To nie moje pieniądze - Jacek Dubois - ebook + audiobook

To nie moje pieniądze ebook i audiobook

Jacek Dubois

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niezwykle wciągający kryminał jednego z najlepszych polskich adwokatów. Jacek Dubois zabiera nas na prawdziwy rollercoaster kryminalny.

Duże kancelarie, topowi prawnicy, wielki biznes i równie duże pieniądze. Z jednej z kancelarii ginie bez śladu sto milionów złotych złożonych jako depozyt...

Podejrzanych jest wielu, a sprawcy zostają niewinni.

Kto ukradł pieniądze? Kto na tym zyskał najbardziej? Czy była to zwykła kradzież, czy może misternie utkana intryga?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 10 min

Lektor: Ilona Chojnowska

Oceny
4,8 (17 ocen)
13
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"To nie moje pieniądze" Jacka Duboisa to pełen intryg i poczucia humoru kryminał, który zabiera nas w świat kancelarii, topowych prawników i wielkich pieniędzy. Zaginięcie prawie stu milionów złotych depozytu z jednej z kancelarii stawia pytania o sprawiedliwość i ukryte intencje postaci. Wśród wielu podejrzanych, sprawcy pozostają niewinni, co sprawia, że zagadka staje się jeszcze bardziej zawiła. Zostajemy wciągnięci w poszukiwania odpowiedzi na pytanie, kto ukradł pieniądze, kto zyskał najwięcej i czy cała sytuacja to zwykła kradzież, czy misternie utkana intryga. Dubois doskonale balansuje między elementami kryminalnymi a humorem, co sprawia, że książka jest nie tylko fascynującym detektywistycznym doświadczeniem, ale również świetną rozrywką. W miarę jak fabuła rozwija się w "To nie moje pieniądze", Jack Dubois przemyca głębsze spojrzenie na świat prawniczych intryg, wielkich biznesów i moralności. Autor w sprytny sposób ukazuje kulisy wielkich kancelarii, gdzie z pozoru niewinni...
10
januzal

Nie oderwiesz się od lektury

ok.03.24
00
PiotrSobo

Nie oderwiesz się od lektury

Super, te zwroty akcji, zagmatwanie ...... polecam
00
mliszczy

Nie oderwiesz się od lektury

lekka taka na jeden wieczór
00

Popularność




Wstęp

Powie­trze w wypeł­nio­nej po brzegi sali roz­praw było gęste od emo­cji. Uwaga dzien­ni­ka­rzy kon­cen­tro­wała się na ławie obroń­czej.

Mece­nas Andrzej Rek nie prze­kro­czył jesz­cze czter­dziestki, a spoj­rze­nia publicz­no­ści przy­cią­gała jego wzbu­dza­jąca zaufa­nie twarz pro­fe­sjo­na­li­sty. Był męż­czy­zną szczu­płym o wyspor­to­wa­nej syl­wetce, a na jego ciem­nych, krótko ostrzy­żo­nych wło­sach nie można było dostrzec śladu siwi­zny.

Po jego lewej stro­nie sie­dział główny boha­ter roz­gry­wa­ją­cego się wła­śnie sądo­wego dra­matu, kilka lat star­szy od swo­jego obrońcy Krzysz­tof Korn. Rów­nież ciem­no­włosy, ubrany w śnież­no­białą koszulę, nie­na­gan­nie skro­jony gra­na­towy gar­ni­tur uzu­peł­niony nie­bie­skim kra­wa­tem w deli­katne geo­me­tryczne wzory, góro­wał nad mece­na­sem.

Tocząca się prze­ciwko niemu sprawa karna od kilku mie­sięcy była pożywką dla mediów, któ­rym nie­czę­sto zda­rzała się taka gratka, by na ławie oskar­żo­nych zasia­dał ktoś z listy pięć­dzie­się­ciu naj­bo­gat­szych Pola­ków. Pod­jęta przez pro­ku­ra­turę próba dopro­wa­dze­nia do ska­za­nia kogoś takiego wywo­łała zain­te­re­so­wa­nie porów­ny­walne z wal­kami gla­dia­to­rów w sta­ro­żyt­nym Rzy­mie.

Korna oskar­żono o wyko­rzy­sty­wa­nie nie­le­gal­nie pozy­ska­nych infor­ma­cji przy inwe­sty­cjach gieł­do­wych, na któ­rych to ope­ra­cjach miał zaro­bić for­tunę. Pikan­te­rii doda­wało pro­ce­sowi współ­za­wod­nic­two dwóch praw­ni­czych gigan­tów: stronę oskar­że­nia repre­zen­to­wał bowiem pro­ku­ra­tor Woj­ciech Dobosz z Pro­ku­ra­tury Okrę­go­wej w War­sza­wie, wsła­wiony posta­wie­niem w stan oskar­że­nia, a następ­nie dopro­wa­dze­niem do ska­za­nia gangu pory­wa­czy, który przez lata nękał war­szaw­skich przed­się­bior­ców. Opi­su­jąc syl­wetkę obrońcy, dzien­ni­ka­rze pod­kre­ślali, że mece­nas Rek od czte­rech lat nie poniósł porażki w żad­nej medial­nej spra­wie, a przed nie­spełna sze­ścioma mie­sią­cami wygrał z pro­ku­ra­torem Dobo­szem star­cie w pro­ce­sie o zabój­stwo, do któ­rego zda­niem pro­ku­ra­tury miało dojść w trak­cie zgro­ma­dze­nia wspól­ni­ków jed­nej z naj­więk­szych spółek ener­ge­tycz­nych w kraju. Mece­na­sowi Rekowi udało się prze­ko­nać sąd, że jego klient nie zamor­do­wał jed­nego z mniej­szo­ścio­wych akcjo­na­riu­szy spółki, a jedy­nie odpie­rał jego bez­prawny atak, dzia­ła­jąc w ramach obrony koniecz­nej.

Pod­czas pro­cesu Korna dzien­ni­ka­rze spe­ku­lo­wali, czy tym razem doj­dzie do rewanżu oskar­że­nia. Sym­pa­tia publicz­no­ści była zde­cy­do­wa­nie po stro­nie pro­ku­ra­tury. Krzysz­to­fowi Kor­nowi zarzu­cano bowiem, że na trans­ak­cjach gieł­do­wych zaro­bił ponad sześć­dzie­siąt milio­nów zło­tych, co nie wzbu­dzało sym­pa­tii obser­wa­to­rów. Nagły wzrost war­to­ści akcji spółek, które nabył biz­nes­men, nastą­pił po pod­pi­sa­niu nego­cjo­wa­nej w cał­ko­wi­tej tajem­nicy umowy mię­dzy­na­ro­do­wej. Zakła­dano, że Korn wie­dział o umo­wie i użył tych infor­ma­cji, żeby kupić wszyst­kie dostępne na rynku akcje dotych­czas mało atrak­cyj­nych spółek, które po pod­pi­sa­niu umowy zaczęły zwyż­ko­wać. Trans­ak­cje te wzbu­dziły zain­te­re­so­wa­nie Komi­sji Nad­zoru Finan­so­wego, która o swo­ich podej­rze­niach zawia­do­miła pro­ku­ra­turę. W trak­cie śledz­twa pro­ku­ra­to­rzy dotarli do świadka, który zeznał o powią­za­niach biz­nes­mena z nie­usta­lo­nym pra­cow­ni­kiem mini­ster­stwa, które pro­wa­dziło nego­cja­cje. Wyda­wało się oczy­wi­ste, że do kupna akcji nie doszło legal­nie i główne zain­te­re­so­wa­nie publicz­no­ści prze­ko­na­nej o jego winie sku­piało się na tym, czy po wyroku Krzysz­tof Korn skoń­czy w wię­zie­niu, czy też uda mu się wymi­gać wyro­kiem w zawie­sze­niu, a sąd zado­woli się jedy­nie orze­cze­niem prze­padku bez­praw­nie uzy­ska­nych przez oskar­żo­nego korzy­ści. Ta powszechna opi­nia na temat sprawy trwała do dziś, kiedy to przed sądem sta­wił się główny świa­dek oskar­że­nia. Potwier­dzał on wpraw­dzie zezna­nia zło­żone w pro­ku­ra­tu­rze, jed­nak gdy doszło do pytań obrony, jego wia­ry­god­ność z każdą sekundą zaczęła spa­dać. Oka­zało się, że nie był on bez­po­śred­nim świad­kiem zda­rzeń, o któ­rych opo­wia­dał pro­ku­ra­to­rowi, a jedy­nie sły­szał o tym od osób trze­cich. Potem oka­zało się, że nie wie, od kogo o tym sły­szał. Na koniec wyznał, że nie jest wcale pewien, czy osoba, z którą miał się kon­tak­to­wać biz­nes­men, pra­cuje w mini­ster­stwie, które nego­cjo­wało umowę. Publicz­ność obecna w sali sądo­wej na­dal była prze­ko­nana, że przy zaku­pie akcji musiało dojść do jakie­goś prze­krętu, gdyż nikt nie ma takiej intu­icji, by bez żad­nej racjo­nal­nej przy­czyny kupić bezwar­to­ściowe akcje, które wkrótce przy­niosą for­tunę, jed­nak musiała obiek­tyw­nie przy­znać, że pro­ces nie przy­niósł bez­spor­nych dowo­dów potwier­dza­ją­cych winę oskar­żo­nego. W trak­cie dwu­go­dzin­nej mowy obrońca prze­pro­wa­dził logiczny wywód, że oskar­ża­jąc jego klienta, pro­ku­ra­tor opi­sał jedy­nie swoje pra­gnie­nia, jak miałby wyglą­dać stan fak­tyczny w spra­wie, lecz nie przedsta­wił nic poza swoim poglą­dem.

Zbli­żała się godzina dzie­więt­na­sta, a sędzia w pokoju narad na­dal zasta­na­wiał się nad wyro­kiem. Mece­nas Rek zabi­jał czas ocze­ki­wa­nia, szki­cu­jąc wiecz­nym pió­rem abs­trak­cyjne wzory na kartce, biz­nes­men zaś sie­dział wypro­sto­wany, w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu i spra­wiał wra­że­nie pogrą­żo­nego w medy­ta­cji. Gdy drzwi od sali narad wresz­cie się otwo­rzyły, roz­mowy w sali zamarły w ułamku sekundy. Za chwilę miał zostać ogło­szony tak długo ocze­ki­wany wyrok. Wszy­scy wstali i skie­ro­wali spoj­rze­nia na ciem­no­włosą pro­to­ko­lantkę, za którą szedł sędzia – pięć­dzie­się­cio­letni kor­pu­lentny męż­czy­zna w oku­la­rach w gru­bych opraw­kach, o przy­pró­szo­nych siwi­zną, mocno już prze­rze­dzo­nych wło­sach.

Sędzia usiadł, popra­wił krzywo uło­żony na todze łań­cuch zakoń­czony odle­wem orła w koro­nie, poło­żył przed sobą sen­ten­cję wyroku i pod­niósł wzrok na oskar­żo­nego.

Kon­stanty Rapacki sądził od pra­wie ćwierć wieku i był uwa­żany za naj­lep­szego sędziego w swoim wydziale. Na jego ocenę tego, co dzieje się na sali sądo­wej, duży wpływ wywarły poglądy ame­ry­kań­skiego sędziego Jose­pha Hut­che­sona na temat praw­ni­czej intu­icji. Hut­che­son wyka­zy­wał, że wnio­ski, do któ­rych praw­nika może dopro­wa­dzić skom­pli­ko­wana ana­liza dowo­dów i prze­pi­sów, można cza­sem wycią­gnąć dużo szyb­ciej, bazu­jąc na samej intu­icji. Sędzia Rapacki czę­sto sto­so­wał tę metodę, dba­jąc jed­nak, by intu­icyj­nie wydany wyrok był zgodny z zasa­dami spra­wiedliwości, a następ­nie spraw­dzał, czy taki wyrok jest do obro­nie­nia z punktu widze­nia zgro­ma­dzo­nych dowo­dów i obo­wią­zu­ją­cych prze­pi­sów.

W spra­wie prze­ciwko Kor­nowi rów­nież zasto­so­wał tę metodę. Na wyda­nie wyroku zgod­nie z poglą­dem praw­ni­czej intu­icji potrze­bo­wał kil­ku­na­stu sekund od roz­po­czę­cia narady z samym sobą. Intu­icja pod­po­wia­dała mu, że wina oskar­żo­nego nie budzi żad­nych wąt­pli­wo­ści i sędzia byłby gotów poło­żyć obie ręce pod topór w zakła­dzie o to, że oskar­żony jest winny wszyst­kiemu, co mu zarzuca pro­ku­ra­tura. Był pewien, że wyja­śnie­nia oskar­żo­nego doty­czące ana­liz eko­no­micz­nych, w któ­rych wyniku miał pod­jąć decy­zję o naby­ciu aku­rat tych akcji, można wło­żyć mię­dzy bajki. Pro­blem poja­wił się jed­nak, gdy sędzia swoją intu­icję skon­fron­to­wał z zebra­nymi dowo­dami. To było powo­dem, że narada, która począt­kowo zapo­wia­dała się na kilka minut, prze­cią­gnęła się do ponad dwóch godzin. Choć sędzia był pewien, że zna prawdę, nie mógł tego wyka­zać w uza­sad­nie­niu, które musiał wygło­sić po ogło­sze­niu wyroku, gdyż z dowo­dów, które przed­sta­wiła pro­ku­ra­tura, nie dawało się tego wywieść ina­czej niż w opar­ciu o przy­pusz­cze­nia, a takiego rodzaju dowodu prawo nie prze­wi­dy­wało. Ist­niały różne moż­liwe sce­na­riu­sze tego, co się wyda­rzyło, a prawo w takich sytu­acjach było jasne: wszel­kie wąt­pli­wo­ści zawsze trzeba było roz­strzy­gać na korzyść oskar­żo­nego. Dla­tego po dwóch godzi­nach dys­ku­sji z samym sobą sędzia stwier­dził, że choć jest prze­ko­nany o winie oskar­żo­nego, to nie może go ska­zać, gdyż w uza­sad­nie­niu nie będzie w sta­nie tego logicz­nie wywieść, a na intu­icję praw­ni­czą nie mógł się powo­łać, ponie­waż nie było to narzę­dzie prawne, które uzna­wał kodeks. Wie­dział, że wydany przez niego wyrok będzie niespra­wiedliwy, bo nie ponie­sie kary ten, kto na nią zasłu­żył, on jed­nak, wyda­jąc taki wyrok, postąpi jak stu­pro­cen­towo spra­wiedliwy sędzia, bo wyro­ku­jąc, postąpi zgod­nie z regu­łami prawa. Ten para­doks mar­twił go, bo mając świa­do­mość, że wyko­nuje swoją pracę naj­le­piej, jak potrafi, wie­dział, że postę­pu­jąc zgod­nie z zasa­dami, w efek­cie czyni niespra­wiedliwość.

Spoj­rzał w zimne i ana­li­tyczne oczy oskar­żo­nego i nabrał prze­ko­na­nia, że tam­ten już wie, co się za chwilę sta­nie. Skoro dla nich obu było jasne, co ma się za chwilę wyda­rzyć, nie było sensu tej chwili prze­cią­gać i sędzia przy­stą­pił do odczy­ta­nia orze­cze­nia:

– Wyro­kiem z dnia dzie­sią­tego czerwca dwa tysiące sie­dem­na­stego roku w spra­wie oskar­żo­nego Krzysz­tofa Korna uro­dzo­nego pięt­na­stego maja tysiąc dzie­więć­set siedemdzie­sią­tego roku w War­sza­wie, bez­dziet­nego, nie­po­zo­sta­ją­cego w związku mał­żeń­skim, nie­ka­ra­nego sąd unie­win­nia oskar­żo­nego od zarzu­ca­nych mu w akcie oskar­że­nia czy­nów.

Wygło­sze­nie ust­nego uza­sad­nie­nia było dla sędziego praw­dziwą tor­turą. Gdyby powie­dział to, co myślał naprawdę, czyli że oskar­żony jest winny jak wszy­scy dia­bli, a jedy­nie panu­jąca wokół sprawy zmowa mil­cze­nia nie pozwala mu niczego udo­wod­nić, spo­wo­do­wałby, że w ciągu kilku minut cały wymiar spra­wie­dli­wo­ści i on sam zna­leź­liby się pod prę­gie­rzem prasy. Wyobra­żał sobie memy na swój temat w por­ta­lach spo­łecz­no­ścio­wych. Powie­dze­nie prawdy byłoby jak publiczne hara­kiri, dla­tego w uza­sad­nie­niu musiał zapo­mnieć o swo­ich prze­my­śle­niach i ogra­ni­czyć się do omó­wie­nia dowo­dów, z któ­rych – jak słusz­nie wywo­dził w cza­sie mowy obroń­czej mece­nas Rek – nic nie wska­zy­wało na winę oskar­żo­nego.

Po upo­ra­niu się z oceną dowo­dów sędzia prze­szedł do przy­po­mnie­nia publicz­no­ści zasady prawa kar­nego, z któ­rej wyni­kało, że jeśli sąd nie jest w sta­nie przy­jąć jed­nej jedy­nej wer­sji wyda­rzeń poprzez wyeli­mi­no­wa­nie pozo­sta­łych, to wów­czas musi przy­jąć wer­sję naj­ko­rzyst­niej­szą dla oskar­żo­nego, a to w realiach niniej­szej sprawy ozna­czało, że oskar­żony, doko­nu­jąc trans­ak­cji gieł­do­wych, po pro­stu albo miał szczę­ście, albo intu­icję, w związku z tym jest nie­winny.

Gdy sąd zakoń­czył uza­sad­niać wydany wyrok i oskar­żony, z obrońcą wyszli z sali, od razu oto­czył ich tłum dzien­ni­ka­rzy.

– Jak pan sko­men­tuje wyrok? Dla­czego sędzia stwier­dził, że nie udo­wod­niono panu winy, a nie, że jest pan nie­winny? – spy­tał repor­ter Krzysz­tofa Korna.

Mece­nas Andrzej Rek był w pełni świa­dom, dla­czego sąd tak uza­sad­nił orze­cze­nie, i był zda­nia, że Korn nie powi­nien komen­to­wać wyroku, dla­tego po ogól­ni­ko­wym stwier­dze­niu, że wyrok jest spra­wie­dliwy, chciał jak naj­szyb­ciej znik­nąć wraz ze swoim klien­tem z zasięgu wzroku dzien­ni­ka­rzy. Ujął go pod łokieć, zamie­rza­jąc wypro­wa­dzić z tłumu, jed­nak ten nie podzie­lał takiej stra­te­gii obrońcy. Korn zatrzy­mał się i zde­cy­do­wa­nym ruchem uwol­nił swój łokieć z opie­kuń­czych dłoni mece­nasa.

– Bo to był zły sąd – odpo­wie­dział, patrząc pro­sto w oczy dzien­ni­ka­rzowi. – Dla­tego wszy­scy musimy refor­mo­wać sądy, żeby nie były takie złe jak ten. Ten sędzia mnie po pro­stu nie lubił i dla­tego tak powie­dział, żeby mi zszar­gać opi­nię. To oskar­że­nie od początku było absur­dalne. Jak tylko wyrok się upra­wo­mocni, mój praw­nik będzie się doma­gać wie­lo­mi­lio­no­wego odszko­do­wa­nia od pro­ku­ra­tury.

Adwo­kat zda­wał sobie sprawę z tego, że z każ­dym kolej­nym sło­wem Korna sprawa w postę­po­wa­niu odwo­ław­czym staje się coraz trud­niej­sza, pono­wił więc próbę wypro­wa­dze­nia go z tłumu dzien­ni­ka­rzy.

– Pusz­czaj pan! – zapro­te­sto­wał biz­nes­men. – Pozwę, jak mi Bóg miły, tego pro­ku­ra­tora, który fał­szy­wie mnie oskar­żył. Spo­tkamy się w sądzie! – wykrzyk­nął w stronę Dobo­sza wycho­dzą­cego z sali.

Rek zbli­żył usta do ucha klienta i szep­nął tak, by nic nie doszło do dzien­ni­ka­rzy:

– Niech pan w to nie brnie. Ten wyrok to praw­dziwy cud.

– Nie zapłacę panu reszty hono­ra­rium, jak będzie pan wciąż prze­szka­dzał – zde­ner­wo­wał się Korn. – Nie ma pan poję­cia, co to zna­czy dba­łość o wize­ru­nek. Ten pro­ku­ra­tor ucie­kał przede mną jak gazela przed lam­par­tem. Oni to widzieli, a ja im muszę wbić do głowy, że ta sprawa to jedna wielka kom­pro­mi­ta­cja pro­ku­ra­tury.

– Jeśli rze­czy­wi­ście jest pan nie­winny, to jak pan wyja­śni, że zde­cy­do­wał się pan inwe­sto­wać w spółki, o któ­rych nikt inny nie pomy­ślał? – zapy­tał kolejny dzien­ni­karz.

– Bo ja jestem wizjo­ne­rem biz­nesu i czuję to, czego nikt inny nie potrafi tak dobrze jak ja wyczuć. Ja wiem, gdzie są pie­nią­dze! – Po czym szep­nął już tylko do obrońcy: – Dobra, teraz możemy już iść.

Rek, korzy­sta­jąc z tej szansy, natych­miast wypro­wa­dził go przed gmach sądu. Led­wie zna­leźli się na chod­niku, obok nich zatrzy­mał się mer­ce­des z przy­ciem­nio­nymi szy­bami. Adam Chyb, sekre­tarz Korna, otwo­rzył przed nim drzwi, po czym szybko zajął miej­sce obok szefa. Samo­chód ruszył, pozo­sta­wia­jąc mece­nasa na chod­niku.

– Tak jak szef kazał, ta dzien­ni­karka czeka na pana w biu­rze – poin­for­mo­wał Korna asy­stent.

– Dobrze. Dopil­nuj, żeby ten wywiad poszedł na pierw­szą stronę.

– Sze­fie, czy pana adwo­kat się zasta­na­wiał, dla­czego świa­dek pro­ku­ra­tury tak nagle dzi­siaj stra­cił pamięć? – zain­te­re­so­wał się asy­stent.

– A co mnie obcho­dzi, nad czym on się zasta­na­wia?

– Boję się, żeby nie­po­trzeb­nie na ten temat nie zaczął gadać, po co nam plotki…

– Nie może gadać, bo obo­wią­zuje go tajem­nica zawo­dowa, a jako obrońca nie może dzia­łać prze­ciwko swo­jemu klien­towi. Nawet gdy­bym mu powie­dział, dla­czego świa­dek dostał amne­zji, nic by nie mógł z tym zro­bić. Ma na zawsze zasznu­ro­wane usta. Ty też nie powi­nie­neś o tym myśleć. Wiesz, że pamięć bywa cza­sem groź­niej­sza od raka?

W salo­niku przy­le­ga­ją­cym do gabi­netu Korna cze­kała już dzien­ni­karka. Na jego widok spoj­rzała na zega­rek.

– Jest pan na czas co do sekundy. Czy zawsze jest pan punk­tu­alny jak szwaj­car­ski zega­rek?

– Czy uważa pani, że szwaj­car­ski zega­rek to szczyt pre­cy­zji?

– Tak mnie zawsze uczono.

– Bzdura, cza­sem jedna sprę­żynka nie zadziała, jak trzeba, i cały mecha­nizm szlag tra­fia. Elek­tro­nika w iPho­nie jest o niebo pew­niej­sza. Opo­wiem pani o czymś, co naprawdę jest dosko­nałe, o mojej fir­mie nagro­dzo­nej po raz drugi tytu­łem „Naj­lep­sze, bo pol­skie”.

– Odbiera pan nagrody w Pol­sce, ale wycho­wy­wał się za gra­nicą…

– Tak, miesz­ka­łem w Hisz­pa­nii. Mój ojciec pra­co­wał tam w amba­sa­dzie. W Madry­cie skoń­czy­łem stu­dia i zało­ży­łem swoją pierw­szą firmę. Jed­nak serca nie da się oszu­kać, moje bije tylko dla Pol­ski, dla­tego wró­ci­łem.

– Dzien­ni­ka­rze czę­sto piszą, że jest pan lide­rem pol­skiego biz­nesu, ale w ran­kingu naj­bo­gat­szych Pola­ków nie ma pana jesz­cze na podium.

– Bo moja tak­tyka polega na tym, by prze­wo­dzić nie od początku, tylko zaata­ko­wać na fini­szu i zwy­cię­żyć. Wła­śnie wsze­dłem na ostat­nią pro­stą.

– Kiedy roz­ma­wia­li­śmy przed rokiem, już wtedy zapo­wia­dał pan rychłą detro­ni­za­cję lide­rów. Czy coś poszło nie tak?

– Wtedy to nie była jesz­cze ostat­nia pro­sta. Pro­szę chwilę pocze­kać.

– Ale w miarę cze­ka­nia prze­staje się już cze­kać.

– Co pani powie­działa?

– To nie ja, to Albert Camus. Zmieńmy jed­nak temat… Czy­tel­ni­ków nie­po­koją pana kło­poty z pra­wem. Dwu­krot­nie sta­wał pan przed sądem i dwu­krot­nie został pan unie­win­niony, ale, jak mówi przy­sło­wie, do trzech razy sztuka.

Korn poczuł, jak mię­śnie mu się napi­nają.

– Uwa­żaj! – syk­nął, zanim zdą­żył nad sobą zapa­no­wać. Widząc jej prze­stra­szony wzrok, roze­śmiał się i przy­brał nie­winny wyraz twa­rzy. – Nabra­łem panią. Szkoda, że nie widziała pani swo­jej miny. Cza­sem w inte­re­sach odro­bina złej opi­nii pomaga, ale w tym wypadku mogę panią zapew­nić, że te sprawy były wyni­kiem tylko i wyłącz­nie nie­kom­pe­ten­cji pro­ku­ra­tury i może zło­śli­wo­ści kon­ku­ren­cji. – Po chwili dodał: – Samemu Sokra­te­sowi mógł­bym dawać kore­pe­ty­cje z etyki biz­nesu. Pro­szę pamię­tać, że ja zawsze pra­cuję po pol­sku, czyli uczci­wie.

Rozdział 1

Karo­lina uwiel­biała chwile budze­nia się. Nie otwie­rała od razu oczu, tylko nacią­gała koł­drę na głowę, budu­jąc z niej cie­płą jamę, w któ­rej mogła się ukryć i czuć się bez­piecz­nie. Zwi­nięta w kłę­bek myślała o swo­ich snach, sta­ra­jąc się je zapa­mię­tać, nim zdążą roz­pły­nąć się w pamięci wraz z aktyw­no­ścią nad­cho­dzą­cego dnia. Pamię­tała, że tej nocy wędro­wała po zie­lo­nych i pach­ną­cych roz­kwi­ta­jącą wio­sną górach. Szła szyb­kim kro­kiem z ple­ca­kiem na ramio­nach, chcąc zdą­żyć wspiąć się na szczyt, nim słońce zbliży się do zenitu. To był dobry sen. Karo­lina uznała, że z tak opty­mi­stycz­nym zapa­sem ener­gii z nocy może wsta­wać i zmie­rzyć się z nad­cho­dzą­cym dniem.

Wygra­mo­liła się z pro­wi­zo­rycz­nej kry­jówki i uchy­liła szczel­nie zasu­nięte zasłony. Po raz kolejny nie­stety prze­ko­nała się, że snom nie można wie­rzyć, rzadko kiedy odzwier­cie­dlały rze­czy­wi­stość. Za oknem lało jak z cebra, strugi inten­syw­nego wio­sen­nego desz­czu koja­rzyły się jej z poto­pem, a nie ze słoń­cem i bez­tro­ską wędrówki po górach. Naj­chęt­niej wsko­czy­łaby z powro­tem do swo­jej jamy, poha­mo­wała jed­nak ten odruch. Zde­cy­do­wała, że nie uciek­nie przed dniem tylko dla­tego, że nie wyglą­dał tak, jak go zoba­czyła we śnie.

– Nie­ważne, co jest na zewnątrz, ważne, co jest w gło­wie, a w mojej gło­wie świeci teraz słońce – powtó­rzyła jak man­trę swoje kredo, dzięki któ­remu potra­fiła upo­rać się z rze­czy­wi­sto­ścią, nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo odbie­gała od jej ocze­ki­wań.

Tę radę zna­la­zła na jed­nym z blo­gów psy­cho­lo­gicz­nych, w któ­rych się zaczy­ty­wała. Brzmiała ona nie­zwy­kle atrak­cyj­nie, choć już reali­zo­wa­nie jej w prak­tyce było znacz­nie trud­niej­sze.

Karo­lina od dziecka upra­wiała sport. W liceum zna­la­zła się nawet w kadrze kraju junio­rek w judo. Na stu­diach nie miała już czasu na tre­ningi, jed­nak teraz od roku ponow­nie narzu­ciła sobie żela­zną dys­cy­plinę – codzien­nie co naj­mniej godzinę prze­zna­czała na ćwi­cze­nia. Naj­bar­dziej lubiła tre­no­wać rano.

Na dziś zapla­no­wała dzie­się­cio­ki­lo­me­trowy bieg po lesie i teraz musiała swoją man­trę skon­fron­to­wać z rze­czy­wi­sto­ścią. Miała jed­nak prze­czu­cie gra­ni­czące z pew­no­ścią, że w tym przy­padku świat zewnętrzny wygra z jej wyima­gi­no­waną rze­czy­wi­sto­ścią i tre­ning w naj­lep­szym wypadku skoń­czy się kil­ku­dnio­wym prze­zię­bie­niem. Pod­dała się i zamie­niła bieg na jazdę na rowe­rze sta­cjo­nar­nym. Pół­to­rej godziny póź­niej – już po prysz­nicu – przy­go­to­wy­wała sobie kawę. To był naj­waż­niej­szy moment poranka. Nie uzna­wała żad­nych kap­su­łek z super­mar­ketu i wkła­da­nych do auto­ma­tycz­nego eks­presu. Uwa­żała, że kawa nabiera smaku mie­lona przy muzyce, dla­tego każ­dego dnia sta­ran­nie wybie­rała płytę. Włą­czyła Natha­lie w wyko­na­niu Gil­berta Bécaud i wsy­pała do młynka ziarna ulu­bio­nej Kotowa Cof­fee z Panamy. Uwiel­biała zapach świeżo mie­lo­nej kawy i nie mogła zro­zu­mieć, jak można zre­zy­gno­wać z tej przy­jem­no­ści na rzecz kap­su­łek. Kiedy cze­kała, aż kawa zapa­rzy się w czaj­niczku, zaczęła myśleć o swo­jej pracy.

Po raz kolejny zarzu­cała sobie, że jest zwy­kłą oszustką. Jej świat, który od roku pie­czo­ło­wi­cie budo­wała, roz­pad­nie się na miliony kawał­ków, gdy jej czy­tel­nicy zorien­tują się, że zostali przez nią z pre­me­dy­ta­cją oszu­kani. Karo­lina od roku pro­wa­dziła blog podróż­ni­czy, posta­rała się o spon­so­rów i pozy­skała ogło­sze­nio­daw­ców. Nie­stety jej przed­się­wzię­cie miało pewien man­ka­ment, a mia­no­wi­cie jej repor­taże z podróży dookoła świata były fik­cyjne, Karo­lina bowiem od roku nie wyje­chała dalej niż koleją do rodzi­ców, a dodat­kowo osoba, z którą w swo­ich codzien­nych wpi­sach odby­wała podróż i któ­rej przy­gody śle­dziło coraz wię­cej czy­tel­ni­ków, naj­zwy­czaj­niej na świe­cie nie ist­niała. Tego dnia Karo­lina rów­nież miała usiąść do kom­pu­tera i napi­sać spra­woz­da­nie z kolej­nego dnia swo­jej wyima­gi­no­wa­nej podróży. Na kolejny odci­nek cze­kało coraz wię­cej czy­tel­ni­ków, któ­rzy pisali do niej coraz wię­cej wia­do­mo­ści. Oczami wyobraźni widziała już nad­cią­ga­jącą kata­strofę, gdy jej czy­tel­nicy i spon­so­rzy zda­dzą sobie sprawę, że padli ofiarą mani­pu­la­cji.

Karo­lina na początku nie miała zamiaru nikogo oszu­kać, po pro­stu tak wyszło. Każ­dego dnia prze­kli­nała moment, gdy sprawy poto­czyły się zupeł­nie ina­czej, niż pla­no­wała. W naj­czar­niej­szych sce­na­riu­szach nie prze­wi­działa, że w wieku trzy­dzie­stu lat sta­nie się oszustką. Miała zupeł­nie inne plany na życie; nie­stety sprawy nie toczą się tak, jak byśmy tego chcieli.

Uro­dziła się na Dol­nym Ślą­sku. Kiedy miała pięć lat, jej rodzice zde­cy­do­wali się uciec z mia­sta na wieś. Jej pokój na pierw­szym pię­trze miał widok na Wielką Sowę. Każ­dego poranka wyobra­żała sobie, że zamiast do szkoły wyru­sza zdo­być jej szczyt. Wpa­try­wała się w swoje uko­chane Góry Sowie i zasta­na­wiała się, co znaj­duje się za hory­zon­tem. Pocią­gało ją nie­znane i już wtedy uświa­do­miła sobie, że jej prze­zna­cze­niem są podróże. Z myślą o nich zaczy­ty­wała się w Ani z Zie­lo­nego Wzgó­rza, wcie­la­jąc się w jej książ­kową boha­terkę.

Marze­nia o pierw­szych podró­żach speł­niły się szyb­ciej, niż Karo­lina mogła to sobie wyma­rzyć. Jesz­cze w szkole pod­sta­wo­wej nauczy­ciel wuefu dostrzegł w niej talent i zapro­po­no­wał tre­ningi w sek­cji judo, którą pro­wa­dził. Zgo­dziła się i po dwóch latach zakwa­li­fi­ko­wała do mło­dzie­żo­wej kadry Pol­ski. Zwie­dziła Europę, Azję i obie Ame­ryki. Nie były to podróże kra­jo­znaw­cze, jeź­dziła tam bowiem na zawody, jed­nak w ciągu pię­ciu lat kariery zdą­żyła na swoją podróż­ni­czą listę wpi­sać czter­dzie­ści trzy kraje.

Po zda­niu matury tre­ner nama­wiał ją na pod­ję­cie stu­diów na Aka­de­mii Wycho­wa­nia Fizycz­nego, obie­cu­jąc sty­pen­dium. Nie zgo­dziła się, uzna­jąc, że jej przy­goda ze spor­tem na tym eta­pie powinna się zakoń­czyć. Wybrała dzien­ni­kar­stwo na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim.

Pod­czas stu­diów roz­po­częła współ­pracę z maga­zy­nami podróż­ni­czymi, dla któ­rych jako wolny strze­lec pisała repor­taże. Zaczęła zara­biać, co pozwo­liło jej wypro­wa­dzić się z aka­de­mika i wyna­jąć miesz­ka­nie w Mia­steczku Wila­nów, i nie musiała już korzy­stać z pomocy rodzi­ców.

Ferie po zda­niu zimo­wej sesji na czwar­tym roku spę­dziła u rodzi­ców. Kiedy prze­czy­tała, że w pobli­skiej Świd­nicy ma się odbyć spo­tka­nie autor­skie z Miko­ła­jem Boniec­kim, wie­działa, że musi na nie poje­chać. Podej­mu­jąc decy­zję co do swo­jej przy­szło­ści, Karo­lina zawsze sta­rała kie­ro­wać się radą, którą prze­czy­tała u Bodo Schäfera: „Ni­gdy nie przyj­muj rad od osób, które nie osią­gnęły tego, co ty chcesz osią­gnąć”. A Miko­łaj Boniecki był wła­śnie tą osobą, od któ­rej pra­gnęła usły­szeć jak naj­wię­cej rad. Miał trzy­dzie­ści sie­dem lat, był podróż­ni­kiem, pisa­rzem, foto­gra­fem i fil­mow­cem zawo­dowo zwią­za­nym z „Natio­nal Geo­gra­phic”. Pro­wa­dził pro­gram podróż­ni­czy, który krę­cił, włó­cząc się po całym świe­cie. Wydał cztery książki. Karo­lina prze­czy­tała je wszyst­kie od deski do deski. Gdyby ktoś ją zapy­tał, w jakim punk­cie roz­woju zawo­do­wego chcia­łaby być za dzie­sięć lat, odpowie­działaby bez chwili zasta­no­wie­nia, że w takim, jak jest teraz Miko­łaj Boniecki. Dla­tego dowie­dziaw­szy się o spo­tka­niu autor­skim, nie zasta­na­wiała się ani sekundy. Przy­ła­pała się na tym, że przy­go­to­wa­nie do wyj­ścia zajęło jej pra­wie dwie godziny. Przez godzinę przy­mie­rzyła dwa­na­ście sukie­nek, zanim wybrała kla­syczną czarną i obci­słą sukienkę za kolana, do któ­rej dobrała białe kozaki z jasnej lakie­ro­wa­nej skóry. Kolejną godzinę zajęła jej walka z wło­sami, które bez powo­dze­nia sta­rała się wypro­sto­wać, aż w końcu zde­cy­do­wała się na wer­sję nie­sfor­nych jasnych loków spra­wia­ją­cych wra­że­nie, jakby na spo­tka­nie przy­była roz­pę­dzo­nym mak­sy­mal­nie kabrio­le­tem. Nie potra­fiła sobie wytłu­ma­czyć, dla­czego na przy­go­to­wa­nia poświę­ciła tyle czasu. Z prasy kolo­ro­wej wie­działa, że Boniecki jest w związku z dzien­ni­karką MTV, a zatem jeśli nawet go pozna, to wie­czór może ogra­ni­czyć się jedy­nie do krót­kiej roz­mowy po spo­tka­niu. Karo­lina nie myślała o tym długo, świa­doma, że czę­sto działa impul­syw­nie. Robiła to, co pod­po­wia­dała jej intu­icja, nie sta­ra­jąc się ana­li­zo­wać moty­wów swo­ich pod­świa­do­mych zacho­wań.

Spo­tka­nie odby­wało się w domu kul­tury, któ­rego naj­więk­sza sala była wypeł­niona po brzegi. Zadzia­łała magia tele­wi­zji, bo pro­gramy Miko­łaja Boniec­kiego nada­wane były w nie­dziele w naj­lep­szym cza­sie ante­no­wym. Pomimo tłumu Karo­li­nie udało się zająć miej­sce w pierw­szym rzę­dzie i przez dwie godziny spo­tka­nia nie mogła ode­rwać oczu od boha­tera wie­czoru. Miko­łaj był śred­niego wzro­stu, mocno zbu­do­wany, jego twarz ogo­rzała od słońca wska­zy­wała, że pomiesz­cze­nia redak­cyjne nie są jego natu­ral­nym śro­do­wi­skiem. Karo­lina oce­niła, że są tego samego wzro­stu, a może prze­ra­sta go o sym­bo­liczny cen­ty­metr. Blond włosy zacho­dziły mu na szyję, nosił trzy­dniowy zarost, a z jego twa­rzy przez cały czas spo­tka­nia nie scho­dził uśmiech. W sztruk­sach, jean­so­wej koszuli i mają­cej swoje lata twe­edo­wej mary­narce wyglą­dał natu­ral­nie. Opo­wia­dał o podróży po Afryce, gory­lach w Ugan­dzie, gór­skich trek­kin­gach, poby­cie w Rwan­dzie i Burundi, a na koniec o wypra­wach tro­pami dzi­kich zwie­rząt w Kenii i Tan­za­nii. Mówił swo­bod­nie i cie­ka­wie, sku­pia­jąc na sobie uwagę sali. Ich spoj­rze­nia z Karo­liną kil­ka­krot­nie skrzy­żo­wały się nieco dłu­żej, paro­krot­nie też poczuła, że patrzy na nią. Podo­bało jej się to. Po zakoń­cze­niu spo­tka­nia, zanim utwo­rzyła się kolejka po auto­grafy, zna­la­zła się koło niego. Jedną jego książkę przy­wio­zła z biblio­teki rodzi­ców, drugą kupiła na spo­tka­niu. Stwier­dziła, że prośba o auto­graf na wszyst­kich czte­rech będzie wyglą­dać zbyt osten­ta­cyj­nie.

Kiedy zapy­tał, dla kogo ma być auto­graf, odru­chowo popro­siła, by wpis był dla Ani z Zie­lo­nego Wzgó­rza. Wyczuła, że ma ochotę zadać jej pyta­nie, ale kil­ku­dzie­się­cio­oso­bowy tłum, który ufor­mo­wał się za nią, unie­moż­li­wiał roz­mowę. Po pod­pi­sy­wa­niu ksią­żek gospo­da­rze prze­wi­dzieli krót­kie spo­tka­nie przy lampce wina. Tłum gości się nie prze­rze­dzał i kiedy Boniecki pod­szedł do niej, szybko oto­czyła ich zwarta masa miło­śni­ków podróży. Na indy­wi­du­alną roz­mowę nie było szans. Już w domu odna­la­zła jego pro­fil na Face­bo­oku. Podzię­ko­wała za auto­grafy i wspa­niałe spo­tka­nie. Do wia­do­mo­ści dołą­czyła ich wspólne zdję­cie zro­bione tego wie­czoru przez zna­jomą, którą tam spo­tkała. Zakła­dała, że to będzie koniec ich zna­jo­mo­ści, i była zasko­czona, gdy po kilku minu­tach ujrzała od niego odpo­wiedź.

Oka­zało się, że został w mie­ście u przy­ja­ciela i do War­szawy wróci następ­nego dnia. Przed pój­ściem spać wygo­oglo­wała go i oka­zało się, że jej infor­ma­cje o nim były nie­ak­tu­alne, bo z dzien­ni­karką z MTV roz­stali się przed kil­koma mie­sią­cami.

Następ­nego dnia napi­sał do niej z pociągu, a potem już wszystko poto­czyło się bły­ska­wicz­nie. Po dwóch godzi­nach inten­syw­nej kore­spon­den­cji, która zruj­no­wała jej plan na wyprawę tego dnia w góry, wyznała mu, że poza tym, że chce zostać dzien­ni­karką pra­cu­jącą dla maga­zy­nów podróż­ni­czych, pisze rów­nież wier­sze. W trze­ciej godzi­nie jego podróży wysłała mu jeden z nich.

Siła

Znowu prze­cha­dzam myśli po zie­lo­nej łące, bez cie­nia

wia­tru we wło­sach…

Kar­mię twarz pro­mie­niami słońca,

oddy­cham tak mocno, że czuję zapach powie­trza.

Jesteś,

moją łąką, słoń­cem i powie­trzem.

Nie potrze­buję już wia­tru, żeby latać…

Uno­sisz mnie…

Kilka godzin póź­niej napi­sała nowy, któ­rego nie prze­słała mu od razu.

Lot­ni­skiem

bądź moim… chcę star­to­wać i lądo­wać…

Już tylko z Tobą… na lot­ni­skach wszyst­kich,

Moje nogi i uda…

Jak we śnie nie­dawno minio­nym… odziane,

W kozaczki białe…

Wcho­dzę i wycho­dzę…

Z lot­nisk mi prze­zna­czo­nych…

Masze­ruję do odprawy, żeby uciec w miłość…

Sen to czy jawa…

Niech trwa, trwa, trwa…

Lot ku nie­skoń­czo­no­ści…

Nasz wspólny…

Trzy dni póź­niej spo­tkali się w War­sza­wie. Ich pierw­sza randka w restau­ra­cji, do któ­rej zapro­sił ją Miko­łaj, trwała dokład­nie pół godziny. Po zje­dze­niu na przy­stawkę tatara z tuń­czyka zdali sobie sprawę, że osza­leją, jeśli natych­miast nie znajdą się w łóżku. Wybie­gli z restau­ra­cji, zosta­wia­jąc nie­do­pite czer­wone wino i rezy­gnu­jąc z dru­giego dania. Po dwóch tygo­dniach zamiesz­kali razem, a Karo­lina miała pew­ność, że rada, jaką otrzy­mała od Bodo Schäfera: „Ni­gdy nie przyj­muj rad od osób, które nie osią­gnęły tego, co ty chcesz osią­gnąć”, była naj­lep­szym zale­ce­niem. Była prze­ko­nana, że zna­la­zła się we wła­ści­wym miej­scu, w któ­rym całe życie chciała się zna­leźć, i teraz już wie­działa, jak chce, by wyglą­dało ono każ­dego dnia. Kiedy rano parzyła dla nich kawę, zapi­sała w swoim tele­fo­nie:

Wszyst­kie drogi

Prze­szłam…

Kręte ścieżki i bez­droża,

Bie­głam jak osza­lała…

Zatrzy­my­wa­łam się w stu­po­rze otę­pia­łym…

Pada­łam na kolana i rani­łam ciało, bez końca…

Duszę zabi­ja­łam krzy­kiem… przez nikogo nie­sły­szal­nym.

Usły­sza­łeś… Obu­dzi­łeś mnie z dłu­giego snu, mapę pisząc.

Pod­nio­słam się i pobie­głam już drogą pro­stą i piękną…

Do Cie­bie…

Od tego dnia pra­wie codzien­nie pisała wier­sze, były jej pamięt­ni­kiem, w któ­rym opi­sy­wała swoje emo­cje i odkry­wa­nie Miko­łaja. W maju obro­niła pracę magi­ster­ską i od wrze­śnia miała obie­cany etat w maga­zy­nie „Podróż życia”. Tydzień po uzy­ska­niu tytułu magi­stra oka­zało się, że robie­nie pla­nów nie ma żad­nego sensu, bo i tak życie toczy się wła­snym torem. Gdy tylko zoba­czyła Miko­łaja w drzwiach wej­ścio­wych, od razu wyczuła, że wyda­rzyło się coś waż­nego.

– Usiądź – popro­sił ją. – Twoje serce może nie wytrzy­mać tego, co usły­szysz.

Nie czuła żad­nego nie­po­koju, ufała mu w stu pro­cen­tach, czuła tylko cie­ka­wość nie­zna­nego, dla­tego posłusz­nie usia­dła.

– Jedziemy w podróż życia – poin­for­mo­wał ją. – Moja sta­cja przy­go­to­wuje nowy pro­gram, na który zdo­była boga­tego spon­sora. Mamy odbyć podróż żaglówką dookoła świata.

Karo­lina zda­wała sobie sprawę, że to nie sen i że to dzieje się naprawdę, jed­nak kazała mu wszystko powtó­rzyć, nim w pełni dotarło do niej, co powie­dział. Posłusz­nie powtó­rzył, a potem odpo­wia­dał na dzie­siątki jej pytań. Sta­cja zapro­po­no­wała mu kon­trakt na rejs żaglówką dookoła świata. Mieli wyru­szyć 24 czerwca, w pierw­szy dzień waka­cji. Ich podróż miała trwać równo rok i zakoń­czyć się w dniu roz­po­czę­cia kolej­nych waka­cji. Spon­sor finan­so­wał całe przed­się­wzię­cie, zaś Miko­łaj miał co tydzień prze­sy­łać sta­cji repor­taż. Po powro­cie zapla­no­wano wyda­nie książki. Gdy te wszyst­kie infor­ma­cje dotarły w końcu do Karo­liny, potrze­bo­wała kilku sekund na pod­ję­cie decy­zji. Oczy­wi­ście zgo­dziła się świa­doma, że wygrali dar od losu, a ją czeka podróż życia. Jej przy­szły pra­co­dawca, dowie­dziaw­szy się o zmia­nie pla­nów, zapro­po­no­wał, by Karo­lina i dla niego pisała comie­sięczny repor­taż z podróży. Nie­stety nie było to moż­liwe, bo Miko­łaj miał pod­pi­sany kon­trakt na wyłącz­ność, nato­miast Karo­li­nie udało się prze­su­nąć jej zatrud­nie­nie o rok. Zgod­nie z pla­nem wyru­szyli trzy­dzie­sto­pię­cio­sto­pową łódką z portu w Haw­rze. Opły­nęli Afrykę, przez Ocean Indyj­ski dotarli do Azji, a potem do Austra­lii, opły­nęli Ame­rykę Połu­dniową i w kwiet­niu dotarli do Wysp Zie­lo­nego Przy­lądka.

Karo­lina pamię­tała każdy szcze­gół dwu­dzie­stego czwar­tego kwiet­nia dwa tysiące szes­na­stego roku. Pły­nęli do wyspy Santo Antão. Ocean był spo­kojny, wiatr nie prze­kra­czał dwóch stopni w skali Beau­forta, pogoda sło­neczna, na nie­bie kilka nie­win­nych chmu­rek, które od czasu do czasu dawały wytchnie­nie przed pra­żą­cymi pro­mie­niami słońca. Ta pogoda roz­le­ni­wiła ich, mieli świa­do­mość, że tego dnia przed dopły­nię­ciem do portu nie cze­kało ich nic wyma­ga­ją­cego. Śnia­da­nie zje­dli późno, około jede­na­stej, kawa, którą na swo­jej nie­od­łącz­nej maszynce zapa­rzyła Karo­lina, do tego musli z mle­kiem roślin­nym i owoce kupione w poprzed­nim por­cie. W zasięgu wzroku nie było widać żad­nej łódki, dla­tego pły­nęli na auto­pi­lo­cie. Karo­lina, leżąc, czy­tała książkę, a Miko­łaj popra­wiał coś przy żaglu. Przez chwilę patrzyła na jego mocne spa­lone słoń­cem ciało i kolejny raz pomy­ślała, że nic pięk­niej­szego od tej podróży nie mogło im się w życiu przy­tra­fić. Miko­łaj dalej popra­wiał coś przy żaglu, a ona powró­ciła do lek­tury. Nagle usły­szała dziwny dźwięk. Zdez­o­rien­to­wana pod­nio­sła głowę. Wyda­wało się jej, że coś prze­le­ciało w powie­trzu. Zdała sobie sprawę z absur­dal­no­ści tej myśli, lecz zoba­czyła, że Miko­łaj łapie się za głowę. Usły­szała tępy dźwięk ude­rze­nia jego ciała o pokład, a potem Miko­łaj wpadł do wody. Sytu­acja na pustym oce­anie była tak absur­dalna, że nie wie­działa, jak zare­ago­wać. Dopiero po chwili dotarło do niej, że Miko­łaj jest w nie­bez­pie­czeń­stwie. Pod­bie­gła do koła ste­ro­wego i zawró­ciła łódź. Odna­le­zie­nie go zajęło jej kilka minut, jego ciało uno­siło się na wodzie. Posta­wiła łódź w łopo­cie, spu­ściła z rufy dra­binę i wsko­czyła do wody. Miko­łaj nie dawał żad­nych zna­ków życia, nie wyczu­wała pulsu ani odde­chu, nie miała poję­cia, co się stało. Pró­bo­wała wcią­gnąć go na pokład łodzi, ale nie była w sta­nie pod­nieść jego bez­wład­nego ciała. Kil­ka­na­ście minut zajęło jej umiesz­cze­nie go na pon­to­nie. Tam roz­po­częła reani­ma­cję, by po pół­go­dzi­nie uświa­do­mić sobie, że Miko­łaj nie żyje. Wró­ciła na żaglówkę i przez radio zaczęła wzy­wać pomocy. Nie­wiele pamięta z tego, co się działo potem, i w jaki spo­sób zna­la­zła się w por­cie na Santo Antão. Z raportu poli­cji dowie­działa się, co spo­wo­do­wało śmierć Miko­łaja. To było tak absur­dalne, że aż nie­moż­liwe. Otóż kiedy popra­wiał coś przy żaglach, w powie­trze wzbiła się lata­jąca ryba. To był ten hałas, który usły­szała. Ryba tra­fiła Miko­łaja cen­tral­nie w czoło, a on zdez­o­rien­to­wany zasło­nił twarz i wtedy stra­cił rów­no­wagę. Prze­wró­cił się do tyłu tak nie­szczę­śli­wie, że ude­rzył głową o mosiężny kabe­stan, co spo­wo­do­wało pęk­nię­cie pod­stawy czaszki. Gdy wpadł do wody, praw­do­po­dob­nie już nie żył. Karo­lina widziała tę rybę leżącą na pokła­dzie. Ryba była kolo­rowa, miała około trzy­dzie­stu cen­ty­me­trów i nie wyglą­dała na mor­der­czy­nię.

Po powro­cie do War­szawy Karo­lina wpa­dła w depre­sję i przez mie­siąc nie wycho­dziła z domu. Napi­sała wtedy tylko jeden wiersz.

Prze­rwany rejs

Życie…

Tak okrut­nie, przy słońcu palą­cym i błę­ki­cie nieba,

na falach spo­koj­nych… Śmierć mi zabrała… nagle,

Kształt ryby przy­odziaw­szy… fatum odna­la­zło mnie

na środku

oce­anu bez­kre­snej miło­ści…

Zabiło skrzy­dlate tsu­nami… marze­nia i nadzieję…

Szkli­ste oczy mar­twej ryby zostały na pokła­dzie…

bez życia,

Umar­łam i w cień się zamie­ni­łam…

I bez­gło­śnym krzy­kiem sta­łam,

Ura­tuj mnie… ura­tuj…

Tonę…

Opie­ko­wała się nią mama, która prze­pro­wa­dziła się do niej z Gór Sowich i w końcu zmu­siła do wizyty u psy­cho­loga.

Było to rok temu. Psy­cho­log Marta Koryt­kow­ska była czter­dzie­sto­latką, która pracę trak­to­wała nie­zmier­nie poważ­nie i która przy­pa­dek Karo­liny posta­no­wiła potrak­to­wać jako swoje zawo­dowe wyzwa­nie. Przez pierw­szy mie­siąc spo­tkań zasta­na­wiała się, jak zak­ty­wi­zo­wać zupeł­nie apa­tyczną Karo­linę, i w końcu wpa­dła na pomysł. Zapro­po­no­wała, by dziew­czyna zaczęła pro­wa­dzić bloga i dzień po dniu opi­sy­wała podróż z Miko­ła­jem. Dotar­cie do jej końca miało być jak oczysz­cze­nie i zamknię­cie jakie­goś roz­działu w jej życiu, co miało spo­wo­do­wać, że po zakoń­cze­niu opi­sy­wa­nia tej wspól­nej podróży Karo­lina zaczę­łaby żyć na nowo wła­snym życiem. Prze­ko­na­nie jej do tego planu i zmu­sze­nie do sys­te­ma­tycz­nej pracy nie było łatwe, ale udało się. Karo­lina zaczy­nała opi­sy­wać roz­po­czętą przed rokiem wyprawę, nie ujaw­nia­jąc danych swo­ich i Miko­łaja, by nikt nie łączył opo­wie­ści ano­ni­mo­wych podróż­ni­ków z wypad­kiem na oce­anie. Karo­lina miała z rejsu tysiące zdjęć i nota­tek, a także filmy nakrę­cone przez Miko­łaja, co umoż­li­wiało jej dość pre­cy­zyjne odtwo­rze­nie każ­dego dnia. Przy­rze­kła Mar­cie, że codzien­nie będzie zamiesz­czać na swoim blogu nowy wpis, a raz w tygo­dniu w trak­cie ich sta­łych sesji będą o tym roz­ma­wiać. Psy­cho­log nie prze­wi­działa, że jej pomysł, który miał mieć cha­rak­ter jedy­nie tera­peu­tyczny, nie­ocze­ki­wa­nie zamieni się w suk­ces publi­cy­styczny i eko­no­miczny Karo­liny. Jej blog szybko zyskał uzna­nie, grono czy­tel­ni­ków stale się posze­rzało, poja­wili się spon­so­rzy i rekla­mo­dawcy, co spo­wo­do­wało, że Karo­lina nie­ocze­ki­wa­nie zna­la­zła zupeł­nie przy­zwo­ite źró­dło utrzy­ma­nia. Z każ­dym dniem przy­by­wało obser­wu­ją­cych, a Karo­lina z każ­dym dniem czuła się coraz więk­szą oszustką, opi­su­jąc jako teraź­niej­sze zda­rze­nia sprzed roku i czy­niąc ich boha­te­rem męż­czy­znę, który już nie żył. Chciała zde­zer­te­ro­wać, ale Marta prze­ko­nała ją, że jeśli tera­pia ma się powieść, powinna dopro­wa­dzić całe przed­się­wzię­cie do końca.

Nad­szedł czas, by zdać rela­cję z ostat­niego dnia podróży. Musiała zacząć opo­wieść od opisu spo­koj­nego, sło­necz­nego dnia, by przejść do tra­gicz­nej śmierci Miko­łaja. Chciała jak naj­szyb­ciej przed­sta­wić wyda­rze­nia z dwu­dzie­stego czwar­tego kwiet­nia dwa tysiące szes­na­stego roku, by zamknąć ten etap. Wzięła kubek z pach­nącą kawą i pode­szła do kom­pu­tera. Opi­sa­nie ostat­niego dnia podróży zajęło jej godzinę. Wie­działa, że powinna jesz­cze zre­da­go­wać tekst, ale nie miała siły mie­rzyć się z tym ponow­nie, chciała ten rok z życia mieć już za sobą. Sko­pio­wała tekst i wrzu­ciła go na bloga. Wyprawa dookoła świata z Miko­ła­jem po raz drugi dobie­gła końca, ponow­nie go pocho­wała i od teraz, tak jak obie­cy­wała Marta, powinna zacząć żyć wła­snym życiem.

Sie­działa przed kom­pu­te­rem, sącząc resztki wysty­głej już kawy. Widziała, że jej naj­bar­dziej wierni czy­tel­nicy prze­czy­tali już tekst i pod wpi­sem zaczęły się poja­wiać pierw­sze komen­ta­rze. Nie miała odwagi, żeby je teraz czy­tać, może wróci do tego za kilka dni. Pisa­nie bloga wcią­gnęło ją i chcia­łaby go kon­ty­nu­ować, ale bała się, że czy­tel­nicy porzucą ją za jej kłam­stwa. Bała się ich reak­cji, ale teraz wie­działa, że musi odpo­cząć, dać Miko­ła­jowi spo­koj­nie znik­nąć.

Zamknęła kom­pu­ter i spoj­rzała na zega­rek. Jeśli chciała zdą­żyć na coty­go­dniowe spo­tka­nie z Martą, musiała się pośpie­szyć. Psy­cho­log miała swój gabi­net na trze­cim pię­trze kamie­nicy przy ulicy Moko­tow­skiej. Karo­lina do dwu­dzie­stego pię­tra nie uzna­wała wind i na górę wbie­gła po scho­dach.

– Czy­ta­łaś reak­cje swo­ich czy­tel­ni­ków? – powi­tała ją w drzwiach Marta.

Karo­lina pokrę­ciła prze­cząco głową.

– Nie mia­łam siły. Ostatni wpis zabrał mi wystar­cza­jąco dużo emo­cji. Wrócę do tego za kilka dni, jak nabiorę dystansu.

– Inter­net osza­lał na twoim punk­cie – rela­cjo­no­wała Marta. – Spraw­dza­łam komen­ta­rze. Oni cię kochają! Wygląda na to, że sta­łaś się naj­więk­szym guru całej podróż­ni­czej sekty. Za chwilę będziesz miała wię­cej wyznaw­ców niż Anna Lewan­dow­ska.

– Łaska pań­ska na pstrym koniu jeź­dzi – zacy­to­wała Karo­lina. – Dziś kochają pod wpły­wem emo­cji, a jutro znie­na­wi­dzą za to, że ich przez rok oszu­ki­wa­łam.

– To nie wygląda na chwi­lowe zauro­cze­nie, a bar­dziej na dozgonną miłość. – Marta przy­tu­liła ją. – Wiesz, co chcę ci dzi­siaj powie­dzieć?

Karo­lina usia­dła w fotelu, na któ­rym spę­dzała godzinę w każdy wto­rek od pra­wie roku, i patrzyła na twarz Marty, chcąc się upew­nić, czy dobrze wyczuwa jej inten­cje.

– Że jestem już zdrowa i nie potrze­buję pani pomocy? – zapy­tała z nadzieją, że wresz­cie zamknie pewien etap swo­jego życia, rów­no­cze­śnie myślała o tym ze smut­kiem, bo miała świa­do­mość, że przez ten rok uza­leż­niła się od roz­mów z Martą, i nie była pewna, czy tak nagle odcięta od niej da sobie sama radę.

– Tak – potwier­dziła psy­cho­log. – Wyrzu­ci­łaś z sie­bie wszystko, co mia­łaś do wyrzu­ce­nia. Tera­pia dobie­gła końca. Nie jestem ci już do niczego potrzebna. Zaczy­nasz pierw­szy dzień nowego życia.

– Będzie mi bra­ko­wało naszych spo­tkań – stwier­dziła Karo­lina.

– Nie będzie. Masz jak naj­szyb­ciej zapo­mnieć o wszyst­kim, o czym roz­ma­wia­ły­śmy.

– Wie pani dobrze, że o Miko­łaju ni­gdy nie zapo­mnę.

– Wiem, ale nie musisz też o nim codzien­nie myśleć. Zaczy­nasz nowe życie, w któ­rym on ma być tylko dobrym wspo­mnie­niem.

– Spró­buję. Dzię­kuję za wszystko.

– To moja praca – oświad­czyła Marta.

– Zro­biła pani dla mnie dużo wię­cej, niż musiała.

– Zasłu­ży­łaś na to.

– Po tym, co się stało, mia­łam wra­że­nie, że zna­la­złam się w jakiejś jaskini, z któ­rej nie ma wyj­ścia. Gdyby nie pani, sie­dzia­ła­bym w niej do dziś.

– To, że z niej wyszłaś, zawdzię­czasz tylko sobie, ja ci jedy­nie asy­sto­wa­łam w ewa­ku­acji. Jakie masz plany? – zmie­niła temat psy­cho­log.

– Wyru­szam w pierw­szą podróż w moim nowym życiu. Nie­spe­cjal­nie daleko, kil­ku­dniowy rejs po Archi­pe­lagu Sztok­holm­skim, ale jeśli się zacznie od małych rze­czy, to wkrótce zamie­nią się one w duże.

Trzy dni póź­niej Karo­lina wylą­do­wała na lot­ni­sku w Sztok­hol­mie. Łódka miała na nią cze­kać w por­cie przy muzeum, w któ­rym znaj­do­wał się wydo­byty z dna mor­skiego okręt „Waza”. Dodat­kową atrak­cją tego miej­sca było leżące kil­ka­set metrów dalej muzeum Abby. Dopiero w auto­bu­sie odczy­tała wia­do­mość prze­słaną jej ese­me­sem.

„Morze jest tak piękne, że nie usie­dzę tyle godzin bez­czyn­nie w por­cie” – pisał Tade­usz. – „Popłynę na wyspę Saltsjö-Boo. Wsiądź na prom w por­cie i spo­tkajmy się tam wie­czo­rem. Zare­zer­wuję sto­lik na kola­cję”.

Uśmiech­nęła się do sie­bie. Jeśli mia­łaby oce­niać, kto na świe­cie ma naj­więk­sze ADHD, bez zasta­no­wie­nia wska­za­łaby Tade­usza, który nie był w sta­nie spo­koj­nie usie­dzieć w jed­nym miej­scu kil­ku­na­stu minut. Nie­za­leż­nie, gdzie był i jak bar­dzo byłoby tam wspa­niale, po chwili chciał już ruszać w dal­szą drogę.

Otwo­rzyła apli­ka­cję w tele­fo­nie i spraw­dziła, o któ­rej odpływa prom na wyspę.

Przed wej­ściem na sta­tek zoba­czyła wyso­kiego, roze­śmia­nego chło­paka idą­cego wzdłuż nad­brzeża. Był w jej wieku, może o rok star­szy. Nie wyglą­dał na Skan­dy­nawa, dostrze­gła w nim ślady połu­dnio­wej urody.

– Pomogę ci – zapro­po­no­wał, gdy z ple­ca­kiem w ręku wcho­dziła na trap promu.

– Dzię­kuję, dam sobie radę.

Powę­dro­wała dalej i usia­dła. Nie­spe­szony chło­pak zajął miej­sce obok niej.

– Bajeczne są te fiordy – zagad­nął, gdy odbi­jali od nad­brzeża. – Od lat zbie­ra­łem się, żeby przy­je­chać je obej­rzeć, i w końcu się udało. Też zamie­rzasz włó­czyć się po nich bez celu?

Karo­lina była pewna, że może w każ­dym warian­cie swo­jej odpo­wie­dzi prze­wi­dzieć dal­szą część ich roz­mowy. Jeśli przy­zna, że istot­nie jest tu pięk­nie, co byłoby jak naj­bar­dziej twier­dze­niem praw­dzi­wym, a następ­nie potwier­dzi, że chce delek­to­wać się tutej­szą przy­rodą i zamie­rza włó­czyć się po wysep­kach bez celu, to chło­pak po wypo­wie­dze­niu jesz­cze kilku zdań odda­ją­cych hołd kra­jo­bra­zowi zapro­po­nuje, żeby powłó­czyli się razem. Jeśli powie, że nie włó­czy się bez celu, tylko z celem, to zacznie ją prze­ko­ny­wać, że włó­cze­nie się bez celu jest dużo bar­dziej eks­cy­tu­jące, i po kilku kolej­nych sekwen­cjach zapro­po­nuje jej swoje towa­rzy­stwo. Zatem nie­za­leż­nie od tego, co by powie­działa, cel, który zamie­rzał osią­gnąć, był łatwy do prze­wi­dze­nia.

Chło­pak wyglą­dał sym­pa­tycz­nie i inte­re­su­jąco. Pro­ble­mem było to, że ona nie miała ochoty na włó­cze­nie się z nikim; ani z celem, ani bez celu. Wyda­wało się też, że on jej decy­zję przyj­mie spo­koj­nie, musiała tylko wyka­zać się aser­tyw­no­ścią. I im zrobi to bar­dziej zde­cy­do­wa­nie, tym szyb­ciej chło­pak zmieni obiekt swo­ich zain­te­re­so­wań.

– Ja się nie włó­czę, tylko pra­cuję – odpo­wie­działa tonem cał­ko­wi­cie obdar­tym z roman­ty­zmu.

Chło­pak nie dał się jed­nak tak łatwo zbyć, a jej ofi­cjalny ton ani o mili­metr nie zmi­ni­ma­li­zo­wał jego uśmie­chu.

– Jeśli tu pra­cu­jesz, to zna­czy, że jesteś prze­wod­niczką, czyli mogę cię wyna­jąć.

Spodo­bały jej się jego deter­mi­na­cja i bły­sko­tli­wość.

– Jestem dzien­ni­karką – uści­śliła.

Chło­pak wyjął z ple­caka srebrną pier­siówkę w czar­nym skó­rza­nym fute­rale.

– Napi­jesz się na roz­grzewkę? – zapro­po­no­wał.

– Dzię­kuję, ale nie zmar­z­łam.

Prom zwol­nił i zaczął przy­go­to­wy­wać się do podej­ścia do pomo­stu. Karo­lina wstała i zarzu­ciła swój ple­cak na ramię. Męż­czy­zna zro­bił to samo ze swoim.

– Wysia­dam – poin­for­mo­wała go coraz bar­dziej roz­ba­wiona.

– Ja też. Zapra­szam cię na zupę rybną. Czy­ta­łem, że podają tu prze­pyszną.

– Nie mogę, narze­czony na mnie czeka. – Karo­lina się­gnęła po naj­sil­niej­szy argu­ment, licząc na to, że w ten spo­sób zakoń­czy sprawę.

Zoba­czyła Tade­usza sto­ją­cego na pomo­ście, zaczęła do niego machać, po czym dobie­gła do niego i rzu­ciła mu się na szyję.

– Tak się za tobą stę­sk­ni­łam!

– Ja też. – Przy­tu­lił ją do sie­bie. – Widzia­łem, że wpa­dłaś w oko temu chło­pa­kowi z promu.

– Daj spo­kój – żach­nęła się.

– Pod­ry­wał cię. Umó­wi­li­ście się?

Karo­lina zablo­ko­wała swoją nogą nogę Tade­usza od tyłu, po czym mocno go pchnęła. Pole­ciał na deski pomo­stu, pocią­ga­jąc ją za sobą. Leżał na ple­cach, a ona na nim.

– Wiesz, jak cię kocham, bra­ciszku, ale prze­stań ukła­dać mi życie. To ja zde­cy­duję, z kim i kiedy się umó­wię. – Poca­ło­wała Tade­usza w poli­czek i pomo­gła mu wstać.

Kiedy byli na łódce, przy­szedł jej pomysł na wiersz.

Na kra­wę­dzi

Nieba jestem teraz…

Sie­dzę tak sobie sama, pochło­nięta bez­tro­ską…

Dobrze mi z tym kra­wę­dzio­wym poglą­dem, słońce mam…

Na ręki wycią­gnię­cie, bli­ziut­kie.

Pochy­lam się do przodu i patrzę… sobie…

Na cie­bie patrzę i roz­chy­lam usta… zamy­kam oczy i widzę

wyraź­nie.

Jesteś Szczę­ście… gdzieś bli­sko…

trzy­maj mnie mocno… żebym nie puściła swo­jej

kra­wę­dzi…

– Co robisz? – ode­zwał się Tade­usz.

Nie chciała mu mówić o wier­szu, bo natych­miast kazałby go sobie poka­zać.

– Zapi­suję emo­cje z dzi­siej­szej podróży. Zde­cy­do­wa­łam, że nie koń­czę pisa­nia bloga. Moja podróż będzie trwać dalej, tylko już nie­stety bez Miko­łaja.

– To ci nie prze­szka­dzam, wstą­pię do baru na kie­li­szek przed kola­cją.

– Nie­długo do cie­bie dołą­czę.

Karo­lina zdała sobie sprawę, że jeśli ma dalej pro­wa­dzić bloga, to musi to robić sys­te­ma­tycz­nie. Żad­nych nota­tek odkła­da­nych na póź­niej, bo wtedy emo­cje zwią­zane z daną chwilą odpłyną. Blog to nie trak­tat filo­zo­ficzny, tylko rela­cja, a ta powinna odda­wać prze­ży­cia danej chwili.

Tak jak obie­cała, po godzi­nie odna­la­zła go w barze.

– Sia­daj, sio­strzyczko. Co ci zamó­wić? – Ucie­szył się na jej widok.

– A ty co pijesz?

– Rum.

– To dla mnie to samo.

Przy­glą­dał się jej, kiedy bar­man nale­wał alko­hol do szklanki.

– Przez moją pracę w Holan­dii tak rzadko się widu­jemy.

– Ale dzięki temu możemy za sobą bar­dzo tęsk­nić. – Uśmiech­nęła się.

– A co u cie­bie? – odwa­żył się w końcu na bar­dziej oso­bi­ste pyta­nie.

– Już lepiej, skoń­czy­łam tera­pię i podobno znowu jestem zdolna do samo­dziel­nego życia.

– Spo­ty­kasz się z kimś?

– Prze­stań! – Roze­śmiała się. – Jesteś jesz­cze gor­szy niż nasza mama. Nie spo­ty­kam, teraz praca jest dla mnie naj­waż­niej­sza. – Przy­tu­liła się do niego. – Bez two­jego wspar­cia nie dała­bym sobie z tym wszyst­kim rady.

Wie­działa, że jej brat nie lubi mówić o emo­cjach, dla­tego nie zdzi­wiła się, kiedy szybko zmie­nił temat.

– A co u rodzi­ców, czę­sto się z nimi widu­jesz?

– Regu­lar­nie, jeż­dżę do nich co dwa tygo­dnie. Cho­dzimy razem po górach. Mama obie­cała, że następ­nym razem upie­cze nasz uko­chany ser­nik.

Rozdział 2

Dwie młode kobiety sunące kory­ta­rzem musiały się pod­trzy­my­wać, by zacho­wać rów­no­wagę.

– To przez te okropne obcasy – oce­niła Magda, spo­glą­da­jąc nie­chęt­nie na swoje dwu­na­sto­cen­ty­me­trowe szpilki.

– Raczej przez wino – sko­ry­go­wała Anna. – Już ni­gdy nie pozwolę, żeby bez opa­mię­ta­nia się we mnie wle­wało.

Obie roze­śmiały się i poty­ka­jąc się przy każ­dym kolej­nym kroku, parły z deter­mi­na­cją do przodu, bawiąc się i przy każ­dym potknię­ciu wybu­cha­jąc bez­tro­skim śmie­chem. Nie mogąc skon­cen­tro­wać się na mar­szu, czar­no­włosa Anna sta­rała się opo­wie­dzieć przy­ja­ciółce skom­pli­ko­waną histo­rię towa­rzy­ską. Tra­ciła wątek przy każ­dym potknię­ciu, lecz za każ­dym razem podej­mo­wała kolejną próbę, roz­po­czy­na­jąc opo­wieść od nowa. Gdy zbli­żyły się do drzwi miesz­ka­nia, jasno­włosa Magda, sta­ra­jąc się na­dal słu­chać przy­ja­ciółki, szu­kała rów­no­cze­śnie klu­czy. Nie odno­siła jed­nak suk­cesu i zamiast nich z obszer­nej skó­rza­nej torby wyj­mo­wała różne naj­dziw­niej­sze przed­mioty: małego nie­bie­skiego plu­szo­wego sło­nia, z któ­rym się nie roz­sta­wała i w waż­nych dla sie­bie momen­tach gła­skała na szczę­ście jego trąbę, czer­wone pióro Mon­te­grappa, pre­zent od patrona za wzo­rowo zdany egza­min adwo­kacki, pudełko z wkła­dami do niego z zie­lo­nym atra­men­tem, paczkę spi­na­czy, port­fel z kar­tami kre­dy­to­wymi i kilka zdjęć z pola­ro­idu. Foto­gra­fie zostały zro­bione tego dnia w restau­ra­cji, gdzie swoją apli­kancką grupą oble­wali ślu­bo­wa­nie, po któ­rym mogli posłu­gi­wać się tytu­łem adwo­kata i poja­wić się w sądzie w wyma­rzo­nej adwo­kackiej todze. Klu­czy nie zna­la­zła. Zde­spe­ro­wana młoda kobieta usia­dła na pod­ło­dze i wysy­pała zawar­tość torby na wycie­raczkę.

– O, mam was! Tu żeście się ukryły! – Zado­wo­lona zaczęła ponow­nie umiesz­czać w tor­bie rze­czy wyrzu­cone na wycie­raczkę.

Pech chciał, że razem z innymi przed­mio­tami wrzu­ciła do torby rów­nież klu­cze, więc poszu­ki­wa­nia musiała powtó­rzyć od początku. W końcu udało jej się otwo­rzyć drzwi.

Gdy tylko dostrze­gła w salo­nie swoją uko­chaną kanapę, Magda od razu rzu­ciła się na nią, obok niej padła Anna.

– Wiesz, Anka, jaka jestem szczę­śliwa, że już po wszyst­kim. Myśla­łam, że zwa­riuję, ucząc się do tego egza­minu.

– Wiem, rok temu sama to prze­cho­dzi­łam, ale pomyśl, jak zabój­czo będziesz wyglą­dać w todze.

– Pew­nie. Chcesz zoba­czyć? – Magda z tru­dem dźwi­gnęła się z kanapy i mocno chwiej­nym kro­kiem pode­szła do szafy, skąd wycią­gnęła pach­nącą jesz­cze nowo­ścią czarną adwo­kacką togę ozdo­bioną zie­loną wypustką. Zarzu­ciła ją sobie na ramiona, obró­ciła się kilka razy, sta­ra­jąc się naśla­do­wać ruchy modelki, po czym potknęła się i upa­dła na pod­łogę. – Chyba jestem pijana – oce­niła.

– Jesteś – potwier­dziła Anna. – Ja też jestem i musimy coś z tym zro­bić.

– Może się napi­jemy? – zna­la­zła roz­wią­za­nie Magda.

– Świetny pomysł – oce­niła przy­ja­ciółka.

– Ale ja nie mogę.

– Dla­czego?

– Bo jutro mam pierw­szą w życiu roz­prawę jako adwo­kat. Jak przyjdę nawa­lona do sądu, to mnie wywalą z adwo­katury w tym samym dniu, w któ­rym się do niej dosta­łam.

– Racja, nie możesz być nawa­lona – przy­znała Anna.

– To co robimy?

– Napijmy się her­baty, to wytrzeź­wie­jemy.

– Masz rację. W ten spo­sób na mojej pierw­szej roz­pra­wie nie będę wyglą­dać jak zom­bie.

Prze­nio­sły się do kuchni. Magda skon­cen­tro­wała się na napeł­nie­niu czaj­nika. Nie było to łatwe. Nagle zaczęła się śmiać.

– Co się stało? – zapy­tała Anna.

– Nic, po pro­stu przy­po­mnia­łam sobie, jakiej dziś wio­chy naro­bi­łam w aresz­cie.

– Co się stało?

– Patron popro­sił mnie, żebym zaj­rzała do jego nowego klienta, Mariu­sza Kozłow­skiego; sie­dzi z zarzu­tem usi­ło­wa­nia zabój­stwa. Powie­dzia­łam, że nie ma sprawy i do niego zaj­rzę. Cze­kam w pokoju widzeń, czy­tam jego zarzuty i kon­sta­tuję, że facet nie będzie miał z górki. Ścią­ga­nie hara­czy, pobi­cie, posia­da­nie broni, usi­ło­wa­nie zabój­stwa, a do tego recy­dywa… Jak trafi na ambit­nego sędziego, to może dostać nawet dwa­dzie­ścia pięć lat. Aż zro­biło mi się go żal. I wtedy mi go przy­pro­wa­dzili. Niski, myszo­waty, szczu­pły i do tego rudy, zupeł­nie nie wyglą­dał na takiego macho, co to gania z giwerą po mie­ście i chce mor­do­wać ludzi. Ale patron pro­sił, żebym uświa­do­miła mu, w jakiej jest sytu­acji. Więc mu mówię, oczy­wi­ście zupeł­nie deli­kat­nymi sło­wami, że ma cał­kiem prze­je­bane. Przed­sta­wiam mu zarzuty i ile można za nie posie­dzieć. A on nagle zaczyna się trząść jak baba.

– Ty się lepiej odwal od bab, baby wcale się nie trzęsą, jak mają zarzut o zabój­stwo, przy­naj­mniej moja się nie trzę­sła – zapro­te­sto­wała Anna.

– No dobra, więc on cały się trzę­sie wcale nie jak baba i do tego zaczyna pła­kać. A ja nie­na­wi­dzę, jak faceci pła­czą, więc mówię mu, żeby się nie mazał jak jakaś baba.

– Baby się nie mażą – przy­po­mniała jej Anna. – Przy­naj­mniej moje się nie mażą.

– Dobra. Więc mówię mu, żeby się nie mazał jak nie jakaś baba, a on na­dal się trzę­sie jak gala­reta i zaczyna mi tłu­ma­czyć, że on nic złego nie zro­bił, że tylko chciał ukraść rower, a w zasa­dzie to nawet nie chciał ukraść, bo się pomy­lił, bo myślał, że ten rower jest jego, i że jak chciał wziąć ten rower, to tam nikogo nie było, więc jakby nawet chciał kogoś zabić, toby nie mógł, więc nie mogą go ska­zać za usi­ło­wa­nie zabój­stwa. Powta­rza, że jest nie­winny, więc za nie­win­ność nie mogą mu dać dwu­dzie­stu pię­ciu lat, bo to by była nie­spra­wie­dli­wość. To ja mu wtedy tłu­ma­czę, że takiej gadki to sędzia nie kupi, a przy zgro­ma­dzo­nych dowo­dach to o unie­win­nie­niu nie ma nawet co myśleć. Że oczy­wi­ście musimy popra­co­wać nad linią obrony, ale na to, że zej­dziemy poni­żej pięt­na­stu lat, nie ma szans. Wtedy facet traci pano­wa­nie nad sobą i pła­cze jak baba, to zna­czy jak nie twoja baba, i jak kata­rynka powta­rza, że jest nie­winny, że niczego nie robił i że nie chce do wię­zie­nia nawet na te pięt­na­ście lat. W tym momen­cie drzwi do pokoju widzeń się otwie­rają i straż­nicy wpro­wa­dzają faceta dwa metry wzro­stu, o budo­wie roz­ro­śnię­tego baobabu, z twa­rzy podob­nego do Robo­copa. No i wyobraź sobie, co się stało. – Magda ponow­nie zaczęła się histe­rycz­nie śmiać. – Straż­nicy pomy­lili pokoje i ten ryży myszaty to naprawdę ukradł tylko rower, a ten mój od usi­ło­wa­nia zabój­stwa to był ten wielki.

– A ty zanim z nim zaczę­łaś gadać, to oczy­wi­ście nie spy­ta­łaś, jak się nazywa. – Roze­śmiała się Anna.

– No nie – przy­znała Magda. – A jak zama­wiasz w restau­ra­cji kotlet mie­lony, to jak ci przy­niosą talerz, to pytasz, czy to kotlet mie­lony? Zgło­si­łam, żeby mi przy­pro­wa­dzili Mariu­sza Kozłow­skiego, więc zakła­da­łam, że przy­pro­wa­dzą Mariu­sza Kozłow­skiego.

– Ty to jed­nak głu­pia blon­dynka jesteś.

– No jestem – przy­znała Magda. – I za to mnie wszy­scy kochają.

– Kto cię kocha? – zain­te­re­so­wała się Anna.

– No wła­śnie nikt kon­kretny… Dla­czego nie mogę zna­leźć chło­paka? – Magda posmut­niała.

– Bo nie robisz her­baty i dla­tego tak nam się kręci w gło­wach.

Następ­nego dnia Magda dzię­ko­wała Bogu, że sąd z uwagi na kon­wój, który miał przy­wieźć oskar­żo­nych z innego mia­sta, wyzna­czył roz­prawę dopiero na dzie­siątą trzy­dzie­ści. Udało im się z Anną zdą­żyć do sądu.

Oglą­da­jąc się w lustrze i zacho­wu­jąc pełen obiek­ty­wizm, musiała przy­znać, że w todze wyglą­dała naprawdę dobrze. Była nie­bie­sko­oką szczu­płą blon­dynką, mie­rzącą ponad metr sie­dem­dzie­siąt, z krę­co­nymi wło­sami, które, mimo że sta­rała się codzien­nie pro­sto­wać, zawsze wra­cały do afro. W gra­na­to­wych szpil­kach, czar­nej roz­klo­szo­wa­nej sukience lekko za kolana i czar­nej todze, któ­rej na razie jesz­cze nie zapięła, wyglą­dała olśnie­wa­jąco. Do tego z ulgą stwier­dziła, że maki­jaż sku­tecz­nie tuszo­wał eks­cesy wczo­raj­szego wie­czoru.

Drzwi od sali roz­praw się otwo­rzyły.

– Wszy­scy w spra­wie Mariu­sza Kozłow­skiego i innych pro­szeni są do sali – wywo­łał roz­prawę pro­to­ko­lant.

Po wej­ściu do sali cze­kali, aż sędzia zaj­mie swoje miej­sce.

– Witam pań­stwa. – Prze­wod­ni­czący roz­po­czął posie­dze­nie sądu. – Szcze­gól­nie miło widzieć panią mece­nas Magdę Rymsę w nowej roli.

– Dzię­kuję, wysoki sądzie. Dziś mój debiut w todze. Podobno ten dzień zapa­mię­tuje się do końca życia.

– Zatem życzę, żeby to były miłe wspo­mnie­nia.

– Zoba­czysz, wszy­scy faceci będą wario­wać na twoim punk­cie – szep­nęła jej do ucha Anna.

– Daj spo­kój. Nie muszą wszy­scy. Wystar­czy, żeby jeden zwa­rio­wał, ale tak na poważ­nie.

Do sali wpro­wa­dzono pierw­szego świadka. Kiedy Magda prze­py­ty­wała go na temat trans­ak­cji sprze­daży nar­ko­ty­ków, o któ­rej zezna­wał w pro­ku­ra­tu­rze, kątem oka dostrze­gła, że jej wyci­szony tele­fon leżący pomię­dzy aktami wibruje. Gdy skoń­czyła zada­wać pyta­nia, spoj­rzała na ekran.

– To znowu mama – szep­nęła do Ani. – Jest taka dumna, że zda­łam egza­min adwo­kacki, że dzwoni co chwilę, żeby o tym poroz­ma­wiać.

Po chwili dostała ese­mesa.

„Twój tata nie żyje” – prze­czy­tała wia­do­mość.

Wie­czo­rem, gdy emo­cje tro­chę opa­dły, razem z Anną sie­działy w miesz­ka­niu Magdy.

– Nie pozna­łam two­jego ojca, opo­wiedz mi coś o nim – popro­siła Anna.

– Rodzice się roz­wie­dli, kiedy mia­łam osiem lat. Tata został w War­sza­wie, gdzie pro­wa­dził kan­ce­la­rię, a ja z mamą prze­nio­słam się do jej rodzin­nego Wro­cła­wia, gdzie dostała pro­po­zy­cję obję­cia sta­no­wi­ska ordy­na­tora na oddziale pedia­trycz­nym. Z tatą byli­śmy bar­dzo bli­sko, przez całe stu­dia miesz­ka­łam u niego. Był taki szczę­śliwy, gdy zde­cy­do­wa­łam się zda­wać na apli­ka­cję. Chciał, żebym została w War­sza­wie i robiła ją u niego, ale nie mogłam zro­bić tego mamie. Zapła­ka­łaby się beze mnie.

– Mówiono, że był rewe­la­cyj­nym kar­ni­kiem.

– Był. To on zara­ził mnie pasją do obrony kry­mi­na­li­stów.

– Kiedy będzie pogrzeb?

– Jutro pojadę do War­szawy wszystko zor­ga­ni­zo­wać.

– Chcesz, żebym z tobą poje­chała?

– Byłoby cudow­nie. – Magda przy­tu­liła się do Anny. – Nie wiem, czy dam sobie z tym radę sama.

Na cmen­ta­rzu Powąz­kow­skim w czerw­cowe połu­dnie zebrał się tłum żałob­ni­ków. Chęć wygło­sze­nia mowy poże­gnal­nej mece­nasa Pio­tra Rymsy wyra­ziło sze­ściu jego kole­gów. Jako ostatni prze­ma­wiał dzie­kan War­szaw­skiej Rady Adwo­kac­kiej. Magda, słu­cha­jąc go, zasta­na­wiała się, czy na koniec powinna zabrać głos w imie­niu rodziny. Czuła, że powinna, ale nie wie­działa, czy da radę, wyobra­żała sobie, że jak tylko weź­mie do ręki mikro­fon, zacznie pła­kać. Gdy dzie­kan skoń­czył prze­mowę, bły­ska­wicz­nie pod­jęła decy­zję.

– Losy taty zawsze zwią­zane były z adwo­ka­turą. Była całym jego życiem. Trudno mi to przy­znać, ale kochał ją bar­dziej niż rodzinę. Został adwo­ka­tem, kiedy miał dwa­dzie­ścia osiem lat. W sali sądo­wej spę­dził pięć­dzie­siąt, bywał w niej czę­ściej niż w domu. O moich naro­dzi­nach dowie­dział się, wygła­sza­jąc mowę obroń­czą. Kolega prze­ka­zał mu kartkę z tą wia­do­mo­ścią, a on spo­koj­nie skoń­czył prze­ma­wiać i dopiero wtedy poje­chał do szpi­tala. Umarł, tak jak żył, wygła­sza­jąc mowę obroń­czą. Czy można sobie wyma­rzyć pięk­niej­sze odej­ście dla adwo­kata? Sale sądowe będą bez cie­bie puste. Będzie cię tam, tato, bar­dzo bra­ko­wało. Do widze­nia, tato, żegnaj, mece­na­sie.

Przyj­mo­wa­nie kon­do­len­cji trwało ponad godzinę. Jako jeden z ostat­nich do Magdy pod­szedł wysoki ciem­no­włosy męż­czy­zna.

– Nazy­wam się Andrzej Rek. Pani ojciec był moim mistrzem, od niego uczy­łem się zawodu. Pro­szę przy­jąć moje kon­do­len­cje.

Po pogrze­bie Magda odwio­zła mamę na dwo­rzec i z Anną poje­chały do domu ojca. Była to odre­mon­to­wana willa z lat trzy­dzie­stych zeszłego wieku na Gór­nym Moko­to­wie. Par­ter i pierw­sze pię­tro zaj­mo­wały pomiesz­cze­nia kan­ce­la­rii, na dru­gim znaj­do­wało się miesz­ka­nie mece­nasa. Piotr Rymsa miesz­kał sam, sam też pro­wa­dził kan­ce­la­rię. W domu pano­wał kawa­ler­ski nie­ład. Magda zasta­na­wiała się, od czego zacząć porząd­ko­wa­nie jego pry­wat­nych doku­men­tów i akt kan­ce­la­rii, żeby prze­ka­zać je wyzna­czo­nemu przez radę likwi­da­to­rowi. Potrze­bo­wała na to kilku dni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki