W jej sercu czai się mrok - J.D. Barker - ebook + książka

W jej sercu czai się mrok ebook

J.D. Barker

4,4

Opis

Niesamowita opowieść pełna napięcia przekazana z mistrzostwem właściwym Barkerowi.

Po stracie rodziców młody Jack Thatch widzi na cmentarzu Stellę – tajemniczą ośmioletnią dziewczynkę o ciemnych włosach i jeszcze ciemniejszych oczach, siedzącą samotnie na ławce, ściskającą ulubioną książkę. To krótkie spotkanie wywołuje obsesję. Jack myśli o niej bezustannie, aż w końcu odnajduje ją ponownie dokładnie rok później, siedzącą na tej samej ławce, tylko po to, by wkrótce zniknąć.

W zaułku zostają znalezione zwłoki mężczyzny. Całe jego ciało jest spalone, ale ubranie zupełnie nietknięte. Detektyw Faustino Brier widzi to nie po raz pierwszy i wie, że nie ostatni. Za rok od dzisiaj znajdzie kogoś podobnego. Dokładnie 9 sierpnia.

Odizolowany od świata w zacienionym laboratorium, mały chłopiec znany tylko jako Obiekt „D” czeka, rośnie, uczy się. Nie wolno mu z nikim rozmawiać. Nigdy nie zaznał czyjegoś dotyku. Jego moc jest tak przerażająca, że ci, którzy go kontrolują, nigdy nie pozwolą mu opuścić tych murów.

Losy ich wszystkich łączą się w niewyobrażalny sposób.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 792

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (93 oceny)
58
19
14
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Całkiem niezła

"W jej sercu czai się mrok" J. D. Barkera przeraża swoimi gabarytami. Gruba, bo licząca 850 stron książka ma jednak pewną magię, polegającą na tym, że czyta się ją stosunkowo szybko. Gatunek literacki nie do końca trafił w mój gust literacki i decydując się na przeczytanie tej powieści wiedziałam, że będę musiała wyjść ze swojej strefy komfortu. Lubię kryminały i thrillery, ale fantastyka z wykorzystaniem wątków paranormalnych to gatunek, po który rzadko sięgam. Najczęściej, robię to, wtedy gdy znam autora i powieść ma bardzo dobre opinie, oraz cieszy się uznaniem wśród czytelników, którzy podobnie jak ja nie są fanami tego gatunku. Książka ukazuje życie Johna Edwarda Jacka Thatcha, zwanego również "Pipem". Zaczyna się w chwili, gdy chłopiec ma zaledwie osiem lat. Opiekę nad nim sprawuje ciotka, gdyż jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, w którym również on uczestniczył. Chłopiec wraz z opiekunką przychodzi na cmentarz zawsze 8 sierpnia, w rocznicę śmierci rodziców. Pewnego dn...
40
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, mimo ponad 800 stron czyta się szybko i z zaciekawieniem
20
MonikaKruszynska

Całkiem niezła

Mówiąc krótko – początek mnie porwał, środek nieco zmęczył, a pod koniec zaczęłam się nudzić. Połączenie thrillera, sensacji i kryminału z odrobiną fantastyki wyszło nieźle, ale te prawie 900 stron to trochę za dużo. W pewnym momencie było za dużo sensacji w sensacji, wystrzały i pistolety mnożyły się na każdej stronie – źle się to czytało. Mimo to jestem na tak, to ciekawe połączenie gatunków, ciekawy pomysł i choć rozwiązania domyśliłam się dużo wcześniej niż powinnam (brawo ja!), czytałam z zainteresowaniem. Wciągnęła mnie historia chłopca, który w rocznicę śmierci rodziców spotyka na cmentarzu dziewczynkę. Wtedy wszystko się zmienia i zaczyna się cała historia. Historia dziwna i do pewnego momentu zaskakująca. Dobrze się tę historię czyta, bohaterowie są wyraziści, prawdziwi. Wątek fantastyczny jest niegroźny i choć nie przepadam za takimi, tutaj nie mam zastrzeżeń. Cała opowieść jest spójna i intrygująca. Czy polecam? Trochę tak, trochę nie 😉
10
wroowroo

Nie oderwiesz się od lektury

Po raz pierwszy od naprawdę dawna przeczytałem książkę której nie powstydziłby się King czy Koontz ( i mowię o tym "prawdziwym" Kingu). Mimo, że początek nie był łatwy to całość przypominała mi prawdziwe klasyki gatunku Naprawdę polecam.
10
hanrad2

Całkiem niezła

Udało się przebrnąć do końca, choć fantastyka nie jest moją ulubioną lekturą.I jeszcze do tego ta objętość.
10

Popularność




Część 1

Pomyśl o dłu­gim łań­cu­chu zło­tych czy żela­znych ogniw, cierni czy kwia­tów, które by ni­gdy cie­bie nie oplą­tały, gdyby nie było jed­nego jakie­goś waż­nego i pamięt­nego dnia w twoim życiu.

Char­les Dic­kens, Wiel­kie nadzieje1

8 sierp­nia 1984 roku

Osiem lat

Dn. 8.08.1984:

Pacjent „D” – para­me­try w nor­mie.

ZESPÓŁ OBSER­WA­CYJNY CHAR­TER – 309

1

– Czas.

– Cicho, smar­ka­czu. Roz­ma­wiam z sio­strą.

Patrzy­łem, jak cio­cia Jo wyciąga kolej­nego papie­rosa z paczki czer­wo­nych marl­boro setek, która leżała na jej szma­cia­nej tor­bie w kratę, wkłada go do ust, zapala srebrną zippo i posyła w niebo kłąb sza­rego dymu.

– Powie­dzia­łaś, że za godzinę. To było o pią­tej. Teraz jest szó­sta. Czas minął – stwier­dzi­łem. W ogóle nie miała poczu­cia czasu. Gdyby tylko mogła, cały dzień sie­dzia­łaby na tym cmen­ta­rzu i gadała do nagrob­ków. Czy raczej do nagrobka mojej mamy. Z tatą nie roz­ma­wiała. Ni­gdy za nim nie prze­pa­dała.

– Za dwie godziny leci Nie­ustra­szony.

– Nie prze­ga­pisz Nie­ustra­szo­nego.

– Ostat­nio prze­ga­pi­łem – przy­po­mnia­łem. – Wyszli­śmy stąd o szó­stej trzy­dzie­ści, w domu byli­śmy o siód­mej, zje­dli­śmy kola­cję, zmu­si­łaś mnie do kąpieli, a jak już sia­dłem przed tele­wi­zo­rem, to minęło pół odcinka. Takiego serialu nie można oglą­dać od środka. Trzeba zacząć od początku.

Cio­cia Jo zacią­gnęła się papie­ro­sem.

– Masz nie­sa­mo­witą pamięć jak na ośmio­latka, wiesz?

– Możemy już iść?

– Jesz­cze nie.

Wes­tchną­łem i się­gną­łem po radio.

Cio­cia Jo roz­ło­żyła koc na gro­bach rodzi­ców, żeby­śmy nie sie­dzieli w mokrej tra­wie. Przez całe rano padał deszcz, a słońce w Pit­ts­bur­ghu, nawet sierp­niowe, nie­zbyt sku­tecz­nie suszyło. Zie­mia na­dal klą­skała bło­tem.

– Cztery lata, Katy – prze­mó­wiła cio­cia Jo do nagrobka mamy. – Cztery lata temu ten drań cię zabrał. Ode­brał cię nam, mnie i two­jemu malut­kiemu Jac­kowi.

– Tatuś nie zabił mamusi.

– Prze­cież to on pro­wa­dził, nie?

– To był wypa­dek.

– Był pijany.

– Mama wypiła dwa kie­liszki wina, a tata colę. Tak powie­dział kel­ner. Wszystko jest w rapor­cie poli­cji.

Cio­cia Jo popra­wiła prze­krzy­wione kwiaty w wazo­nie mamusi. Paznok­cie miała pożół­kłe. Sam wybra­łem te kwiatki, sto­krotki, w super­mar­ke­cie w dro­dze na cmen­tarz. W wazo­nie tatu­sia nie było żad­nych kwiat­ków, tylko zatę­chła desz­czówka i chwa­sty. Cio­cia Jo nie pozwa­lała mi go wyczy­ścić.

– Upił się jesz­cze przed wyj­ściem.

Pokrę­ci­łem głową.

– W domu pił her­batę mro­żoną, mama też, a potem pod­rzu­cili mnie do cie­bie.

– Skąd możesz to wie­dzieć?

– Sama mówi­łaś, że mam samo­witą pamięć.

– Mia­łeś cztery latka.

– Piłem mleko cze­ko­la­dowe. Mama prze­lała mi je do butelki z dziób­kiem, żebym mógł je ze sobą zabrać. Sie­dzie­li­śmy u cie­bie na kana­pie, obej­rze­li­śmy Magnum, a potem od razu poło­ży­łaś mnie spać. Wtedy nie kaza­łaś mi się kąpać.

– Hm.

– Radio nie działa. – Obró­ci­łem pokrę­tło dookoła, ale z gło­śnika doby­wały się tylko trza­ski.

– Działa, tylko trudno tutaj zła­pać sygnał.

– To po co je przy­nio­słaś?

– Bo cza­sem się udaje, a twoja mama lubiła muzykę.

Sta­cja Bob FM nada­wała na 96,9. Usta­wi­łem pokrę­tło ciut na lewo od 97. Huey Lewis zaśpie­wał coś o jakimś nowym leku, ale po chwili wokal znów uto­nął w szu­mie.

Rzu­ci­łem radio na koc obok torby cioci.

– Może odpusz­czę dziś sobie kąpiel.

– Nic z tego.

– Jeśli nie będę się kąpał, będziemy mogli zostać aż do siód­mej, a i tak nie prze­ga­pię Nie­ustra­szo­nego – tłu­ma­czy­łem.

Cio­cia Jo zdu­siła nie­do­pa­łek na kra­wę­dzi nagrobka taty, po czym scho­wała go do nie­du­żej puszki, którą trzy­mała w kie­szeni far­tuszka spło­wia­łego, nie­gdyś różo­wego stroju kel­nerki. Zwy­kle rzu­cała pety na zie­mię, ale nie tutaj, na cmen­ta­rzu, a zwłasz­cza w pobliżu grobu mamusi. Zapa­liła kolej­nego i zacią­gnęła się głę­boko.

– No dobrze, dzi­siaj bez mycia, ale jutro koniecz­nie masz się wyką­pać. Zgoda?

– Zgoda.

– No to jesz­cze godzinkę. Co tu jest napi­sane, Jack? Umiesz prze­czy­tać?

– Prze­cież wiesz, że umiem.

– No to co jest napi­sane?

– Co roku każesz mi to czy­tać.

– Co jest napi­sane, Jack? – Postu­kała w bok nagrobka mamy dło­nią, w któ­rej trzy­mała zapal­niczkę. – Prze­czy­taj.

Prze­wró­ci­łem oczami.

– Kaitlyn Gar­gery Thatch. Szes­na­sty lutego tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­siąt osiem, ósmy sierp­nia tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­siąt. Kocha­jąca żona, matka i sio­stra.

– Moja kochana sio­strzyczka. Powinni jesz­cze napi­sać: „Zamor­do­wana przez potwora, który piciem wpę­dził się do grobu obok, a ją zacią­gnął ze sobą siłą, bo nie chciał być sam”.

– Tatuś nie pił.

– Pił jak smok.

Cio­cia Jo lubiła się napić, głów­nie wina. Zakła­dała, że wszy­scy inni też piją. Ni­gdy nie widzia­łem, żeby tata pił. Mama ow­szem, ale nie­dużo, nie tak jak jej sio­stra.

Na nagrobku tatu­sia wid­niały tylko imię i nazwi­sko, data uro­dze­nia i data śmierci. Ta sama co u mamusi. Gdyby cio­cia Jo posta­wiła na swoim, w ogóle nie miałby nagrobka. Na szczę­ście decy­zja nie nale­żała do niej – kole­dzy taty ze sklepu z narzę­dziami zro­bili zrzutkę i zapła­cili za obie tablice, bo rodzice nie mieli odło­żo­nych żad­nych oszczęd­no­ści na pogrzeb. Nagrobki wycio­sano z jed­nej czar­nej gra­ni­to­wej płyty. Kamień mamy lśnił, zaraz po przyj­ściu cio­cia sta­ran­nie go wypo­le­ro­wała. Ten taty pokry­wała war­stwa pyłu i brudu, a sam kamień pod spodem zma­to­wiał. Wrócę póź­niej, żeby go wyczy­ścić, żeby lśnił tak jak ten mamusi.

Kiedy zgi­nęli, mia­łem cztery lata, więc zaokrą­glone szczyty nagrob­ków nade mną góro­wały. Jed­nak od tego czasu uro­słem już pra­wie pół metra. Teraz wsta­łem i wygła­dzi­łem dżinsy na guzo­wa­tych kola­nach.

– A ty dokąd?

– Przejdę się tro­chę.

– Powi­nie­neś zostać i poroz­ma­wiać z matką – żach­nęła się cio­cia. – Na pewno jest bar­dzo cie­kawa, co się u cie­bie wyda­rzyło przez ten ostatni rok.

Znowu prze­wró­ci­łem oczami i poło­ży­łem dłoń na nagrobku mamy.

– Mam osiem lat, mamo. Nie mam kole­gów, bo dzie­ciaki są głu­pie. Cio­cia Jo nie pozwala mi jeść cia­stek cze­ko­la­do­wych na śnia­da­nie, a w szkole jest nudno. Kolejny raport za rok, może wcze­śniej, jeśli coś się zmieni w spra­wie cia­stek.

Ciotka mach­nęła ręką z papie­ro­sem.

– Idź. Tylko nie odchodź za daleko.

Zer­k­ną­łem na nagro­bek taty. Wie­dzia­łem, że wrócę i z nim poroz­ma­wiam. Ale nie chcia­łem, żeby cio­cia Jo słu­chała.

Wzią­łem radio z koca, mak­sy­mal­nie wycią­gną­łem antenę, pogło­śni­łem i trzy­ma­jąc nie­duży odbior­nik przed sobą, ruszy­łem w górę zbo­czem nie­wy­so­kiego pagórka w kie­runku reszty cmen­ta­rza.

Rodzi­ców pocho­wano na połu­dnio­wym krańcu pod klo­nem czer­wo­nym. O tej porze roku liście pło­nęły jaskrawą barwą.

Szum na chwilę ustał i wyda­wało mi się, że sły­szę Eltona Johna, ale zaraz znowu prze­padł. Na szczy­cie wzgó­rza skrę­ci­łem ostro w lewo, pil­nu­jąc, żeby trzy­mać się kamien­nej ścieżki i nie dep­tać po gro­bach.

Zatrzy­ma­łem się przy mau­zo­le­ach sto­ją­cych w dwóch rów­nych rzę­dach po obu stro­nach ścieżki.

W Pit­ts­bur­ghu było wiele cmen­ta­rzy. Ten, All Saints Hol­low, nale­żał do naj­więk­szych.

Mau­zo­lea.

Nie prze­pa­da­łem za nimi.

Cio­cia Jo mówiła, że kiedy prze­jeż­dża się obok cmen­ta­rza, trzeba wstrzy­my­wać oddech, żeby dusze zmar­łych nas nie zna­la­zły. Nie wiem, dla­czego ta zasada nie obo­wią­zy­wała na tere­nie cmen­ta­rza, ale jeśli gdzie­kol­wiek powinna mieć rację bytu, to wła­śnie przy mau­zo­le­ach. Powie­trze było tu nie­ru­chome. Wyobra­ża­łem sobie nie­bosz­czy­ków wyglą­da­ją­cych przez szcze­liny w kamien­nych ścia­nach, wycią­ga­ją­cych kości­ste dło­nie gotowe w każ­dej chwili łapać niczego nie­podej­rze­wa­ją­cych chłop­ców i wcią­gać ich do tych przy­sa­dzi­stych budowli, tak żeby zagi­nął po nich wszelki słuch.

Nabra­łem dużo powie­trza w płuca, przy­ci­sną­łem radio do piersi i rzu­ci­łem się bie­giem mię­dzy mau­zo­le­ami. Pra­wie się potkną­łem, kiedy z gło­śnika ryk­nął nagle Steve Perry.

Kiedy dotar­łem do końca sze­regu mau­zo­leów i wypu­ści­łem powie­trze, z radia znów roz­legł się szum. Nie mia­łem poję­cia, dla­czego radio zadzia­łało mię­dzy gro­bow­cami, i nie zasta­na­wia­łem się nad tym. Mogłem zna­leźć inne miej­sce. Na pewno tam nie wrócę.

Rozej­rza­łem się wokół, po ponad­stu­hek­ta­ro­wym pagór­ko­wa­tym tere­nie, ale nie dostrze­ga­łem już cioci Jo ani klonu czer­wo­nego.

Cmen­tarz koń­czył się gęstą linią drzew. Stała tam czarna meta­lowa ławeczka, omia­tana gałę­ziami wierzby pła­czą­cej – bal­da­chim z wąskich liści i mchu uno­sił się ciężko w ciem­no­ści. Na ławce sie­działa dziew­czyna. Jakieś trzy­dzie­ści metrów dalej, przy bia­łym SUV-ie na jed­nej z dróg dojaz­do­wych, stała kobieta z rękami w kie­sze­niach dłu­giego bia­łego płasz­cza.

Nie było upału, ale chłodu też nie, za cie­pło na taki strój. Jej to chyba nie prze­szka­dzało. Płaszcz miała zapięty pod szyję. Kiedy zauwa­żyła, że zbli­żam się zza wzgó­rza, obró­ciła się w moją stronę. Oczy miała czarne, jastrzę­bie. Włosy, białe tak jak płaszcz, powie­wały na deli­kat­nym wie­trze. Na mój widok zesztyw­niała, wypro­sto­wała plecy. Dło­nie zaci­snęły się w pię­ści i znik­nęły w fał­dach płasz­cza. Stała tak jesz­cze przez chwilę, nie odry­wa­jąc ode mnie czuj­nych, dziw­nych oczu, a potem prze­nio­sła wzrok znowu na dziew­czynę na ławce.

Dziew­czyna miała na sobie białą marsz­czoną blu­zeczkę, rów­nież zapiętą od góry do dołu i schlud­nie wsu­niętą w czarną spód­nicę za kolano. Dłu­gie brą­zowe włosy, żywio­łowo pofa­lo­wane i pokrę­cone, spły­wały jej na ramiona i plecy. Z jed­nej strony czę­ściowo zasła­niały jej twarz, z dru­giej były zało­żone za ucho. Nie odry­wała ciem­nych oczu od książki, którą trzy­mała na kola­nach dłońmi w ręka­wicz­kach.

Trudno powie­dzieć, jak długo tam sta­łem.

Trudno powie­dzieć, dla­czego tam sta­łem.

Ale sta­łem i patrzy­łem na nią, jak prze­wraca strony z łagodną deter­mi­na­cją, lekko roz­chy­lo­nymi ustami bez­gło­śnie odczy­tu­jąc kolejne słowa dla zafa­scy­no­wa­nej jed­no­oso­bo­wej publicz­no­ści.

Moje radio ryk­nęło nagle Jes­sie’s Girl i dziew­czyna pode­rwała gwał­tow­nie głowę, spoj­rzała na mnie, jedną ręką roz­waż­nie zazna­cza­jąc miej­sce w książce.

Zaczą­łem nie­zdar­nie krę­cić gał­kami radia i w końcu udało mi się ści­szyć.

Nie pamię­tam, żebym pod­cho­dził do ławki, ale w jakiś spo­sób do niej dotar­łem i zatrzy­ma­łem się tuż obok.

Dziew­czyna zmarsz­czyła czoło i z zacie­ka­wie­niem prze­krzy­wiła głowę.

– Ojejku, ale z cie­bie brzy­dal.

Nie wie­dzia­łem, co na to odpo­wie­dzieć, więc mil­cza­łem. Wie­dzia­łem, że nie jestem brzydki. Cio­cia Jo powta­rzała, że na szczę­ście wro­dzi­łem się w mamę, bo wygląd po ojcu byłby praw­dzi­wym prze­kleń­stwem. Ale mia­łem zdję­cie tatu­sia, jedyne, które udało mi się ukryć przed cio­cią. Wyglą­dał jak gwiaz­dor fil­mowy, stał obok pordze­wia­łego forda, tego samego, który pro­wa­dził, kiedy…

– Ubra­nia też masz zła­chane. – Mówiła z dziw­nym akcen­tem, tro­chę jak James Bond, ale nie do końca.

Radio zapisz­czało gło­śno, zagłu­sza­jąc Ricka Spring­fielda i wszystko inne. Wyłą­czy­łem odbior­nik, zło­ży­łem antenę i nagle wdra­py­wa­łem się na ławkę, żeby siąść na prze­ciw­nym końcu. Znowu nie wie­dzia­łem dla­czego. Mój mózg krzy­czał, żebym ucie­kał. Prze­cież to dziew­czyna. Nie inte­re­so­wały mnie dziew­czyny, zwłasz­cza takie sztywne porząd­ni­sie pach­nące kwiat­kami. Ale nie ucie­kłem. Usia­dłem na tej samej ławce co ona, igno­ru­jąc dziwne łasko­ta­nie w brzu­chu.

Poka­za­łem głową na kobietę sto­jącą przy SUV-ie.

– To twoja mama?

– Nie, to nie jest moja matka.

– To dla­czego na cie­bie patrzy?

– Taka jej rola.

– Tro­chę to dziwne.

Dziew­czyna się uśmiech­nęła, ale po chwili spo­waż­niała, jakby nie chciała, żebym to zauwa­żył, jakby nie roz­da­wała uśmie­chów tak swo­bod­nie.

– Co z cie­bie za chło­pak, że sam włó­czysz się po cmen­ta­rzu? Gdzie twoi rodzice?

– Nie żyją.

– Naprawdę? Kto ich zabił?

Nie „na co umarli?” albo „co się stało?”, ale kto ich zabił. Jakby śmierć z rąk dru­giej osoby była czymś zupeł­nie logicz­nym.

– Co czy­tasz? – spy­ta­łem, żeby zmie­nić temat. Nie chcia­łem teraz roz­ma­wiać o mamie i tacie. Na dziś mia­łem dość.

Pod­nio­sła książkę, poka­zu­jąc mi okładkę – Wiel­kie nadzieje Char­lesa Dic­kensa. Grzbiet mięk­kiej oprawy był nie­mal biały od zagięć, egzem­plarz otwie­rano i zamy­kano tyle razy, że kolor wyblakł, a papier popę­kał. Okładka pre­zen­to­wała się nie­wiele lepiej. Książka miała na oko tak z tysiąc lat, wyglą­dała na ura­to­waną z dna kar­tonu w jakiejś piw­nicy.

– To ta o chło­paku z tra­twą?

– Hmm. Brzy­dal, a do tego nie­oczy­tany.

– Co to niby ma zna­czyć?

– Cho­dzi ci o Przy­gody Hucka Finna. Tam­tej książki nawet nie napi­sał Dic­kens, tylko Twain. Twain to marny pismak. To nawet nie jest jego praw­dziwe nazwi­sko. Zwy­kły kapi­tan łódek, któ­remu uda­wało się naskro­bać parę lini­jek w prze­rwach od picia i hazardu.

Nie czy­ta­łem niczego Dic­kensa ani Twa­ina. Na mojej półce z książ­kami stała połowa serii o bra­ciach Har­dych i kil­ka­dzie­siąt komik­sów. Nie zna­łem nikogo, kto czy­tałby Twa­ina czy Dic­kensa, nawet moi rodzice czy cio­cia Jo.

– O czym są Wiel­kie nadzieje?

Kobieta od SUV-a zna­la­zła się bli­żej nas. Nie zauwa­ży­łem, żeby się prze­miesz­czała, ale teraz stała już tylko w odle­gło­ści kilku metrów, obser­wo­wała nas kątem oka i nie­wąt­pli­wie nasłu­chi­wała każ­dego słowa.

Dziew­czyna spoj­rzała na książkę trzy­maną w rękach.

– O wszyst­kim, co naprawdę się liczy.

– Nie rozu­miem.

– Nic dziw­nego.

– Mogę zoba­czyć? – Się­gną­łem po książkę, ale dziew­czyna odsu­nęła się dalej na swój koniec ławki. Kobieta zaczęła się zbli­żać, lecz sta­nęła, kiedy dziew­czyna na nią spoj­rzała.

Poło­żyła książkę na ławce i czub­kami pal­ców prze­su­nęła ją w moją stronę. To wyraź­nie uspo­ko­iło kobietę.

Wzią­łem tomik do ręki i prze­czy­ta­łem opis na tyl­nej okładce.

– Mam na imię Stella – powie­działa dziew­czyna. – Na cześć boha­terki tej książki, tyle że ona nazy­wała się Estella.

Poda­łem jej książkę. Spo­dzie­wa­łem się, że każe mi prze­su­nąć ją z powro­tem po ławce, ale nie. Chwy­ciła ją i znów poło­żyła sobie na kola­nach.

– Kiedy dziew­czyna ci się przed­sta­wia, wypada się odwza­jem­nić.

– Odwza­jem­nić?

Wes­tchnęła.

– Zro­bić to samo, odpo­wie­dzieć.

– Aaa, nazy­wam się Jack, Jack Thatch.

– Pospo­lite imię dla pospo­li­tego chło­paka. A jak naprawdę masz na imię? Nikt tak naprawdę nie nazywa się Jack, zwy­kle to zdrob­nie­nie od Johna, zresztą ni­gdy tego nie rozu­mia­łam. Nie jak Mike od Micha­ela, bar­dziej jak Bill od Wil­liama, tylko jesz­cze dziw­niej.

– Ofi­cjal­nie nazy­wam się John Edward Thatch – odpar­łem. – Ale wszy­scy wołają na mnie Jack.

– Oczy­wi­ście. A kim jest ten Edward? To zapewne jakiś krewny.

– Mój tata miał na imię Edward. Wszy­scy mówili mu Eddie. Ile masz lat? Dziw­nie mówisz.

Jej wzrok powę­dro­wał do star­szej kobiety, a potem spo­czął na okładce książki. Zaczęła sku­bać kartki.

– Osiem.

– Nie mówisz, jak­byś miała osiem lat. Ja też mam osiem.

– Cóż, ty też nie mówisz jak ośmio­la­tek.

– Stello? – powie­działa kobieta pół­gło­sem, jakby z przy­ganą, prze­cią­ga­jąc imię. – Musimy już iść.

Stella wes­tchnęła i przy­mknęła oczy. Powie­działa coś szep­tem tak cichym, że nie dosły­sza­łem słów, ale kobieta naj­wy­raź­niej zro­zu­miała, choć stała dalej.

Pokrę­ciła głową, a Stella zmarsz­czyła brwi, zesko­czyła z ławki i ręką wygła­dziła spód­nicę. Ruszyła ku kobie­cie przez trawę.

– To cześć – powie­dzia­łem, pod­no­sząc rękę.

Zatrzy­mała się i zwró­ciła w moją stronę.

– Nie­zwy­kle miło było mi cię poznać, Joh­nie Edwar­dzie Jacku That­chu.

Po tych sło­wach poma­sze­ro­wała pod górę do cze­ka­ją­cego samo­chodu. Kobieta podą­żyła za nią. Kiedy się odwra­cała, wiatr pode­rwał połę jej płasz­cza i zoba­czy­łem coś pod spodem, obraz, który wciąż widzę tak wyraź­nie, jakby to było wczo­raj: lufę strzelby opartą o jej nogę.

Patrzy­łem, jak Stella wsiada do tyłu auta. Kobieta zamknęła za nią drzwiczki i oto znik­nęła, ukryta za przy­ciem­nia­nymi szy­bami, coraz mniej­szymi, w miarę jak samo­chód się odda­lał.

2

– Zosta­wi­łam w kuchni dzie­sięć dola­rów na pizzę. Już zamó­wi­łam. Jak przy­wiozą, daj dostawcy całą dychę: osiem za pizzę i dwa napiwku, jasne?

– Jasne – odpo­wie­dzia­łem, nie odry­wa­jąc wzroku od tele­wi­zora. W zeszłym roku cio­cia Jo upo­lo­wała atari 2600 na jakiejś wyprze­daży gara­żo­wej, a do kon­soli dorzu­cili całe pudełko gier. Naj­chęt­niej gra­łem w Pac-Mana i cał­kiem nie­źle mi szło. Jesz­cze lepiej radzi­łem sobie z Ms. Pac-Man, ale to już w salo­nie gier. Pit­fall! też był fajny.

– Czy ty mnie w ogóle słu­chasz?

– Pizza, kasa, napi­wek, jasne – mruk­ną­łem.

– Dobrze, a czego masz nie robić?

– Nikomu otwie­rać.

– Z wyjąt­kiem dostawcy pizzy.

– Z wyjąt­kiem dostawcy pizzy.

Cio­cia Jo schy­liła się i poca­ło­wała mnie w czu­bek głowy. Jej kel­ner­ski mun­du­rek pach­niał nale­śni­kami i przy­pa­lo­nymi grzan­kami.

– Dzi­siaj zamy­kam, ale powin­nam wró­cić około pół­nocy. Może nawet wcze­śniej, jeśli mi się uda.

– A co, jak facet z pizzą będzie miał sie­kierę i porą­bie mnie na kawa­łeczki?

– To nie dasz mu napiwku. Muszę lecieć. – Po chwili już była za pro­giem, została po niej tylko smużka dymu z papie­rosa.

Duch Blinky zła­pał mnie w rogu plan­szy i stra­ci­łem trze­cie życie, game over.

– Kurna.

Daw­niej cio­cia zosta­wiała mnie z kolej­nymi opie­kun­kami, aż do ubie­głego roku, kiedy skoń­czy­łem sie­dem lat. Teraz nie mogła sobie na to pozwo­lić. Stwier­dziła, że taniej by jej wycho­dziło w ogóle nie pra­co­wać, niż zatrud­niać kogoś, żeby mnie pil­no­wał. Zresztą i tak nie potrze­bo­wa­łem opie­kunki. Więk­szość z nich tylko sie­działa i gadała z chło­pa­kami przez tele­fon (nie­któ­rzy nawet tu przy­cho­dzili), a wszyst­kie cał­ko­wi­cie mnie igno­ro­wały.

Zawar­li­śmy więc umowę. Koniec z opie­kun­kami, ja dostaję dolara, żeby grzecz­nie sie­dzieć w domu, a do tego mogę wybrać, co chcę na kola­cję. Zawsze chcia­łem pizzę. Nie było dla mnie nic lep­szego. Część nowo zdo­by­tego majątku prze­zna­cza­łem na zakup komik­sów. Reszta tra­fiała do sło­ika scho­wa­nego pod łóż­kiem. Kiedy ostat­nio spraw­dza­łem, mia­łem już odło­żone trzy­dzie­ści dwa dolary.

Wsta­łem, prze­cią­gną­łem się i pod­sze­dłem do okna.

Cio­cia Jo szła po dru­giej stro­nie ulicy, mniej wię­cej prze­cznicę od domu. Zacze­ka­łem, aż wej­dzie do jadło­dajni Kren­dal’s, gdzie pra­co­wała, odli­czy­łem do dzie­się­ciu, wło­ży­łem buty i wyśli­zgną­łem się z miesz­ka­nia.

Zapu­ka­łem do drzwi z nume­rem 304. Nikt nie odpo­wie­dział, więc zapu­ka­łem jesz­cze raz, gło­śniej. Już mia­łem zało­mo­tać po raz trzeci, gdy drzwi uchy­liły się na sze­ro­kość kilku cen­ty­me­trów, zabez­pie­czone meta­lo­wym łań­cu­chem.

W szcze­li­nie uka­zały się pacior­ko­wate oczy. Patrzyły zza gru­bych szkieł oku­la­rów, skle­jo­nych na środku taśmą i tkwią­cych na sta­rej, pomarsz­czo­nej twa­rzy zwień­czo­nej szopą siwych wło­sów. Pani Leech.

– Czego?

– Ma pani książki, prawda?

– „Ma pani książki”? To ma być ele­ganc­kie powi­ta­nie star­szej osoby?

Wie­dzia­łem, że pani Leech ma książki, bo pil­no­wała mnie przez ten krótki okres pomię­dzy opie­kun­kami a decy­zją cioci, żebym zosta­wał w domu sam. Miała całe półki ksią­żek, gazet zresztą też. Cio­cia Jo mówiła, że sąsiadka gro­ma­dzi śmieci.

– Szu­kam Wiel­kich nadziei Char­lesa Dic­kensa.

– Dic­kensa?

– Zga­dza się. Ma pani?

Pani Leech spoj­rzała ponad moim ramie­niem na otwarte drzwi naszego miesz­ka­nia.

– Gdzie jest cio­cia?

– W pracy.

– Nie wolno ci wycho­dzić z domu, kiedy jej nie ma.

– Nie wysze­dłem. Prze­cież jestem zaraz obok. – Poka­za­łem na drzwi. – Jeśli poży­czy mi pani książkę, podzielę się pizzą.

Zoba­czy­łem błysk w jej oku.

– Masz pizzę?

– Jesz­cze nie, ale nie­długo przy­wiozą.

Pani Leech miała sła­bość do pizzy, zwłasz­cza pep­pe­roni. Cza­sami jadła nawet pizzę z ana­na­sem. Cio­cia Jo twier­dziła, że sąsiadce na sta­rość mie­sza się w gło­wie. Coś chyba było na rze­czy – nikt przy zdro­wych zmy­słach nie kładłby ana­nasa na pizzy.

Zamknęła drzwi, zdjęła łań­cuch i wpu­ściła mnie do środka.

– Zga­dza się, mam książki. Całą masę ksią­żek. Tamta też chyba gdzieś tu jest.

Chciała zamknąć drzwi, ale przy­po­mnia­łem jej, że musimy nasłu­chi­wać dostawcy pizzy. Zosta­wiła wąską szparę, ale nie­chęt­nie. Dwa razy przy­ła­pa­łem ją, jak oglą­dała się nie­spo­koj­nie. Cio­cia mówiła mi, że do pani Leech było kie­dyś wła­ma­nie, jakieś dzie­sięć lat temu. Wywa­żyli drzwi, weszli do środka i zro­bili złe rze­czy. Nikt mi nie powie­dział, co to były za złe rze­czy, ale od tej pory rzadko wycho­dziła. Mówiła, że wtedy poszli za nią do domu, więc jeśli nie będzie wycho­dziła, już nikt nie będzie mógł jej śle­dzić. Cio­cia Jo robiła jej zakupy przy oka­zji, kiedy i tak była w spo­żyw­czym po rze­czy dla nas. Chyba ni­gdy nie widzia­łem pani Leech poza budyn­kiem.

– Przy­pil­nuję drzwi – zaofe­ro­wa­łem. – A pani niech poszuka książki.

To ją wyraź­nie uspo­ko­iło.

Ski­nęła głową i zaczęła prze­dzie­rać się przez salon, ostroż­nie, żeby nie poprzew­ra­cać sto­sów gazet.

– Dobrze, że inte­re­su­jesz się kla­syką, ale nie wydaje ci się, że powi­nie­neś zacząć od cze­goś w rodzaju Hucka Finna? Mark Twain jest znacz­nie lep­szy od tam­tego Bry­tola. Dic­kens okrop­nie leje wodę. Cza­sem myślę, że musiał spraw­dzać okładkę, żeby sobie przy­po­mnieć, jaką książkę wła­ści­wie bazgroli, tak bar­dzo się zapę­dza w te swoje opisy. Twain jest przy­stępny i bez­po­średni, kon­kretny, znaczne zwięź­lej­szy.

– To do szkoły – skła­ma­łem.

– A to już zaczęła się szkoła? – dobiegł mnie jej przy­tłu­miony głos. Stra­ci­łem ją z oczu, była gdzieś na dru­gim końcu pokoju.

– Dopiero za dwa tygo­dnie, ale pani Tho­mas kazała nam prze­czy­tać przez waka­cje.

– Trudna lek­tura jak na trze­cią klasę.

– Idę już do czwar­tej.

– No, chyba że tak…

Nie mia­łem poję­cia, w któ­rej kla­sie oma­wia się tę książkę, jeśli w ogóle jest lek­turą.

– Mam! – zawo­łała. W tej samej chwili roz­legł się huk.

– Wszystko w porządku?

– Tak, tak. To tylko ency­klo­pe­die. Powinny stać na półce, ale zaj­mują tyle miej­sca…

Kiedy znów zna­la­zła się w moim polu widze­nia, włosy miała jesz­cze bar­dziej roz­czo­chrane niż wcze­śniej, a w ręku trzy­mała książkę w mięk­kiej opra­wie.

– Z tą książką wiąże się dla mnie wiele miłych wspo­mnień. Chyba będę musiała prze­czy­tać ją jesz­cze raz, kiedy skoń­czysz. Oddasz, prawda?

Przy­tak­ną­łem i się­gną­łem po książkę.

– Widzę, że cio­cia wycho­wuje cię „wła­sno­ręcz­nie”, że tak powiem. – Zamy­śliła się na chwilę. – Wła­ści­wie to wiele cię łączy z małym Pipem.

– Co to zna­czy „wła­sno­ręcz­nie”?

– Nie chcę ci zbyt wiele zdra­dzać – odparła z uśmie­chem. – Sam się prze­ko­nasz.

Ilu­stra­cja na okładce przed­sta­wiała chłopca i dziew­czynkę, oboje byli dziw­nie ubrani. Chło­piec się uśmie­chał, dziew­czynka nie.

Razem zacze­ka­li­śmy na dostawcę pizzy. Nie miał przy sobie sie­kiery.

3

Sie­dem­na­stego sierp­nia zepsuła nam się kli­ma­ty­za­cja.

Nie mie­li­śmy dro­giego sys­temu chło­dze­nia, tylko kli­ma­ty­za­tor okienny w salo­nie, duże beżowe pudło, które gul­go­tało i z któ­rego kapało na pod­łogę, ale schła­dzało miesz­ka­nie przez te kilka dni w roku, kiedy w Pit­ts­bur­ghu przy­grze­wało słońce.

Sie­dem­na­sty sierp­nia był wła­śnie jed­nym z takich dni – 34 stop­nie przed połu­dniem, a z każdą minutą tem­pe­ra­tura rosła.

– Nie zapłacę czyn­szu, jeśli Triano nie raczy przy­wlec tu swo­ich czte­rech liter w ciągu naj­bliż­szej godziny – oznaj­miła cio­cia Jo. Prze­pchnęła sfa­ty­go­wany skó­rzany fotel pod dru­gie okno, to bez zepsu­tego kli­ma­ty­za­tora wepchnię­tego we fra­mugi, i teraz leżała na nim z mokrą ścierką na czole. W ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu minut musiała zdjąć bluzkę, bo teraz miała na sobie tylko blady biu­sto­nosz i nie­bie­skie szorty, a jej bose stopy dyn­dały z porę­czy. – Ten szmelc zawsze się psuje, kiedy go naj­bar­dziej potrzeba – dodała.

Chcia­łem jej powie­dzieć, że raczej mało praw­do­po­dobne, żeby kli­ma­ty­za­tor zepsuł się w środku zimy, ale zmie­ni­łem zda­nie.

– Napi­jesz się lemo­niady?

– Chęt­nie, popro­szę.

Wycią­gną­łem szklankę ze sterty brud­nych naczyń w kuchni, umy­łem ją i nala­łem lemo­niady z dzbanka. Sam ją przy­rzą­dzi­łem. Kiedy poda­łem szklankę cioci, pocią­gnęła nie­pewny łyk, a potem wychy­liła jed­nym hau­stem.

– Następ­nym razem możesz dać wię­cej cukru, ale dobrze ci idzie.

Jesz­cze ni­gdy nie udało mi się zro­bić ide­al­nej lemo­niady.

Zamknęła oczy i zaczęła tur­lać pustą szklanką po policz­kach.

– Idź się poba­wić na dwo­rze. W tym wieku dzie­ciak nie powi­nien sie­dzieć cały dzień w czte­rech ścia­nach. Powi­nie­neś bawić się z kole­gami.

– Nie mam żad­nych kole­gów. W całym budynku nie ma nikogo w moim wieku.

Mach­nęła słabo ręką.

– Może w takim razie powin­ni­śmy się prze­pro­wa­dzić do pałacu na przed­mie­ściach, kupić wielką rezy­den­cję z base­nem… roz­le­głą posia­dłość, żeby wszyst­kie dzieci z sąsiedz­twa musiały się usta­wiać w kolejce i skła­dać poda­nia o zosta­nie twoim kolegą albo kole­żanką. Wtedy mógł­byś wybrać naj­lep­szych, a resztę pogo­nić. To na pewno znacz­nie łatwiej­sze, niż gdy­byś po pro­stu wyszedł z domu i zary­zy­ko­wał, że spo­tkasz kogoś w swoim wieku i nawią­żesz zna­jo­mo­ści taką sta­ro­świecką metodą. – Cio­cia Jo obró­ciła głowę i zmru­żyła oczy w bla­sku słońca, które kła­dło się jasną smugą na jej twa­rzy. – Kocham cię, młody, ale naprawdę nie powi­nie­neś spę­dzać ostat­nich dwóch tygo­dni waka­cji ze mną w domu. Zda­rza mi się być upier­dli­wym bab­skiem i teraz wła­śnie jest taki dzień. Roz­ka­zuję ci wyjść na dwór i się dobrze bawić.

– Ale…

– Już – ucięła. – I masz mi nie wra­cać przed szó­stą.

Nie pró­bo­wa­łem się kłó­cić. Wzią­łem komiks ze stołu w kuchni i czmych­ną­łem za drzwi.

Zna­la­złem się na cmen­ta­rzu.

Nie pod­ją­łem świa­do­mej decy­zji, żeby pójść na cmen­tarz, ale tam wła­śnie wylą­do­wa­łem – może dla­tego, że była to jedyna otwarta prze­strzeń w oko­licy naszego miesz­ka­nia, no i pano­wał tam spo­kój. Odwie­dzi­łem groby rodzi­ców: wło­ży­łem do wazo­nów mle­cze, któ­rych nazry­wa­łem po dro­dze przy Gre­en­lee Road, i wła­sną koszulką wyczy­ści­łem nagro­bek taty. Jeśli cio­cia zapyta, gdzie się tak uświ­ni­łem, to jej odpo­wiem, że chło­pac­kie zabawy to brudna sprawa.

Z poczu­ciem dobrze wyko­na­nej pracy wspią­łem się na wzgó­rze i bie­giem miną­łem mau­zo­lea, prze­zor­nie wstrzy­mu­jąc oddech.

Spo­dzie­wa­łem się, że zoba­czę dziew­czynę tam, gdzie poprzed­nio, ale ławka była pusta, jeśli nie liczyć kilku czer­wo­nych liści klonu, które utkwiły mię­dzy meta­lo­wymi ele­men­tami. Odgar­ną­łem je, usia­dłem i otwo­rzy­łem komiks, w któ­rego środku ukry­wa­łem książkę z uśmiech­nię­tym chłop­cem i poważną dziew­czynką na okładce. Prze­wró­ci­łem na pierw­szą stronę i zaczą­łem czy­tać.

Dwa dni póź­niej wró­ci­łem na cmen­tarz. Kolej­nego dnia rów­nież. Ławka zawsze była pusta. Przy­cho­dzi­łem codzien­nie przez resztę waka­cji i jesz­cze długo po roz­po­czę­ciu lek­cji, ale tamtą dziew­czynę zoba­czy­łem dopiero bli­sko rok póź­niej.

Nie zauwa­ży­łem też męż­czy­zny obser­wu­ją­cego mnie spo­mię­dzy drzew – cza­sem tam stał, cza­sami nie.

8 sierp­nia 1985

Dzie­więć lat

Dn. 08.08.1985:

Pacjent „D” – para­me­try w nor­mie.

Nagra­nie audio/wideo.

– Wszystko się nagrywa?

– Nie wszystko. Ale pra­wie. Skup się. Drugi raz nie będę tłu­ma­czyć.

– Prze­pra­szam.

– Czy­ste kasety są w tych pudłach pod biur­kiem. Jeśli ktoś tam jest, zawsze nagry­waj. Jeśli on coś mówi, nawet jeśli jest sam, koniecz­nie nagry­waj. To jest złoto, na tym wła­śnie naj­bar­dziej im zależy. Uwa­żaj, co mówisz tutaj, w budce. Mikro­fony to też zła­pią i zosta­nie ofi­cjal­nie zare­je­stro­wane. Jeśli zrobi się gorąco, trzy­maj gębę na kłódkę. Cokol­wiek by się działo. Trzy­maj gębę na kłódkę i rób, co do cie­bie należy.

– Czyli zmie­niać kasety.

– Tak.

– Mogę o coś spy­tać?

– Tylko żeby to nie było głu­pie pyta­nie.

– Powie­dzieli mi, że mam go nie słu­chać. Nie roz­ma­wiać z nim.

– Roz­wią­zali ten pro­blem już parę lat temu. Pro­sta sprawa. Włą­czyli opóź­nie­nie. Wszystko, co sły­chać i widać na tych moni­to­rach, wyda­rzyło się pół minuty wcze­śniej. Tak jest bez­piecz­nie.

– W takim razie dla­czego on ma na twa­rzy maskę?

ZESPÓŁ OBSER­WA­CYJNY CHAR­TER – 309

1

– Pomóż mi to wyrwać – powie­działa cio­cia Jo, odgar­nia­jąc pną­cze, które jakimś cudem zdo­łało opleść nagro­bek mamy w ciągu dwóch dni od mojej ostat­niej wizyty.

Pocią­gną­łem u pod­stawy i wyszarp­ną­łem roślinę z korze­niami i pecyną ziemi.

Zauwa­ży­łem, że przy­gląda się nagrob­kowi taty – oczysz­czo­nemu z kurzu i mchu pora­sta­ją­cego wykute litery.

– W gło­wie mi się nie mie­ści, że możesz żywić jakie­kol­wiek cie­płe uczu­cia do czło­wieka, który zabił twoją matkę.

Wie­dzia­łem, że lepiej nic nie mówić. Gdy­bym ją popra­wił, zro­bi­łaby się awan­tura, a chcia­łem spraw­dzić, co z ławką.

Nie licząc kilku zimo­wych dni, cho­dzi­łem tam pra­wie codzien­nie i za każ­dym razem ławka była pusta. Zaczą­łem nawet pró­bo­wać róż­nych pór dnia, na wypa­dek gdy­by­śmy po pro­stu się mijali, ale nie­za­leż­nie od godziny ni­gdy jej nie było.

W szkole też jej nie spo­tka­łem. Mówiła, że jest w moim wieku, a wszyst­kie dzie­ciaki z oko­licy cho­dziły do Lin­colna. To ozna­czało, że mieszka gdzie indziej, ale w takim razie co robiła tam­tego dnia na cmen­ta­rzu? Kogo odwie­dzała? Nie mogłem prze­stać myśleć o towa­rzy­szą­cej jej kobie­cie. Dla­czego miała strzelbę? Może porwała dziew­czynę i przy­je­chała z nią na cmen­tarz, żeby… żeby co? To nie miało sensu. Całe to spo­tka­nie było nie­po­jęte i pew­nie dla­tego nie mogłem prze­stać o niej myśleć.

Cio­cia Jo roz­ło­żyła koc na gro­bach i podała mi kanapkę – biały chleb z szynką i serem. Jakiś tydzień temu zauwa­ży­łem, że prze­stała kupo­wać Won­der Bread i prze­rzu­ciła się na markę wła­sną super­mar­ketu. Masło orze­chowe też nie miało już na sło­iku logo Jiffy, tylko pro­stą ety­kietkę z napi­sem „Masło orze­chowe”. Kiedy ją o to zagad­ną­łem, powie­działa, że jadło­daj­nia gorzej sobie radzi i obcięli jej godziny. Jeśli sytu­acja wkrótce się nie poprawi, pew­nie będzie musiała poszu­kać dru­giej pracy. Zaofe­ro­wa­łem jej swoje oszczęd­no­ści, wyno­szące już sto dwa­dzie­ścia trzy dolary, ale nie chciała wziąć ode mnie pie­nię­dzy.

– Czy­taj – powie­działa, gestem głowy wska­zu­jąc nagro­bek mamy.

– Serio? Znowu?

– Czy­taj.

– Kaitlyn Gar­gery Thatch. Szes­na­sty lutego tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­siąt osiem, ósmy sierp­nia tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­siąt. Kocha­jąca żona, matka i sio­stra. – Nie musia­łem patrzeć na tablicę. Już dawno nauczy­łem się na pamięć tek­stu wyry­tego na obu nagrob­kach.

– Pięć lat – powie­działa cio­cia cicho. Dym z papie­rosa tkwią­cego mię­dzy jej pal­cami wił się smużką do nieba. Nie pamię­ta­łem cza­sów, kiedy nie paliła, ale wyda­wało mi się, że ostat­nio pali wię­cej. Zda­rzało jej się przy­pa­lać papie­rosa nie­do­pał­kiem poprzed­niego. Zacią­gnęła się, wypu­ściła dym. Miała żółte zęby.

Dzie­sięć minut póź­niej, z kanapką w brzu­chu, a radiem tran­zy­sto­ro­wym i komik­sem pod pachą, wspi­na­łem się po wzgó­rzu w stronę mau­zo­leów.

W tym roku wcze­śnie zro­biło się chłodno, wła­śnie zerwał się wiatr i świsz­czał pomię­dzy kamien­nymi budow­lami.

Ławka była pusta.

Nie ma jej.

Wes­tchną­łem, usia­dłem i poło­ży­łem obok komiks – wsu­ną­łem róg okładki pod nogę, żeby wiatr go nie porwał, i włą­czy­łem radio.

Szum. Tro­chę Phila Col­linsa. Znowu szum.

Wycią­gną­łem antenę na pełną dłu­gość i zaczą­łem powoli obra­cać ją w róż­nych kie­run­kach.

Poryw wia­tru.

Szum i trza­ski.

I znowu Phil Col­lins, gło­śno i wyraź­nie: „Suss, suss, sudio”.

– Sie­dzisz na mojej ławce.

Nie sły­sza­łem, jak pod­cho­dziła, ale oto stała kilka kro­ków ode mnie w dłu­gim czar­nym płasz­czu.

– Idź stąd.

Zaczą­łem się pod­no­sić. Serce tak mocno waliło mi w piersi, że nie mogłem zebrać myśli. Twarz oblał mi rumie­niec. A jed­nak usia­dłem pro­sto i wydą­łem usta, przy­bie­ra­jąc naj­bar­dziej sta­now­czą pozę, na jaką udało mi się zdo­być.

– Nie.

Wzru­szyła ramio­nami i usia­dła na dru­gim końcu ławki, wygła­dza­jąc spód­nicę wysta­jącą spod gru­bego płasz­cza.

SUV stał na dru­gim końcu drogi dojaz­do­wej, dalej niż poprzed­nio. Koło samo­chodu stała tamta kobieta w dłu­gim bia­łym płasz­czu i z jesz­cze biel­szymi wło­sami. Obok niej stała druga w takim samym stroju. Obie nam się przy­glą­dały, patrzyły na mnie.

– Jak się mie­wasz, Joh­nie Edwar­dzie Jacku That­chu?

– Chyba w porządku.

– Nie jesteś pewny, czy mie­wasz się dobrze czy nie? Wyda­wa­łoby się, że ocena wła­snego stanu ducha powinna być tak łatwa jak stwier­dze­nie stanu pogody.

– W porządku.

– A twoi rodzice? Na­dal nie żyją, jak mnie­mam?

– Prze­czy­ta­łem.

– Co prze­czy­ta­łeś?

Wycią­gną­łem komiks spod nogi i prze­su­ną­łem po ławce w jej stronę.

Prze­su­nęła po okładce dło­nią w ręka­wiczce i zmarsz­czyła czoło.

– Ma mi zaim­po­no­wać, że prze­czy­ta­łeś jakiś chłam pod tytu­łem Wojow­ni­cze żół­wie ninja? I to numer pierw­szy. Strach pomy­śleć, że jest tego wię­cej.

Kiedy się­gną­łem do komiksu, żeby go otwo­rzyć, dziew­czyna odsu­nęła dłoń z taką pręd­ko­ścią, że ruch roz­my­wał się w oczach. Przez jej twarz prze­mknął cień zawsty­dze­nia. Otwo­rzy­łem komiks na środku, poka­zu­jąc mój egzem­plarz Wiel­kich nadziei. A raczej nie mój, tylko pani Leech, któ­rej na­dal go nie odda­łem.

Na ten widok w jej oczach roz­bły­sły iskierki.

Kobiety w bia­łych płasz­czach powoli się przy­su­wały. Kiedy pod­nio­słem głowę i na nie spoj­rza­łem, zatrzy­mały się w miej­scu. Mój wzrok powę­dro­wał do rąb­ków ich płasz­czy, pró­bo­wa­łem doj­rzeć zarys broni, jak poprzed­nio, ale niczego nie zauwa­ży­łem. Nawet przy kolej­nych pory­wi­stych podmu­chach wia­tru – nic. Może wyobra­zi­łem sobie tamtą strzelbę.

– Zro­zu­mia­łeś? – spy­tała dziew­czyna, nie odry­wa­jąc wzroku od mojej książki.

– Musia­łem prze­czy­tać dwa razy – przy­zna­łem. – Za pierw­szym razem musia­łem spraw­dzać zna­cze­nie róż­nych słów i nie­które dia­logi były trudne. Za dru­gim czy­tało mi się łatwiej.

Oparła się i spoj­rzała na swoją książkę – rów­nież Wiel­kie nadzieje.

– Czy­ta­łam ją już dwa­na­ście razy. Kiedy jutro skoń­czę, to będzie trzy­na­sty.

– Czemu nie prze­czy­tasz cze­goś innego?

– A po co? Nie ma lep­szych ksią­żek.

– Czy ja wiem? Czy­ta­łem dużo ksią­żek. Nie­które znacz­nie bar­dziej mi się podo­bają.

– Cóż, jesteś głu­pim chło­pa­kiem.

– Jesteś dla mnie nie­miła, bo w książce Estella była nie­miła dla Pipa?

Zachi­cho­tała.

– Panie Joh­nie Edwar­dzie Jacku That­chu, żaden z cie­bie Pip. Jestem dla cie­bie nie­miła, bo jesteś głu­pim chło­pa­kiem, który nie zasłu­guje na nic innego.

– Dla­czego nie widzia­łem cię w szkole?

– Nie cho­dzę do szkoły, nauczy­ciele przy­cho­dzą do mnie. W sumie sze­ścioro, z każ­dego przed­miotu, jaki tylko możesz sobie wyobra­zić. Mówi się, że jestem bar­dzo mądra, być może genialna, więc uczęsz­cza­nie do publicz­nej szkoły mogłoby mi zaszko­dzić.

– Jesteś bogata?

– Miesz­kam we wspa­nia­łym domu, nie­mal pałacu. Służba jest do naszej dys­po­zy­cji przez całą dobę, niczego mi nie bra­kuje. W wol­nym cza­sie podró­żuję po całym świe­cie, odwie­dzam kolejne egzo­tyczne miej­sca, uczę się o ich miesz­kań­cach i kul­tu­rze. To chciał­byś usły­szeć?

Wzru­szy­łem ramio­nami.

– Jeśli to prawda.

– To prawda.

– Okej.

Zaczęła sku­bać ręka­wiczkę, cią­gnąć za koniu­szek.

– Dla­czego je nosisz?

– Jest zimno.

– Nie aż tak. Zresztą ostat­nio było cie­pło, a też je mia­łaś.

– Może mi się podo­bają. – Wsu­nęła palec pod prawą ręka­wiczkę i zdjęła ją. Dło­nie miała dłu­gie i wąskie.

– Stello. – Kobieta z bia­łymi wło­sami łyp­nęła na nią i pode­szła bli­żej.

Stella szybko wło­żyła ręka­wiczkę z powro­tem.

– Po pro­stu je lubię. – Wsu­nęła dło­nie pod uda.

– Dla­czego dzi­siaj? Dla­czego aku­rat ta ławka?

– Ile pytań…

– Byłem tutaj parę razy i cię nie spo­tka­łem. A dzi­siaj znów jesteś. Dokład­nie rok od poprzed­niego razu. Ósmego sierp­nia. Dla­czego?

Pra­wie się uśmiech­nęła.

– Szu­ka­łeś mnie?

– Nie. Po pro­stu… Bli­sko miesz­kam. Czę­sto odwie­dzam rodzi­ców. To wszystko.

– Spra­wiasz wra­że­nie zde­ner­wo­wa­nego, Jack. Ja cię tak stre­suję?

– Nie – odpar­łem z nadzieją, że nie mam już wypie­ków na twa­rzy.

Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na mnie inten­syw­nie brą­zo­wymi oczami.

– Twoi rodzice zmarli ósmego sierp­nia?

Przy­tak­ną­łem.

Znowu odchy­liła się na opar­cie ławki i unio­sła oczy do nieba.

– Dziwne zbiegi oko­licz­no­ści są na tym świe­cie.

– Moja cio­cia Jo twier­dzi, że nic nie dzieje się przy­pad­kiem.

– Cio­cia jest tutaj z tobą?

– Przy gro­bach rodzi­ców. Przy­cho­dzimy co roku.

– No to może się jesz­cze spo­tkamy.

– Już idziesz? Ale dopiero…

– Stello. – Znowu ta bia­ło­włosa kobieta.

Stella zmru­żyła oczy i roz­sia­dła się wygod­niej.

– Jesz­cze nie. Mam godzinę. – Odnio­słem wra­że­nie, że mówi to nie do mnie, lecz do tam­tych kobiet, bo powie­działa to znacz­nie gło­śniej, niż byłoby konieczne, gdyby mówiła tylko do mnie.

Nagle zauwa­ży­łem jakiś ruch na tyl­nym sie­dze­niu SUV-a.

Jakiś męż­czy­zna. Nie, chło­pak.

– Kto tam jest?

Stella powio­dła wzro­kiem za moim spoj­rze­niem i spo­chmur­niała.

– David Pick­ford.

– Kto to jest?

– Nikt.

– Ile ma lat?

– A jakie to ma zna­cze­nie?

– Tak się zasta­na­wiam.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Dzie­więć czy dzie­sięć, zdaje się. Tyle co my.

– Ma na twa­rzy maskę?

Dłoń w ręka­wiczce powę­dro­wała do mojego komiksu i prze­rzu­ciła strony.

– Zapo­mnij o nim. Opo­wiedz mi o tych swo­ich żół­wiach.

Uśmiech­ną­łem się i to wła­śnie zro­bi­łem. Chło­pak obser­wo­wał nas z samo­chodu, kobiety w bieli z mniej­szej odle­gło­ści.

Następ­nym razem mia­łem zoba­czyć go trzy­na­ście lat póź­niej, a i tak oka­zało się to za szybko.

2

– To wcale nie jest All-Ame­ri­can Slam – zapro­te­sto­wa­łem, patrząc na talerz, który posta­wił przede mną pan Kren­dal. Do Święta Dzięk­czy­nie­nia zostało dzie­sięć dni i cio­cia Jo pra­co­wała na dwie zmiany, kiedy tylko się dało, żeby uzbie­rać na porządny obiad z indy­kiem. To ozna­czało, że przez jakiś czas nie było pizzy. Zawie­siła mi też kie­szon­kowe. Nie prze­szka­dzało mi to. Odło­ży­łem już sto czter­dzie­ści jeden dola­rów. Skoro cio­cia Jo nie chciała ode mnie pie­nię­dzy, dałem je panu Triano, gospo­da­rzowi budynku, żeby kupił indyka i zro­bił jej nie­spo­dziankę.

Elden Kren­dal, wła­ści­ciel i jedyny kucharz w jadło­dajni, miał taką zasadę, że pra­cow­nicy mogą jeść za darmo, ale tylko jeśli nie zama­wiają z karty, a zja­dają nad­wyżki, zanim jedze­nie się prze­ter­mi­nuje.

Kilka tygo­dni temu, kiedy cio­cia Jo zapy­tała, czy może się ze mną podzie­lić dar­mo­wym posił­kiem, Kren­dal wytarł te swoje łap­ska z pal­cami jak ser­delki o biały nie­gdyś far­tuch i przy­klęk­nął przede mną.

– Ale mały ten chło­pak! Za mały jak na swój wiek. Ile, mówi­łaś? Osiem lat?

Był nie­wy­soki, parę cen­ty­me­trów wyż­szy od cioci Jo, ale potężny. Podej­rze­wa­łem, że osią­gnął takie roz­miary, bo przez cały dzień pod­ja­dał w kuchni. Musiał ważyć przy­naj­mniej ze sto pięć­dzie­siąt kilo, przy­po­mi­nał mi sfla­cza­łego Mr. Cle­ana, tego z reklam środ­ków czy­sto­ści, tyle że star­szego o dwa­dzie­ścia lat. Nie miał ani jed­nego włosa na gło­wie. Kie­dyś pod­słu­cha­łem, że miał już dość zakła­da­nia siatki na włosy, więc je zgo­lił. Cio­cia Jo twier­dziła, że to jego włosy miały go dość i same go opu­ściły. Miał też zaraź­liwy uśmiech. Nie mogłem sobie przy­po­mnieć, żeby kie­dy­kol­wiek się nie uśmie­chał. Nawet kiedy wykrzy­ki­wał coś z kuchni, uśmiech nie zni­kał mu z twa­rzy.

– Dzie­więć – popra­wi­łem go.

Pokrę­cił głową.

– Skóra i kości. Nie wyro­śniesz na sil­nego męż­czy­znę, jak będziesz pod­ja­dał z tale­rza ciotki. Powi­nie­neś dosta­wać wła­sny posi­łek.

– Nie stać mnie… – zaczęła cio­cia Jo, ale pan Kren­dal tylko mach­nął ręką.

– Będziemy kar­mić tego chło­paka, aż pęk­nie. Może kie­dyś zechce u mnie pra­co­wać.

– Pójdę na stu­dia i zostanę astro­nautą albo repor­te­rem w „Daily Pla­net” – oznaj­mi­łem.

– A może repor­te­rem w kosmo­sie? Na pewno by się nam taki przy­dał – stwier­dził Kren­dal. – Siądź sobie gdzieś, a ja zała­twię ci coś do jedze­nia.

Cio­cia Jo wska­zała na stołki przy barze, ale wybra­łem boks, mały, dwu­oso­bowy, na samym końcu, tuż przy łazien­kach. W następ­nych tygo­dniach stał się moim bok­sem. Pan Kren­dal wypi­sał dużymi lite­rami kar­teczkę o tre­ści: REZER­WA­CJA DLA JACKA THAT­CHA – ASTRO­NAUTY-REPOR­TERA i codzien­nie przed zmianą cioci Jo kładł ją na sto­liku, bo wie­dział, że pew­nie też wtedy przyjdę.

Kiedy dzi­siaj zapy­tał, co chcę na kola­cję, powie­dzia­łem, że zestaw All-Ame­ri­can Slam, jak w Denny’s, a do tego shake’a cze­ko­la­do­wego. Tym­cza­sem dosta­łem kanapkę z chleba żyt­niego z kur­cza­kiem, frytki i szklankę wody.

– To All-Ame­ri­can Slam w wer­sji Kren­dala. Być może nieco się różni od posiłku o tej samej nazwie u kon­ku­ren­cji – oznaj­mił kucharz. – Kiedy ci sym­pa­tyczni ludzie z Denny’s ukra­dli tę nazwę z mojej karty, nie prze­czy­tali opisu dania. Mam ten sam pro­blem z ludźmi z McDo­nalda. Przez rok im tłu­ma­czy­łem, że Big Mac to miska maka­ronu z serem i beko­nem na wierz­chu, ale w ogóle nie słu­chali. Za moich cza­sów kra­dzież wła­sno­ści inte­lek­tu­al­nej to było coś. Dzi­siaj zło­dzieje w ogóle się nie sza­nują.

Zwi­chrzył mi włosy i wró­cił do kuchni. Zawsze pro­si­łem o cze­ko­la­do­wego shake’a. Ni­gdy go nie dosta­łem. Kren­dal upie­rał się, że ludzi nie stwo­rzono do pochła­nia­nia takich ilo­ści cukru, a woda jest zdrow­sza, zwłasz­cza dla moich zębów. On sam przez pięć­dzie­siąt osiem lat ni­gdy nie miał próch­nicy. Od razu nad­mie­nił też, że ni­gdy nie pił shake’ów.

Szybko upo­ra­łem się z kanapką i fryt­kami. Były prze­pyszne.

Pod­czas gdy jadłem, cio­cia Jo uwi­jała się na sali. Ona też się uśmie­chała. Widzia­łem, jak przed każ­dym klien­tem przy­wo­łuje na twarz swój naj­lep­szy uśmiech. Widzia­łem też, że gdy tylko odwraca się do klienta ple­cami, uśmiech znika z jej twa­rzy. Nie chciała tu być.

Już mia­łem wra­cać do domu, kiedy rzu­ciła mi na stół cztery dolary.

– Obsłu­ży­łam trzy sto­liki i led­wie uzbie­ra­łam na fajki. Fatalne dziś napiwki. Niech to się lepiej szybko poprawi. Będziesz tak miły i sko­czysz obok po dwie paczki czer­wo­nych setek? Reszta dla cie­bie.

Chcia­łem odmó­wić. Cio­cia za dużo paliła. Tego ranka kasłała bez prze­rwy pra­wie pięć minut, zanim w ogóle wstała z łóżka.

Ale jak nie pójdę, to i tak kupi sobie papie­rosy na prze­rwie, a potem jesz­cze będzie mnie obwi­niała, że w tym cza­sie prze­pa­dły jej napiwki.

Wzią­łem pie­nią­dze i ruszy­łem do drzwi.

– Zaraz wra­cam.

3

Na nie­bie kotło­wały się szare chmury o bia­łych kra­wę­dziach, w powie­trzu wyczu­wało się wil­goć. Jesz­cze dziś nie padało, ale mogłem się zało­żyć, że będzie. W Pit­ts­bur­ghu w listo­pa­dzie nie był to ryzy­kowny zakład, nikt z miej­sco­wych nie obsta­wiłby innej wer­sji. Docho­dziło połu­dnie, słońce powinno stać wysoko na nie­bie. Tym­cza­sem udało się chyba na Flo­rydę, zosta­wiw­szy na zastęp­stwo słabą żarówkę.

Cor­ner Mart znaj­do­wał się dwa lokale od Kren­dal’s, więc nawet nie musia­łem prze­cho­dzić przez ulicę. Skle­pik zaj­mo­wał par­ter budynku w kształ­cie klina – wąskiego z przodu i roz­sze­rza­ją­cego się ku tyłowi, zbu­do­wa­nego zapewne z uwagi na dziwny kąt ulicy i całego wzgó­rza, na któ­rym stał ten kwar­tał. Pit­ts­burgh nie cha­rak­te­ry­zuje się roz­le­głymi rów­ni­nami, a wła­śnie dziw­nymi kątami. Nawet pod­łoga w naszym miesz­ka­niu była tak nie­równa, że match­boxy prze­jeż­dżały z jed­nego końca kuchni na drugi bez mojej pomocy.

Kiedy otwo­rzy­łem drzwi, roz­legł się elek­tro­niczny dzwo­nek anon­su­jący klien­tów. Cho­ciaż sklep miał przy drzwiach dwie duże witryny, każdy skra­wek szyby pokry­wały pla­katy, ogło­sze­nia i reklamy naj­róż­niej­szych towa­rów – od mleka przez piwo po papie­rosy – a każdy napis koń­czył się wykrzyk­ni­kiem, bo prze­cież tabliczka o tre­ści PAPIE­ROSY 1,25 $! wygląda znacz­nie lepiej niż PAPIE­ROSY 1,25 $. W tym mie­ście na każ­dym rogu stał taki skle­pik, a prze­trwać mogły tylko te z naj­więk­szym wybo­rem wykrzyk­ni­ków.

Za ladą sie­dział łysie­jący bru­net we fla­ne­lo­wej koszuli w kratę, za małej o jakieś dwa roz­miary. Nie zna­łem go. Ski­nął mi głową na powi­ta­nie i opu­ścił niżej czy­tany egzem­plarz „Pit­ts­burgh Post-Gazette”. Ste­elersi poko­nali wczo­raj Oiler­sów trzy­dzie­ści do sied­miu – siódme zwy­cię­stwo z rzędu.

– Co podać, młody?

Lada była dla mnie tro­chę za wysoko, ale wyda­wało mi się, że jakby się obni­żyła od mojej ostat­niej wizyty. Wycią­gną­łem rękę w górę i pod­su­ną­łem cztery bank­noty jed­no­do­la­rowe tak bli­sko sprze­dawcy, jak tylko mogłem.

– Dwie paczki czer­wo­nych marl­boro setek popro­szę.

Zmarsz­czył czoło i wró­cił do lek­tury gazety, krę­cąc głową.

– Prze­cież wiesz, że ci nie sprze­dam.

– Dla­czego?

Prze­wró­cił oczami, wska­zu­jąc na tabliczkę: ZAKAZ SPRZE­DAŻY WYRO­BÓW TYTO­NIO­WYCH OSO­BOM PONI­ŻEJ 18. ROKU ŻYCIA. Ten napis nie koń­czył się wykrzyk­ni­kiem.

– To nie dla mnie, tylko dla cioci.

– Która to twoja cio­cia?

– Jose­phine Gar­gery. Jest w pracy i nie mogła sama przyjść.

– Jo… Od Kren­dala?

Przy­tak­ną­łem.

– To na pewno nie dla cie­bie? Nie pój­dziesz za róg palić z kum­plami?

– Papie­ro­chy są paskudne. W życiu bym nie chciał palić. Pan Cougin mnie zna. Czę­sto tu przy­cho­dzę.

– Pan Cougin ma dziś wolne.

– Ale jest wła­ści­cie­lem, prawda? Skoro jemu nie prze­szka­dza, że sprze­daje mi papie­rosy, to pan chyba też może? Ina­czej cio­cia Jo będzie musiała wyjść z pracy, a wtedy będzie zła, pan Kren­dal zresztą pew­nie też. Potem poskarżą się panu Cougi­nowi, a on się wyżyje na panu. Tego wszyst­kiego da się unik­nąć, jeśli po pro­stu sprzeda mi pan te papie­rosy. Nie lubię awan­tur i podej­rze­wam, że pan też. Poza tym nie jestem dono­si­cie­lem. Porządny ze mnie chło­pak.

Sprze­dawca przy­gryzł poli­czek od środka, zer­k­nął na gazetę, jakby wła­ściwą odpo­wiedź wydru­ko­wano pod infor­ma­cją o wygra­nej Ste­eler­sów, i w końcu wyjął dwie paczki papie­ro­sów z półki nad głową.

– Nikt nie lubi awan­tur.

– To prawda – przy­zna­łem. – Nikt.

Wydał mi dolara i trzy­dzie­ści osiem cen­tów reszty.

– Dzię­kuję. – Z drob­nymi i papie­ro­sami w ręku ruszy­łem do sto­jaka z komik­sami na tyłach sklepu. Mia­łem już więk­szość naj­lep­szych, ale cza­iłem się na jeden kon­kretny: jede­na­sty zeszyt pierw­szego tomu „Super­man Annual”. Upo­lo­wa­łem go już we wto­rek, ale mia­łem przy sobie tylko sie­dem­dzie­siąt trzy centy, za mało, bo miał zapo­rową cenę dolar dwa­dzie­ścia pięć, więc scho­wa­łem gazetkę za czwar­tym nume­rem „Straw­berry Short­cake” na gór­nej półce, gdzie nie zaj­rzałby żaden sza­nu­jący się wiel­bi­ciel komik­sów, i mia­łem nadzieję, że będzie na mnie cze­kał. Teraz zna­la­złem go na miej­scu i ścią­gną­łem z półki. Kiedy kart­ko­wa­łem komiks, roz­legł się dzwo­nek przy wej­ściu. Usły­sza­łem stłu­miony szum samo­cho­dów i szu­ra­nie butów, a po chwili drzwi się zatrza­snęły.

– Dawaj wszystko z kasy, ale już!

Dono­śny, szorstki głos dobiegł mnie z przed­niej czę­ści sklepu, zza moich ple­ców.

– Dobrze, w porządku, spo­koj­nie. – To głos sprze­dawcy. – Bierz wszystko, nie będę…

Huk wystrzału wstrzą­snął obkle­jo­nymi szy­bami.

Upu­ści­łem papie­rosy.

Potem wszystko wyda­rzyło się bar­dzo szybko.

Obró­ci­łem się w tej samej chwili co strze­la­jący. Widzia­łem jakby w zwol­nio­nym tem­pie, jak falują za nim dłu­gie, prze­tłusz­czone, rude włosy, wpa­dają do kap­tura brud­nej gra­na­to­wej bluzy, on pod­nosi rękę, celu­jąc z broni w moją stronę, z lufy na­dal unosi się dym.

Naci­snął spust, i to dwa razy.

Serce waliło mi bole­śnie, ni­gdy wcze­śniej nie czu­łem tak sil­nego łomo­ta­nia w piersi.

Poczu­łem wil­goć na udzie, cie­pła plama roz­le­wała się na nogę.

Pisto­let trza­snął.

Dwa głu­che trza­ski.

Zero wystrzału. Zero kuli. Jakaś usterka.

Napast­nik zer­k­nął na broń z wyrzu­tem, pra­wie nią we mnie rzu­cił, po czym odwró­cił się do kasy, zaczął wybie­rać gotówkę i upy­chać bank­noty po kie­sze­niach. Kiedy ją opróż­nił, pod­szedł do mnie z dzi­kim wzro­kiem.

– Wiem, jak wyglą­dasz, gów­nia­rzu. Ni­gdy nie zapo­mi­nam twa­rzy. Piśnij cho­ciaż słowo, to cię dojadę. Wypa­tro­szę cię i powie­szę, kurwa, na latarni.

Chwilę póź­niej już go nie było. Zosta­łem sam.

Spoj­rza­łem na nogę. Zmo­czy­łem się. Nie obcho­dziło mnie to.

Sam nie wiem, jak długo tak sta­łem. Nie mogłem się ruszyć.

W końcu poczu­łem się na siłach, żeby wró­cić do Kren­dal’s i wezwać pomoc.

8 sierp­nia 1986 roku

Dzie­sięć lat

Dn. 08.08.1986:

Roz­mowa z dr Helen Dur­gin. Pacjent „D” spra­wia wra­że­nie nie­spo­koj­nego.

Nagra­nie audio/wideo.

– Chcia­ła­bym poroz­ma­wiać o two­ich rodzi­cach.

– Nie chcę.

– Musisz. Musimy wszy­scy zro­zu­mieć, co się stało.

– Nie pamię­tam. Byłem wtedy mały.

– Pamię­tasz. Myślę, że pamię­tasz wszystko, co wyda­rzyło się tam­tego dnia.

Cisza.

– To nie twoja wina, Davi­dzie. Mia­łeś zale­d­wie dwa latka. Nie mogłeś wie­dzieć, co się sta­nie.

– Nie chcę.

Dok­tor Dur­gin wes­tchnęła.

– A o czym ty chciał­byś poroz­ma­wiać?

– Dla­czego nikt inny mnie nie odwie­dza?

– Wiesz dla­czego.

– Ale ty się nie boisz. Przy­cho­dzisz.

– Jestem głu­cha, Davi­dzie. Nie sły­szę cię. Tylko czy­tam z ruchu two­ich warg.

– I dla­tego się nie boisz?

– Dla­tego mogę cię odwie­dzać.

– Czyli gdy­byś zaczęła sły­szeć, nie mogła­byś mnie już odwie­dzać?

– Chcia­ła­bym, ale raczej by mi nie pozwo­lili.

– Ale roz­ma­wia­ła­byś ze mną przez gło­śniki, tak? Tak jak wszy­scy inni?

– Gdyby mi pozwo­lili.

– Daw­niej odwie­dzał mnie dok­tor Peavy. On nie był głu­chy.

– Ale już nie przy­cho­dzi, prawda? Pamię­tasz, co się stało z dok­to­rem, Davi­dzie?

– Tak. Dok­tor Peavy był dla mnie nie­do­bry. Kaza­łem mu prze­stać.

– To było dwa tygo­dnie po two­ich rodzi­cach. Skoro pamię­tasz, co się stało z dok­to­rem Peavym, to na pewno pamię­tasz, jak to było z nimi.

Cisza.

– Davi­dzie?

– Jestem zmę­czony. Możemy już prze­stać?

– Czy rodzice byli dla cie­bie nie­do­brzy? Tak jak dok­tor Peavy?

– Mój tatuś.

– I kaza­łeś mu prze­stać?

Cisza.

– Davi­dzie, musisz odpo­wia­dać na głos, do akt. Kaza­łeś tacie prze­stać?

– Tak.

– Jak to zro­bi­łeś?

– Nie pamię­tam.

– Chyba jed­nak pamię­tasz.

– Nie miał zro­bić krzywdy mamusi.

– To nie była twoja wina.

David nie odpo­wie­dział.

ZESPÓŁ OBSER­WA­CYJNY CHAR­TER – 309

1

– Czy­taj.

– No weź.

Cio­cia Jo świ­dro­wała mnie wzro­kiem, jej wargi zaci­skały się mocno na nie­mal wypa­lo­nym papie­ro­sie dyn­da­ją­cym z kącika ust.

– Czy­taj.

Prze­wró­ci­łem oczami.

– Kaitlyn Gar­gery Thatch. Szes­na­sty lutego tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­siąt osiem, ósmy sierp­nia tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­siąt. Kocha­jąca żona, matka i sio­stra. Mogę już iść?

Ciotka przy­mru­żyła oczy i zapa­liła następ­nego.

– A dokąd ty tak ucie­kasz?

Zła­pa­łem komiks z koca.

– Tam za górką jest ławka, cho­dzę tam poczy­tać.

– Możesz czy­tać tutaj. Mógł­byś poczy­tać na głos mamie i mnie. Na pewno byłoby jej miło.

– Myślę, że raczej ma w dupie Wojow­ni­cze żół­wie ninja.

Trzep­nęła mnie w głowę.

– Wyra­żaj się! Może i robisz się już duży, ale nie myśl sobie, że nie mogę cię prze­ło­żyć przez kolano.

– Tak jest. Prze­pra­szam.

Ciotka burk­nęła i zacią­gnęła się nowym papie­ro­sem. Nie­do­pa­łek poprzed­niego wrzu­ciła do wazonu na gro­bie taty. Zako­no­to­wa­łem sobie, żeby go póź­niej wyło­wić.

„Mieć w dupie” było ostat­nio moim ulu­bio­nym sło­wem – czy wła­ści­wie wyra­że­niem. Jakiś mie­siąc przed koń­cem roku szkol­nego do Lin­coln prze­niósł się Dun­can Bel­lino. Jego ojciec był kie­row­ni­kiem fabryki, prze­pro­wa­dzili się z Chi­cago. Mówi­li­śmy na niego Dunk. Palił i wszystko „miał w dupie”. Miał też naj­więk­szą kolek­cję komik­sów, jaką widzia­łem w życiu, nie licząc skle­pów – całe pudła. Więk­szość lata spę­dzi­łem na prze­ko­py­wa­niu się przez te pudła.

Kiedy w szkole roze­szły się wie­ści o tym, co się stało w skle­pie, nagle wspią­łem się na wyżyny popu­lar­no­ści i utrzy­my­wa­łem na nich przez jakieś dwa tygo­dnie, zanim dzie­ciaki się zorien­to­wały, że jestem tym samym fra­je­rem, któ­rego do tej pory igno­ro­wały. Wtedy sytu­acja wró­ciła do normy, ale Dunk przy mnie został. Kiedy usły­szał o mojej przy­go­dzie, wzru­szył ramio­nami i stwier­dził, że w Chi­cago napada się na sklepy dwa, cza­sem trzy razy dzien­nie. Trzeba mieć dużo szczę­ścia, żeby pod­czas zaku­pów nie tra­fić na jakie­goś zbira, nor­malka.

Jego ojciec miał broń, bo słu­żył kie­dyś w ran­ge­rach. Trzy­mał ją w pudełku po butach na gór­nej półce szafy. Musie­li­śmy przy­tar­gać krze­sło z kuchni, żeby się do niej dostać. Była tam też amu­ni­cja. Dunk pozwo­lił mi zabrać jeden nabój. Powie­dział, że jeśli tam­ten zło­dziej kie­dyś po mnie wróci, poży­czy mi rewol­wer, żebym mógł roz­wa­lić mu łeb. Jako że broń leżała w pudełku na naj­wyż­szej półce w sza­fie jego ojca, mogłem się zało­żyć, że raczej nie dosię­gniemy jej na czas. Musie­li­śmy jesz­cze dopra­co­wać logi­stykę. „Logi­styka” była dru­gim moim ulu­bio­nym sło­wem.

– Widzia­łaś mojego walk­mana?

Cio­cia Jo wyło­wiła odtwa­rzacz ze swo­jej torby. Prze­zna­czy­łem na jego zakup więk­szość oszczęd­no­ści, ale było warto. Nie dość, że miał wbu­do­wane radio, to jesz­cze mogłem słu­chać kaset. No i żad­nej anteny. Dużo lep­sze niż nasze stare radio.

Ruszy­łem pod górkę.

– Godzinę! – zawo­łała ciotka. – Zaczy­nam dzi­siaj o czwar­tej, Kren­dal mówi, że możesz sprzą­tać ze sto­li­ków do ósmej, potem przy­cho­dzi Car­ter. Potrze­bu­jemy tej forsy!

Mach­ną­łem pota­ku­jąco.

Zaczęła kasz­leć i sły­sza­łem ją przez całą drogę do mau­zo­leów. Ostat­nio coraz wię­cej kasłała.

Ławka była pusta. Spo­dzie­wa­łem się tego. Przy­sze­dłem wcze­śniej. Ostat­nio poja­wiła się dopiero po czwar­tej. Usia­dłem, zało­ży­łem słu­chawki i włą­czy­łem walk­mana.

Szum.

Tego też się spo­dzie­wa­łem. Przy­ci­szy­łem.

W zeszłym roku dałem Stelli pierw­szy numer Wojow­ni­czych żółwi ninja. Teraz przy­nio­słem drugi zeszyt, a do tego trzy Won­der Woman, które poży­czy­łem z oso­bi­stych zapa­sów Dunka. Z początku tro­chę się zdzi­wi­łem, że ma wszyst­kie numery Won­der Woman, ale zwró­cił mi uwagę, że pełno w nich pół­na­gich kobiet. Od tam­tej pory też sta­łem się ich fanem.

Gdyby Dunk wie­dział, że zamie­rzam podzie­lić się czę­ścią jego bez­cen­nej kolek­cji z jakąś dziew­czyną, chy­baby mnie zamor­do­wał.

Minęło dwa­dzie­ścia minut.

Pół godziny.

Zaczy­na­łem się mar­twić, że już nie przy­je­dzie, ale wtedy zauwa­ży­łem na dro­dze dojaz­do­wej bia­łego SUV-a, a za nim drugi samo­chód, tej samej marki, modelu i koloru. Oba pojazdy zatrzy­mały się jakieś dzie­sięć metrów od ławki.

Wytar­łem mokre od potu dło­nie o dżinsy. Otwo­rzyły się drzwi po stro­nie kie­rowcy, wysia­dła star­sza kobieta i wygła­dziła długi biały płaszcz. Świe­ciło słońce, tem­pe­ra­tura się­gała trzy­dzie­stu stopni, to nie była pogoda na płaszcz. Nie mogłem prze­stać myśleć o broni, nie o takim rewol­we­rze, jak miał ojciec Dunka, ale o czymś więk­szym, strzel­bie czy kara­bi­nie, ukry­tym pod tym płasz­czem.

Potem otwo­rzyły się tylne drzwi samo­chodu i spo­dzie­wa­łem się, że wysią­dzie z niego Stella, ale zamiast niej poja­wił się męż­czy­zna, sza­tyn w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych i takim samym bia­łym płasz­czu. Od strony pasa­żera wysie­dli kolejni ludzie, męż­czy­zna i kobieta. Z dru­giego SUV-a wyło­niły się jesz­cze cztery osoby, wszy­scy doro­śli, ani śladu Stelli. Wszy­scy ubrani tak samo. Kobieta, która kie­ro­wała pierw­szym samo­cho­dem i którą koja­rzy­łem z poprzed­nich spo­tkań ze Stellą, pode­szła do ławki i zajęła jej miej­sce.

Szumy z radia trzesz­czały mi w uszach, więc wyłą­czy­łem walk­mana i zdją­łem słu­chawki.

– Gdzie Stella?

Kobieta odpo­wie­działa uśmie­chem – zim­nym jak u kota wita­ją­cego się z myszą, zanim pożre malut­kie stwo­rzonko w cało­ści, razem z ogo­nem. Ten uśmiech był maską, za którą nie chciał­bym zaglą­dać.

– Stella dziś do nas nie dołą­czy.

– A gdzie jest?

Kobieta zało­żyła nogę na nogę. Nawet na mnie nie spoj­rzała. Patrzyła pro­sto przed sie­bie, nie odry­wa­jąc wzroku od SUV-ów i swo­ich towa­rzy­szy i towa­rzy­szek.

– Panna Net­tle­ton prze­bywa gdzie indziej. Miej­sce jej pobytu nie jest pań­ską sprawą.

– Wszystko z nią w porządku?

Pomy­śla­łem, że Stelli stało się coś złego, może przy­tra­fił jej się jakiś strasz­liwy wypa­dek. Bo niby dla­czego nie mogła przy­je­chać?

Dłu­gie białe włosy kobiety były ścią­gnięte w koń­ski ogon zwi­sa­jący na koł­nierz płasz­cza. Zadbane paznok­cie miała rów­nież dłu­gie i białe, poma­lo­wane pod kolor płasz­cza. Splo­tła ręce na podołku.

– Nazy­wam się Latrese Oli­ver. Możesz zwra­cać się do mnie per pani Oli­ver. W żad­nym wypadku nie wolno ci zwra­cać się do mnie per Latrese. Zaj­muję i zawsze będę zaj­mo­wała wyż­szą pozy­cję spo­łeczną niż ty. Nie­ważne, jaki suk­ce­sik kie­dy­kol­wiek osią­gniesz, nawet jeśli przy­pad­kiem uda ci się odnieść wielki suk­ces w tym swoim mar­nym życiu, zawsze będziesz ode mnie gor­szy. Rozu­miesz? Czy wyra­żam się jasno? Kiw­nij głową, jeśli rozu­miesz.

Bez­wied­nie zaczą­łem kiwać głową. Kiedy do mnie dotarło, co robię, zmu­si­łem się, żeby prze­stać.

– Dobrze – mruk­nęła. – Nie żebym wiele się po tobie spo­dzie­wała. Oba­wiam się, że osią­gną­łeś już szczyt swo­ich moż­li­wo­ści, pra­cu­jąc jako knaj­piany poma­gier, który sprząta śmieci i brudy innych ludzi. Zmy­wa­nie plam moczu z uświ­nio­nych kafel­ków na pod­ło­dze łazienki, zdra­py­wa­nie zaschnię­tego gówna nie­zna­jo­mych z kibla, to wła­śnie twoje miej­sce.

– Gdzie… gdzie jest Stella? – Sta­ra­łem się, żeby mój głos brzmiał sta­now­czo, może nawet groź­nie. Ale nie udało mi się. Z moich ust wydo­był się pisk, jakby mówił chło­pak o połowę młod­szy, ten chło­piec, który dzie­więć mie­sięcy temu posi­kał się w skle­pie.

– Podoba ci się nasza mała Stella?

Nie odpo­wie­dzia­łem. Wbi­ja­łem wzrok w stertę komik­sów leżącą na ławce.

– Ni­gdy nie będziesz jej miał – cią­gnęła kobieta. – Choć­byś pra­gnął jej kie­dyś z całych sił, ni­gdy nie będzie twoja. Nie prze­szka­dza ci to?

– Nie… nie lubię dziew­czyn. Nie w takim sen­sie.

– Czyżby? Ach, ale kie­dyś będziesz. Sądzę, że któ­re­goś dnia to się zmieni. Przyj­dzie taki dzień, kiedy będziesz pra­gnął jej tak roz­pacz­li­wie, że sta­nął­byś na dro­dze roz­pę­dzo­nego samo­chodu, jeśli dzięki temu mógł­byś jej choćby dotknąć, poczuć cie­pło jej ciała, spró­bo­wać jej poca­łunku. Wszystko dla naszej Stelli.

– Chcę z nią tylko poroz­ma­wiać, to wszystko.

Pani Oli­ver par­sk­nęła, wyraź­nie pochło­nięta wła­snym mono­lo­giem.

– Założę się, że po tych spo­tka­niach wra­casz do domu, wycią­gasz siu­siaka i doty­kasz się na naj­bar­dziej obrzy­dliwe spo­soby, myśląc o niej, o zapa­chu jej wło­sów, o tej gład­kiej skó­rze. Widzia­łeś już kie­dyś nagą dziew­czynę? Pewno nie. Za młody jesteś. Ale przy­pusz­czal­nie i tak o tym myślisz, przez tę twoją główkę prze­pły­wają naj­bar­dziej zbe­reźne myśli. Jesteś taki sam jak inni chłopcy, wszy­scy jeste­ście tacy sami. Żaden z was nie zasłu­guje na naszą Stellę, robi mi się nie­do­brze na myśl, że mia­łaby z tobą choćby poroz­ma­wiać, nie wspo­mi­na­jąc o… – Urwała i pokrę­ciła głową. Potem odwró­ciła się i w końcu na mnie spoj­rzała, ciem­no­szare oczy wier­ciły we mnie dziurę, pło­nęły nie­na­wi­ścią tak zaja­dłą, że nie­mal czu­łem jej smak. – Będzie dla cie­bie wszyst­kim. Każdy oddech, który wyrwiesz światu, będzie do niej nale­żał, wszystko, co będziesz robił, będzie dla niej, a w zamian nie będziesz dla niej zna­czył abso­lut­nie nic. Będziesz jakimś paskudz­twem, które zdra­pie z buta i zostawi na dro­dze, gdzie roz­szar­pią je sępy, zje­dzą i wysrają. Jesteś i zawsze będziesz odrzu­tem, śmie­ciem, ele­men­tem wszech­świata, z któ­rego powinno było się zbu­do­wać coś lep­szego, wypad­kiem przy pracy.

Potem wstała, wygła­dziła długi biały płaszcz i już bez słowa wró­ciła do samo­chodu, a za nią pozo­stali. Patrzy­łem, jak odjeż­dżają, a cisza i spo­kój panu­jące na cmen­ta­rzu zda­wały się mnie dusić.

2

Pre­acher wszedł do miesz­ka­nia i przy­ci­snął obie dło­nie do drzwi, zamy­ka­jąc je z cichut­kim stu­kiem. Wie­dział, że nikogo nie ma w domu, był tego pewny, ale nie chciał infor­mo­wać sąsia­dów o swo­jej obec­no­ści, tak samo jak nie chciałby wystra­szyć domow­ni­ków, gdyby aku­rat spali albo oglą­dali tele­wi­zję, a nie odwie­dzali gni­jące zwłoki dawno zmar­łych krew­nych na cmen­ta­rzu za budyn­kiem.

W takich blo­kach miesz­kańcy zwy­kle trzy­mali się razem. Jak na gust Pre­achera tro­chę za czę­sto mie­szali się do spraw sąsia­dów. Nie mógłby miesz­kać w takim miej­scu i nie rozu­miał, dla­czego kto­kol­wiek z wła­snej woli się na to decy­do­wał.

To jest pudło.

Pudło usta­wione na innych pudłach, obok następ­nych pudeł i pod jesz­cze kolej­nymi. To nie dom, tylko cela. W takich wła­śnie miej­scach zamyka czło­wieka spo­łe­czeń­stwo.

Jose­phine Gar­gery nie miała wyso­kich docho­dów. Zanim tu przy­je­chał, przej­rzał jej trzy ostat­nie zezna­nia podat­kowe. Jako kel­nerka zara­biała 2,01 dolara za godzinę plus napiwki, śred­nio od dzie­się­ciu do pięt­na­stu pro­cent. Pre­acher oczy­wi­ście zawsze zosta­wiał dwa­dzie­ścia pro­cent, nie­za­leż­nie od jako­ści obsługi, i zawsze trak­to­wał per­so­nel kel­ner­ski z naj­wyż­szym sza­cun­kiem. Nie dla­tego, żeby uwa­żał, że mają trudną pracę albo że zasłu­gują na wię­cej niż prze­cięt­nie, bo bywał uciąż­li­wym klien­tem, ale dla­tego że mieli do czy­nie­nia z jego jedze­niem, czę­sto poza zasię­giem wzroku. Nie wyobra­żał sobie, żeby potrak­to­wać taką osobę jak śmieć, a potem wysłać ją do kuchni po swoje danie. Sły­szał raz histo­rię, jak jeden kucharz zamo­czył kanapkę z kur­cza­kiem w wodzie po brud­nych naczy­niach, bo zamó­wiła ją jego nauczy­cielka histo­rii z liceum, która trzy lata wcze­śniej posta­wiła mu czwórkę z minu­sem. Można sobie tylko wyobra­żać, co taki czło­wiek by zro­bił, gdyby nagle poczuł nie­chęć do sta­łego klienta, tylko dla­tego, że zacho­wał się nie­uprzej­mie albo pod­czas poprzed­niej wizyty zosta­wił marny napi­wek.

Pre­acher zawsze zosta­wiał więc dwa­dzie­ścia pro­cent i tak samo uczy­nił tego ranka, kiedy jadł śnia­da­nie w Kren­dal’s. Z przy­chodu dekla­ro­wa­nego przez Jose­phine Gar­gery w zezna­niach podat­ko­wych wyni­kało, że inni klienci nie byli tak hojni. W ubie­głym roku zaro­biła 7840 dola­rów. Wycho­dziło 150 dola­rów i 77 cen­tów tygo­dniowo – nie­wiele ponad kra­jo­wym pro­giem ubó­stwa, wyno­szą­cym 7240 dola­rów rocz­nie. Bio­rąc pod uwagę, że miała jesz­cze na utrzy­ma­niu chłopca, nie wio­dło jej się naj­le­piej. Potwier­dzał to widok, który uka­zał się oczom Pre­achera, kiedy zaczął się roz­glą­dać po miesz­ka­niu.

W klitce cuch­nęło dymem tyto­nio­wym, mimo że w salo­nie oba okna były otwarte i wpa­dał przez nie lekki wie­trzyk. Ściany były pokryte tłu­stymi, żół­ta­wymi zacie­kami. Wolał nie myśleć, w jakim stop­niu te wstrętne opary prze­sią­kły meble, pościel, odzież. Miał na dło­niach grube skó­rzane ręka­wiczki. Nie mógł, nie chciał doty­kać niczego gołymi rękami.

Pre­acher nie palił i nie tole­ro­wał pale­nia w swo­jej obec­no­ści. Wstrętny, bez­sen­sowny nałóg.

Kiedy sta­nął ple­cami do drzwi wej­ścio­wych, po lewej miał nie­dużą kuch­nię. Sprzęty miały na oko jakieś dzie­sięć lat, zaczy­nały rdze­wieć na brze­gach i w zała­ma­niach. W lodówce nie było nic oprócz keczupu i tym podob­nych, ame­ry­kań­skiego sera w pla­ster­kach i pół litra mleka, które zaczy­nało już kwa­śnieć.

Przed sobą miał wąski przed­po­kój pro­wa­dzący do salonu, a na ścia­nie po pra­wej dwoje drzwi, praw­do­po­dob­nie do sypialni. W kuchni nie zna­lazł nic cie­ka­wego, ani jed­nej kar­teczki przy­cze­pio­nej do lodówki – pomiesz­cze­nie wyglą­dało na rzadko uży­wane, więc prze­niósł się do salonu. W kącie po lewej stał stół jadalny, zarzu­cony ster­tami kore­spon­den­cji, otwar­tej i nie. Pre­acher się­gnął po naj­bliż­szy sto­sik i przej­rzał nadaw­ców: rachunki i Publi­shers Cle­aring House. Rachun­ków nikt nawet nie otwo­rzył, za to for­mu­larz zgło­sze­niowy do lote­rii został wypeł­niony i przy­go­to­wany do ode­sła­nia w koper­cie zwrot­nej. Cho­ciaż wpi­sano dane Jose­phine Gar­gery, uczy­niono to dzie­cin­nym pismem, nie­wąt­pli­wie nale­żą­cym do chłopca.

Pre­acher odło­żył listy na stół, pil­nu­jąc, żeby wszystko zosta­wiać dokład­nie w tym samym miej­scu, po czym rozej­rzał się po salo­nie. Przed nie­du­żym, dwu­na­sto­ca­lo­wym tele­wi­zo­rem stały kanapa i roz­kła­dany fotel. W środku tego trój­kąta znaj­do­wał się sto­lik kawowy. Spo­dzie­wał się gru­bej war­stwy kurzu, ale blat oka­zał się czy­sty, podob­nie jak wierzch tele­wi­zora. Naj­wy­raź­niej dym papie­ro­sowy sta­no­wił jedyne źró­dło brudu. Ktoś regu­lar­nie sprzą­tał w miesz­ka­niu, co bar­dzo go zasko­czyło. Najprawdopodob­niej to rów­nież zasługa chło­paka. Pre­acher wie­dział, że ciotka pra­cuje na kilka zmian i rzadko bywa w domu, pew­nie wra­cała tylko się prze­spać i wziąć prysz­nic. Chło­piec musiał sam sobie radzić. Jak w takim razie uda­wało jej się palić tak dużo, żeby zady­mić całe miesz­ka­nie? Musiała chyba odpa­lać jed­nego od dru­giego. Pre­acher wie­dział, że chło­pak nie pali, przy­naj­mniej na razie. Obser­wo­wali go uważ­nie, ktoś zauwa­żyłby tak odra­ża­jące zacho­wa­nie. Obwą­chaw­szy kanapę i fotel, usta­lił, że to na tym dru­gim fotelu prze­sia­dy­wała palaczka. Co dziwne, nie zna­lazł żad­nej popiel­niczki. W oknie przy fotelu nie było moski­tiery, więc być może to przez nie strze­py­wała papie­rosy, ale wyda­wało mu się to mało praw­do­po­dobne.

Pierw­sza z dwóch nie­wiel­kich sypialni sąsia­do­wała z salo­nem, ewi­dent­nie ta nale­żąca do chło­paka – ściany były pokryte pla­ka­tami super­bo­ha­te­rów i stro­nami wydar­tymi z komik­sów. Na komo­dzie zna­lazł sterty ksią­żek, kla­syki, takiej jak Wyspa skar­bów i Władca much, oraz kil­ka­na­ście tomów przy­gód braci Har­dych. Obok leżały równe sto­siki komik­sów. W szu­fla­dach nie było nic oprócz odzieży, ład­nie poskła­da­nej i posor­to­wa­nej. Skar­petki dobrano w pary i zwi­nięto w schludne kulki. Spo­dzie­wał się, że znaj­dzie mię­dzy ubra­niami jakąś skrytkę, ale nie. Pod łóż­kiem też nic nie było, nawet kotów z kurzu.

W sza­fie ubra­nia wisiały ide­al­nie równo, uło­żone od jasnych do ciem­nych. Na pod­ło­dze stało kar­to­nowe pudło. W środku zna­lazł dwa­na­ście popiel­ni­czek ukry­tych pod stertą ksią­żek – zagadka się wyja­śniła. Widocz­nie chło­pak uznał, że jeśli schowa popiel­niczki, prze­kona ciotkę do rzu­ce­nia pale­nia. Sprytne. Naiwne, ale sprytne.

Pre­acher odło­żył wszystko na swoje miej­sce i zamknął szafę.

Powiódł wzro­kiem po pokoju, ide­al­nie czy­stym i schlud­nym. Wszystko leżało na swoim miej­scu.

On też był kie­dyś chłop­cem.

Chłopcy cho­wają rze­czy.

Wró­cił do łóżka, pod­niósł mate­rac i aż bły­snęło mu w oku na widok zna­le­zi­ska.

Mię­dzy mate­ra­cem a sprę­ży­nami leżał jakiś zeszyt. Wyjął go i prze­kart­ko­wał. To nie był zwy­kły notes, lecz szki­cow­nik zawie­ra­jący dzie­siątki rysun­ków – por­tre­tów Stelli.

Opu­ścił mate­rac z powro­tem.

Obrazki były dość pry­mi­tywne, ale lep­sze niż prze­ciętne. Znacz­nie lep­sze od tego, co mógłby stwo­rzyć Pre­acher. Nie­po­rów­ny­wal­nie lep­sze niż to, czego można się spo­dzie­wać po dzie­ciach. Zwłasz­cza ostatni szkic, na któ­rym Stella się uśmie­cha, a oczy błysz­czą jej słoń­cem, był nie­zły. Ten był naprawdę dobry. Co wię­cej, chło­pak nary­so­wał go czar­nym dłu­go­pi­sem, tech­niką nie­do­pusz­cza­jącą błę­dów i popra­wek.

Trzeba było to zakoń­czyć. Sprawy wymy­kały się spod kon­troli.

Pre­acher przy­siadł na brzegu łóżka, upusz­cza­jąc szki­cow­nik.

Co ta dziew­czyna w nim widziała?

Dla­czego aku­rat ten chło­pak?

Był nikim, kolej­nym szczu­rem w labi­ryn­cie. Jego życie prze­mknie w mgnie­niu oka. Pew­nie nie pój­dzie na stu­dia, nie osią­gnie nawet prze­cięt­nego suk­cesu. Pisane mu było życie pełne fizycz­nej harówki i zakoń­czone wcze­sną śmier­cią, więc dla­czego on?

Pre­acher dobył wal­thera PPK/S kali­bru .380 z kabury na lewym ramie­niu i przez chwilę trzy­mał broń w ręku, bez­wied­nie zdej­mu­jąc tłu­mik i przy­krę­ca­jąc go z powro­tem. Cię­żar pisto­letu, zapach smaru – to poma­gało mu się skon­cen­tro­wać, zebrać myśli.

Mógłby chło­paka zabić. Prę­dzej czy póź­niej pew­nie i tak będzie musiał, nie miał co do tego wąt­pli­wo­ści. Czemu nie teraz?

Mógł po pro­stu pocze­kać na ich powrót z cmen­ta­rza i wpa­ko­wać chło­pa­kowi kulkę w łeb, ciotce też. Pre­acher nie miał opo­rów przed zabi­ja­niem dzie­cia­ków. Sporo ich już zała­twił. Jedyna róż­nica mię­dzy dziec­kiem a doro­słym to czas. Mie­liby to już z głowy. Cały ten baj­zel zostałby posprzą­tany i mogliby o nim zapo­mnieć.

Byłyby reper­ku­sje.

Pre­acher podra­pał się lufą pisto­letu po bro­dzie.

3

Spóź­ni­li­śmy się na swoją zmianę.

Przeze mnie.

Po odjeź­dzie kobiety długo sie­dzia­łem na ławce kom­plet­nie oszo­ło­miony. Myśli kotło­wały mi się w gło­wie, nie mogłem prze­stać się trząść. Każdy oddech uty­kał mi w gar­dle i trzy­mał się mocno, jakby nie chciał przejść dalej.

Nawet teraz, kiedy pró­bo­wa­łem nadą­żyć za cio­cią Jo, serce waliło mi tak wście­kle, jakby miało wyrwać się z klatki żeber i wylą­do­wać z hukiem przed nami na dziu­ra­wym chod­niku.

– Coś cię bie­rze? Nie wyglą­dasz za dobrze.

Chęt­nie odpo­wie­dział­bym, że jej głos nie brzmi za dobrze – z płuc cioci wydo­by­wał się dziwny świst, jakby powie­trze prze­la­ty­wało po wosko­wa­nym papie­rze. Co kilka kro­ków docho­dził do tego mokry kaszel. Mimo to nie prze­sta­wała palić.

– Może powi­nie­nem sko­czyć do domu, zosta­wić rze­czy i zażyć wita­minę C.

– Mam listek w szafce w pracy – odparła. – Nie możemy sobie teraz pozwo­lić na cho­robę.

Cho­ciaż nic mi nie powie­działa, wie­dzia­łem, że nie zapła­ciła jesz­cze czyn­szu za sier­pień. Osiem dni po ter­mi­nie. Po pią­tym dniu mie­siąca docho­dziły odsetki za spóź­nie­nie. Nie potra­fi­łem powie­dzieć, ile to dokład­nie będzie, ale na pewno wię­cej, niż mie­li­śmy. Mogłem spró­bo­wać zwró­cić walk­mana. Albo znów zaofe­ro­wać swoje oszczęd­no­ści, cho­ciaż ni­gdy nie chciała ich przy­jąć.

Wpa­dli­śmy do jadło­dajni dwa­dzie­ścia minut spóź­nieni. Lokal pękał w szwach. Pan Kren­dal stał nad kuchenką i świ­dro­wał nas wzro­kiem przez okienko do wyda­wa­nia posił­ków za kon­tu­arem.

– Josie! Wkła­daj far­tuch, mamy urwa­nie głowy!

Nie było jesz­cze nawet pią­tej, a już ludzie pozaj­mo­wali wszyst­kie boksy, krze­sła i stołki. Przy drzwiach grupka klien­tów cze­kała na wolny sto­lik. Za kon­tu­arem Lur­line Wal­drip wycie­rała jakąś plamę, chyba wylała się kawa. Spoj­rzała na nas, pokrę­ciła głową i wró­ciła do pracy.

Naj­pierw zauwa­ży­łem płaszcz tej kobiety.

Kiedy sprząta się ze sto­li­ków, szybko zaczyna się zauwa­żać brudne tale­rze i szklanki, już od progu przy­cią­gają wzrok. Bez­wied­nie zaczą­łem wodzić oczami po sali, kiedy tylko weszli­śmy, w dru­giej kolej­no­ści zwra­ca­jąc uwagę na ludzi, a w pierw­szej – na sztućce, tale­rze i miski. Pełne czy puste, do połowy opróż­nione szklanki z wodą doma­ga­jące się dolewki. A jed­nak wpadł mi w oko ten płaszcz.

Zoba­czy­łem biały płaszcz na jed­nym ze stoł­ków przy kon­tu­arze i nagle prze­sta­łem widzieć i sły­szeć cokol­wiek innego, moje oczy podą­żyły w górę i spo­częły na kobie­cie sie­dzą­cej ple­cami do mnie, na bia­łych wło­sach opa­da­ją­cych na ramiona. Obok jej lewej ręki leżała równo zło­żona gazeta, prawą pod­no­siła wła­śnie do ust fili­żankę z kawą.

Musiała wyczuć moje spoj­rze­nie, bo odwró­ciła się powoli na stołku. Gapi­łem się na nią chyba z dzie­sięć sekund, zanim się zorien­to­wa­łem, że to wcale nie ta kobieta z cmen­ta­rza, pani Latrese Oli­ver, jak mi się przed­sta­wiła, a ktoś zupeł­nie inny, kogo ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łem.

Prze­ci­sną­łem się obok cioci Jo i popę­dzi­łem do łazienki. Jakimś cudem udało mi się zamknąć za sobą drzwi, zanim zwró­ci­łem skromne śnia­da­nie i obiad.