już tam przynależał. Nie mieliśmy jednak czasu na oswojenie się z koszmarem, bo zaraz posypał się na nas grad ciosów, którym towarzyszył ryk.

– Dalej, dalej! Marsz do wykopu, śmierdziele! Los, los! Układać trupy na stosie pośrodku!

Popędzani uderzeniami przeskoczyliśmy przez gliniane hałdy i wpadliśmy do wykopu między zwłoki. Nogi grzęzły w śliskim, gliniastym błocie i po pierwszych krokach zostawiłem w nim drewniaki. Ciała leżące przy brzegu kazali nam przeciągnąć do środka. Zaczęliśmy to robić, a ze strony stojących na skraju esesmanów dobiegały nas bezustanne groźby. Dla wzmocnienia efektu wymachiwali przy tym pistoletami. Z trudem brnąłem w mule przy brzegu dołu, gdzie leżała martwa kobieta. Wyślizgiwała mi się jej ręka, za którą próbowałem wlec ją w kierunku środka. Straciłem równowagę, upadłem twarzą w błoto i z trudem zdołałem się podnieść. Zacisnąłem usta, wytarłem oczy i ostrożnie podniosłem zabłocone powieki. Moim współtowarzyszom nie szło lepiej. Też byli cali uwalani mułem.

Na linach spuściło się na dół dwóch esesmanów, a lagerführerzy Aumeier i Schwarzhuber wraz z szefem Gestapo Grabnerem biegali w tę i z powrotem jak spłoszone kury. Debatowali, wymachiwali rękami i wykrzykiwali groźby:

– Zobaczycie, co będzie, jak tego nie zrobicie, wy śmierdzące gnojki!

Na zmarłych nie robiło to żadnego wrażenia. Było im obojętne, gdzie leżą – na górze czy na dole, na skraju czy w środku dołu, nie obchodziło ich też, czy z ich powodu będziemy mieli kłopoty, bo wyślizgują się nam z rąk, a my opadamy z sił, przerzucając ich mokre, oślizłe ciała w błotnistej otchłani śmierci.

Woda znowu zaczęła się podnosić. Błoto o konsystencji ciasta zamieniało się stopniowo w gęstą breję, co dodatkowo pogarszało naszą mordęgę. Dwóch kolegów wysiadło. Leżeli wyczerpani na skraju dołu. Próbowali chwilę odetchnąć i zebrać siły. Jeden z nich miał na twarzy grubą skorupę błota. Mimo to widać było jeszcze czarną przepaskę na pustym oczodole. Po drugiej stronie wykopu ledwo zipał młody student z Paryża – najwidoczniej pośliznął się i zachłysnął wodą, a teraz kaszlał, jakby się dusił. Esesmani próbowali ich popędzać do pracy, pokrzykując:

– Los, los, dalej, dalej! Wstawać, łajdaki! Do roboty!

Ale tamci nie reagowali, zobojętniali na to, co dzieje się wokół. Aumeier obserwował wszystko z pewnej odległości. Wmieszał się teraz i wrzasnął:

– Załatwcie wreszcie te szmaty!

Podwładni nie kazali sobie dwa razy powtarzać i wyciągnęli pistolety. Padły dwa celne strzały i oba ciała skurczyły się w sobie. Na dnie wykopu strużki krwi mieszały się z wodą gruntową.

Zostało nas teraz pięciu i nadal musieliśmy targać walające się zwłoki do środka wykopu, gdzie zaczęło powstawać coś w rodzaju sterczącej piramidy – wyłaniała się niczym wyspa z zamulonej, brudnej wody.

Po wielu godzinach skończyliśmy i wdrapaliśmy się na górę. Setki rąk, nóg, martwych twarzy, plątanina kończyn – wyglądało to jak koszmarna grupa Laokoona. A potem ktoś zarządził dezynfekcję tej masowej mogiły. Z drewnianej beczki gołymi rękami czerpaliśmy sproszkowane wapno i posypywaliśmy nim trupy. Wiatr zawiewał pył w twarz, paliły oczy, niemal nie można było ich otworzyć. Ale robota szła dalej. Chwila przestoju oznaczała pewny koniec. Było to jasne, kiedy słyszało się histeryczne wrzaski stojących dookoła esesmanów. Na szczęście wiatr ustał. Biały pył na zwłokach poszarzał. Czułem, jak ostra woń wapna przenika powietrze wypełnione smrodem rozkładu. Potem gliniastą ziemią przysypywaliśmy piramidę trupów, z której wciąż tu i ówdzie sterczały nieruchome kończyny. Wszystko to działo się w szalonym pośpiechu przy akompaniamencie bezustannych ryków i pogróżek esesmanów, jakbyśmy zbyt wolno zacierali ślady ich zbrodni. Ich szef, Aumeier, rzucił krótko:

– Widać, że nie znacie jeszcze prawdziwej roboty, ale to już koniec z bumelanctwem!

Groźba nie zrobiła na nas wrażenia, byliśmy zbyt wyczerpani. Kiedy uświadomiłem sobie, jak niewielki skrawek wykopu przysypaliśmy, ogarnęła mnie rozpacz. Zwłok jednak nie było już widać, przykryła je cienka warstwa ziemi. Zdawało się też, że grabarze w mundurach mają na dzisiaj dosyć. Zbierali się do odwrotu, a na miejscu pojawiła się inna grupa uzbrojonych esesmanów, którzy mieli trzymać straż przy masowym grobie.

Kompletnie przemoczeni, boso, uwalani błotem i krwią wsiedliśmy do ambulansu. Symbol humanitarnej organizacji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża robił groteskowe wrażenie. Jego widok upewnił nas w przekonaniu, że żadna siła na ziemi nie była zdolna położyć kresu tym diabelskim potwornościom. Żarząca się w nas jeszcze iskra życia zbladła po ostatnich wydarzeniach.

Przez okna ambulansu przemieszczającego się w zapadającym zmroku nic nie można było zobaczyć. Osowiały ułożyłem się na deskach samochodu. W półśnie znalazłem się w Seredzie nad Wagiem. Przypomniało mi się, jak przemawiał do nas dobrodusznie chudy komendant słowackiej Gwardii Hlinki3: „Jedziecie na wschód! Możecie tam zbudować sobie ojczyznę. Nie ma się czego bać. Traktujemy was po ludzku, a tam będzie dokładnie tak samo. Każdy zajmie się tym, co potrafi. Szewc będzie szył buty, krawiec ubrania, lekarze będą leczyć chorych. A co najważniejsze – będziecie tam między swoimi! Kto jest zdrowy i nie boi się pracy, będzie miał nieźle. Od czasu do czasu odwiedzimy was, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku i jak wam się tam żyje”. Po tej przemowie wsiedliśmy do towarowych wagonów stojących na bocznicy koło dworca. Gwardia Hlinki była czymś w rodzaju słowackiego SS, a jej komendant miał na rękawie munduru podwójny krzyż, herb nowego słowackiego państwa. Pomachał nam jeszcze życzliwie na drogę i zawołał: „Szczęśliwej podróży!”.

Ambulans zatrzymał się przed główną bramą obozu. Napis „Arbeit macht frei” przywołał mnie do brutalnej rzeczywistości. Przez bramę przeszliśmy pod eskortą strażników, którzy poprowadzili nas obozową ulicą między dwupiętrowymi blokami więźniarskimi z czerwonej cegły. Zatrzymaliśmy się przed blokiem 11 – w jego podziemnych bunkrach nocowaliśmy już poprzedniej nocy. Służbę miał właśnie oberscharführer Engelschall. Zagnał nas do ciemnicy. Na podłodze znaleźliśmy siedem porcji chleba, na każdej kromce kawałek sera harceńskiego, ale tylko trzy emaliowane na czerwono blaszane miski z przydziałem herbaty. Engelschall zdał się nam bardziej ludzki niż jego koledzy, bo po zamknięciu drzwi celi zostawił światło. Mogliśmy przynajmniej normalnie zjeść. Uznaliśmy, że zachował się „porządnie”.

Najpierw rzuciliśmy się jak wygłodniałe wilki na chleb i ser. Gorzej było z piciem – pięciu na trzy miski herbaty. Fischl, najsilniejszy z nas, podniósł jedną i pokazał palcem, ile każdy może wypić. Byłem najmłodszy i przypadły mi jeszcze resztki z każdej miski. Na podłodze zostały dwie nienaruszone porcje chleba zastrzelonych kolegów. Fischl przełamał chleb na możliwie równe porcje i rozdzielił. Wygłodniali pochłonęliśmy je w okamgnieniu. Tymczasem Fischl ni stąd, ni zowąd zaczął cicho odmawiać modlitwę. Spoglądał przy tym w górę na niski sufit, jakby widział nad sobą niebo, i wzywał Boga. Kołysał się rytmicznie w przód i w tył, obracał w prawo i w lewo, mamrotał niezrozumiale, akcentując niektóre słowa. Zrozumiałem tylko, że odmawia kadisz. Nagle, jakby obudzony z głębokiego transu, spojrzał na nas nieobecny duchem. Kiedy spostrzegł, że jesteśmy zajęci jedzeniem, podczas gdy on żarliwie się modli, rzucił się na nas z pięściami, krzycząc przy tym oburzony:

– Łajdaki, żreć potraficie, ale pomodlić się za zmarłych, których chleb jecie, to nie!

Potem znowu wpadł w ekstazę. Wzniósł do nieba swoje duże, przekrwione oczy i zakończył modlitwę słowami: „Ose szalom bimromow Hu jase szalom olenu weal kol – Jisroel weimru Omen”. Pokój na niebieskich wysokościach, pokój wśród nas w całym Izraelu, mówcie amen.

Nasz brygadzista, niski, muskularny mężczyzna, spoglądał teraz na nas trochę spokojniej. Widziałem, że ma łzy w oczach. Chwilę później, jakby rozluźniło mu się ściśnięte gardło, odezwał się z pokorą:

– Człowiek tym różni się od zwierzęcia, że wierzy w Boga.

Jego ostatnie słowa tego dnia, zanim się położył, brzmiały:

– Az men dawent, iz man a mensz. A gite nacht, Jiden! Kto się modli, jest człowiekiem. Dobrej nocy, Żydzi!

Tak oto skończył się kolejny ciężki dzień. W uwalanych pasiakach położyliśmy się na podłodze i momentalnie zasnęliśmy. Kiedy Engelschall następnego dnia otworzył drzwi, leżeliśmy jak zwierzęta pokryte warstwą błota i chrapaliśmy. Musieliśmy wyglądać okropnie, bo Engelschall wrzasnął:

– Do umywalni, wy brudne świnie!

Zaspani zataczaliśmy się na korytarzu, kiedy prowadził nas do umywalni na parterze. Przez wychodzące na dziedziniec okno dostrzegłem „plac sportowy”, opustoszały, bezludny.

W umywalni było dość zimno. Z kranów zawieszonych nad żeliwnym korytem rzeczywiście leciała woda. Niebywała okazja wreszcie porządnie ugasić pragnienie. Odkręciłem kurek i tak chciwie piłem strumień wody, że prawie się zakrztusiłem. Potem rozebraliśmy się, zabłocone pasiaki i brudną bieliznę położyliśmy na betonowej posadzce i próbowaliśmy zmyć z siebie skorupę brudu i błota. Po kąpieli każdy dostał nowy pasiak i czystą koszulę. A potem wróciliśmy do podziemi. Tym razem zaprowadzili nas jednak nie do ciemnego lochu, tylko do celi 13, gdzie mieliśmy nawet dzienne światło. Wpadało przez wychodzące na podwórze bloku straceń okno, które było jednak ze wszystkich stron obmurowane, tak więc światło dostawało się tylko pionowo z góry; co się dzieje na podwórzu, nie widzieliśmy. Położyliśmy się na posadzce, ale o spaniu nie było już mowy. Zadawaliśmy sobie pytanie, co też może znaczyć, że dostaliśmy nowe pasiaki i nawet trochę dziennego światła. Fischl uznał, że ta oczywista odmiana na lepsze jest skutkiem modlitwy i Boga, Sabaoth.

– Der Szemisborah werd szojn helfen! Man darf, burszen, beten! Wszechmocny pomoże! Trzeba się modlić, chłopcy!

Po tych słowach podniósł się, odwrócił twarzą do okna i zaczął odmawiać poranną modlitwę, przy której każdy pobożny Żyd nosi tefilin – skórzane modlitewne rzemyki. Fischl ich nie miał, gestami jednak udawał, że je nakłada, a robił to niebywale zręcznie. Nie zdołałem się tego nauczyć, gdy nasz rabi ongiś przygotowywał mnie, trzynastolatka, do bar micwy.

Podczas modlitwy Fischl dał nam znak ręką, byśmy wstali, a kiedy kiwał głową po każdym zakończonym fragmencie, odpowiadaliśmy: „Amen”. Modlitwa w Auschwitz zdawała mi się całkowicie bez sensu – absurdem było wierzyć tu jeszcze w Boga. W innych okolicznościach i w innym miejscu nie brałbym poważnie tego upartego i pod wieloma względami dziwacznego człowieka. Ale tutaj, na krawędzi życia i śmierci, posłusznie modliliśmy się za jego przykładem, bo nie pozostawało nam nic innego. A może czuliśmy, że jego wiara nas wzmacnia.

W celi 13 też byliśmy odizolowani. Sami o tym nie wiedząc, zyskaliśmy dostęp do spraw tajnych i dlatego nie wolno nam było stykać się z pozostałymi więźniami ani nawet z „niewtajemniczonymi” esesmanami. Nie wychodziliśmy więc z innymi z bloku na apel; znaleźliśmy się na specjalnej liście, na której widniał tylko numer naszej celi. W ciągu następnych dni drzwi otwierały się regularnie trzy razy na dobę, kiedy dostawaliśmy jedzenie. Nikt nie wywoływał nas do pracy, wyglądało, jakby o nas zapomnieli. Tymczasem na parterze bloku 11 panował ożywiony ruch. Dzisiaj też otwierały się żelazne drzwi i kraty lochu, a z rozmów na zewnątrz zorientowaliśmy się, że do podziemi wchodzi grupa esesmanów. Otwierali cele jedna po drugiej i za każdym razem słyszeliśmy przerażony okrzyk więźnia:

– Baczność!

Wśród głosów rozpoznałem ochrypłe pokrzykiwanie pijaka Aumeiera i dziarskie wtrącenia Grabnera, szefa obozowego Gestapo.

Towarzyszący im rapportführer meldował krótko, dlaczego siedzą tu poszczególni więźniowie. Potem słychać było, jak esesmani przez chwilę się naradzają i ogłaszają decyzję, brzmiącą najczęściej lapidarnie:

– Los, dalej, wychodzić!

Te słowa brzmiały jak skazujący wyrok sądu doraźnego. Podeszli do naszej celi, a my zamarliśmy podenerwowani i zalęknieni – co stanie się z nami? Ale minęli drzwi i przeszli dalej. Selekcja skazanych trwała blisko godzinę. Reszta odbyła się pod czarną ścianą śmierci. Nie widzieliśmy wprawdzie dziedzińca, ale dobiegały nas z zewnątrz rozpaczliwe jęki, błaganie i szloch, wzywanie Boga, a od czasu do czasu patriotyczne okrzyki po polsku i po rosyjsku: „Niech żyje wolna Polska!” albo „Niech żyje Stalin!”. Aumeier nie lubił takich scen. Posługiwał się kilkoma słowami, które przyswoił sobie z języka więźniów. Charczał: „Szybko, szybko!”, a skazanych wysyłano na tamten świat jak na taśmie. Zmartwiali z przerażenia siedzieliśmy w celi na posadzce, słysząc charakterystyczny świst kul małokalibrowej broni z tłumikiem. Przeżywaliśmy egzekucję akustycznie, nic nie widząc. Jeśli każdy strzał oznaczał jednego zabitego, to tego dnia rozstrzelano ponad stu więźniów. Śmierć znowu zbierała bogate żniwo przy czarnej ścianie na dziedzińcu bloku 11. Kiedy było już po wszystkim, zapanowała śmiertelna cisza, którą przerwał dopiero okrzyk:

– Kalifaktorzy4, wystąp!

Po pewnym czasie i nam przynieśli porcje zupy. Chciwie ją zjedliśmy, zapominając na moment o wszystkim.

Minęło kilka dni spędzonych bezczynnie w celi. Nagle, po wieczornym apelu, otwarły się drzwi. Na korytarzu stał Stark, a obok niego nieznany nam więzień. Najwidoczniej miał zastąpić kolegów zastrzelonych w wykopie. Stark wyprowadził nas z bloku i pogonił biegiem prosto do bramy głównej, a stamtąd na dziedziniec krematorium. Kazał nam ustawić się przy ścianie obok zakratowanego okna spalarni. Przypomniał, że jesteśmy zobowiązani do całkowitego milczenia i zagroził najgorszymi karami, gdyby ktoś z nas zechciał rozmawiać z ludźmi, którzy się tu pojawią. Fischlowi dał do zrozumienia, iż czyni go odpowiedzialnym za wykonanie rozkazu. Fischl odpowiedział posłusznie:

– Jawohl, tak jest, panie unterscharführerze!

Stark znaczy silny. Adekwatne nazwisko nosił więc ten wysoki, potężny mężczyzna o jasnorudych włosach, muskularnych, silnych nogach i szerokim, atletycznym torsie. Sprawiał wrażenie zdrowego, wysportowanego młodego człowieka w świetnej formie. Jego najgorszą cechą była porywczość. Z byle powodu dostawał napadów wściekłości i wtedy trzeba było znikać mu z oczu, bo w przeciwnym razie mogło się źle skończyć.

Od więźniów dzieliły go światy. Był wobec nas chyba niezdolny do jakiegokolwiek ludzkiego odruchu. Znaliśmy tylko jego opryskliwie rzucane rozkazy, dzikie wrzaski i wściekłe groźby. Poganiał nas do pracy, bił bykowcem, tłukł pałką. W stosunku do przełożonych zachowywał się jednak jak uniżony służbista.

Niejednokrotnie zastanawiałem się, jak to się stało, że ten niewiele ode mnie starszy człowiek jest tak brutalny i okrutny. I skąd wzięła się jego bezdenna nienawiść do Żydów. Powątpiewałem, czy w ogóle poznał jakiegokolwiek Żyda, zanim trafił do Auschwitz. Przypuszczalnie był ofiarą nazistowskiej indoktrynacji, która Żydom przypisywała winę za wszystkie nieszczęścia i krzywdy, za wojnę i całą nędzę świata. Jak to się stało, zadawałem sobie pytanie, że przeciętnie uzdolniony człowiek, o cywilizowanym wyglądzie i niewyróżniający się niczym szczególnym, może dokonywać zbrodni w poczuciu spełniania patriotycznego obowiązku wobec ojczyzny. I nie dostrzega przy tym, że staje się instrumentem nadużyć perwersyjnej władzy politycznej.

Z dziedzińca krematorium usunięte zostały wszystkie ślady potwornych wydarzeń ostatnich dni. Nawet zabrudzone krwią kamienie bruku lśniły czystością. Za wysokim zewnętrznym murem z betonu, oddzielającym park samochodowy SS, stało wielkie, rozłożyste drzewo, które właśnie zaczynało się zielenić. Jego wierzchołek miał dzisiaj wraz z nami stać się świadkiem akcji, którą Himmler, a może nawet sam führer, opatrzył mianem geheime Reichssache, tajna sprawa Rzeszy.