Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Zbiór dziewięciu opowiadań, które łączy potrzeba zrozumienia tego, kim się jest – kto i co wpłynęło na ogląd świata: jakie książki, jacy ludzie, jakie doświadczenia życiowe; dlaczego jesteśmy tacy, nie inni.
Oto bohater – adwokat i pisarz – konfrontuje się z mistrzami swej młodości, w szczególności z ukochanym pisarzem, Ernestem Hemingwayem. Był on jego przewodnikiem duchowym; dawał mu siłę i wiarę, że przetrwa mrok komunizmu. Zwierza się z tej fascynacji w gabinecie terapeutycznym, gdzie słyszy, że żeby uwolnić się od jego wpływu, powinien z nim symbolicznie porozmawiać, a najlepiej go odwiedzić. Bohater wyrusza więc w podróż na Key West, do domu Hemingwaya, dziś jego muzeum.
Dalsze opowiadania stanowią rodzaj niepozbawionych humoru eksperymentów myślowych: co by było, gdyby… Co by było, gdyby tak w drodze do ukochanej pociągnąć za hamulec ręczny? Co by było, gdyby posłowi – szermującemu hasłami antyaborcyjnymi – wmówić, że jest się z nim w ciąży? Co by było, gdyby tak jeszcze raz odbyć szaloną podróż z czasów młodości do Marrakeszu? – czy smaki, zapachy i kształty byłyby takie same? czy ukochana przyjaciółka z dzieciństwa byłaby tą samą, co wtedy?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Pokój jest duży, o jasnych ścianach. Przez zaokrąglone u góry okno widać park Łazienkowski. Jest lato, po konarach drzew biegają wiewiórki, ale stąd ich nie widać. Na ścianie wisi wielki, przyciągający uwagę obraz, który przedstawia wnętrze baru; taka polska odmiana Edwarda Hoppera. Meble nowoczesne, minimalistyczne, wygodne.
– Czy nie powinienem leżeć na kozetce? – pytam siedzącą naprzeciw mnie terapeutkę Martę.
– Dlaczego miałby pan leżeć na kozetce? – Patrzy na mnie z zainteresowaniem.
Zastanawiam się, dlaczego zadałem to pytanie, i natychmiast przychodzi mi do głowy scena z książki Kompleks Portnoya. Główny bohater leży na kozetce i opowiada psychiatrze swoją historię. A może on wcale nie leżał na kozetce? Tylko ja tak zapamiętałem? Nieważne. W czasach, kiedy byłem młody, oglądane w filmach wizyty u psychiatry odbywały się na kozetkach. Opowiadam o tym skojarzeniu.
– Za moich czasów już się tego nie praktykuje. – Śmieje się.
Jest dużo młodsza ode mnie. Gdy zdawałem na studia, jej rodzice próbowali zapewne się umówić na pierwszą randkę.
– Ale jeśli ma pan ochotę, może się pan położyć. – To mówiąc, wskazuje stojącą przy ścianie klasyczną skórzaną kanapę, model „Barcelona”.
Odmawiam. Siedząc, widzę ją o wiele lepiej. Terapeutka jest na pewno po trzydziestce, ale wygląda bardzo młodo. Ma czarne, lekko falujące włosy, które opadają jej na ramiona. Myślę, że zdecydowanie bardziej wolę na nią patrzeć, niż oglądać sufit, leżąc na kozetce. Podoba mi się jej sukienka – prosta, czarna, obcisła, sięgająca kolan, idealna do chwalenia się figurą. Paznokcie pomalowała na ciemnowiśniowo. Na palcu nie ma obrączki, tylko cienki pierścionek z mikroskopijnym brylancikiem.
– O czym chciałby pan porozmawiać? – pyta.
Podobają mi się jej usta lekko muśnięte szminką. Ma przyjemny głos; taki bym wybrał na lektora audiobooka. „O czym bym chciał porozmawiać?” – obracam w głowie jej pytanie. Ta idealnie obcisła sukienka pobudza wyobraźnię. Ale przecież nie będę od tego zaczynał. To byłby głupi pomysł na początek rozmowy.
– To pacjent wybiera temat rozmowy? – odpowiadam pytaniem na pytanie.
– Mogę lepiej go poznać, jeśli wiem, co jest dla niego ciekawe.
Uśmiecha się do mnie, a ja zachodzę w głowę, czy ten jej uśmiech jest służbowy i łączy się z odpowiedzią, której musi udzielać setki razy na to samo pytanie, czy ma charakter osobisty, skierowany tylko do mnie. Zastanawiam się, czy z ludźmi, którzy do niej przychodzą, nawiązuje relacje, czy jesteśmy pacjentami bez twarzy, którym trzeba zreperować głowę lub duszę, po czym jak najszybciej o nich zapomnieć. Uważam, że to by było niemożliwe – pracować z jakimś człowiekiem i analizując jego przypadek, nie wyrobić sobie o nim zdania. Przynajmniej ja bym tak nie potrafił, bo tak jak ona słucham ludzi i tak jak u niej przez mój gabinet przewijają się setki osób. Opowiadają mi swoje historie, a ja mam im pomóc, ale słuchając ich, siłą rzeczy zaczynam ich obserwować. Natychmiast tworzą się sympatie i antypatie, których oczywiście nie okazuję. Niektórych pamiętam nawet po latach, innych zapominam w chwili, gdy zatrzasną się za nimi drzwi. Uświadamiam sobie, że z wieloma potem się zaprzyjaźniliśmy. To zaś oznacza, że moja ich akceptacja musiała być dla nich wyczuwalna. Ciekawe, jak jest u niej. Czy nasze spotkania będą jak w greckim teatrze, gdzie aktorzy grają w maskach, czy przełamiemy profesjonalny dystans.
Im dłużej przyglądam się tej dziewczynie, tym bardziej mi się podoba jej uśmiech. Nie potrafię go jeszcze rozszyfrować, czy jest profesjonalny, czy osobisty. Odpowiadam swoim osobistym uśmiechem; najważniejsze, że oboje się uśmiechamy.
Zastanawiam się ciągle, o czym chciałbym z nią porozmawiać. Ponownie sobie wzbraniam poruszać temat jej sukienki i figury. „Nic osobistego, bo wszystko od razu popsujesz” – wbijam sobie do głowy niczym pierwsze przykazanie Dekalogu. Jednak nim zdążę to przyswoić, mój niepoprawny jęzor wyrywa się i chlapie bez porozumienia z rozumem.
– Porozmawiajmy o uśmiechu – proponuję, nim mózg wydał polecenie szczękom, by te ugryzły mnie w język.
– O uśmiechu? – pyta zaskoczona.
– Pani się tak ładnie uśmiecha, dlatego to było pierwsze skojarzenie, które mi przyszło do głowy…
Obserwuję ją uważnie, ale nie sprawia wrażenia obrażonej, że naruszyłem granicę jej prywatności, i wychodzi z tego potrzasku jak wytrawny gracz, odwracając pytanie.
– A pan się często uśmiecha?
– W pracy czy w życiu prywatnym? – Sygnalizuję, że są to dwie różne sfery życia.
– W pracy.
– W pracy w ogóle nie.
– Tak nic a nic? Nie stara się pan chociażby przez ledwo dostrzegalny uśmiech podnieść na duchu swoich klientów?
Już wiem, że mnie zidentyfikowała, wie, kim jestem i czym się zajmuję. Nie jestem w tym gabinecie tak anonimowy, jak zakładałem. To dobrze wróży.
– Dopiero, jak ich uniewinnię. Inaczej dawałbym nieuzasadnioną nadzieję.
– A według pana taka nadzieja jest im potrzebna?
– Jest. Ale nie mogę im obiecywać czegoś, co nie wiem, czy się spełni, toteż analizuję ich sprawy z twarzą jak maska, z której nic nie mogą wyczytać.
– W takim razie może ja powinnam dokonać korekty swojego stylu pracy…
Dostrzegam w jej oczach przekorę, dziewczyna mnie prowokuje.
– Co będzie, jeśli okaże się pan przypadkiem beznadziejnym – ciągnie – i nie będę mogła pomóc? Może nie powinnam się uśmiechać?
Już wiem, że lody między nami zostały przełamane, ale rozum podpowiada, że jeszcze nie powinienem jej wysyłać sygnału, że zdaję sobie z tego sprawę. Że wiem, że mój kontakt z jej figurą będzie bliższy niż wizualny. Ale to się nie stanie dziś, więc milczę, by miała inicjatywę.
– Lubi pan swoją pracę?
– Uwielbiam.
– Serio?
– Serio.
– Jak można uwielbiać pracę, w której ma się do czynienia non stop z przestępcami?
– A jak można uwielbiać pracę, w której ma się non stop do czynienia z szaleńcami? – odparowuję, przejmując jej metodę odpowiadania pytaniem na pytanie. – A pani lubi swoją? – dodaję dla wzmocnienia efektu. – Zapewne tak, bo gdyby jej pani nie lubiła, toby się w niej nie uśmiechała. – Zastawiam na nią drobną pułapkę, licząc, że odpowie, że nie do każdego się uśmiecha, ale nie daje się w nią złapać.
– Proszę nie zapominać, że to pan jest pacjentem i to pan odpowiada na pytania.
– Tak, to ja jestem pacjentem, a pani nie jest oskarżona.
– Nie jestem. – Wygląda na to, że ta nasza gra słów ją bawi, a nie irytuje.
– To skomplikowane – odpowiadam na zadane przez nią pytanie. – Przychodzą do mnie ludzie, których grzechami można by wypełnić piekło. Prokurator chce ich wysłać do więzienia na wieczność i nie miałby nic przeciw temu, gdyby zostali wysłani tam razem ze mną. Sędziowie w czasie procesu mają zachować neutralność, ale nie zawsze im się udaje. A zebrana na sali publiczność traktuje mnie na ogół jak wspólnika moich klientów. Wszyscy uważają, że oni są winni, moim zaś zadaniem jest pokazać, że jest inaczej. Na pierwszy rzut oka często wydaje się to beznadziejne i dlatego naprawdę uwielbiam tę robotę, bo wydobycie z piekła kogoś, kto nie powinien tam trafić, daje niesamowitą frajdę.
– Nigdy nie powinien tam trafić? – pyta przekornie dziewczyna.
– Nie wiem. – Wzruszam ramionami. – Ja tylko przedstawiam argumenty na jego korzyść, a decyduje sąd.
– Ale chyba jest w tym wszystkim jakiś obiektywizm? – Na jej twarzy maluje się zaniepokojenie moją wizją sprawiedliwości.
– Raczej mało. Prokuratorzy to psychopaci. Mam wrażenie, że do tego zawodu robią specjalne testy, wyszukując kandydatów z genem sadyzmu. Im dłużej ktoś siedzi, tym większą ma z tego satysfakcję i dodatkową premię. – Obserwując, jak z ust dziewczyny znika uśmiech i pojawia się wyraz zaniepokojenia, z kamienną twarzą kontynuuję: – Podobnie jest z sędziami. Przychodzą do tego zawodu z głowami pełnymi pięknych ideałów, ale niestety, idee szybko z nich ulatują, a w ich miejsce pojawia się gen sadyzmu, którym zarażają się od prokuratorów. Sąd to maszyna do skazywania. Nie ma znaczenia, czy ktoś jest winny, czy nie. Liczy się tylko statystyka, a statystyka wygląda najlepiej wtedy, gdy wszyscy są skazani.
W końcu dziewczyna zaczyna się śmiać.
– Nie nabierze mnie pan na monolog Yossariana z Paragrafu 22.
– Rozszyfrowała mnie pani. To mój ulubiony stand-up; mógłbym go odgrywać godzinami, a pani nawet nie dała mi rozwinąć skrzydeł.
– Był już pan kiedyś u psychiatry?
– Czemu pani pyta?
– Bo chcę się zorientować, czy wie pan, po co się do niego przychodzi.
– Byłem.
– I co?
– To był jakiś bardzo smutny facet.
– Nie lubi pan facetów?
– Lubię, jak gram z nimi w tenisa, a nie jak mam im się zwierzać. Do tego wolę dziewczyny.
– I jak poszła ta terapia?
– Słabo.
– To znaczy?
– On mi mówił, że ja mam mu mówić o tym, o czym mam potrzebę mu mówić.
– No i?
– No i nie miałem potrzeby mu o niczym mówić, więc milczeliśmy.
– Interesujące. I jak to się skończyło?
– Zwolnił mnie, kiedy nie przyszedłem na któreś spotkanie. Uznał, że brak we mnie zaangażowania.
– To nie ma pan dużych doświadczeń.
– No nie…
Dziewczyna wciąż na mnie patrzy, a ja na nią. Wiem, że nie powinienem się do niej uśmiechać, bo też mnie zaraz zwolni jak tamten facet, więc staram się zachować kamienną twarz. Mam w tym doświadczenie. Od lat przesłuchuję świadków na salach sądowych, wtedy też się nasilają relacje, które jak zwariowany rollercoaster potrafią w okamgnieniu wznieść się od akceptacji do nienawiści. Niezależnie jednak od tego, na którym poziomie jesteśmy, muszę zachowywać spokój, nie okazując, że te pytania to nic więcej poza rutynowym wykonywaniem swojej pracy. Ona ma podobną pracę: przeprowadza setki takich terapii, więc oboje jesteśmy profesjonalistami. Przypominamy dwoje Indian, którzy z pomalowanymi twarzami siedzą naprzeciw siebie, mierzą się wzrokiem i czekają, który pierwszy nie wytrzyma napięcia i zdradzi uczucia. Tylko że w tym pojedynku ja mam trudniej, bo ona ma tak boską figurę, że trudno mi utrzymać wzrok tylko na jej twarzy. Wiem, że to czuje, bo w kącikach jej oczu widzę wyraźnie oznaki tłumionego uśmiechu. Milknę i teraz przez długą chwilę siedzimy w ciszy, nie odrywając od siebie wzroku. Jej język delikatnie – prawie niezauważenie – zwilża wargi.
– Zakładając, że nie jestem mężczyzną, z którym wolałby pan grać w tenisa, ale mu się nie zwierzać, to o czym chciałby pan porozmawiać?
– A mogę mówić prawdę i tylko prawdę? Tak jak się powinno robić w sądzie? – pytam, zachowując obojętność.
– To niezbędny element terapii.
– Najbardziej chciałbym porozmawiać o tym, czy dałaby się pani zaprosić na kawę.
Jej ciało nie reaguje gwałtownie – i to jest dobry znak. Natomiast delikatne oznaki uśmiechu w kącikach oczu nabierają intensywności. Są ledwo dostrzegalne, ale ja wiem, że tam są. Wiem też, że ta runda została przeze mnie wygrana, choć zdaję sobie sprawę, że na owoce tego zwycięstwa trzeba będzie jeszcze poczekać.
– Gdybym przyjęła pana zaproszenie, to musielibyśmy zrezygnować z naszych następnych spotkań. Psychiatra nie może mieszać życia zawodowego z prywatnym.
– Nie chcę rezygnować z naszych spotkań. – W mój infantylny protest wkładam maksimum ekspresji.
– Zatem nie mogę na razie umówić się z panem na kawę.
Słowa „na razie” są w jej wypowiedzi kluczowe. Drzwi, które chciałem wyważyć, zostały już uchylone, a teraz muszę zrobić krok do tyłu i odegrać teatr obowiązkowych form, nim będę mógł przez nie wejść.
– W takim razie żadnej kawy, tylko terapia – deklaruję z powagą.
– Czy pan potrafi być poważny? – pyta, nie próbując już nawet poskramiać tych zmarszczek wesołości w kącikach oczu.
– Oczywiście, że potrafię – oznajmiam z zapałem godnym skauta. – Co mam robić?
– Jakie jest pana pierwsze wspomnienie?
– Takie zupełnie pierwsze?
– Tak.
Zastanawiam się chwilę. Czytałem, że niektórzy ludzie dopatrują się takich pierwszych wspomnień z okresu płodowego. Ja takich nie mam, nie pamiętam ani brzucha matki, ani porodu. Nie pamiętam kołyski ani tego, jak zaczynałem raczkować. To wspomnienia wtórne wywołane przez oglądanie starych zdjęć. Myślę, jakie jest moje pierwsze prawdziwe, samodzielne wspomnienie.
– Śnieg – mówię w końcu, nie wiedząc, co chcę jeszcze powiedzieć, i dziwiąc się, dlaczego akurat to skojarzenie mi przyszło do głowy.
– I co z tym śniegiem? – dopytuje się terapeutka.
Obrazek, który mi się nasunął, staje się z wolna wyrazistszy. Jest noc w lesie, na rozgwieżdżonym niebie świeci jasno księżyc w pełni. Strzeliste sosny pokrywa śnieg. Widzę twarze dwóch mężczyzn, jeden to mój ojciec, drugi wujek, obaj już nie żyją. Górują nade mną, jestem więc dzieckiem, i to obraz z dzieciństwa. Mam granatową kurtkę i wełniane rękawiczki. Jestem maleńki. Mam trzy, najwyżej cztery lata. Stoimy na ośnieżonej leśnej drodze, a wuj przywiązuje sanki do zderzaka samochodu. Ojciec sadza mnie na tych sankach, po czym oni dwaj wsiadają do auta – i ono rusza. Coraz bardziej przyśpiesza, a ja trzymając się mocno ram sanek, by nie spaść, krzyczę z zachwytu. Noc, pęd i mijane zaśnieżone drzewa, tak wygląda szczęście dziecka.
– Znowu mnie pan wkręca? – przerywa mi dziewczyna.
– Naprawdę nie. – Chcę być wzorowym pacjentem i staram się współpracować. To prawdziwy obraz.
– To nieodpowiedzialne. Jak można ciągnąć trzylatka za samochodem?
– To moje najlepsze wspomnienie z dzieciństwa, fajniejsze od kuligów.
– Mogli pana zabić.
– Ale nie zabili.
– Mam nadzieję, że pan nie ciągnął tak swoich dzieci?
Chcę nadal być wzorowym pacjentem, więc intensywnie sięgam pamięcią wstecz. Przypomina mi się deska skateboardowa. Jesteśmy na nizinie, gdzie nie ma żadnej górki, a syn chce zobaczyć, jakie jest wrażenie jazdy przy dużej szybkości. Wyciągam więc z bagażnika hol i przyczepiam do zderzaka. Chyba go rozpędziłem za bardzo, bo stopiły się łożyska od kół w desce…
– Ciągnąłem, ale wstydzę się tego, co wtedy zrobiłem – wyznaję ze spuszczoną głową.
– Jesteście rodziną psychopatów. – Patrzy na mnie wzrokiem nauczycielki, która przyłapała ucznia na torturowaniu żaby na lekcji biologii. – Powinnam zawiadomić policję.
– Nie może pani – bronię się. – To, co pani powiedziałem, to tajemnica lekarska, a zresztą może pani zawiadamiać policję, te czyny i tak się przedawniły.
– Czyli przestępstwo pozostanie bez kary – konstatuje, a ja już wiem, że nie będę mógł przestać na nią patrzeć i po wyjściu stąd jej obraz wyjdzie razem ze mną.
– Ma pan jeszcze jakieś pierwsze wspomnienie? Mniej kaskaderskie?
Zaczynam szukać go w pamięci i wyławiam pewien obraz z Powiśla. Idziemy z mamą, która trzyma mnie za rękę, ulicą Kruczkowskiego. Mam na sobie koszulkę z krótkimi rękawami i jem lody w wafelku, czyli to musi być lato. Mama ma długie, opadające na ramiona blond włosy i sukienkę z jasnego lnu. Idziemy, rozmawiając, gdy nagle dostrzegam, że w parku (którego już dziś nie ma) rozłożyło się wesołe miasteczko. Największe wrażenie robi na mnie karuzela; żądam, byśmy natychmiast na nią weszli. Mama ma wątpliwości. Zastanawiam się, ile mogę mieć lat? Co najmniej cztery, bo podaję argumenty już pełnymi zdaniami, tłumacząc, dlaczego musimy wsiąść na tę karuzelę. Mama w końcu daje się przekonać i kupuje mi bilety. Karuzela rusza i zdaję sobie sprawę, że mama miała rację, że to nie był najlepszy pomysł. Mam lęk wysokości, a do tego w trakcie coraz szybszych obrotów mój błędnik zaczyna świrować. Krzyczę, żeby zatrzymano ten piekielny pojazd, ale nikt mnie nie słyszy. Wtedy energia musiała być naprawdę tania, bo ta karuzela kręciła się w nieskończoność.
– Pan chyba nie miał szczęśliwego dzieciństwa?
– Dlaczego pani tak uważa?
– Ma pan złe wspomnienia.
– To nieprawda – protestuję. – Żadne z nich nie jest złe. To tylko przygody. Byłem bardzo szczęśliwym dzieckiem, mieszkałem w przedwojennej kamienicy z takim podwórkiem studnią, jak w Vabanku Machulskiego, gdzie wyrzucają tego trębacza, przyjaciela Kwinty, przez okno. – Gryzę się w język, niepotrzebnie powiedziałem o filmie, teraz pomyśli, że coś ze mną nie tak. Chcąc zatrzeć złe wrażenie, opowiadam dalej. – To podwórko studnia było dla mnie kiedyś całym światem. Stały na nim dwa wielkie trzepaki, na których całymi popołudniami wisieliśmy z przyjacielem w letnie dni. Pamiętam, że przychodzili tam kataryniarz i człowiek ostrzący noże. Niedaleko domu przy moście Poniatowskiego ciągnęły się też podziemne tunele, części jakichś fortyfikacji z okresu wojny. Uwielbialiśmy się tam bawić z chłopakami.
Gdy zaczynam się rozkręcać z opowieścią, widzę, że dziewczyna spogląda na zegar nad moją głową. Jestem rozczarowany. To ja tu chcę ją zauroczyć erudycją, a ona patrzy na zegarek.
– Musimy kończyć – informuje rzeczowo.
Teraz naprawdę jestem zły. Otwieram się przed nią, a ona tak po prostu chce przerwać spotkanie. Nigdy mi się nic takiego nie zdarzyło.
– Teraz? Tak w połowie opowieści?
– Tak. Na tym polega psychoterapia. Sesja trwa godzinę i musimy ją przerwać niezależnie od tego, w jak ciekawym punkcie jesteśmy. Zaczniemy od tego samego miejsca przy następnym spotkaniu.
– To może od razu zrobimy drugie spotkanie?
Wiem, że zachowuję się jak rozpuszczone dziecko, ale naprawdę nie chcę stąd wychodzić. Nie po to zacząłem coś opowiadać, żebym miał to przerywać w połowie.
– W poczekalni czeka kolejny pacjent. Spotykamy się za tydzień.
– A jak odkupię od niego tę jego godzinę? – Znajduję rozwiązanie. W końcu jestem adwokatem i moje życie to znajdowanie wyjść z sytuacji z pozoru bez wyjścia.
– Pan się nigdy nie poddaje?
– Nigdy, jeśli mi na czymś zależy.
– On ma dziesięć lat.
– Kto? – pytam zdezorientowany.
– Mój następny pacjent.
Czuję, że muszę odpuścić, jeśli nie chcę narazić się na śmieszność. To sytuacja przypominająca taką, w której przemawiałbym nadal do sądu, przekonując o niewinności klienta, gdy sąd już dawno ogłosił wyrok. Terapeutka jest zajęta i im szybciej zniknę, tym lepsze wrażenie po sobie zostawię.
Na dole jest maleńka restauracja, wchodzę do niej i zamawiam cappuccino i caneloni. Analizuję ostatnią godzinę i uświadamiam sobie, że od lat nie myślałem o dzieciństwie, a na pewno nigdy nie zastanawiałem się nad najdawniejszym wspomnieniem. Czy rzeczywiście ta noc w lesie, gdy jechałem za samochodem na sankach, jest pierwsza z tego, co pamiętam?
Piję gorącą aromatyczną kawę, a przez głowę przelatują mi inne obrazy. Widzę las, mam na sobie cienką kurtkę, czyli to musi być wiosna albo jesień. Bardziej wiosna, bo przyroda dopiero się budzi do życia. Koło mnie jest mała, najwyżej trzyletnia dziewczynka; trzymam ją za rękę. Wychodzimy z lasu i jesteśmy szczęśliwi, że udało się dotrzeć do drogi; widocznie zgubiliśmy się w lesie. Rozpoznaję ją – to Anna, córka przyjaciela mego ojca. Podczas tego wyjazdu się poznaliśmy, zgubiliśmy się wtedy w lesie. Jestem od niej starszy o sześć lat, czyli jeśli ona ma trzy, to ja muszę mieć prawie dziewięć. Nie, to na pewno nie jest moje pierwsze wspomnienie, bo chodziłem już do szkoły, a pamiętam pierwszy dzień w szkole. To ważne wspomnienie, wcześniejsze od tego z Anną, ale na pewno nie pierwsze.
Analizuję następne pojawiające się obrazy. Jestem w jakimś mieszkaniu, mam na sobie granatowe spodnie i białą koszulę. W salonie stoi duży dębowy stół, przykryty białym obrusem. Za stołem siedzi dwanaście osób, w tym moi rodzice. Coś jedzą, ktoś rozlewa wódkę. Ja z innym chłopcem w moim wieku bawimy się w pokoju obok salonu. Wyścigi samochodzikami nas nużą, zastanawiamy się nad inną zabawą. Przychodzi nam do głowy berek. On ucieka. Poznaję go, to Adam, syn gospodarzy. Biegnę za nim i doganiam go w okolicach łazienki, i tu następuje zamiana ról. Teraz ja uciekam. Biegnę bardzo szybko, najszybciej, jak potrafię, roztrącając wszystko, co napatoczy się po drodze.
Wpadam do kuchni, na środku jest stół, więc muszę go ominąć, robię ostry skręt w prawo. Adaś jest tuż-tuż za mną, prawie czuję jego oddech na plecach. Mijam róg stołu i teraz powinienem zwolnić przed skrętem w lewo. Wtedy on zbliża się do mnie jak rozpędzony bolid, chce mnie złapać za koszulę, robię więc desperacki unik, ale nie do końca skuteczny, bo mnie popycha. Czuję, że lecę w bok, rozpaczliwie próbuję złapać równowagę, lecz bezskutecznie. Macham rękoma w powietrzu i upadam na prawy bok. Coś twardego uderza mnie w prawą skroń. Gdy dochodzę do siebie, widzę, że cały jestem we krwi, biała koszula w mig nią przesiąka. Adaś drze się wniebogłosy, ja zaś próbuję zlokalizować, skąd leci ta krew.
Do kuchni wpadają uczestnicy przyjęcia i przy drzwiach robi się korek. Mama krzyczy w głos, ojciec podbiega do mnie. W końcu udaje nam się zlokalizować ranę: popchnięty przez Adasia uderzyłem skronią o kant drewnianej skrzyni i z tej rozciętej skroni płynie krew. Oczami wyobraźni widzę już podróż do szpitala. Nigdy dotąd nie byłem w szpitalu, to może być ciekawe przeżycie. Zastanawiam się, czy pojedziemy karetką, czy zwykłym samochodem.
Wtedy w drzwiach kuchni staje ojciec Adasia z charakterystyczną skórzaną torbą. Pamiętam, że podobne widziałem u lekarzy na filmach. Nagle przypominam sobie, że on jest chirurgiem. Każe mi usiąść na krześle i czyści rozcięcie gazą. Bardzo piecze. Potem robi mi zastrzyk i zaczyna szyć ranę. Wszystko zajmuje około kwadransa. Gdy kończy, wraca do biesiadnego stołu, nalewa sobie duży kieliszek wódki i duszkiem wypija.
Wracając do domu, czuję się dumny z mojej białej koszuli umazanej krwią. Wydaje mi się, że wyglądam jak bohater filmu akcji Fanfan Tulipan po stoczeniu pojedynku na szpady. Na mój widok babcia, która przyszła zapytać, jak się udało przyjęcie, krzyczy z przerażenia. Następnego dnia zostałem w domu i nie poszedłem – teraz już nie pamiętam czy do szkoły, czy do przedszkola.
Nie mogę ustalić, ile miałem wtedy lat, i nie wiem, czy to moje pierwsze wspomnienie, czy ten śnieżny rajd na sankach rozegrał się wcześniej. Moja uruchomiona wyobraźnia podsuwa mi kolejne wspomnienie. Jestem sam w domu, mam na sobie pidżamę i leżę na łóżku. Za oknem ciemno. Jestem małym chłopcem, jest noc, więc dlaczego jestem sam? Przecież rodzice powinni być ze mną. Powoli wraca pamięć – wieczorem mieli iść do przyjaciół na urodziny, a ja miałem zostać z opiekunką, ale ona nie przyszła. Tata był zły, bo mu na tej wizycie zależało. Wtedy zaoferowałem, że niech idą, a ja zostanę sam w domu. Patrzą na mnie z niedowierzaniem. Jeśli to wywołało w nich takie zdziwienie, to musiałem być naprawdę mały, czyli nie chodziłem do szkoły. Zawieramy umowę, że położą mnie do łóżka, ja szybko zasnę, a jak się obudzę, oni już będą z powrotem.
Kiedy wychodzą, zdaję sobie sprawę, że wcale nie jestem senny i nie zamierzam jeszcze iść spać. Włóczę się po domu i zaglądam do różnych zakamarków. Ta cisza panująca wkoło trochę mnie przeraża. Zaczynam sobie wyobrażać różne stwory, które mogą się czaić w pustych pokojach. W końcu wracam do łóżka, bo tam się czuję najbezpieczniej. Obiecałem rodzicom, że nie włączę telewizora, postanawiam jednak złamać tę umowę, bo w telewizji na pewno leci jakaś komedia z Flipem i Flapem i wtedy zapomnę o tych czających się stworach.
Nie potrafię jeszcze czytać godzin z zegarka, ale w telewizji nadają film, czyli musi być po dwudziestej, bo wtedy zawsze po dzienniku był film. Jednak to nie jest komedia, bo akcja dzieje się na cmentarzu, a bohaterem jest wielki mężczyzna ubrany na czarno z przerażającą szramą na głowie. Wszyscy się go boją i uciekają przed nim. Ktoś mówi do niego Frankenstein, ja też się zaczynam go bać i nie chcę tego dalej oglądać. Boję się, żeby do mnie nie przyszedł, i wyłączam telewizor. Ten przerażający stwór snujący się w jasną księżycową noc po cmentarzu znika, ale wtedy na nowo uruchamia się wyobraźnia. Jeśli on włóczy się nocą po cmentarzu, to w końcu tam kogoś zamorduje i będzie szukał schronienia. A co, jeśli przyjdzie do mnie? Powinienem zadzwonić do rodziców po pomoc, ale znajomi, do których poszli, nie mają telefonu. To było tak dawno, że wtedy nie wszędzie były telefony. Moja córka, jak chce mnie wkurzyć, pyta, czy jak byłem mały, to grałem z dinozaurami w piłkę, a to było jeszcze przed tym, jak zacząłem grać w piłkę.
No więc zaczynam sobie wyobrażać, że ten straszny Frankenstein, idąc z cmentarza, szuka jakiejś kryjówki i wybiera nasze mieszkanie. Podchodzi do drzwi i szarpie za klamkę. Drzwi są zamknięte, bo rodzice zamknęli mnie na klucz, ale on jest tak silny, że w końcu wyrywa zamek i wchodzi do środka. Ukrywam się pod kołdrą i dygocząc ze strachu, zastanawiam się, czy mnie znajdzie. Dochodzę do wniosku, że powinienem się jeszcze jakoś zabezpieczyć, może zabarykadować? I wtedy sobie przypominam, że te drzwi mają bardzo gruby łańcuch, więc wstaję i zamykam się dodatkowo na łańcuch. Teraz jestem bezpieczny, bo nawet Frankenstein nie zerwie tak grubego łańcucha. To znaczy prawie bezpieczny, bo w mieszkaniu wciąż się mogą ukrywać jakieś małe stwory, ale bezpieczny przed tym, którego się boję najbardziej, czyli przed Frankensteinem. Te stwory w innych pokojach, jeśli nie będę do nich chodził, na pewno nic mi nie zrobią, czyli ukryty w łóżku, powinienem czekać na powrót rodziców, a oni obiecali, że wrócą wcześniej, więc niedługo powinni już być.
Okrywam się szczelnie kołdrą i wiem, że wytrzymam do ich powrotu, lecz nie mogę zasnąć. Mija jakiś czas; czuję, że ktoś jest w pokoju. Drętwieję ze strachu – czyżby Frankenstein wyrwał zamek? Albo te stwory odważyły się do mnie przyjść? Przerażony otwieram ostrożnie oczy – to są rodzice. Jaka ulga! Chcę im się rzucić z tego szczęścia na szyję, ale wtedy kiełkuje we mnie pytanie: jak oni się tu dostali? Przecież zamknąłem drzwi na łańcuch i nie mieli prawa się tu dostać, skoro im nie otworzyłem. Muszę się tego dowiedzieć. Zastanawiam się też, dlaczego wyglądają na takich zdenerwowanych i wyczerpanych. Ze strzępków zdań udaje mi się odtworzyć wydarzenia ostatniej nocy.
Rodzice rzeczywiście wrócili do domu wcześniej, tak jak obiecali, bo mieli wyrzuty sumienia, że zostawili mnie samego. Otworzyli drzwi kluczem, w domu panowała cisza; to znaczy, że niepotrzebnie się martwili, bo ja smacznie spałem. Pchnęli drzwi, ale coś im blokowało drogę. Okazało się, że to łańcuch, ten sam, którego wzbronili mi zasuwać, tłumacząc, że jak będzie zamknięty, to nie dostaną się do domu. I mieli rację, bo mimo wielu prób nie udało im się go otworzyć z zewnątrz. Próbowali więc dzwonić dzwonkiem, żeby mnie obudzić, ale bezskutecznie, bo spałem jak zabity. Walili w drzwi, krzycząc i budząc sąsiadów, ale to na mnie też nie działało. Po dwóch godzinach walenia, gdy byli już skrajnie zmęczeni, wezwali dozorcę i dopiero on przepiłował łańcuch. Gdy słyszę to wszystko, dochodzę do wniosku, że może lepiej nie otwierać całkiem oczu i udawać, że nadal śpię.
Filiżanka po kawie jest już pusta. Dość już tych wspomnień, muszę wracać do pracy. Ale temat najstarszego wspomnienia pozostaje we mnie i przez cały tydzień pojawiają się nowe obrazy z dzieciństwa. W końcu nadchodzi czwartek, dzień kolejnej wizyty. Mamy umówioną sesję o czternastej, ale parkuję pod gabinetem pół godziny wcześniej, żeby nie stracić ani minuty spotkania. Punktualnie o drugiej wchodzę do środka.
Gdy na nią patrzę, kojarzy mi się z wężem, a bardziej żmiją. Sukienka ciasno opina jej ciało, jak skóra węża, to znaczy żmii. Dziś sukienka jest czerwona i o kilka centymetrów krótsza niż tydzień temu. Zastanawiam się, czy włożyła ją dla mnie. Korci mnie, żeby ją o to spytać, ale wiem, że nie byłby to najlepszy początek. Siadam w fotelu, uśmiechając się do niej, pilnując zarazem, by ten uśmiech nie był zbyt prowokacyjny. Ona siada naprzeciw mnie, a ja się zastanawiam, czy wolę ją w czerwonym, czy w czarnym. W tym czerwonym widzę kilka centymetrów ud więcej; stanowczo – ten czerwony bardziej mi się podoba. Jej włosy są bardziej skręcone, czyli musiała być u fryzjera, i ma odrobinę – ledwo dostrzegalnie – mocniejszy makijaż. Jej usta odznaczają się czerwieńszym odcieniem, są bardziej prowokujące niż tydzień temu. No i coś jeszcze się w niej zmieniło. Teraz dopiero dostrzegam, że ma na szyi delikatny złoty łańcuszek z dyskretnym wisiorkiem, którego przedtem nie miała.
– Pamięta pan, o czym rozmawialiśmy? – pyta mnie jak ucznia, sprawdzając, czy uważałem na ostatniej lekcji.
– Tak, pani profesor. – Robię minę klasowego prymusa. – Analizowaliśmy moje najdawniejsze wspomnienie.
Marta zakłada nogę na nogę, a ja robię, co mogę, by nie pomyślała, że nie mogę oderwać od tych nóg oczu. Po chwili przychodzi opamiętanie. Niby dlaczego mam udawać, że na nie nie patrzę? Jeśli włożyła tę sukienkę dla mnie, to powinna mieć satysfakcję z tego, że to doceniam. Robię więc to, na co mam ochotę, czyli wpatruję się w jej nogi i nagle dostrzegam granatowe szpilki na cienkich, wysokich obcasach. Wiem, że ona zdaje sobie sprawę z tego, że jej się intensywnie przyglądam, ale nie komentuje tego, nie ucieka też wzrokiem i tak siedzimy w fotelach wpatrzeni w siebie.
Czuję coraz bardziej nienaturalność tej sytuacji, bo mam pewność, że dużo odpowiedniejsza byłaby dla nas obojga ta kozetka, o której rozmawialiśmy w zeszłym tygodniu. Patrzę na nią i zastanawiam się, na którym spotkaniu się tam przeniesiemy. Zastanawiam się też, czy ona wie, o czym myślę, i dochodzę do wniosku, że jeśli jest tak dobra w swoim fachu, jak mówią, to musi to wiedzieć. A to znaczy, że jeśli mnie jeszcze nie wyrzuciła, to wcale jej moja atencja nie przeszkadza, a to z kolei znaczy, że mam rację, i to, co teraz robimy, to tylko gra, która prędzej czy później skończy się na kozetce. Pytanie tylko, kiedy to nastąpi? I czy będzie to zależało ode mnie, czy od niej?
– I jakie jest to najstarsze?
– Wspomnienie z przedszkola przy ulicy Czerniakowskiej. Niczego, poza tym jednym epizodem, stamtąd nie pamiętam. – Mówię powoli, z namysłem. – Jestem w grupie średniaków. Przychodzi po mnie ojciec i – co mu się rzadko zdarzało – jest bez samochodu. Wracamy do domu piechotą. Jest zima, na chodnikach leży spora warstwa śniegu. Idziemy przez park. I nagle pytam tatę: „Czy umiesz czytać ze śladów?”. Stara się zrozumieć, o co mi chodzi. „Czy potrafię tropić po śladach jak Winnetou i Old Shatterhand?”, upewnia się. „Nie. Nie tropić, tylko czytać ze śladów. Podobno po odciskach stóp pozostawionych na śniegu można się o człowieku wszystkiego dowiedzieć”. Tata patrzy na mnie zdziwiony. „Nie wydaje mi się”, mówi powoli, starając się nie zburzyć mojej wizji świata. „Skąd ci to przyszło do głowy?”. „Wojtek mi powiedział”. Wojtek to kolega z przedszkolnej grupy i tego dnia o tym rozmawialiśmy. No i on mi właśnie powiedział, że każdy człowiek ma swój indywidualny i niepowtarzalny odcisk buta na śniegu i że po tym odcisku możemy się o nim wszystkiego dowiedzieć. Ile ma lat, jak wygląda, co robi, czym się interesuje i co myśli. Opowiadam, że Wojtek mi zdradził, że po śladach na śniegu można poznać, jaką człowiek ma duszę, i teraz od taty próbuję się dowiedzieć, czy to, co powiedział mi Wojtek, jest prawdą.
Dziewczyna słucha mojej opowieści z zainteresowaniem.
– Chciałeś poznać cudzą duszę czy wolałeś, by ktoś poznał twoją? – pyta, po czym dopiero po chwili się orientuje, że pomyliła formy. – To znaczy, czy ktoś pana poznał – poprawia się. To dobry znak, że nie traktuje mnie tylko jak pacjenta. Postanawiam tę jej pomyłkę bezlitośnie wykorzystać.
– Mówmy sobie na ty, tak będzie łatwiej. Mam na imię Gustaw. – Jestem od niej starszy i nie wypada jej nie przyjąć tej propozycji. Złożyłem ją świadom, że naruszam bezosobowe zasady naszych spotkań, ale oczywiście udaję, że nie mam o tym pojęcia.
– Dobrze. – Marta kapituluje i szybko wraca do przerwanej opowieści. – Bałeś się, że ktoś mógłby poznać twoją duszę?
– Tak. Piekielnie się tego przestraszyłem.
Widzę jej zainteresowanie tym, że jako dziecko się bałem, że ktoś rozszyfruje, jaki jestem. Dzieci nie powinny mieć takich obaw, a to oznacza, że wykryła u mnie anomalię, którą będziemy rozkładać na setki maleńkich kawałeczków. Nie wie jednak, że zaraz ją rozczaruję, pokazując nietrafność tej teorii.
– Pamiętaj, że żyłem w kraju komunistycznym, gdzie zasadą było inwigilowanie wszystkich przez wszystkich. Rodzice od dziecka uczyli mnie tego, bym nie opowiadał nikomu, co się dzieje u nas w domu, mówili, że to nasza tajemnica. Już wtedy wiedziałem, że nie powinno się za dużo mówić, a z tego, co gadał Wojtek, wynikało, że jak będziemy chodzić po śniegu i zostawiać ślady, to inni będą mogli się dowiedzieć wszystkiego o tacie i o mnie i bardzo się tego przestraszyłem. – Widzę, że Marta patrzy na mnie uważnie, zapewne zastanawiając się, czy opowiedziałem jej prawdziwą historię, czy wymyśliłem ją naprędce, chcąc zrobić na niej wrażenie. Nie drąży jednak tego tematu.
– Czy jest coś, o czym chciałbyś najbardziej porozmawiać?
– No pewnie. – Wykorzystuję szansę ucieczki od wspomnień z dzieciństwa.
– To o czym?
– O podróżach.
– Dlaczego?
– Bo uwielbiam podróżować.
– Jakie masz najintensywniejsze wspomnienie ze swoich podróży?
Zawsze mnie peszy pytanie o to, co było najlepsze, najciekawsze czy najintensywniejsze. Pewne sprawy są nieporównywalne: jak porównać intensywność lodowca z intensywnością pustyni. Przez głowę przelatują mi różne obrazy, jest ich tak dużo, że nie wiem, który wybrać. Zdaję sobie sprawę, że trwa to zbyt długo, i muszę się na coś zdecydować. Wybór dokonuje się gdzieś poza rozumem, bo słowo „niedźwiedź”, które wypowiadam, samego mnie zaskakuje.
– Niedźwiedź?… – powtarza, patrząc na mnie ze zdziwieniem.
– Niedźwiedź – potwierdzam. – To się zdarzyło na Alasce na łódce. Zacumowaliśmy na kotwicy niedaleko brzegu, obudziłem się rano, wychodzę na pokład – jest wczesny ranek – i widzę dwadzieścia metrów ode mnie stojącego na brzegu wielkiego niedźwiedzia. Wpatruje się w toń wody, po czym błyskawicznie wsadza w nią łapę i wyciąga rybę, którą połyka w całości.
– Przestraszyłeś się go?
– Nie. To było tak magiczne przeżycie, tak nagłe zetknięcie z naturą, że nie pomyślałem nawet o strachu. Po prostu delektowałem się tym nieprawdopodobnym obrazem. – Mówiąc to, zdaję sobie sprawę, że jedno wspomnienie przyciąga nieuchronnie drugie. – Widziałem też inne niedźwiedzie w zupełnie innym czasie i miejscu i wtedy było niebezpieczniej niż na Alasce, bo tam dzieliła nas woda. Przyjechaliśmy do parku Yosemite. Na tablicy przy wjeździe był wielki napis „Nie karmić niedźwiedzi” i ostrzeżenia przed zostawianiem żywności wabiącej niedźwiedzie. Poniżej zamieszczono zdjęcia samochodów z poharataną karoserią z podpisami, że zrobiły to misie, które chciały się dobrać do zostawionej w autach żywności. Nie bardzo wierzyłem w ich prawdziwość. Bardziej kojarzyło mi się to z kreskówkami z dzieciństwa, których bohaterem był przeuroczy miś Yogi okradający kosze piknikowe w Yellowstone. Wjechaliśmy jednak do parku, zostawiliśmy samochód i weszliśmy do lasu, gdzie natknęliśmy się na całą niedźwiedzią rodzinę. Tego dnia zresztą naliczyliśmy chyba około czterdziestu misiów. Nie były agresywne, bardziej znudzone. To by się jednak mogło w sekundę zmienić, gdyby podobnie jak Yogi wyczuły zapach świeżo pieczonej pizzy – ten sielankowy obraz nas uśpił i chyba nie zdawaliśmy sobie sprawy z rzeczywistego zagrożenia.
– Wygląda na to, że prowadzisz niedźwiedzią turystykę.
– Skąd! Ten niedźwiedź na Alasce to był przypadek. Najbardziej lubię żeglować i oglądać świat od strony wody.
– Opowiadasz o tym z takim zapałem, jakbyś za chwilę miał zamiar zaprosić mnie na jacht.
– Dopiero po terapii. – Przypominam jej o naszej umowie.
– To wrócimy do tego, do jachtów i do niedźwiedzi, a teraz powiedz, co jest dla ciebie naprawdę ważne. Czy masz jakiś autorytet?
Rozsiadam się wygodnie w fotelu, podpieram głowę dłońmi i ponieważ pytanie jest serio, zastanawiam się nad odpowiedzią.
– Autorytetem jest dla mnie ojciec – mówię powoli, starannie dobierając słowa. – To on mnie zaraził pasją do zawodu i to od niego się najwięcej nauczyłem. – Moje słowa ją zainteresowały. Widzi, że mówię szczerze, i przez kilkanaście minut rozmawiamy o mojej relacji z ojcem z czasów, gdy byłem dzieckiem, a potem o tym, jak ta relacja przekształciła się w przyjaźń dwojga dorosłych ludzi.
– A inny autorytet poza ojcem?
To znowu pytanie, którego nie lubię: kto jest dla ciebie najważniejszy? Kto najbardziej wpłynął na twoje życie? Jak można porównać fascynację Ritchiem Blackmore’em z Deep Purple, gdy miałem dwanaście lat, z uwielbieniem dla Bułhakowa, które przyszło wiele lat później? To ostatnie z kolei z podziwem dla wielkich mówców, których potem słuchałem w salach sądowych? To zupełnie różne dziedziny i różne okresy życia. Kto z nich ma być teraz tym kimś najważniejszym, okrętem flagowym, do którego się będę odwoływał?
Opowiadam Marcie o swoich wątpliwościach, ale jest nieugięta i nalega, bym kogoś wybrał. Odbywam więc szaloną podróż po różnych okresach życia, robię przegląd wielkich adwokatów, polityków, pisarzy – wszystkich postaci, które mnie fascynowały, i w końcu wiedząc, że muszę zatrzymać tę zwariowaną podróż, podejmuję decyzję. Chcę to mieć za sobą.
– Hemingway.
Patrzy na mnie zdziwiona.
– Taco Hemingway jest twoim życiowym autorytetem?
Teraz ja nie rozumiem.
– Kim jest Taco Hemingway?
– No chyba raperem? Bo o niego ci chodzi?
– Nie mówiłem o Taco, tylko o Erneście. – Śmieję się z nieporozumienia. – Mówiłem o pisarzu.
– Pisarzu… – powtarza machinalnie. – To facet, który nie żyje od ponad sześćdziesięciu lat. Dlaczego wybrałeś akurat jego?
Przeklinam się w duchu, że będę to teraz musiał uzasadniać i czeka nas o nim długa rozmowa. O ileż przyjemniej byłoby położyć się z nią na kozetce zamiast rozmawiać o Hemingwayu. Ale trudno, jeśli chcę ten moment, w którym przeniesiemy się na kozetkę, przyśpieszyć, muszę zrobić na niej wrażenie. Zaczynam opowiadać.
– Jak wiesz, urodziłem się w latach sześćdziesiątych w smutnym komunistycznym kraju, gdzie wszystko było czarno-białe. Czarno-biała była telewizja i zdjęcia w aparatach fotograficznych, czarno-biali mężczyźni noszący czarne garnitury i krawaty do białych koszul, nawet kobiety ubrane w czarne albo szare garsonki. Wszystkie meble były do siebie podobne: wszystkie w smutnych kolorach, szare były budynki na ulicach i szary dym wylatujący z fabrycznych kominów. W telewizji wszyscy tytułowali się towarzyszami, a siwowłosi mężczyźni w czarnych garniturach wygłaszali z ekranu identyczne, piekielnie nudne przemowy. Tylko od czasu do czasu przeplatano to jakimś zachodnim filmem. Ten komunistyczny kraj był wtedy miejscem, w którym nie chciałem żyć, dusiłem się w nim. Uważałem, że ludzie nie powinni być tacy sami i myśleć tak samo, że ich największą wartością jest odmienność i indywidualność. Dlatego męczyłem się, oglądając defilady, gdzie wszyscy, maszerując w równych szeregach, byli tacy sami i wykrzykiwali takie same bezsensowne hasła. Męczyło mnie, że najdalsza podróż, jaką mogę odbyć, to wycieczka do granicy kraju. Że nie mogę oglądać tych wszystkich pięknych miejsc, które oglądałem w programach podróżniczych. Miałem kilka, a potem kilkanaście lat i nie mogłem słuchać frazesów wypowiadanych przez funkcjonariuszy partyjnych na temat wolności, które nie miały żadnego związku z rzeczywistością.
– Ale co to ma wspólnego z Hemingwayem? – pyta zaintrygowana Marta.
– Zaraz do tego dojdę. Robiłem tło historyczne. Generalnie chodziło mi o to, że dusiłem się w nudnym, przepełnionym hipokryzją kraju, z którego nie miałem jak się wyrwać. Nic dziwnego, że przynajmniej w myślach starałem się wyrwać z tej szarej rzeczywistości. Dlatego jako mały chłopak czytałem o przygodach Winnetou i wraz z nim przeżywałem przygody na Dzikim Zachodzie. Potem zafascynowały mnie książki Alfreda Szklarskiego i jego bohater Tomek podróżujący po całym świecie. Jeszcze później przyszedł czas na książki podróżnicze. Uwielbiałem zwłaszcza wspomnienia żeglarzy pływających po najdalszych morzach.
– Cały czas jesteśmy daleko od Hemingwaya.
– Właśnie do niego dochodzę. Jako młody chłopak ciągle czytałem, by wejść w alternatywną rzeczywistość i uciec od tej, która mnie otaczała. Gdy już w miarę potrafiłem czytać ze zrozumieniem, wpadła mi w ręce antologia współczesnych opowiadań amerykańskich. Zachwyciła mnie ta książka, a zwłaszcza jedno opowiadanie. Dziś już nie pamiętam jego tytułu, ale na pewno działo się to w jakimś egzotycznym dla mnie miejscu. Mogło to być jedno z tych afrykańskich, o polowaniach, może któreś o toreadorach, a może o wojnie domowej w Hiszpanii. Ważne jest to, że opowiadanie mnie zachwyciło, było najlepsze ze zbioru. Nie znałem tego autora, zacząłem szukać o nim informacji i trafiłem na jego biografię. No i wtedy mnie wciągnął w swoje życie jak wir wodny. Jego historie przeczytałem w dwa dni; miałem wrażenie, jakbym trafił do wypełnionego barwami fotoplastykonu. Zobaczyłem dwa światy: ten, który mnie otaczał, gdzie chodząc do szkoły, uczyłem się o niemożliwej do odrzucenia przyjaźni ze Związkiem Radzieckim, czyli krajem, który uważałem za odpowiedzialny za otaczającą nas rzeczywistość, i ten Hemingwaya, wypełniony Paryżem czy polowaniami w Afryce. Pochłonął mnie ten świat, biegałem do biblioteki po owoce jego kolejnych podróży. Czytałem opowieści o miejscach, co do których wydawało mi się, że nigdy ich nie zobaczę. Byłem z nim w Madrycie w czasie wojny domowej, na Key West w jego domu czy potem na Kubie.
– Ale dlaczego akurat Hemingway? – drążyła Marta. – Wtedy wydawano wiele książek podróżniczych, a na hiszpańską wojnę domową mogłeś się wybrać z Orwellem. On był dużo bliżej tego, bo siedział nawet w okopach.
– Nie mogłem, Orwell otwierał wtedy listę autorów zakazanych. Był nie do zdobycia.
– No tak… – Marta przypomina sobie strzępy historycznych dla niej informacji. – Towarzysze radzieccy nie darowali mu Folwarku zwierzęcego, ale byli inni wydawani pisarze.
– Z książkami jest jak z piosenką – tłumaczę jej. – Jedną słyszysz i jej nie zauważasz, a druga wpada do ucha i rozrywa ci z zachwytu głowę. Jest z tobą cały czas, nucisz ją w najdziwniejszych miejscach. Wcześniej były książki, które mnie zafascynowały, ale ten Hemingway wszedł we mnie cały i nie chciał opuścić, patrzyłem na świat jego oczami i myślałem jak on.
– Chciałeś być taki męski…
– Nie, to nie to. Po prostu wiele rzeczy odczuwałem podobnie, myślałem podobnie, no i uwielbiałem tę jego porywającą narrację.
– Czyli?
– No styl. On formułował zdania, opowiadał o świecie w taki sam sposób, jak ja chciałbym to robić.
– I zacząłeś pisać, żeby być taki sam jak Hemingway?
– Nie, to by było zbyt dołujące doświadczenie, wtedy mi wystarczało, że on był. Że mogłem po raz kolejny przeczytać jego opowiadanie albo na randce z dziewczyną wpleść jakieś zdanie, które wypowiadali jego bohaterowie.
– I pomagało?
– Różnie.
Marta spojrzała na zegarek.
– Musimy kończyć.
Zrobiło mi się smutno, bo dawno tak o nim z nikim nie rozmawiałem. Co dziwniejsze, złapałem się na tym, że od jakiegoś czasu nawet o nim nie myślałem. Dlaczego, skoro był dla mnie tak ważny. Uświadomiłem sobie, że za mało myślę o wielu rzeczywiście ważnych rzeczach.
– A może następna godzina jest wolna? – zaryzykowałem.
– Nasza terapia trwa godzinę i odbywa się raz w tygodniu.
– Musiałem przynajmniej spróbować.
Nie chciało mi się już wracać do biura. Pojechałem do domu, nalałem sobie kieliszek rumu i zacząłem czytać Rajski ogród w nowym przekładzie. Nie wiedziałem, na czym to polegało, ale Hemingwaya mogłem czytać w nieskończoność. Przez następne dni wracałem wieczorami do jego książek.
Gdy po tygodniu wszedłem do gabinetu Marty, od razu zauważyłem, że lekko podcięła włosy. Zamiast sukienki włożyła szarą rozkloszowaną spódnicę sięgającą kolan, do tego czarne czółenka i czarny obcisły golf. Skojarzyła mi się z dziewczynami z filmu Niewinni czarodzieje.
– Ładnie dziś wyglądasz.
– Dziękuję. – Nie dając się sprowokować, błyskawicznie zamknęła temat. – Pamiętasz, na czym skończyliśmy?
– Oczywiście, mówiliśmy o dziewczynach, które starałem się podrywać tekstami z Hemingwaya.
– I było z tym różnie.
– Tak, ale to nie jego wina, tylko moja. Kiepski aktor może położyć najlepsze kwestie.
– Starasz się go bronić?
– Nie, tylko nie chcę na niego przerzucać odpowiedzialności.
– Czyli sam Hemingway byłby idealną receptą na randki? A nie sądzisz, że gdyby tak było, wszyscy licealiści uczyliby się go na pamięć?
– Ludzie są leniwi.
– To przynajmniej ci, którym zależy.
– Dobra, miałem też przez niego kłopoty.
– Opowiesz mi?
– Będziesz się śmiała, ale był okres, kiedy wszędzie chodziłem z jego książką w ręku.
– Chciałeś pokazać, że jesteś maczo czy intelektualistą?
– Wyrafinowanym intelektualistą.
– I co się stało?
– Poszedłem na randkę z jego książką. Na ogół dziewczyny pytały, co to za pisarz, i wtedy mogłem z pasją o nim opowiadać. Dziewczyny to wciągało i najczęściej umawiały się na kolejną randkę.
– A tym razem zawiódł?
– Tak, zawiódł. A ciebie chłopcy podrywali na książki?
– Pewnie, ale rozmawiamy o tobie. Co się stało?
– Poszedłem na randkę z Hemingwayem pod pachą. Już nie pamiętam, która to była książka, chyba Ruchome święto, a ona musiała ją przeczytać i pyta, czy lubię walki byków. Na co ja, nabierając pewności, że sprawy idą w dobrym kierunku, potwierdzam, że lubię wszystko co Hemingwayowe. Okazało się, że ona była zdeklarowaną obrończynią praw zwierząt. Zaczęła krzyczeć, że walki byków to imprezy dla zwyrodnialców, że nie potrafi nawet rozmawiać z kimś, komu się to podoba, i poszła.
– Byłeś wściekły na niego?
– Wtedy tak, ale nie w ogólnym rozrachunku, bo statystycznie dawał mi więcej sukcesów niż porażek. Najśmieszniejsze było to, że ja nie lubię walk byków. Zresztą nigdy na żadnej nie byłem, nie mógłbym na nie patrzeć.
– Jak można uwielbiać Hemingwaya i nie lubić walk byków?
– Podobnie jak zaczytywać się w Agacie Christie, nie lubiąc rzeczywistych morderstw. On pięknie o nich pisał, zresztą nawet nie o nich samych, tylko bardziej o emocjach z nimi związanych. Coś, o czym on pisał, porywało, a samo to zetknięcie się z rzeczywistością tego opisu mogło rozczarowywać.
– Ale lubisz Paryż?
– Uwielbiam, to było pierwsze zachodnie miasto, które zobaczyłem. Był rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty pierwszy, zryw „Solidarności”. Nie zapomnę tego momentu, kiedy wysiadłem na paryskim lotnisku i zdałem sobie sprawę, że udało mi się choć na chwilę wyrwać z tego czarno-białego kraju. Znalazłem się w miejscu, w którym zaczynał swą podróż Hemingway.
– Tylko dwadzieścia lat po jego śmierci i sześćdziesiąt po tym, jak Hemingway zaczynał tam swoją podróż.
– To bez znaczenia. Paryż zawsze jest Paryżem.
– Ale nie było w nim ani Scotta Fitzgeralda, ani Dos Passosa, to co tam robiłeś?
– Chciałem popracować. Zatrudniłem się do pomalowania sklepu, którego właścicielem był facet o polskich korzeniach. Ale już po jednym dniu okazało się, że nie mam żadnych talentów malarskich, nawet w zakresie malowania ścian.
– I co, wyrzucił cię?
– Wręcz przeciwnie, polubił. Okazał się człowiekiem o wielkim sercu, a ja ujawniłem duże walory towarzyskie. Zaprzyjaźniliśmy się i przez miesiąc pokazywał mi uroki miasta.
– Zacząłeś tam pisać jak Hemingway?
– Nie. Bałem się pisać, bo wiedziałem, że cokolwiek napiszę, będzie o kilka galaktyk za tym, co on robił. W zabawie miałem szansę bardziej się do niego zbliżyć.
Marta długo mi się przygląda, nad czymś się zastanawiając. Ona milczy, więc milczę i ja.
– Czy ty nie masz czasem jego kompleksu? – pyta ostrożnie, jakby się bojąc, czy nie sprawi mi przykrości, czy nie otworzy jakiejś szuflady, którą trzymam szczelnie zamkniętą przed światem.
– Mam. On pisał tak, jak ja nigdy nie będę umiał. Był tam, gdzie ja nie miałem szansy być.
– Zazdrościsz mu wojny? Tego, że był przynajmniej na trzech?
– Skąd, nienawidzę wojny. Gdyby mnie interesowała, próbowałbym jak Marcin Meller albo Radek Sikorski zostać korespondentem wojennym. Nie, ja jestem urodzonym pacyfistą.
– Coś mi się tu nie zgadza. Pytam o twój największy autorytet, a ty wymieniasz Hemingwaya, po czym się okazuje, że tak naprawdę nie macie żadnych punktów zbieżnych. On wariuje na punkcie walk byków, a ty ich nie znosisz, on był na każdej możliwej wojnie, a ty jesteś pacyfistą. Może przynajmniej lubisz łowić ryby?
Czuję się złapany na haczyk. Mógłbym wyrecytować akapity ze Starego człowieka i morza, pamiętam jego opowiadania, gdzie całe strony wypełniały wędki i ofiary tych wędek, pamiętam zdjęcia, gdy polował na największe marliny Karaibów. On to kochał, a jeśli naprawdę tak go uwielbiam, to jego pasja powinna być moją pasją.
– Nie lubię. – Bezradnie rozkładam ręce. – Kiedyś łowiłem na Alasce, bo nie wypadało odmówić. Zarzucałem wędkę z nadzieją, że nic się nie złapie, zamiast tego wszystkie łososie z tego strumienia biły się, żeby się nadziać na haczyk. Takiego tłoku ryb w wodzie w życiu nie widziałem. Zarzucałem wędkę i za każdym razem sukces. Zdejmowanie ich z haczyka było traumatycznym przeżyciem, modliłem się, żeby się kolejny nie złapał.
Rozbawiło ją to. Śmieje się, a ja lubię jej śmiech.
– No i jak to się skończyło?
– Zjedliśmy te łososie. To była najjaśniejsza strona wędkowania, potem już w życiu nie wziąłem do ręki wędki.
– A polowania? – pyta Marta, jakby łapiąc się ostatniej nadziei. – Byłeś na safari w Afryce i strzelałeś do antylop albo lwów?
Robię audyt swoich dokonań myśliwskich i nie przypominam sobie siebie z karabinem w ręku. Ponownie cofam się pamięcią i nagle pojawiają się jakieś skrawki wspomnień. Jest noc, środek lasu, a w nim dwóch małych, najwyżej siedmioletnich chłopców. To musi być parne lato, bo malcy ubrani są tylko w lekkie koszule. Obok nich leży martwy jeleń. Wyglądają na przestraszonych, co nie dziwi, zważywszy że są sami z trupem zwierzęcia w lesie. Ten mniejszy z białymi jak len włosami to ja. I dopiero teraz wspomnienie układa się w całość.
Jesteśmy u przyjaciela ojca na Mazurach i ten przyjaciel, który ma syna, zabiera nas na nocne polowanie. No więc spacerujemy po lesie, na niebie świeci księżyc. Nagle wujek każe nam się zatrzymać, zastygamy w bezruchu. Na polanie pojawia się jeleń. Wygląda pięknie, dostojnie. Wujek składa się do strzału, od huku bolą nas uszy. Ciało jelenia gwałtownie przechyla się na bok i osuwa na ziemię. Jeszcze nie do końca zdaję sobie sprawę z tego, co się stało, ale wcale mi się nie podoba to, że ten wspaniały jeleń leży na ziemi. Za to wujek jest zadowolony. Szybkim krokiem przemierza polanę i sprawdza, czy zwierzę żyje. Dopiero wtedy dochodzi do mnie, że ta sytuacja z leżącym jeleniem nie jest tymczasowa i że on naprawdę nie żyje. Wujek decyduje, że gdy on pójdzie po samochód, by zabrać jelenia, my z przyjacielem będziemy go pilnować. No i idzie, a my zostajemy sami w lesie, to znaczy niezupełnie sami, bo z tym jeleniem, którego wujek przeciągnął na drogę. Wtedy w tym mazurskim lesie złożyłem sobie obietnicę, że nigdy nie strzelę do żadnego zwierzęcia.
Kiedy kilka dni później pożegnaliśmy się, wyjeżdżając do domu, i wujek zapytał, czy w przyszłości chcę zostać myśliwym, hardo odpowiedziałem, że nie, bo nie lubię do nikogo strzelać.
Obraz w mojej pamięci przesuwa się szybko. Widzę grupę mężczyzn w ciepłych kurtkach. Idą polną drogą i mają przewieszone przez ramię strzelby. Tylko jeden z nich nic nie niesie na plecach. Już jako dorosły odwiedziłem tego samego wujka i gdy oni polowali, ja jako jedyny nie dałem się wciągnąć w to hobby.
Taśma przewija się o następne kilka lat. Krajobraz z iglastego lasu zamienia się w sawannę. To musi być Afryka. Mężczyzna w letniej zielonej koszuli siedzi w samochodzie terenowym. Jego dawniej jasne włosy lekko ściemniały i się przerzedziły, ale to ten sam chłopiec, który pojawiał się na poprzednich obrazach. Obok niego siedzi dziewczynka. Musi mieć tyle lat co ten chłopiec z pierwszego obrazu. Ma letnią sukienkę i blond włosy luźno opadające do ramion. Nieopodal samochodu przechodzi stado słoni. Ten widok wywołuje ekscytację dziewczynki, sięga po leżący na kolanach aparat i z zapałem zaczyna fotografować.
– Byłem na safari fotograficznym – informuję Martę, widząc absurd relacji z Hemingwayem.
Uzmysławiam sobie, że naprawdę nie mamy prawie żadnych punktów zbieżnych, że poza moją ślepą miłością do niego i książek, które pisał, nic z innych pasji nas nie łączy. Gdy on ze strzelbą na ramieniu i obsesją w oczach tropiłby kilka dni słonia, by zdobyć kły, ja uczyniłbym wszystko, by tego słonia uratować.
Czy gdybyśmy naprawdę się spotkali, to mielibyśmy jakikolwiek temat do rozmowy? Czy raczej doszłoby między nami do awantury, gdy ja przekonywałbym go, że strzelanie do słoni wcale nie jest oznaką męskości, tylko zwykłym znęcaniem się nad tym pięknym zwierzęciem. Argumentowałbym, że jeżeli naprawdę chce udowodnić sobie i innym, że jest największym supermenem wszechświata, to zamiast strzelać, mógłby wziąć pod pachę deskę surfingową i iść poszukać wysokiej fali.
– A boks? – pyta Marta, jakby chciała mi rzucić koło ratunkowe. – Hemingway uwielbiał boks. Czytałam, że w domu na Key West miał własny ring. Ty pewnie też się lubisz boksować.
To już z jej strony uderzenie poniżej pasa. Próba zrzucenia mojego mistrza z piedestału.
Znowu taśma pamięci przesuwa się w ekspresowym tempie. Chłopak, którego widzę, może mieć około szesnastu lat, ma długie jasne włosy. Świeci gołym torsem, ubrany jest w krótkie spodenki i ma na rękach rękawice bokserskie. Naprzeciw niego stoi dużo mocniej zbudowany rówieśnik o nieco ciemniejszych włosach, wyższy i ważący ponad dziesięć kilo więcej. Chłopcy wymieniają pierwsze ciosy i na pierwszy rzut oka widać, że wyższy jest dużo silniejszy i wynik walki jest łatwy do przewidzenia. Ich ciosy stają się coraz mocniejsze i blondyn zostaje zepchnięty do defensywy. Wyższy, zdając sobie sprawę ze swej fizycznej przewagi, chce zakończyć walkę przez nokaut. Robi zamach całym ciałem i wyprowadza zabójczy prawy sierpowy, który – jeśli celnie trafi – rzuci przeciwnika na deski. Jednak niższemu udaje się przewidzieć zachowanie tamtego, robi unik i cios trafia w próżnię. Wyższy zawisa jakby w powietrzu z niezasłoniętą twarzą, stając się świetnym celem. Sytuacja zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni i teraz ten słabszy może jednym ciosem znokautować przeciwnika. Robi zamach, po czym nagle tuż przed celem zatrzymuje rękę i przytula przyjaciela. Walka się kończy.
Nie potrafiłem go wtedy uderzyć, chociaż nokautując najsilniejszego chłopaka w klasie, stałbym się szkolną legendą. Po prostu nie widziałem żadnego sensu w tym, by najlepszemu kumplowi demolować szczękę. To, że mogłem to zrobić, już było wystarczającym spełnieniem, nie potrzebowałem niczego nikomu udowadniać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki