W drodze do Hemingwaya - Jacek Dubois - ebook + książka

W drodze do Hemingwaya ebook

Jacek Dubois

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiór dziewięciu opowiadań, które łączy potrzeba zrozumienia tego, kim się jest – kto i co wpłynęło na ogląd świata: jakie książki, jacy ludzie, jakie doświadczenia życiowe; dlaczego jesteśmy tacy, nie inni.

Oto bohater – adwokat i pisarz – konfrontuje się z mistrzami swej młodości, w szczególności z ukochanym pisarzem, Ernestem Hemingwayem. Był on jego przewodnikiem duchowym; dawał mu siłę i wiarę, że przetrwa mrok komunizmu. Zwierza się z tej fascynacji w gabinecie terapeutycznym, gdzie słyszy, że żeby uwolnić się od jego wpływu, powinien z nim symbolicznie porozmawiać, a najlepiej go odwiedzić. Bohater wyrusza więc w podróż na Key West, do domu Hemingwaya, dziś jego muzeum.

Dalsze opowiadania stanowią rodzaj niepozbawionych humoru eksperymentów myślowych: co by było, gdyby… Co by było, gdyby tak w drodze do ukochanej pociągnąć za hamulec ręczny? Co by było, gdyby posłowi – szermującemu hasłami antyaborcyjnymi – wmówić, że jest się z nim w ciąży? Co by było, gdyby tak jeszcze raz odbyć szaloną podróż z czasów młodości do Marrakeszu? – czy smaki, zapachy i kształty byłyby takie same? czy ukochana przyjaciółka z dzieciństwa byłaby tą samą, co wtedy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



W drodze do Hemingwaya

Pokój jest duży, o jasnych ścia­nach. Przez zaokrą­glone u góry okno widać park Łazien­kow­ski. Jest lato, po kona­rach drzew bie­gają wie­wiórki, ale stąd ich nie widać. Na ścia­nie wisi wielki, przy­cią­ga­jący uwagę obraz, który przed­sta­wia wnę­trze baru; taka pol­ska odmiana Edwarda Hop­pera. Meble nowo­cze­sne, mini­ma­li­styczne, wygodne.

– Czy nie powi­nie­nem leżeć na kozetce? – pytam sie­dzącą naprze­ciw mnie tera­peutkę Martę.

– Dla­czego miałby pan leżeć na kozetce? – Patrzy na mnie z zain­te­re­so­wa­niem.

Zasta­na­wiam się, dla­czego zada­łem to pyta­nie, i natych­miast przy­cho­dzi mi do głowy scena z książki Kom­pleks Por­t­noya. Główny boha­ter leży na kozetce i opo­wiada psy­chia­trze swoją histo­rię. A może on wcale nie leżał na kozetce? Tylko ja tak zapa­mię­ta­łem? Nie­ważne. W cza­sach, kiedy byłem młody, oglą­dane w fil­mach wizyty u psy­chia­try odby­wały się na kozet­kach. Opo­wia­dam o tym sko­ja­rze­niu.

– Za moich cza­sów już się tego nie prak­ty­kuje. – Śmieje się.

Jest dużo młod­sza ode mnie. Gdy zda­wa­łem na stu­dia, jej rodzice pró­bo­wali zapewne się umó­wić na pierw­szą randkę.

– Ale jeśli ma pan ochotę, może się pan poło­żyć. – To mówiąc, wska­zuje sto­jącą przy ścia­nie kla­syczną skó­rzaną kanapę, model „Bar­ce­lona”.

Odma­wiam. Sie­dząc, widzę ją o wiele lepiej. Tera­peutka jest na pewno po trzy­dzie­stce, ale wygląda bar­dzo młodo. Ma czarne, lekko falu­jące włosy, które opa­dają jej na ramiona. Myślę, że zde­cy­do­wa­nie bar­dziej wolę na nią patrzeć, niż oglą­dać sufit, leżąc na kozetce. Podoba mi się jej sukienka – pro­sta, czarna, obci­sła, się­ga­jąca kolan, ide­alna do chwa­le­nia się figurą. Paznok­cie poma­lo­wała na ciem­no­wi­śniowo. Na palcu nie ma obrączki, tylko cienki pier­ścio­nek z mikro­sko­pij­nym bry­lan­ci­kiem.

– O czym chciałby pan poroz­ma­wiać? – pyta.

Podo­bają mi się jej usta lekko muśnięte szminką. Ma przy­jemny głos; taki bym wybrał na lek­tora audio­bo­oka. „O czym bym chciał poroz­ma­wiać?” – obra­cam w gło­wie jej pyta­nie. Ta ide­al­nie obci­sła sukienka pobu­dza wyobraź­nię. Ale prze­cież nie będę od tego zaczy­nał. To byłby głupi pomysł na począ­tek roz­mowy.

– To pacjent wybiera temat roz­mowy? – odpo­wia­dam pyta­niem na pyta­nie.

– Mogę lepiej go poznać, jeśli wiem, co jest dla niego cie­kawe.

Uśmie­cha się do mnie, a ja zacho­dzę w głowę, czy ten jej uśmiech jest służ­bowy i łączy się z odpo­wie­dzią, któ­rej musi udzie­lać setki razy na to samo pyta­nie, czy ma cha­rak­ter oso­bi­sty, skie­ro­wany tylko do mnie. Zasta­na­wiam się, czy z ludźmi, któ­rzy do niej przy­cho­dzą, nawią­zuje rela­cje, czy jeste­śmy pacjen­tami bez twa­rzy, któ­rym trzeba zre­pe­ro­wać głowę lub duszę, po czym jak naj­szyb­ciej o nich zapo­mnieć. Uwa­żam, że to by było nie­moż­liwe – pra­co­wać z jakimś czło­wie­kiem i ana­li­zu­jąc jego przy­pa­dek, nie wyro­bić sobie o nim zda­nia. Przy­naj­mniej ja bym tak nie potra­fił, bo tak jak ona słu­cham ludzi i tak jak u niej przez mój gabi­net prze­wi­jają się setki osób. Opo­wia­dają mi swoje histo­rie, a ja mam im pomóc, ale słu­cha­jąc ich, siłą rze­czy zaczy­nam ich obser­wo­wać. Natych­miast two­rzą się sym­pa­tie i anty­pa­tie, któ­rych oczy­wi­ście nie oka­zuję. Niektó­rych pamię­tam nawet po latach, innych zapo­mi­nam w chwili, gdy zatrza­sną się za nimi drzwi. Uświa­da­miam sobie, że z wie­loma potem się zaprzy­jaź­ni­li­śmy. To zaś ozna­cza, że moja ich akcep­ta­cja musiała być dla nich wyczu­walna. Cie­kawe, jak jest u niej. Czy nasze spo­tka­nia będą jak w grec­kim teatrze, gdzie akto­rzy grają w maskach, czy prze­ła­miemy pro­fe­sjo­nalny dystans.

Im dłu­żej przy­glą­dam się tej dziew­czy­nie, tym bar­dziej mi się podoba jej uśmiech. Nie potra­fię go jesz­cze roz­szy­fro­wać, czy jest pro­fe­sjo­nalny, czy oso­bi­sty. Odpo­wia­dam swoim oso­bi­stym uśmie­chem; naj­waż­niej­sze, że oboje się uśmie­chamy.

Zasta­na­wiam się cią­gle, o czym chciał­bym z nią poroz­ma­wiać. Ponow­nie sobie wzbra­niam poru­szać temat jej sukienki i figury. „Nic oso­bi­stego, bo wszystko od razu popsu­jesz” – wbi­jam sobie do głowy niczym pierw­sze przy­ka­za­nie Deka­logu. Jed­nak nim zdążę to przy­swoić, mój nie­po­prawny jęzor wyrywa się i chla­pie bez poro­zu­mie­nia z rozu­mem.

– Poroz­ma­wiajmy o uśmie­chu – pro­po­nuję, nim mózg wydał pole­ce­nie szczę­kom, by te ugry­zły mnie w język.

– O uśmie­chu? – pyta zasko­czona.

– Pani się tak ład­nie uśmie­cha, dla­tego to było pierw­sze sko­ja­rze­nie, które mi przy­szło do głowy…

Obser­wuję ją uważ­nie, ale nie spra­wia wra­że­nia obra­żo­nej, że naru­szy­łem gra­nicę jej pry­wat­no­ści, i wycho­dzi z tego potrza­sku jak wytrawny gracz, odwra­ca­jąc pyta­nie.

– A pan się czę­sto uśmie­cha?

– W pracy czy w życiu pry­wat­nym? – Sygna­li­zuję, że są to dwie różne sfery życia.

– W pracy.

– W pracy w ogóle nie.

– Tak nic a nic? Nie stara się pan cho­ciażby przez ledwo dostrze­galny uśmiech pod­nieść na duchu swo­ich klien­tów?

Już wiem, że mnie ziden­ty­fi­ko­wała, wie, kim jestem i czym się zaj­muję. Nie jestem w tym gabi­ne­cie tak ano­ni­mowy, jak zakła­da­łem. To dobrze wróży.

– Dopiero, jak ich unie­win­nię. Ina­czej dawał­bym nie­uza­sad­nioną nadzieję.

– A według pana taka nadzieja jest im potrzebna?

– Jest. Ale nie mogę im obie­cy­wać cze­goś, co nie wiem, czy się spełni, toteż ana­li­zuję ich sprawy z twa­rzą jak maska, z któ­rej nic nie mogą wyczy­tać.

– W takim razie może ja powin­nam doko­nać korekty swo­jego stylu pracy…

Dostrze­gam w jej oczach prze­korę, dziew­czyna mnie pro­wo­kuje.

– Co będzie, jeśli okaże się pan przy­pad­kiem bez­na­dziej­nym – cią­gnie – i nie będę mogła pomóc? Może nie powin­nam się uśmie­chać?

Już wiem, że lody mię­dzy nami zostały prze­ła­mane, ale rozum pod­po­wiada, że jesz­cze nie powi­nie­nem jej wysy­łać sygnału, że zdaję sobie z tego sprawę. Że wiem, że mój kon­takt z jej figurą będzie bliż­szy niż wizu­alny. Ale to się nie sta­nie dziś, więc mil­czę, by miała ini­cja­tywę.

– Lubi pan swoją pracę?

– Uwiel­biam.

– Serio?

– Serio.

– Jak można uwiel­biać pracę, w któ­rej ma się do czy­nie­nia non stop z prze­stęp­cami?

– A jak można uwiel­biać pracę, w któ­rej ma się non stop do czy­nie­nia z sza­leń­cami? – odpa­ro­wuję, przej­mu­jąc jej metodę odpo­wia­da­nia pyta­niem na pyta­nie. – A pani lubi swoją? – dodaję dla wzmoc­nie­nia efektu. – Zapewne tak, bo gdyby jej pani nie lubiła, toby się w niej nie uśmie­chała. – Zasta­wiam na nią drobną pułapkę, licząc, że odpo­wie, że nie do każ­dego się uśmie­cha, ale nie daje się w nią zła­pać.

– Pro­szę nie zapo­mi­nać, że to pan jest pacjen­tem i to pan odpo­wiada na pyta­nia.

– Tak, to ja jestem pacjen­tem, a pani nie jest oskar­żona.

– Nie jestem. – Wygląda na to, że ta nasza gra słów ją bawi, a nie iry­tuje.

– To skom­pli­ko­wane – odpo­wia­dam na zadane przez nią pyta­nie. – Przy­cho­dzą do mnie ludzie, któ­rych grze­chami można by wypeł­nić pie­kło. Pro­ku­ra­tor chce ich wysłać do wię­zie­nia na wiecz­ność i nie miałby nic prze­ciw temu, gdyby zostali wysłani tam razem ze mną. Sędzio­wie w cza­sie pro­cesu mają zacho­wać neu­tral­ność, ale nie zawsze im się udaje. A zebrana na sali publicz­ność trak­tuje mnie na ogół jak wspól­nika moich klien­tów. Wszy­scy uwa­żają, że oni są winni, moim zaś zada­niem jest poka­zać, że jest ina­czej. Na pierw­szy rzut oka czę­sto wydaje się to bez­na­dziejne i dla­tego naprawdę uwiel­biam tę robotę, bo wydo­by­cie z pie­kła kogoś, kto nie powi­nien tam tra­fić, daje nie­sa­mo­witą frajdę.

– Ni­gdy nie powi­nien tam tra­fić? – pyta prze­kor­nie dziew­czyna.

– Nie wiem. – Wzru­szam ramio­nami. – Ja tylko przed­sta­wiam argu­menty na jego korzyść, a decy­duje sąd.

– Ale chyba jest w tym wszyst­kim jakiś obiek­ty­wizm? – Na jej twa­rzy maluje się zanie­po­ko­je­nie moją wizją spra­wie­dli­wo­ści.

– Raczej mało. Pro­ku­ra­to­rzy to psy­cho­paci. Mam wra­że­nie, że do tego zawodu robią spe­cjalne testy, wyszu­ku­jąc kan­dy­da­tów z genem sady­zmu. Im dłu­żej ktoś sie­dzi, tym więk­szą ma z tego satys­fak­cję i dodat­kową pre­mię. – Obser­wu­jąc, jak z ust dziew­czyny znika uśmiech i poja­wia się wyraz zanie­po­ko­je­nia, z kamienną twa­rzą kon­ty­nu­uję: – Podob­nie jest z sędziami. Przy­cho­dzą do tego zawodu z gło­wami peł­nymi pięk­nych ide­ałów, ale nie­stety, idee szybko z nich ula­tują, a w ich miej­sce poja­wia się gen sady­zmu, któ­rym zara­żają się od pro­ku­ra­to­rów. Sąd to maszyna do ska­zy­wa­nia. Nie ma zna­cze­nia, czy ktoś jest winny, czy nie. Liczy się tylko sta­ty­styka, a sta­ty­styka wygląda naj­le­piej wtedy, gdy wszy­scy są ska­zani.

W końcu dziew­czyna zaczyna się śmiać.

– Nie nabie­rze mnie pan na mono­log Yos­sa­riana z Para­grafu 22.

– Roz­szy­fro­wała mnie pani. To mój ulu­biony stand-up; mógł­bym go odgry­wać godzi­nami, a pani nawet nie dała mi roz­wi­nąć skrzy­deł.

– Był już pan kie­dyś u psy­chia­try?

– Czemu pani pyta?

– Bo chcę się zorien­to­wać, czy wie pan, po co się do niego przy­cho­dzi.

– Byłem.

– I co?

– To był jakiś bar­dzo smutny facet.

– Nie lubi pan face­tów?

– Lubię, jak gram z nimi w tenisa, a nie jak mam im się zwie­rzać. Do tego wolę dziew­czyny.

– I jak poszła ta tera­pia?

– Słabo.

– To zna­czy?

– On mi mówił, że ja mam mu mówić o tym, o czym mam potrzebę mu mówić.

– No i?

– No i nie mia­łem potrzeby mu o niczym mówić, więc mil­cze­li­śmy.

– Inte­re­su­jące. I jak to się skoń­czyło?

– Zwol­nił mnie, kiedy nie przy­sze­dłem na któ­reś spo­tka­nie. Uznał, że brak we mnie zaan­ga­żo­wa­nia.

– To nie ma pan dużych doświad­czeń.

– No nie…

Dziew­czyna wciąż na mnie patrzy, a ja na nią. Wiem, że nie powi­nie­nem się do niej uśmie­chać, bo też mnie zaraz zwolni jak tam­ten facet, więc sta­ram się zacho­wać kamienną twarz. Mam w tym doświad­cze­nie. Od lat prze­słu­chuję świad­ków na salach sądo­wych, wtedy też się nasi­lają rela­cje, które jak zwa­rio­wany rol­ler­co­aster potra­fią w oka­mgnie­niu wznieść się od akcep­ta­cji do nie­na­wi­ści. Nie­za­leż­nie jed­nak od tego, na któ­rym pozio­mie jeste­śmy, muszę zacho­wy­wać spo­kój, nie oka­zu­jąc, że te pyta­nia to nic wię­cej poza ruty­no­wym wyko­ny­wa­niem swo­jej pracy. Ona ma podobną pracę: prze­pro­wa­dza setki takich tera­pii, więc oboje jeste­śmy pro­fe­sjo­na­li­stami. Przy­po­mi­namy dwoje Indian, któ­rzy z poma­lo­wa­nymi twa­rzami sie­dzą naprze­ciw sie­bie, mie­rzą się wzro­kiem i cze­kają, który pierw­szy nie wytrzyma napię­cia i zdra­dzi uczu­cia. Tylko że w tym poje­dynku ja mam trud­niej, bo ona ma tak boską figurę, że trudno mi utrzy­mać wzrok tylko na jej twa­rzy. Wiem, że to czuje, bo w kąci­kach jej oczu widzę wyraź­nie oznaki tłu­mio­nego uśmie­chu. Milknę i teraz przez długą chwilę sie­dzimy w ciszy, nie odry­wa­jąc od sie­bie wzroku. Jej język deli­kat­nie – pra­wie nie­zau­wa­że­nie – zwilża wargi.

– Zakła­da­jąc, że nie jestem męż­czy­zną, z któ­rym wolałby pan grać w tenisa, ale mu się nie zwie­rzać, to o czym chciałby pan poroz­ma­wiać?

– A mogę mówić prawdę i tylko prawdę? Tak jak się powinno robić w sądzie? – pytam, zacho­wu­jąc obo­jęt­ność.

– To nie­zbędny ele­ment tera­pii.

– Naj­bar­dziej chciał­bym poroz­ma­wiać o tym, czy dałaby się pani zapro­sić na kawę.

Jej ciało nie reaguje gwał­tow­nie – i to jest dobry znak. Nato­miast deli­katne oznaki uśmie­chu w kąci­kach oczu nabie­rają inten­syw­no­ści. Są ledwo dostrze­galne, ale ja wiem, że tam są. Wiem też, że ta runda została przeze mnie wygrana, choć zdaję sobie sprawę, że na owoce tego zwy­cię­stwa trzeba będzie jesz­cze pocze­kać.

– Gdy­bym przy­jęła pana zapro­sze­nie, to musie­li­by­śmy zre­zy­gno­wać z naszych następ­nych spo­tkań. Psy­chia­tra nie może mie­szać życia zawo­do­wego z pry­wat­nym.

– Nie chcę rezy­gno­wać z naszych spo­tkań. – W mój infan­tylny pro­test wkła­dam mak­si­mum eks­pre­sji.

– Zatem nie mogę na razie umó­wić się z panem na kawę.

Słowa „na razie” są w jej wypo­wie­dzi klu­czowe. Drzwi, które chcia­łem wywa­żyć, zostały już uchy­lone, a teraz muszę zro­bić krok do tyłu i ode­grać teatr obo­wiąz­ko­wych form, nim będę mógł przez nie wejść.

– W takim razie żad­nej kawy, tylko tera­pia – dekla­ruję z powagą.

– Czy pan potrafi być poważny? – pyta, nie pró­bu­jąc już nawet poskra­miać tych zmarsz­czek weso­ło­ści w kąci­kach oczu.

– Oczy­wi­ście, że potra­fię – oznaj­miam z zapa­łem god­nym skauta. – Co mam robić?

– Jakie jest pana pierw­sze wspo­mnie­nie?

– Takie zupeł­nie pierw­sze?

– Tak.

Zasta­na­wiam się chwilę. Czy­ta­łem, że nie­któ­rzy ludzie dopa­trują się takich pierw­szych wspo­mnień z okresu pło­do­wego. Ja takich nie mam, nie pamię­tam ani brzu­cha matki, ani porodu. Nie pamię­tam koły­ski ani tego, jak zaczy­na­łem racz­ko­wać. To wspo­mnie­nia wtórne wywo­łane przez oglą­da­nie sta­rych zdjęć. Myślę, jakie jest moje pierw­sze praw­dziwe, samo­dzielne wspo­mnie­nie.

– Śnieg – mówię w końcu, nie wie­dząc, co chcę jesz­cze powie­dzieć, i dzi­wiąc się, dla­czego aku­rat to sko­ja­rze­nie mi przy­szło do głowy.

– I co z tym śnie­giem? – dopy­tuje się tera­peutka.

Obra­zek, który mi się nasu­nął, staje się z wolna wyra­zist­szy. Jest noc w lesie, na roz­gwież­dżo­nym nie­bie świeci jasno księ­życ w pełni. Strze­li­ste sosny pokrywa śnieg. Widzę twa­rze dwóch męż­czyzn, jeden to mój ojciec, drugi wujek, obaj już nie żyją. Górują nade mną, jestem więc dziec­kiem, i to obraz z dzie­ciń­stwa. Mam gra­na­tową kurtkę i weł­niane ręka­wiczki. Jestem maleńki. Mam trzy, naj­wy­żej cztery lata. Sto­imy na ośnie­żo­nej leśnej dro­dze, a wuj przy­wią­zuje sanki do zde­rzaka samo­chodu. Ojciec sadza mnie na tych san­kach, po czym oni dwaj wsia­dają do auta – i ono rusza. Coraz bar­dziej przy­śpie­sza, a ja trzy­ma­jąc się mocno ram sanek, by nie spaść, krzy­czę z zachwytu. Noc, pęd i mijane zaśnie­żone drzewa, tak wygląda szczę­ście dziecka.

– Znowu mnie pan wkręca? – prze­rywa mi dziew­czyna.

– Naprawdę nie. – Chcę być wzo­ro­wym pacjen­tem i sta­ram się współ­pra­co­wać. To praw­dziwy obraz.

– To nie­od­po­wie­dzialne. Jak można cią­gnąć trzy­latka za samo­cho­dem?

– To moje naj­lep­sze wspo­mnie­nie z dzie­ciń­stwa, faj­niej­sze od kuli­gów.

– Mogli pana zabić.

– Ale nie zabili.

– Mam nadzieję, że pan nie cią­gnął tak swo­ich dzieci?

Chcę na­dal być wzo­ro­wym pacjen­tem, więc inten­syw­nie się­gam pamię­cią wstecz. Przy­po­mina mi się deska ska­te­bo­ar­dowa. Jeste­śmy na nizi­nie, gdzie nie ma żad­nej górki, a syn chce zoba­czyć, jakie jest wra­że­nie jazdy przy dużej szyb­ko­ści. Wycią­gam więc z bagaż­nika hol i przy­cze­piam do zde­rzaka. Chyba go roz­pę­dzi­łem za bar­dzo, bo sto­piły się łoży­ska od kół w desce…

– Cią­gną­łem, ale wsty­dzę się tego, co wtedy zro­bi­łem – wyznaję ze spusz­czoną głową.

– Jeste­ście rodziną psy­cho­pa­tów. – Patrzy na mnie wzro­kiem nauczy­cielki, która przy­ła­pała ucznia na tor­tu­ro­wa­niu żaby na lek­cji bio­lo­gii. – Powin­nam zawia­do­mić poli­cję.

– Nie może pani – bro­nię się. – To, co pani powie­dzia­łem, to tajem­nica lekar­ska, a zresztą może pani zawia­da­miać poli­cję, te czyny i tak się przedaw­niły.

– Czyli prze­stęp­stwo pozo­sta­nie bez kary – kon­sta­tuje, a ja już wiem, że nie będę mógł prze­stać na nią patrzeć i po wyj­ściu stąd jej obraz wyj­dzie razem ze mną.

– Ma pan jesz­cze jakieś pierw­sze wspo­mnie­nie? Mniej kaska­der­skie?

Zaczy­nam szu­kać go w pamięci i wyła­wiam pewien obraz z Powi­śla. Idziemy z mamą, która trzyma mnie za rękę, ulicą Krucz­kow­skiego. Mam na sobie koszulkę z krót­kimi ręka­wami i jem lody w wafelku, czyli to musi być lato. Mama ma dłu­gie, opa­da­jące na ramiona blond włosy i sukienkę z jasnego lnu. Idziemy, roz­ma­wia­jąc, gdy nagle dostrze­gam, że w parku (któ­rego już dziś nie ma) roz­ło­żyło się wesołe mia­steczko. Naj­więk­sze wra­że­nie robi na mnie karu­zela; żądam, byśmy natych­miast na nią weszli. Mama ma wąt­pli­wo­ści. Zasta­na­wiam się, ile mogę mieć lat? Co naj­mniej cztery, bo podaję argu­menty już peł­nymi zda­niami, tłu­ma­cząc, dla­czego musimy wsiąść na tę karu­zelę. Mama w końcu daje się prze­ko­nać i kupuje mi bilety. Karu­zela rusza i zdaję sobie sprawę, że mama miała rację, że to nie był naj­lep­szy pomysł. Mam lęk wyso­ko­ści, a do tego w trak­cie coraz szyb­szych obro­tów mój błęd­nik zaczyna świ­ro­wać. Krzy­czę, żeby zatrzy­mano ten pie­kielny pojazd, ale nikt mnie nie sły­szy. Wtedy ener­gia musiała być naprawdę tania, bo ta karu­zela krę­ciła się w nie­skoń­czo­ność.

– Pan chyba nie miał szczę­śli­wego dzie­ciń­stwa?

– Dla­czego pani tak uważa?

– Ma pan złe wspo­mnie­nia.

– To nie­prawda – pro­te­stuję. – Żadne z nich nie jest złe. To tylko przy­gody. Byłem bar­dzo szczę­śli­wym dziec­kiem, miesz­ka­łem w przed­wo­jen­nej kamie­nicy z takim podwór­kiem stud­nią, jak w Vabanku Machul­skiego, gdzie wyrzu­cają tego trę­ba­cza, przy­ja­ciela Kwinty, przez okno. – Gryzę się w język, nie­po­trzeb­nie powie­dzia­łem o fil­mie, teraz pomy­śli, że coś ze mną nie tak. Chcąc zatrzeć złe wra­że­nie, opo­wia­dam dalej. – To podwórko stud­nia było dla mnie kie­dyś całym świa­tem. Stały na nim dwa wiel­kie trze­paki, na któ­rych całymi popo­łu­dniami wisie­li­śmy z przy­ja­cie­lem w let­nie dni. Pamię­tam, że przy­cho­dzili tam kata­ry­niarz i czło­wiek ostrzący noże. Nie­da­leko domu przy moście Ponia­tow­skiego cią­gnęły się też pod­ziemne tunele, czę­ści jakichś for­ty­fi­ka­cji z okresu wojny. Uwiel­bia­li­śmy się tam bawić z chło­pa­kami.

Gdy zaczy­nam się roz­krę­cać z opo­wie­ścią, widzę, że dziew­czyna spo­gląda na zegar nad moją głową. Jestem roz­cza­ro­wany. To ja tu chcę ją zauro­czyć eru­dy­cją, a ona patrzy na zega­rek.

– Musimy koń­czyć – infor­muje rze­czowo.

Teraz naprawdę jestem zły. Otwie­ram się przed nią, a ona tak po pro­stu chce prze­rwać spo­tka­nie. Ni­gdy mi się nic takiego nie zda­rzyło.

– Teraz? Tak w poło­wie opo­wie­ści?

– Tak. Na tym polega psy­cho­te­ra­pia. Sesja trwa godzinę i musimy ją prze­rwać nie­za­leż­nie od tego, w jak cie­ka­wym punk­cie jeste­śmy. Zaczniemy od tego samego miej­sca przy następ­nym spo­tka­niu.

– To może od razu zro­bimy dru­gie spo­tka­nie?

Wiem, że zacho­wuję się jak roz­pusz­czone dziecko, ale naprawdę nie chcę stąd wycho­dzić. Nie po to zaczą­łem coś opo­wia­dać, żebym miał to prze­ry­wać w poło­wie.

– W pocze­kalni czeka kolejny pacjent. Spo­ty­kamy się za tydzień.

– A jak odku­pię od niego tę jego godzinę? – Znaj­duję roz­wią­za­nie. W końcu jestem adwo­ka­tem i moje życie to znaj­do­wa­nie wyjść z sytu­acji z pozoru bez wyj­ścia.

– Pan się ni­gdy nie pod­daje?

– Ni­gdy, jeśli mi na czymś zależy.

– On ma dzie­sięć lat.

– Kto? – pytam zdez­o­rien­to­wany.

– Mój następny pacjent.

Czuję, że muszę odpu­ścić, jeśli nie chcę nara­zić się na śmiesz­ność. To sytu­acja przy­po­mi­na­jąca taką, w któ­rej prze­ma­wiał­bym na­dal do sądu, prze­ko­nu­jąc o nie­win­no­ści klienta, gdy sąd już dawno ogło­sił wyrok. Tera­peutka jest zajęta i im szyb­ciej zniknę, tym lep­sze wra­że­nie po sobie zosta­wię.

Na dole jest maleńka restau­ra­cja, wcho­dzę do niej i zama­wiam cap­puc­cino i cane­loni. Ana­li­zuję ostat­nią godzinę i uświa­da­miam sobie, że od lat nie myśla­łem o dzie­ciń­stwie, a na pewno ni­gdy nie zasta­na­wia­łem się nad naj­daw­niej­szym wspo­mnie­niem. Czy rze­czy­wi­ście ta noc w lesie, gdy jecha­łem za samo­cho­dem na san­kach, jest pierw­sza z tego, co pamię­tam?

Piję gorącą aro­ma­tyczną kawę, a przez głowę prze­la­tują mi inne obrazy. Widzę las, mam na sobie cienką kurtkę, czyli to musi być wio­sna albo jesień. Bar­dziej wio­sna, bo przy­roda dopiero się budzi do życia. Koło mnie jest mała, naj­wy­żej trzy­let­nia dziew­czynka; trzy­mam ją za rękę. Wycho­dzimy z lasu i jeste­śmy szczę­śliwi, że udało się dotrzeć do drogi; widocz­nie zgu­bi­li­śmy się w lesie. Roz­po­znaję ją – to Anna, córka przy­ja­ciela mego ojca. Pod­czas tego wyjazdu się pozna­li­śmy, zgu­bi­li­śmy się wtedy w lesie. Jestem od niej star­szy o sześć lat, czyli jeśli ona ma trzy, to ja muszę mieć pra­wie dzie­więć. Nie, to na pewno nie jest moje pierw­sze wspo­mnie­nie, bo cho­dzi­łem już do szkoły, a pamię­tam pierw­szy dzień w szkole. To ważne wspo­mnie­nie, wcze­śniej­sze od tego z Anną, ale na pewno nie pierw­sze.

Ana­li­zuję następne poja­wia­jące się obrazy. Jestem w jakimś miesz­ka­niu, mam na sobie gra­na­towe spodnie i białą koszulę. W salo­nie stoi duży dębowy stół, przy­kryty bia­łym obru­sem. Za sto­łem sie­dzi dwa­na­ście osób, w tym moi rodzice. Coś jedzą, ktoś roz­lewa wódkę. Ja z innym chłop­cem w moim wieku bawimy się w pokoju obok salonu. Wyścigi samo­cho­dzi­kami nas nużą, zasta­na­wiamy się nad inną zabawą. Przy­cho­dzi nam do głowy berek. On ucieka. Poznaję go, to Adam, syn gospo­da­rzy. Bie­gnę za nim i doga­niam go w oko­li­cach łazienki, i tu nastę­puje zamiana ról. Teraz ja ucie­kam. Bie­gnę bar­dzo szybko, naj­szyb­ciej, jak potra­fię, roz­trą­ca­jąc wszystko, co napa­to­czy się po dro­dze.

Wpa­dam do kuchni, na środku jest stół, więc muszę go omi­nąć, robię ostry skręt w prawo. Adaś jest tuż-tuż za mną, pra­wie czuję jego oddech na ple­cach. Mijam róg stołu i teraz powi­nie­nem zwol­nić przed skrę­tem w lewo. Wtedy on zbliża się do mnie jak roz­pę­dzony bolid, chce mnie zła­pać za koszulę, robię więc despe­racki unik, ale nie do końca sku­teczny, bo mnie popy­cha. Czuję, że lecę w bok, roz­pacz­li­wie pró­buję zła­pać rów­no­wagę, lecz bez­sku­tecz­nie. Macham rękoma w powie­trzu i upa­dam na prawy bok. Coś twar­dego ude­rza mnie w prawą skroń. Gdy docho­dzę do sie­bie, widzę, że cały jestem we krwi, biała koszula w mig nią prze­siąka. Adaś drze się wnie­bo­głosy, ja zaś pró­buję zlo­ka­li­zo­wać, skąd leci ta krew.

Do kuchni wpa­dają uczest­nicy przy­ję­cia i przy drzwiach robi się korek. Mama krzy­czy w głos, ojciec pod­biega do mnie. W końcu udaje nam się zlo­ka­li­zo­wać ranę: popchnięty przez Ada­sia ude­rzy­łem skro­nią o kant drew­nia­nej skrzyni i z tej roz­cię­tej skroni pły­nie krew. Oczami wyobraźni widzę już podróż do szpi­tala. Ni­gdy dotąd nie byłem w szpi­talu, to może być cie­kawe prze­ży­cie. Zasta­na­wiam się, czy poje­dziemy karetką, czy zwy­kłym samo­cho­dem.

Wtedy w drzwiach kuchni staje ojciec Ada­sia z cha­rak­te­ry­styczną skó­rzaną torbą. Pamię­tam, że podobne widzia­łem u leka­rzy na fil­mach. Nagle przy­po­mi­nam sobie, że on jest chi­rur­giem. Każe mi usiąść na krze­śle i czy­ści roz­cię­cie gazą. Bar­dzo pie­cze. Potem robi mi zastrzyk i zaczyna szyć ranę. Wszystko zaj­muje około kwa­dransa. Gdy koń­czy, wraca do bie­siad­nego stołu, nalewa sobie duży kie­li­szek wódki i dusz­kiem wypija.

Wra­ca­jąc do domu, czuję się dumny z mojej bia­łej koszuli uma­za­nej krwią. Wydaje mi się, że wyglą­dam jak boha­ter filmu akcji Fan­fan Tuli­pan po sto­cze­niu poje­dynku na szpady. Na mój widok bab­cia, która przy­szła zapy­tać, jak się udało przy­ję­cie, krzy­czy z prze­ra­że­nia. Następ­nego dnia zosta­łem w domu i nie posze­dłem – teraz już nie pamię­tam czy do szkoły, czy do przed­szkola.

Nie mogę usta­lić, ile mia­łem wtedy lat, i nie wiem, czy to moje pierw­sze wspo­mnie­nie, czy ten śnieżny rajd na san­kach roze­grał się wcze­śniej. Moja uru­cho­miona wyobraź­nia pod­suwa mi kolejne wspo­mnie­nie. Jestem sam w domu, mam na sobie pidżamę i leżę na łóżku. Za oknem ciemno. Jestem małym chłop­cem, jest noc, więc dla­czego jestem sam? Prze­cież rodzice powinni być ze mną. Powoli wraca pamięć – wie­czo­rem mieli iść do przy­ja­ciół na uro­dziny, a ja mia­łem zostać z opie­kunką, ale ona nie przy­szła. Tata był zły, bo mu na tej wizy­cie zale­żało. Wtedy zaofe­ro­wa­łem, że niech idą, a ja zostanę sam w domu. Patrzą na mnie z nie­do­wie­rza­niem. Jeśli to wywo­łało w nich takie zdzi­wie­nie, to musia­łem być naprawdę mały, czyli nie cho­dzi­łem do szkoły. Zawie­ramy umowę, że położą mnie do łóżka, ja szybko zasnę, a jak się obu­dzę, oni już będą z powro­tem.

Kiedy wycho­dzą, zdaję sobie sprawę, że wcale nie jestem senny i nie zamie­rzam jesz­cze iść spać. Włó­czę się po domu i zaglą­dam do róż­nych zaka­mar­ków. Ta cisza panu­jąca wkoło tro­chę mnie prze­raża. Zaczy­nam sobie wyobra­żać różne stwory, które mogą się czaić w pustych poko­jach. W końcu wra­cam do łóżka, bo tam się czuję naj­bez­piecz­niej. Obie­ca­łem rodzi­com, że nie włą­czę tele­wi­zora, posta­na­wiam jed­nak zła­mać tę umowę, bo w tele­wi­zji na pewno leci jakaś kome­dia z Fli­pem i Fla­pem i wtedy zapo­mnę o tych cza­ją­cych się stwo­rach.

Nie potra­fię jesz­cze czy­tać godzin z zegarka, ale w tele­wi­zji nadają film, czyli musi być po dwu­dzie­stej, bo wtedy zawsze po dzien­niku był film. Jed­nak to nie jest kome­dia, bo akcja dzieje się na cmen­ta­rzu, a boha­te­rem jest wielki męż­czy­zna ubrany na czarno z prze­ra­ża­jącą szramą na gło­wie. Wszy­scy się go boją i ucie­kają przed nim. Ktoś mówi do niego Fran­ken­stein, ja też się zaczy­nam go bać i nie chcę tego dalej oglą­dać. Boję się, żeby do mnie nie przy­szedł, i wyłą­czam tele­wi­zor. Ten prze­ra­ża­jący stwór snu­jący się w jasną księ­ży­cową noc po cmen­ta­rzu znika, ale wtedy na nowo uru­cha­mia się wyobraź­nia. Jeśli on włó­czy się nocą po cmen­ta­rzu, to w końcu tam kogoś zamor­duje i będzie szu­kał schro­nie­nia. A co, jeśli przyj­dzie do mnie? Powi­nie­nem zadzwo­nić do rodzi­ców po pomoc, ale zna­jomi, do któ­rych poszli, nie mają tele­fonu. To było tak dawno, że wtedy nie wszę­dzie były tele­fony. Moja córka, jak chce mnie wku­rzyć, pyta, czy jak byłem mały, to gra­łem z dino­zau­rami w piłkę, a to było jesz­cze przed tym, jak zaczą­łem grać w piłkę.

No więc zaczy­nam sobie wyobra­żać, że ten straszny Fran­ken­stein, idąc z cmen­ta­rza, szuka jakiejś kry­jówki i wybiera nasze miesz­ka­nie. Pod­cho­dzi do drzwi i szar­pie za klamkę. Drzwi są zamknięte, bo rodzice zamknęli mnie na klucz, ale on jest tak silny, że w końcu wyrywa zamek i wcho­dzi do środka. Ukry­wam się pod koł­drą i dygo­cząc ze stra­chu, zasta­na­wiam się, czy mnie znaj­dzie. Docho­dzę do wnio­sku, że powi­nie­nem się jesz­cze jakoś zabez­pie­czyć, może zaba­ry­ka­do­wać? I wtedy sobie przy­po­mi­nam, że te drzwi mają bar­dzo gruby łań­cuch, więc wstaję i zamy­kam się dodat­kowo na łań­cuch. Teraz jestem bez­pieczny, bo nawet Fran­ken­stein nie zerwie tak gru­bego łań­cucha. To zna­czy pra­wie bez­pieczny, bo w miesz­ka­niu wciąż się mogą ukry­wać jakieś małe stwory, ale bez­pieczny przed tym, któ­rego się boję naj­bar­dziej, czyli przed Fran­ken­steinem. Te stwory w innych poko­jach, jeśli nie będę do nich cho­dził, na pewno nic mi nie zro­bią, czyli ukryty w łóżku, powi­nie­nem cze­kać na powrót rodzi­ców, a oni obie­cali, że wrócą wcze­śniej, więc nie­długo powinni już być.

Okry­wam się szczel­nie koł­drą i wiem, że wytrzy­mam do ich powrotu, lecz nie mogę zasnąć. Mija jakiś czas; czuję, że ktoś jest w pokoju. Drę­twieję ze stra­chu – czyżby Fran­ken­stein wyrwał zamek? Albo te stwory odwa­żyły się do mnie przyjść? Prze­ra­żony otwie­ram ostroż­nie oczy – to są rodzice. Jaka ulga! Chcę im się rzu­cić z tego szczę­ścia na szyję, ale wtedy kieł­kuje we mnie pyta­nie: jak oni się tu dostali? Prze­cież zamkną­łem drzwi na łań­cuch i nie mieli prawa się tu dostać, skoro im nie otwo­rzy­łem. Muszę się tego dowie­dzieć. Zasta­na­wiam się też, dla­czego wyglą­dają na takich zde­ner­wo­wa­nych i wyczer­pa­nych. Ze strzęp­ków zdań udaje mi się odtwo­rzyć wyda­rze­nia ostat­niej nocy.

Rodzice rze­czy­wi­ście wró­cili do domu wcze­śniej, tak jak obie­cali, bo mieli wyrzuty sumie­nia, że zosta­wili mnie samego. Otwo­rzyli drzwi klu­czem, w domu pano­wała cisza; to zna­czy, że nie­po­trzeb­nie się mar­twili, bo ja smacz­nie spa­łem. Pchnęli drzwi, ale coś im blo­ko­wało drogę. Oka­zało się, że to łań­cuch, ten sam, któ­rego wzbro­nili mi zasu­wać, tłu­ma­cząc, że jak będzie zamknięty, to nie dostaną się do domu. I mieli rację, bo mimo wielu prób nie udało im się go otwo­rzyć z zewnątrz. Pró­bo­wali więc dzwo­nić dzwon­kiem, żeby mnie obu­dzić, ale bez­sku­tecz­nie, bo spa­łem jak zabity. Walili w drzwi, krzy­cząc i budząc sąsia­dów, ale to na mnie też nie dzia­łało. Po dwóch godzi­nach wale­nia, gdy byli już skraj­nie zmę­czeni, wezwali dozorcę i dopiero on prze­pi­ło­wał łań­cuch. Gdy sły­szę to wszystko, docho­dzę do wnio­sku, że może lepiej nie otwie­rać cał­kiem oczu i uda­wać, że na­dal śpię.

Fili­żanka po kawie jest już pusta. Dość już tych wspo­mnień, muszę wra­cać do pracy. Ale temat naj­star­szego wspo­mnie­nia pozo­staje we mnie i przez cały tydzień poja­wiają się nowe obrazy z dzie­ciń­stwa. W końcu nad­cho­dzi czwar­tek, dzień kolej­nej wizyty. Mamy umó­wioną sesję o czter­na­stej, ale par­kuję pod gabi­ne­tem pół godziny wcze­śniej, żeby nie stra­cić ani minuty spo­tka­nia. Punk­tu­al­nie o dru­giej wcho­dzę do środka.

Gdy na nią patrzę, koja­rzy mi się z wężem, a bar­dziej żmiją. Sukienka cia­sno opina jej ciało, jak skóra węża, to zna­czy żmii. Dziś sukienka jest czer­wona i o kilka cen­ty­me­trów krót­sza niż tydzień temu. Zasta­na­wiam się, czy wło­żyła ją dla mnie. Korci mnie, żeby ją o to spy­tać, ale wiem, że nie byłby to naj­lep­szy począ­tek. Sia­dam w fotelu, uśmie­cha­jąc się do niej, pil­nu­jąc zara­zem, by ten uśmiech nie był zbyt pro­wo­ka­cyjny. Ona siada naprze­ciw mnie, a ja się zasta­na­wiam, czy wolę ją w czer­wo­nym, czy w czar­nym. W tym czer­wo­nym widzę kilka cen­ty­me­trów ud wię­cej; sta­now­czo – ten czer­wony bar­dziej mi się podoba. Jej włosy są bar­dziej skrę­cone, czyli musiała być u fry­zjera, i ma odro­binę – ledwo dostrze­gal­nie – moc­niej­szy maki­jaż. Jej usta odzna­czają się czer­wień­szym odcie­niem, są bar­dziej pro­wo­ku­jące niż tydzień temu. No i coś jesz­cze się w niej zmie­niło. Teraz dopiero dostrze­gam, że ma na szyi deli­katny złoty łań­cu­szek z dys­kret­nym wisior­kiem, któ­rego przed­tem nie miała.

– Pamięta pan, o czym roz­ma­wia­li­śmy? – pyta mnie jak ucznia, spraw­dza­jąc, czy uwa­ża­łem na ostat­niej lek­cji.

– Tak, pani pro­fe­sor. – Robię minę kla­so­wego pry­musa. – Ana­li­zo­wa­li­śmy moje naj­daw­niej­sze wspo­mnie­nie.

Marta zakłada nogę na nogę, a ja robię, co mogę, by nie pomy­ślała, że nie mogę ode­rwać od tych nóg oczu. Po chwili przy­cho­dzi opa­mię­ta­nie. Niby dla­czego mam uda­wać, że na nie nie patrzę? Jeśli wło­żyła tę sukienkę dla mnie, to powinna mieć satys­fak­cję z tego, że to doce­niam. Robię więc to, na co mam ochotę, czyli wpa­truję się w jej nogi i nagle dostrze­gam gra­na­towe szpilki na cien­kich, wyso­kich obca­sach. Wiem, że ona zdaje sobie sprawę z tego, że jej się inten­syw­nie przy­glą­dam, ale nie komen­tuje tego, nie ucieka też wzro­kiem i tak sie­dzimy w fote­lach wpa­trzeni w sie­bie.

Czuję coraz bar­dziej nie­na­tu­ral­ność tej sytu­acji, bo mam pew­ność, że dużo odpo­wied­niej­sza byłaby dla nas obojga ta kozetka, o któ­rej roz­ma­wia­li­śmy w zeszłym tygo­dniu. Patrzę na nią i zasta­na­wiam się, na któ­rym spo­tka­niu się tam prze­nie­siemy. Zasta­na­wiam się też, czy ona wie, o czym myślę, i docho­dzę do wnio­sku, że jeśli jest tak dobra w swoim fachu, jak mówią, to musi to wie­dzieć. A to zna­czy, że jeśli mnie jesz­cze nie wyrzu­ciła, to wcale jej moja aten­cja nie prze­szka­dza, a to z kolei zna­czy, że mam rację, i to, co teraz robimy, to tylko gra, która prę­dzej czy póź­niej skoń­czy się na kozetce. Pyta­nie tylko, kiedy to nastąpi? I czy będzie to zale­żało ode mnie, czy od niej?

– I jakie jest to naj­star­sze?

– Wspo­mnie­nie z przed­szkola przy ulicy Czer­nia­kow­skiej. Niczego, poza tym jed­nym epi­zo­dem, stam­tąd nie pamię­tam. – Mówię powoli, z namy­słem. – Jestem w gru­pie śred­nia­ków. Przy­cho­dzi po mnie ojciec i – co mu się rzadko zda­rzało – jest bez samo­chodu. Wra­camy do domu pie­chotą. Jest zima, na chod­ni­kach leży spora war­stwa śniegu. Idziemy przez park. I nagle pytam tatę: „Czy umiesz czy­tać ze śla­dów?”. Stara się zro­zu­mieć, o co mi cho­dzi. „Czy potra­fię tro­pić po śla­dach jak Win­ne­tou i Old Shat­ter­hand?”, upew­nia się. „Nie. Nie tro­pić, tylko czy­tać ze śla­dów. Podobno po odci­skach stóp pozo­sta­wio­nych na śniegu można się o czło­wieku wszyst­kiego dowie­dzieć”. Tata patrzy na mnie zdzi­wiony. „Nie wydaje mi się”, mówi powoli, sta­ra­jąc się nie zbu­rzyć mojej wizji świata. „Skąd ci to przy­szło do głowy?”. „Woj­tek mi powie­dział”. Woj­tek to kolega z przed­szkol­nej grupy i tego dnia o tym roz­ma­wia­li­śmy. No i on mi wła­śnie powie­dział, że każdy czło­wiek ma swój indy­wi­du­alny i nie­po­wta­rzalny odcisk buta na śniegu i że po tym odci­sku możemy się o nim wszyst­kiego dowie­dzieć. Ile ma lat, jak wygląda, co robi, czym się inte­re­suje i co myśli. Opo­wia­dam, że Woj­tek mi zdra­dził, że po śla­dach na śniegu można poznać, jaką czło­wiek ma duszę, i teraz od taty pró­buję się dowie­dzieć, czy to, co powie­dział mi Woj­tek, jest prawdą.

Dziew­czyna słu­cha mojej opo­wie­ści z zain­te­re­so­wa­niem.

– Chcia­łeś poznać cudzą duszę czy wola­łeś, by ktoś poznał twoją? – pyta, po czym dopiero po chwili się orien­tuje, że pomy­liła formy. – To zna­czy, czy ktoś pana poznał – popra­wia się. To dobry znak, że nie trak­tuje mnie tylko jak pacjenta. Posta­na­wiam tę jej pomyłkę bez­li­to­śnie wyko­rzy­stać.

– Mówmy sobie na ty, tak będzie łatwiej. Mam na imię Gustaw. – Jestem od niej star­szy i nie wypada jej nie przy­jąć tej pro­po­zy­cji. Zło­ży­łem ją świa­dom, że naru­szam bez­oso­bowe zasady naszych spo­tkań, ale oczy­wi­ście udaję, że nie mam o tym poję­cia.

– Dobrze. – Marta kapi­tu­luje i szybko wraca do prze­rwa­nej opo­wie­ści. – Bałeś się, że ktoś mógłby poznać twoją duszę?

– Tak. Pie­kiel­nie się tego prze­stra­szy­łem.

Widzę jej zain­te­re­so­wa­nie tym, że jako dziecko się bałem, że ktoś roz­szy­fruje, jaki jestem. Dzieci nie powinny mieć takich obaw, a to ozna­cza, że wykryła u mnie ano­ma­lię, którą będziemy roz­kła­dać na setki maleń­kich kawa­łecz­ków. Nie wie jed­nak, że zaraz ją roz­cza­ruję, poka­zu­jąc nie­traf­ność tej teo­rii.

– Pamię­taj, że żyłem w kraju komu­ni­stycz­nym, gdzie zasadą było inwi­gi­lo­wa­nie wszyst­kich przez wszyst­kich. Rodzice od dziecka uczyli mnie tego, bym nie opo­wia­dał nikomu, co się dzieje u nas w domu, mówili, że to nasza tajem­nica. Już wtedy wie­dzia­łem, że nie powinno się za dużo mówić, a z tego, co gadał Woj­tek, wyni­kało, że jak będziemy cho­dzić po śniegu i zosta­wiać ślady, to inni będą mogli się dowie­dzieć wszyst­kiego o tacie i o mnie i bar­dzo się tego prze­stra­szy­łem. – Widzę, że Marta patrzy na mnie uważ­nie, zapewne zasta­na­wia­jąc się, czy opowie­dzia­łem jej praw­dziwą histo­rię, czy wymy­śli­łem ją naprędce, chcąc zro­bić na niej wra­że­nie. Nie drąży jed­nak tego tematu.

– Czy jest coś, o czym chciał­byś naj­bar­dziej poroz­ma­wiać?

– No pew­nie. – Wyko­rzy­stuję szansę ucieczki od wspo­mnień z dzie­ciń­stwa.

– To o czym?

– O podró­żach.

– Dla­czego?

– Bo uwiel­biam podró­żo­wać.

– Jakie masz naj­in­ten­syw­niej­sze wspo­mnie­nie ze swo­ich podróży?

Zawsze mnie peszy pyta­nie o to, co było naj­lep­sze, naj­cie­kaw­sze czy naj­in­ten­syw­niej­sze. Pewne sprawy są nie­po­rów­ny­walne: jak porów­nać inten­syw­ność lodowca z inten­syw­no­ścią pustyni. Przez głowę prze­la­tują mi różne obrazy, jest ich tak dużo, że nie wiem, który wybrać. Zdaję sobie sprawę, że trwa to zbyt długo, i muszę się na coś zde­cy­do­wać. Wybór doko­nuje się gdzieś poza rozu­mem, bo słowo „niedź­wiedź”, które wypo­wia­dam, samego mnie zaska­kuje.

– Niedź­wiedź?… – powta­rza, patrząc na mnie ze zdzi­wie­niem.

– Niedź­wiedź – potwier­dzam. – To się zda­rzyło na Ala­sce na łódce. Zacu­mo­wa­li­śmy na kotwicy nie­da­leko brzegu, obu­dzi­łem się rano, wycho­dzę na pokład – jest wcze­sny ranek – i widzę dwa­dzie­ścia metrów ode mnie sto­ją­cego na brzegu wiel­kiego niedź­wie­dzia. Wpa­truje się w toń wody, po czym bły­ska­wicz­nie wsa­dza w nią łapę i wyciąga rybę, którą połyka w cało­ści.

– Prze­stra­szy­łeś się go?

– Nie. To było tak magiczne prze­ży­cie, tak nagłe zetknię­cie z naturą, że nie pomy­śla­łem nawet o stra­chu. Po pro­stu delek­to­wa­łem się tym nie­praw­do­po­dob­nym obra­zem. – Mówiąc to, zdaję sobie sprawę, że jedno wspo­mnie­nie przy­ciąga nie­uchron­nie dru­gie. – Widzia­łem też inne niedź­wie­dzie w zupeł­nie innym cza­sie i miej­scu i wtedy było nie­bez­piecz­niej niż na Ala­sce, bo tam dzie­liła nas woda. Przy­je­cha­li­śmy do parku Yose­mite. Na tablicy przy wjeź­dzie był wielki napis „Nie kar­mić niedź­wie­dzi” i ostrze­że­nia przed zosta­wia­niem żyw­no­ści wabią­cej niedź­wie­dzie. Poni­żej zamiesz­czono zdję­cia samo­cho­dów z poha­ra­taną karo­se­rią z pod­pi­sami, że zro­biły to misie, które chciały się dobrać do zosta­wio­nej w autach żyw­no­ści. Nie bar­dzo wie­rzy­łem w ich praw­dzi­wość. Bar­dziej koja­rzyło mi się to z kre­sków­kami z dzie­ciń­stwa, któ­rych boha­te­rem był prze­uro­czy miś Yogi okra­da­jący kosze pik­ni­kowe w Yel­low­stone. Wje­cha­li­śmy jed­nak do parku, zosta­wi­li­śmy samo­chód i weszli­śmy do lasu, gdzie natknę­li­śmy się na całą niedź­wie­dzią rodzinę. Tego dnia zresztą nali­czy­li­śmy chyba około czter­dzie­stu misiów. Nie były agre­sywne, bar­dziej znu­dzone. To by się jed­nak mogło w sekundę zmie­nić, gdyby podob­nie jak Yogi wyczuły zapach świeżo pie­czo­nej pizzy – ten sie­lan­kowy obraz nas uśpił i chyba nie zda­wa­li­śmy sobie sprawy z rze­czy­wi­stego zagro­że­nia.

– Wygląda na to, że pro­wa­dzisz niedź­wie­dzią tury­stykę.

– Skąd! Ten niedź­wiedź na Ala­sce to był przy­pa­dek. Naj­bar­dziej lubię żeglo­wać i oglą­dać świat od strony wody.

– Opo­wia­dasz o tym z takim zapa­łem, jak­byś za chwilę miał zamiar zapro­sić mnie na jacht.

– Dopiero po tera­pii. – Przy­po­mi­nam jej o naszej umo­wie.

– To wró­cimy do tego, do jach­tów i do niedź­wie­dzi, a teraz powiedz, co jest dla cie­bie naprawdę ważne. Czy masz jakiś auto­ry­tet?

Roz­sia­dam się wygod­nie w fotelu, pod­pie­ram głowę dłońmi i ponie­waż pyta­nie jest serio, zasta­na­wiam się nad odpo­wie­dzią.

– Auto­ry­te­tem jest dla mnie ojciec – mówię powoli, sta­ran­nie dobie­ra­jąc słowa. – To on mnie zara­ził pasją do zawodu i to od niego się naj­wię­cej nauczy­łem. – Moje słowa ją zain­te­re­so­wały. Widzi, że mówię szcze­rze, i przez kil­ka­na­ście minut roz­ma­wiamy o mojej rela­cji z ojcem z cza­sów, gdy byłem dziec­kiem, a potem o tym, jak ta rela­cja prze­kształ­ciła się w przy­jaźń dwojga doro­słych ludzi.

– A inny auto­ry­tet poza ojcem?

To znowu pyta­nie, któ­rego nie lubię: kto jest dla cie­bie naj­waż­niej­szy? Kto naj­bar­dziej wpły­nął na twoje życie? Jak można porów­nać fascy­na­cję Rit­chiem Black­more’em z Deep Pur­ple, gdy mia­łem dwa­na­ście lat, z uwiel­bie­niem dla Buł­ha­kowa, które przy­szło wiele lat póź­niej? To ostat­nie z kolei z podzi­wem dla wiel­kich mów­ców, któ­rych potem słu­cha­łem w salach sądo­wych? To zupeł­nie różne dzie­dziny i różne okresy życia. Kto z nich ma być teraz tym kimś naj­waż­niej­szym, okrę­tem fla­go­wym, do któ­rego się będę odwo­ły­wał?

Opo­wia­dam Mar­cie o swo­ich wąt­pli­wo­ściach, ale jest nie­ugięta i nalega, bym kogoś wybrał. Odby­wam więc sza­loną podróż po róż­nych okre­sach życia, robię prze­gląd wiel­kich adwo­ka­tów, poli­ty­ków, pisa­rzy – wszyst­kich postaci, które mnie fascy­no­wały, i w końcu wie­dząc, że muszę zatrzy­mać tę zwa­rio­waną podróż, podej­muję decy­zję. Chcę to mieć za sobą.

– Hemin­gway.

Patrzy na mnie zdzi­wiona.

– Taco Hemin­gway jest twoim życio­wym auto­ry­te­tem?

Teraz ja nie rozu­miem.

– Kim jest Taco Hemin­gway?

– No chyba rape­rem? Bo o niego ci cho­dzi?

– Nie mówi­łem o Taco, tylko o Erne­ście. – Śmieję się z nie­po­ro­zu­mie­nia. – Mówi­łem o pisa­rzu.

– Pisa­rzu… – powta­rza machi­nal­nie. – To facet, który nie żyje od ponad sześć­dzie­się­ciu lat. Dla­czego wybra­łeś aku­rat jego?

Prze­kli­nam się w duchu, że będę to teraz musiał uza­sad­niać i czeka nas o nim długa roz­mowa. O ileż przy­jem­niej byłoby poło­żyć się z nią na kozetce zamiast roz­ma­wiać o Hemin­gwayu. Ale trudno, jeśli chcę ten moment, w któ­rym prze­nie­siemy się na kozetkę, przy­śpie­szyć, muszę zro­bić na niej wra­że­nie. Zaczy­nam opo­wia­dać.

– Jak wiesz, uro­dzi­łem się w latach sześć­dzie­sią­tych w smut­nym komu­ni­stycz­nym kraju, gdzie wszystko było czarno-białe. Czarno-biała była tele­wi­zja i zdję­cia w apa­ra­tach foto­gra­ficz­nych, czarno-biali męż­czyźni noszący czarne gar­ni­tury i kra­waty do bia­łych koszul, nawet kobiety ubrane w czarne albo szare gar­sonki. Wszyst­kie meble były do sie­bie podobne: wszyst­kie w smut­nych kolo­rach, szare były budynki na uli­cach i szary dym wyla­tu­jący z fabrycz­nych komi­nów. W tele­wi­zji wszy­scy tytu­ło­wali się towa­rzy­szami, a siwo­włosi męż­czyźni w czar­nych gar­ni­tu­rach wygła­szali z ekranu iden­tyczne, pie­kiel­nie nudne prze­mowy. Tylko od czasu do czasu prze­pla­tano to jakimś zachod­nim fil­mem. Ten komu­ni­styczny kraj był wtedy miej­scem, w któ­rym nie chcia­łem żyć, dusi­łem się w nim. Uwa­ża­łem, że ludzie nie powinni być tacy sami i myśleć tak samo, że ich naj­więk­szą war­to­ścią jest odmien­ność i indy­wi­du­al­ność. Dla­tego męczy­łem się, oglą­da­jąc defi­lady, gdzie wszy­scy, masze­ru­jąc w rów­nych sze­re­gach, byli tacy sami i wykrzy­ki­wali takie same bez­sen­sowne hasła. Męczyło mnie, że naj­dal­sza podróż, jaką mogę odbyć, to wycieczka do gra­nicy kraju. Że nie mogę oglą­dać tych wszyst­kich pięk­nych miejsc, które oglą­da­łem w pro­gra­mach podróż­ni­czych. Mia­łem kilka, a potem kil­ka­na­ście lat i nie mogłem słu­chać fra­ze­sów wypo­wia­da­nych przez funk­cjo­na­riu­szy par­tyj­nych na temat wol­no­ści, które nie miały żad­nego związku z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Ale co to ma wspól­nego z Hemin­gwayem? – pyta zain­try­go­wana Marta.

– Zaraz do tego dojdę. Robi­łem tło histo­ryczne. Gene­ral­nie cho­dziło mi o to, że dusi­łem się w nud­nym, prze­peł­nio­nym hipo­kry­zją kraju, z któ­rego nie mia­łem jak się wyrwać. Nic dziw­nego, że przy­naj­mniej w myślach sta­ra­łem się wyrwać z tej sza­rej rze­czy­wi­sto­ści. Dla­tego jako mały chło­pak czy­ta­łem o przy­go­dach Win­ne­tou i wraz z nim prze­ży­wa­łem przy­gody na Dzi­kim Zacho­dzie. Potem zafa­scy­no­wały mnie książki Alfreda Szklar­skiego i jego boha­ter Tomek podró­żu­jący po całym świe­cie. Jesz­cze póź­niej przy­szedł czas na książki podróż­ni­cze. Uwiel­bia­łem zwłasz­cza wspo­mnie­nia żegla­rzy pły­wa­ją­cych po naj­dal­szych morzach.

– Cały czas jeste­śmy daleko od Hemin­gwaya.

– Wła­śnie do niego docho­dzę. Jako młody chło­pak cią­gle czy­ta­łem, by wejść w alter­na­tywną rze­czy­wi­stość i uciec od tej, która mnie ota­czała. Gdy już w miarę potra­fi­łem czy­tać ze zro­zu­mie­niem, wpa­dła mi w ręce anto­lo­gia współ­cze­snych opo­wia­dań ame­ry­kań­skich. Zachwy­ciła mnie ta książka, a zwłasz­cza jedno opo­wia­da­nie. Dziś już nie pamię­tam jego tytułu, ale na pewno działo się to w jakimś egzo­tycz­nym dla mnie miej­scu. Mogło to być jedno z tych afry­kań­skich, o polo­wa­niach, może któ­reś o tore­ado­rach, a może o woj­nie domo­wej w Hisz­pa­nii. Ważne jest to, że opo­wia­da­nie mnie zachwy­ciło, było naj­lep­sze ze zbioru. Nie zna­łem tego autora, zaczą­łem szu­kać o nim infor­ma­cji i tra­fi­łem na jego bio­gra­fię. No i wtedy mnie wcią­gnął w swoje życie jak wir wodny. Jego histo­rie przeczy­ta­łem w dwa dni; mia­łem wra­że­nie, jak­bym tra­fił do wypeł­nio­nego bar­wami foto­pla­sty­konu. Zoba­czy­łem dwa światy: ten, który mnie ota­czał, gdzie cho­dząc do szkoły, uczy­łem się o nie­moż­li­wej do odrzu­ce­nia przy­jaźni ze Związ­kiem Radziec­kim, czyli kra­jem, który uwa­ża­łem za odpo­wie­dzialny za ota­cza­jącą nas rze­czy­wi­stość, i ten Hemin­gwaya, wypeł­niony Pary­żem czy polo­wa­niami w Afryce. Pochło­nął mnie ten świat, bie­ga­łem do biblio­teki po owoce jego kolej­nych podróży. Czy­ta­łem opo­wie­ści o miej­scach, co do któ­rych wyda­wało mi się, że ni­gdy ich nie zoba­czę. Byłem z nim w Madry­cie w cza­sie wojny domo­wej, na Key West w jego domu czy potem na Kubie.

– Ale dla­czego aku­rat Hemin­gway? – drą­żyła Marta. – Wtedy wyda­wano wiele ksią­żek podróż­ni­czych, a na hisz­pań­ską wojnę domową mogłeś się wybrać z Orwel­lem. On był dużo bli­żej tego, bo sie­dział nawet w oko­pach.

– Nie mogłem, Orwell otwie­rał wtedy listę auto­rów zaka­za­nych. Był nie do zdo­by­cia.

– No tak… – Marta przy­po­mina sobie strzępy histo­rycz­nych dla niej infor­ma­cji. – Towa­rzy­sze radzieccy nie daro­wali mu Fol­warku zwie­rzę­cego, ale byli inni wyda­wani pisa­rze.

– Z książ­kami jest jak z pio­senką – tłu­ma­czę jej. – Jedną sły­szysz i jej nie zauwa­żasz, a druga wpada do ucha i roz­rywa ci z zachwytu głowę. Jest z tobą cały czas, nucisz ją w naj­dziw­niej­szych miej­scach. Wcze­śniej były książki, które mnie zafa­scy­no­wały, ale ten Hemin­gway wszedł we mnie cały i nie chciał opu­ścić, patrzy­łem na świat jego oczami i myśla­łem jak on.

– Chcia­łeś być taki męski…

– Nie, to nie to. Po pro­stu wiele rze­czy odczu­wa­łem podob­nie, myśla­łem podob­nie, no i uwiel­bia­łem tę jego pory­wa­jącą nar­ra­cję.

– Czyli?

– No styl. On for­mu­ło­wał zda­nia, opo­wia­dał o świe­cie w taki sam spo­sób, jak ja chciał­bym to robić.

– I zaczą­łeś pisać, żeby być taki sam jak Hemin­gway?

– Nie, to by było zbyt dołu­jące doświad­cze­nie, wtedy mi wystar­czało, że on był. Że mogłem po raz kolejny prze­czy­tać jego opo­wia­da­nie albo na randce z dziew­czyną wpleść jakieś zda­nie, które wypo­wia­dali jego boha­te­ro­wie.

– I poma­gało?

– Róż­nie.

Marta spoj­rzała na zega­rek.

– Musimy koń­czyć.

Zro­biło mi się smutno, bo dawno tak o nim z nikim nie roz­ma­wia­łem. Co dziw­niej­sze, zła­pa­łem się na tym, że od jakie­goś czasu nawet o nim nie myśla­łem. Dla­czego, skoro był dla mnie tak ważny. Uświa­do­mi­łem sobie, że za mało myślę o wielu rze­czy­wi­ście waż­nych rze­czach.

– A może następna godzina jest wolna? – zary­zy­ko­wa­łem.

– Nasza tera­pia trwa godzinę i odbywa się raz w tygo­dniu.

– Musia­łem przy­naj­mniej spró­bo­wać.

Nie chciało mi się już wra­cać do biura. Poje­cha­łem do domu, nala­łem sobie kie­li­szek rumu i zaczą­łem czy­tać Raj­ski ogród w nowym prze­kła­dzie. Nie wie­dzia­łem, na czym to pole­gało, ale Hemin­gwaya mogłem czy­tać w nie­skoń­czo­ność. Przez następne dni wra­ca­łem wie­czo­rami do jego ksią­żek.

Gdy po tygo­dniu wsze­dłem do gabi­netu Marty, od razu zauwa­ży­łem, że lekko pod­cięła włosy. Zamiast sukienki wło­żyła szarą roz­klo­szo­waną spód­nicę się­ga­jącą kolan, do tego czarne czó­łenka i czarny obci­sły golf. Sko­ja­rzyła mi się z dziew­czy­nami z filmu Nie­winni cza­ro­dzieje.

– Ład­nie dziś wyglą­dasz.

– Dzię­kuję. – Nie dając się spro­wo­ko­wać, bły­ska­wicz­nie zamknęła temat. – Pamię­tasz, na czym skoń­czy­li­śmy?

– Oczy­wi­ście, mówi­li­śmy o dziew­czy­nach, które sta­ra­łem się pod­ry­wać tek­stami z Hemin­gwaya.

– I było z tym róż­nie.

– Tak, ale to nie jego wina, tylko moja. Kiep­ski aktor może poło­żyć naj­lep­sze kwe­stie.

– Sta­rasz się go bro­nić?

– Nie, tylko nie chcę na niego prze­rzu­cać odpo­wie­dzial­no­ści.

– Czyli sam Hemin­gway byłby ide­alną receptą na randki? A nie sądzisz, że gdyby tak było, wszy­scy lice­ali­ści uczy­liby się go na pamięć?

– Ludzie są leniwi.

– To przy­naj­mniej ci, któ­rym zależy.

– Dobra, mia­łem też przez niego kło­poty.

– Opo­wiesz mi?

– Będziesz się śmiała, ale był okres, kiedy wszę­dzie cho­dzi­łem z jego książką w ręku.

– Chcia­łeś poka­zać, że jesteś maczo czy inte­lek­tu­ali­stą?

– Wyra­fi­no­wa­nym inte­lek­tu­ali­stą.

– I co się stało?

– Posze­dłem na randkę z jego książką. Na ogół dziew­czyny pytały, co to za pisarz, i wtedy mogłem z pasją o nim opo­wia­dać. Dziew­czyny to wcią­gało i naj­czę­ściej uma­wiały się na kolejną randkę.

– A tym razem zawiódł?

– Tak, zawiódł. A cie­bie chłopcy pod­ry­wali na książki?

– Pew­nie, ale roz­ma­wiamy o tobie. Co się stało?

– Posze­dłem na randkę z Hemin­gwayem pod pachą. Już nie pamię­tam, która to była książka, chyba Ruchome święto, a ona musiała ją prze­czy­tać i pyta, czy lubię walki byków. Na co ja, nabie­ra­jąc pew­no­ści, że sprawy idą w dobrym kie­runku, potwier­dzam, że lubię wszystko co Hemin­gway­owe. Oka­zało się, że ona była zde­kla­ro­waną obroń­czy­nią praw zwie­rząt. Zaczęła krzy­czeć, że walki byków to imprezy dla zwy­rod­nial­ców, że nie potrafi nawet roz­ma­wiać z kimś, komu się to podoba, i poszła.

– Byłeś wście­kły na niego?

– Wtedy tak, ale nie w ogól­nym roz­ra­chunku, bo sta­ty­stycz­nie dawał mi wię­cej suk­ce­sów niż pora­żek. Naj­śmiesz­niej­sze było to, że ja nie lubię walk byków. Zresztą ni­gdy na żad­nej nie byłem, nie mógł­bym na nie patrzeć.

– Jak można uwiel­biać Hemin­gwaya i nie lubić walk byków?

– Podob­nie jak zaczy­ty­wać się w Aga­cie Chri­stie, nie lubiąc rze­czy­wi­stych mor­derstw. On pięk­nie o nich pisał, zresztą nawet nie o nich samych, tylko bar­dziej o emo­cjach z nimi zwią­za­nych. Coś, o czym on pisał, pory­wało, a samo to zetknię­cie się z rze­czy­wi­sto­ścią tego opisu mogło roz­cza­ro­wy­wać.

– Ale lubisz Paryż?

– Uwiel­biam, to było pierw­sze zachod­nie mia­sto, które zoba­czy­łem. Był rok tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­siąty pierw­szy, zryw „Soli­dar­no­ści”. Nie zapo­mnę tego momentu, kiedy wysia­dłem na pary­skim lot­ni­sku i zda­łem sobie sprawę, że udało mi się choć na chwilę wyrwać z tego czarno-bia­łego kraju. Zna­la­złem się w miej­scu, w któ­rym zaczy­nał swą podróż Hemin­gway.

– Tylko dwa­dzie­ścia lat po jego śmierci i sześć­dzie­siąt po tym, jak Hemin­gway zaczy­nał tam swoją podróż.

– To bez zna­cze­nia. Paryż zawsze jest Pary­żem.

– Ale nie było w nim ani Scotta Fit­zge­ralda, ani Dos Pas­sosa, to co tam robi­łeś?

– Chcia­łem popra­co­wać. Zatrud­ni­łem się do poma­lo­wa­nia sklepu, któ­rego wła­ści­cie­lem był facet o pol­skich korze­niach. Ale już po jed­nym dniu oka­zało się, że nie mam żad­nych talen­tów malar­skich, nawet w zakre­sie malo­wa­nia ścian.

– I co, wyrzu­cił cię?

– Wręcz prze­ciw­nie, polu­bił. Oka­zał się czło­wie­kiem o wiel­kim sercu, a ja ujaw­ni­łem duże walory towa­rzy­skie. Zaprzy­jaź­ni­li­śmy się i przez mie­siąc poka­zy­wał mi uroki mia­sta.

– Zaczą­łeś tam pisać jak Hemin­gway?

– Nie. Bałem się pisać, bo wie­dzia­łem, że cokol­wiek napi­szę, będzie o kilka galak­tyk za tym, co on robił. W zaba­wie mia­łem szansę bar­dziej się do niego zbli­żyć.

Marta długo mi się przy­gląda, nad czymś się zasta­na­wia­jąc. Ona mil­czy, więc mil­czę i ja.

– Czy ty nie masz cza­sem jego kom­pleksu? – pyta ostroż­nie, jakby się bojąc, czy nie sprawi mi przy­kro­ści, czy nie otwo­rzy jakiejś szu­flady, którą trzy­mam szczel­nie zamkniętą przed świa­tem.

– Mam. On pisał tak, jak ja ni­gdy nie będę umiał. Był tam, gdzie ja nie mia­łem szansy być.

– Zazdro­ścisz mu wojny? Tego, że był przy­naj­mniej na trzech?

– Skąd, nie­na­wi­dzę wojny. Gdyby mnie inte­re­so­wała, pró­bo­wał­bym jak Mar­cin Mel­ler albo Radek Sikor­ski zostać kore­spon­den­tem wojen­nym. Nie, ja jestem uro­dzo­nym pacy­fi­stą.

– Coś mi się tu nie zga­dza. Pytam o twój naj­więk­szy auto­ry­tet, a ty wymie­niasz Hemin­gwaya, po czym się oka­zuje, że tak naprawdę nie macie żad­nych punk­tów zbież­nych. On wariuje na punk­cie walk byków, a ty ich nie zno­sisz, on był na każ­dej moż­li­wej woj­nie, a ty jesteś pacy­fi­stą. Może przy­naj­mniej lubisz łowić ryby?

Czuję się zła­pany na haczyk. Mógł­bym wyre­cy­to­wać aka­pity ze Sta­rego czło­wieka i morza, pamię­tam jego opo­wia­da­nia, gdzie całe strony wypeł­niały wędki i ofiary tych wędek, pamię­tam zdję­cia, gdy polo­wał na naj­więk­sze mar­liny Kara­ibów. On to kochał, a jeśli naprawdę tak go uwiel­biam, to jego pasja powinna być moją pasją.

– Nie lubię. – Bez­rad­nie roz­kła­dam ręce. – Kie­dyś łowi­łem na Ala­sce, bo nie wypa­dało odmó­wić. Zarzu­ca­łem wędkę z nadzieją, że nic się nie zła­pie, zamiast tego wszyst­kie łoso­sie z tego stru­mie­nia biły się, żeby się nadziać na haczyk. Takiego tłoku ryb w wodzie w życiu nie widzia­łem. Zarzu­ca­łem wędkę i za każ­dym razem suk­ces. Zdej­mo­wa­nie ich z haczyka było trau­ma­tycz­nym prze­ży­ciem, modli­łem się, żeby się kolejny nie zła­pał.

Roz­ba­wiło ją to. Śmieje się, a ja lubię jej śmiech.

– No i jak to się skoń­czyło?

– Zje­dli­śmy te łoso­sie. To była naj­ja­śniej­sza strona węd­ko­wa­nia, potem już w życiu nie wzią­łem do ręki wędki.

– A polo­wa­nia? – pyta Marta, jakby łapiąc się ostat­niej nadziei. – Byłeś na safari w Afryce i strze­la­łeś do anty­lop albo lwów?

Robię audyt swo­ich doko­nań myśliw­skich i nie przy­po­mi­nam sobie sie­bie z kara­bi­nem w ręku. Ponow­nie cofam się pamię­cią i nagle poja­wiają się jakieś skrawki wspo­mnień. Jest noc, śro­dek lasu, a w nim dwóch małych, naj­wy­żej sied­mio­let­nich chłop­ców. To musi być parne lato, bo malcy ubrani są tylko w lek­kie koszule. Obok nich leży mar­twy jeleń. Wyglą­dają na prze­stra­szo­nych, co nie dziwi, zwa­żyw­szy że są sami z tru­pem zwie­rzę­cia w lesie. Ten mniej­szy z bia­łymi jak len wło­sami to ja. I dopiero teraz wspo­mnie­nie układa się w całość.

Jeste­śmy u przy­ja­ciela ojca na Mazu­rach i ten przy­ja­ciel, który ma syna, zabiera nas na nocne polo­wa­nie. No więc spa­ce­ru­jemy po lesie, na nie­bie świeci księ­życ. Nagle wujek każe nam się zatrzy­mać, zasty­gamy w bez­ru­chu. Na pola­nie poja­wia się jeleń. Wygląda pięk­nie, dostoj­nie. Wujek składa się do strzału, od huku bolą nas uszy. Ciało jele­nia gwał­tow­nie prze­chyla się na bok i osuwa na zie­mię. Jesz­cze nie do końca zdaję sobie sprawę z tego, co się stało, ale wcale mi się nie podoba to, że ten wspa­niały jeleń leży na ziemi. Za to wujek jest zado­wo­lony. Szyb­kim kro­kiem prze­mie­rza polanę i spraw­dza, czy zwie­rzę żyje. Dopiero wtedy docho­dzi do mnie, że ta sytu­acja z leżą­cym jele­niem nie jest tym­cza­sowa i że on naprawdę nie żyje. Wujek decy­duje, że gdy on pój­dzie po samo­chód, by zabrać jele­nia, my z przy­ja­cielem będziemy go pil­no­wać. No i idzie, a my zosta­jemy sami w lesie, to zna­czy nie­zu­peł­nie sami, bo z tym jele­niem, któ­rego wujek prze­cią­gnął na drogę. Wtedy w tym mazur­skim lesie zło­ży­łem sobie obiet­nicę, że ni­gdy nie strzelę do żad­nego zwie­rzęcia.

Kiedy kilka dni póź­niej poże­gna­li­śmy się, wyjeż­dża­jąc do domu, i wujek zapy­tał, czy w przy­szło­ści chcę zostać myśli­wym, hardo odpo­wie­dzia­łem, że nie, bo nie lubię do nikogo strze­lać.

Obraz w mojej pamięci prze­suwa się szybko. Widzę grupę męż­czyzn w cie­płych kurt­kach. Idą polną drogą i mają prze­wie­szone przez ramię strzelby. Tylko jeden z nich nic nie nie­sie na ple­cach. Już jako doro­sły odwie­dzi­łem tego samego wujka i gdy oni polo­wali, ja jako jedyny nie dałem się wcią­gnąć w to hobby.

Taśma prze­wija się o następne kilka lat. Kra­jo­braz z igla­stego lasu zamie­nia się w sawannę. To musi być Afryka. Męż­czy­zna w let­niej zie­lo­nej koszuli sie­dzi w samo­cho­dzie tere­no­wym. Jego daw­niej jasne włosy lekko ściem­niały i się prze­rze­dziły, ale to ten sam chło­piec, który poja­wiał się na poprzed­nich obra­zach. Obok niego sie­dzi dziew­czynka. Musi mieć tyle lat co ten chło­piec z pierw­szego obrazu. Ma let­nią sukienkę i blond włosy luźno opa­da­jące do ramion. Nie­opo­dal samo­chodu prze­cho­dzi stado słoni. Ten widok wywo­łuje eks­cy­ta­cję dziew­czynki, sięga po leżący na kola­nach apa­rat i z zapa­łem zaczyna foto­gra­fo­wać.

– Byłem na safari foto­gra­ficz­nym – infor­muję Martę, widząc absurd rela­cji z Hemin­gwayem.

Uzmy­sła­wiam sobie, że naprawdę nie mamy pra­wie żad­nych punk­tów zbież­nych, że poza moją ślepą miło­ścią do niego i ksią­żek, które pisał, nic z innych pasji nas nie łączy. Gdy on ze strzelbą na ramie­niu i obse­sją w oczach tro­piłby kilka dni sło­nia, by zdo­być kły, ja uczy­nił­bym wszystko, by tego sło­nia ura­to­wać.

Czy gdy­by­śmy naprawdę się spo­tkali, to mie­li­by­śmy jaki­kol­wiek temat do roz­mowy? Czy raczej doszłoby mię­dzy nami do awan­tury, gdy ja prze­ko­ny­wał­bym go, że strze­la­nie do słoni wcale nie jest oznaką męsko­ści, tylko zwy­kłym znę­ca­niem się nad tym pięk­nym zwie­rzę­ciem. Argu­men­to­wał­bym, że jeżeli naprawdę chce udo­wod­nić sobie i innym, że jest naj­więk­szym super­me­nem wszech­świata, to zamiast strze­lać, mógłby wziąć pod pachę deskę sur­fin­gową i iść poszu­kać wyso­kiej fali.

– A boks? – pyta Marta, jakby chciała mi rzu­cić koło ratun­kowe. – Hemin­gway uwiel­biał boks. Czy­ta­łam, że w domu na Key West miał wła­sny ring. Ty pew­nie też się lubisz bok­so­wać.

To już z jej strony ude­rze­nie poni­żej pasa. Próba zrzu­ce­nia mojego mistrza z pie­de­stału.

Znowu taśma pamięci prze­suwa się w eks­pre­so­wym tem­pie. Chło­pak, któ­rego widzę, może mieć około szes­na­stu lat, ma dłu­gie jasne włosy. Świeci gołym tor­sem, ubrany jest w krót­kie spodenki i ma na rękach ręka­wice bok­ser­skie. Naprze­ciw niego stoi dużo moc­niej zbu­do­wany rówie­śnik o nieco ciem­niej­szych wło­sach, wyż­szy i ważący ponad dzie­sięć kilo wię­cej. Chłopcy wymie­niają pierw­sze ciosy i na pierw­szy rzut oka widać, że wyż­szy jest dużo sil­niej­szy i wynik walki jest łatwy do prze­wi­dze­nia. Ich ciosy stają się coraz moc­niejsze i blon­dyn zostaje zepchnięty do defen­sywy. Wyż­szy, zda­jąc sobie sprawę ze swej fizycz­nej prze­wagi, chce zakoń­czyć walkę przez nokaut. Robi zamach całym cia­łem i wypro­wa­dza zabój­czy prawy sier­powy, który – jeśli cel­nie trafi – rzuci prze­ciw­nika na deski. Jed­nak niż­szemu udaje się prze­wi­dzieć zacho­wa­nie tam­tego, robi unik i cios tra­fia w próż­nię. Wyż­szy zawisa jakby w powie­trzu z nie­za­sło­niętą twa­rzą, sta­jąc się świet­nym celem. Sytu­acja zmie­nia się o sto osiem­dzie­siąt stopni i teraz ten słab­szy może jed­nym cio­sem zno­kau­to­wać prze­ciw­nika. Robi zamach, po czym nagle tuż przed celem zatrzy­muje rękę i przy­tula przy­ja­ciela. Walka się koń­czy.

Nie potra­fi­łem go wtedy ude­rzyć, cho­ciaż nokau­tu­jąc naj­sil­niej­szego chło­paka w kla­sie, stał­bym się szkolną legendą. Po pro­stu nie widzia­łem żad­nego sensu w tym, by naj­lep­szemu kum­plowi demo­lo­wać szczękę. To, że mogłem to zro­bić, już było wystar­cza­ją­cym speł­nie­niem, nie potrze­bo­wa­łem niczego nikomu udo­wad­niać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki