Królewski skarb - Jacek Dubois - ebook

Królewski skarb ebook

Jacek Dubois

4,5

Opis

W Warszawie z ekspozycji giną klejnoty koronacyjne królowej brytyjskiej. W trakcie ucieczki jeden z trzech złodziei okrada swoich wspólników. Policji udaje się ustalić, że udał się do jednego z biurowców. Jego śladem podążają zarówno policjanci, jak i wściekli wspólnicy. Okazuje się, że w jednym z biur mieści się kancelaria adwokacka taty Helenki. To on staje się głównym podejrzanym o zorganizowanie napadu. Hela z braćmi, chcąc pomóc tacie, wszczynają własne śledztwo. Czy wspólnie uda im się odzyskać klejnoty i udowodnić niewinność adwokata? Czy tajemniczy duch lustra okaże się pomocny w schwytaniu złodziei?

Sensacyjna opowieść, która wzbudzi dreszczyk emocji i rozbawi każdego czytelnika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tomcio_psuj

Nie oderwiesz się od lektury

Extra!
00

Popularność




Rozdział I

DZIEWCZYNKA BEZ IMIENIA

Daleko z dołu dochodziły tajemnicze odgłosy. Nadstawiłam ucha, żeby lepiej słyszeć.

– Bezimienna, gdzie jesteś? – Rozpoznałam głos taty.

Nasz dom przypomina mi latarnię morską, bo jest wysoki, wąski i ma cztery poziomy. Jeśli chcemy zlokalizować, gdzie jest któryś z domowników, musimy głośno krzyczeć. Tym razem tata szukał mnie. Zastanawiacie się pewnie, dlaczego wołał do mnie „Bezimienna”, przecież każde dziecko ma jakieś imię. Ja też mam i do tego bardzo piękne. Określenie Bezimienna wzięło się z naszej rodzinnej historii.

Mam trzech braci: Michała, Stasia i Tadzia. Rodzice tak przyzwyczaili się, że rodzą im się tylko chłopcy, że jak dowiedzieli się, że będą mieli kolejne dziecko, pomyśleli, że to będzie chłopiec i wymyślili dla niego imię Maurycy. Na moje szczęście okazało się, że będę dziewczynką i rodzice musieli wybrać dla mnie nowe imię. Tylko że kiedy któreś podobało się tacie, to nie podobało się mamie i odwrotnie. W końcu po miesiącu sporów zabrakło im pomysłów. Wtedy kupili wielką księgę imion. Pomimo że było w niej kilkaset propozycji, nadal nie mogli niczego ustalić. Wreszcie uznali, że jeśli ktoś nie ma imienia, to i tak trzeba o nim jakoś mówić i tata zaczął o mnie mówić „bezimienna dziewczynka”. To się spodobało całej rodzinie i gdy jeszcze mieszkałam u mamy w brzuchu, tak zaczęli mnie nazywać.

Kiedy jednak trzeba było mnie zgłosić w urzędzie stanu cywilnego, tata takie imię wpisał w dokumentach. Na szczęście Opatrzność nade mną czuwała. Pani w urzędzie powiedziała, że to nie jest prawdziwe imię i odmówiła jego zarejestrowania. Wtedy tata się zdenerwował i powiedział, że jeżeli nie mogę się nazywać tak, jak chce rodzina, to w takim razie wcale nie będę miała imienia.

Przez jakiś czas tak było, aż przyszedł do nas wujek Aleksander. Kiedy dowiedział się o pomyśle taty, powiedział, że jeśli rodzice sami nie nadadzą dziecku imienia, to zgodnie z prawem sześć miesięcy po jego urodzeniu zrobią to za nich urzędnicy. Po tej informacji w domu powiało grozą i cała rodzina zaczęła zastanawiać się, jakie imię zostanie mi przydzielone z urzędu. Przeważały czarne scenariusze, bracia wymyślali kolejno Bertę, Brunhildę i Hermenegildę.

Wtedy mama popłakała się i powiedziała, że ona się nie zgadza, żeby jej córka nazywała się jak niemiecka mniszka i zażądała, by natychmiast wymyślić dla mnie jakieś normalne proste imię. Od nowa zaczęły się rodzinne narady, a niebezpieczeństwo, że dostanę imię z urzędu, stawało się coraz bardziej realne. W końcu bracia, by mnie przed tym uchronić, uznali, że muszą wziąć sprawy w swoje ręce. Zaproponowali, żeby każde z rodziców wybrało po dwa imiona, które napiszą na kartce. Z tych propozycji chłopcy mieli wybrać imię dla mnie. Rodzice się zgodzili. Wyrwali z notesu kartki i, zakrywając je przed sobą, napisali po dwa imiona. Okazało się, że tata zaproponował Helenę i Antoninę, a mama dokładnie takie same. Wszyscy się śmiali, bo przedtem tata z mamą nie mogli dojść do porozumienia, a teraz okazało się, że pomiędzy nimi nie ma najmniejszego sporu.

Od tego momentu mój los leżał w rękach braci. Ustalili więc, że będą głosować w kolejności od najmłodszego do najstarszego, tak jak to się robi w czasie narady w prawdziwym sądzie. Najmłodszy jest Tadzik i on zaczął. Tadzik jest sportowcem; rok temu wygrał narciarską ligę zakopiańską i dlatego wszyscy się spodziewali, że zwycięży imię, które nosiła jakaś sławna narciarka. Tak też się stało. Brat zdecydował, żeby jego siostra nosiła imię po wielokrotnej przedwojennej mistrzyni Polski w narciarstwie alpejskim – Helenie Marusarzównie. Kolejny głos miał oddać Staś, który oświadczył:

– Nigdy nie zgodzę się, żeby moja siostra nazywała się jak ta wstrętna Austriaczka Maria Antonina. – Mój średni brat jest z zamiłowania historykiem. Kiedy Tadzik szaleje po alpejskich stokach, Staś startuje w olimpiadach historycznych i najczęściej je wygrywa. – Niech nazywa się tak samo jak piękna Helena. Ta, przez którą rozpętano wojnę o Troję.

Przy tym układzie głosów moje imię było już przesądzone, ale rodzina chciała poznać opinię najstarszego z braci, Michała, który chce zostać malarzem.

– Od kilku dni szkicuję księżyc – oświadczył. – A imię Helena wywodzi się od greckiego słowa oznaczającego blask księżyca. To znak, że dziewczynka powinna mieć na imię Helena.

W ten sposób decyzja zapadła i dwóm wielkim Helenom i temu, że mój brat postanowił namalować księżyc, zawdzięczam swoje imię. Jednak, mimo że od tego czasu minęło już dziesięć lat, tata często nadal nazywa mnie w domu „bezimienną dziewczynką”.

Głos taty, który słyszałam, dochodził jak spod ziemi, a to oznaczało, że jest on w swoim gabinecie. Jak już opowiadałam, nasz dom przypomina latarnię morską, jest taki wysoki, a my, żeby się ze sobą spotkać, musimy nieustająco biegać po piętrach. Na samym dole, w podziemiu, obok pralni, spiżarni i garderoby, jest królestwo taty. Tam ma swój gabinet, w którym zamyka się, żeby móc popracować, albo kiedy ma nas wszystkich dosyć i, jak twierdzi, jest gotów ukryć się nawet w piekle, żeby zaznać chwili spokoju. Dawniej w tym gabinecie tata przyjmował klientów, ale po pewnej historii mama mu tego zabroniła.

Muszę zacząć od początku. Tata jest adwokatem i zajmuje się obroną ludzi, którzy stają przed sądem. W pracy nosi bardzo dziwny strój: długą czarną togę z zieloną wypustką przy szyi. Nigdy go w niej nie widziałam w pracy, bo dzieci nie mogą wchodzić na sale sądowe, ale oglądałam go na zdjęciach. Bycie obrońcą polega na tym, że do taty przychodzą ludzie, którzy zostają oskarżeni przez prokuraturę o zrobienie czegoś, co jest zabronione przez prawo. Zadaniem taty jest ich obrona.

Dawniej tata przyjmował swoich klientów w domu. Któregoś dnia, gdy wracałam do domu ze szkoły, minął mnie biegnący ile sił w nogach mężczyzna. Zastanawiałam się, dokąd tak pędzi, a on wbiegł do naszego domu i, przepychając się przez kolejkę oczekujących do taty klientów, twierdził, że przybył w niesłychanie ważnej i niecierpiącej zwłoki sprawie. Chwilę potem do naszego domu wpadli policjanci i zatrzymali tego pana pod zarzutem napadu na bank. Mama wtedy bardzo się złościła na tatę i mówiła, że nie życzy sobie, żeby takie typy spod ciemnej gwiazdy przybiegały do jej domu. Twierdziła, że przez tatę najadła się wstydu przed wszystkimi sąsiadami.

Najśmieszniejsze w tej historii było to, że ani policjanci, ani mama nie mieli racji, bo ten pan wcale nie był typem spod ciemnej gwiazdy. Tata bronił go wtedy w sądzie i sędzia stwierdził, że on nie dokonał tego napadu. Okazało się, że tego dnia w telewizji ten pan zobaczył list gończy za mężczyzną poszukiwanym za dokonanie napadu na bank. Człowiek z fotografii był bardzo do niego podobny, więc się przestraszył, że może zostać wzięty za tego bandytę. Postanowił natychmiast zasięgnąć porady taty, co ma robić w takiej sytuacji. Po drodze zobaczyli go policjanci, którzy pomyśleli, że spotkali poszukiwanego człowieka. Pobiegli więc za nim, a on przerażony zaczął uciekać. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, bo w sądzie tata udowodnił, że w czasie, gdy dokonywano napadu, ten pan był gdzie indziej.

Po tym zdarzeniu mama zaczęła nalegać, by tata przyjmował swoich klientów poza domem. Jednak miarka się przebrała w wigilijny poranek. Pomagałam mamie przyrządzać karpia w galarecie na kolację, kiedy usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Nikogo się nie spodziewaliśmy i zdziwiona mama poszła otworzyć. Przy drzwiach stał pan, który powiedział, że w bardzo ważnej sprawie musi się widzieć z tatą. Mama nie była zadowolona z tej wizyty, bo tata obiecał jej, że pojedzie kupić choinkę. Obawiała się, że jak zacznie rozmawiać z tym panem, to ona sama będzie musiała pojechać po świąteczne drzewko. Dlatego zaproponowała klientowi taty, żeby przyszedł kiedy indziej, bo teraz tata jest bardzo zajęty. Pan jednak nalegał na spotkanie, twierdząc, że to bardzo ważne. W końcu mama uległa i poprosiła tatę. Okazało się, że tacie udało się wygrać temu panu sprawę i dziś on w podziękowaniu przyniósł rybkę na święta, którą sam złowił. Mama nie protestowała. Wprawdzie skończyła już przygotowywać kolację wigilijną, uznała jednak, że włoży rybkę do zamrażarki i przyrządzi ją dla nas po świętach. Wtedy pan poszedł do samochodu po prezent. Okazało się, że tą „małą świąteczną rybką” jest dwumetrowy sum, który zajął nam całą kuchnię. Nie było szans, żeby upchnąć go w zamrażarce.

Widząc taki prezent, mama popłakała się i spytała tatę, co ma zrobić z tym wielkim morskim potworem. Tata nie wyglądał na człowieka, który zna odpowiedź na to pytanie. Nie mogąc znaleźć rozwiązania, nagle przypomniał sobie, że ma do załatwienia bardzo ważną sprawę, czyli kupić choinkę, i czmychnął z domu. Mama została sam na sam z sumem i dużo czasu spędziła przy telefonie, prosząc przyjaciółki, by zabrały choć po kawałku tej monstrualnej ryby. Na dworze już zmierzchało, gdy mamie udało się rozdzielić wigilijną rybkę pomiędzy znajomych.

Wieczorem mama odbyła poważną rozmowę z tatą, w której oświadczyła, że ma po dziurki w nosie jego klientów i żąda, żeby spotykał się z nimi w innym miejscu niż dom. Powiedziała, że jeśli będzie miał biuro poza domem, to nie ma nic przeciwko temu, żeby codziennie wpadała tam policja, a klienci przynosili, co tylko im wpadnie do głowy i jeśli mają ochotę, to mogą przynieść tacie nawet całego wieloryba. Tata uległ prośbie mamy i już od tego czasu nie spotyka się w domu z klientami.

Opowiem wam jeszcze o naszym domu. Na parterze mamy kuchnię i salon z wyjściem na ogród. Za właściciela tego poziomu uważa się Szaszłyk, który usytuował swoje posłanie w holu. W ten sposób ma blisko zarówno do kuchni, żeby tam pobiec, gdy tylko usłyszy odgłos otwieranej lodówki, jak i do ogrodu, by móc po nim pobiegać, gdy tylko ktoś otworzy drzwi na taras. Szaszłyk to nasz ukochany pies, biszkoptowy labrador. Rodzice kupili go dla nas, kiedy pod uroczystą przysięgą obiecaliśmy z braćmi, że będziemy się nim zajmować i wyprowadzać go na spacer. Na początku wszyscy zgłaszaliśmy się na ochotnika, żeby wychodzić z Szaszłykiem.

Pierwszego dnia pobytu u nas mama policzyła, że pies był siedemdziesiąt dwa razy na spacerze. Gdy któreś z nas brało smycz do ręki, pies zrywał się z radości i, odbijając się na czterech łapach, podskakiwał, obracając się wokół własnej osi. W ten sposób tańczył swój taniec szczęścia.

Szaszłyk nie jest takim zwykłym psem, którego można wziąć na smycz i wyprowadzić na spacer. To on wyprowadza nas wszystkich. Szaszłyk jest jak pasterz, który czuje się odpowiedzialny za swoje owieczki. To on musi się nami opiekować, dlatego kiedy już przypniemy mu smycz do obroży, on łapie ją w pysk i, przyśpieszając kroku, ciągnie wyprowadzającego za sobą. Sam decyduje o kierunku spaceru. Szaszłyk jest bardzo silny i często udaje mu się wyszarpnąć nam smycz z ręki. Nie przejmuje się tym. Dla niego to kolejna sposobność do odtańczenia psiego tańca. Trzymając smycz w pysku, obraca się, a smycz krąży wokół niego, zataczając wielkie koła. W końcu, gdy się zmęczy, kładzie się i pozwala podnieść z chodnika koniec smyczy, po czym prowadzi nas dalej na spacer.

Tego pierwszego dnia, kiedy Szaszłyk przyjechał do nas, w czasie pierwszych spacerów pokazywał nam te sztuczki. Potem zmęczył się, już tak ochoczo nie podskakiwał i szedł coraz wolniej łapa za łapą, a pod koniec dnia na widok któregoś z nas zbliżającego się do niego ze smyczą wył i chował się pod łóżko. Spragnieni wyprowadzania psa musieliśmy go stamtąd wyciągać. Następnego dnia mama, obawiając się o zdrowie Szaszłyka, wprowadziła limit spacerów i musieliśmy losować, kto go wyprowadzi. Tak było przez cztery dni, po czym nieoczekiwanie w niedzielę zaczęło padać. W taką pogodę nie chciało mi się wstawać z łóżka. Wtedy przyszła mama i przypomniała, że trzeba wyjść z psem. Popatrzyłam za okno i na szczęście przypomniałam sobie, że następnego dnia mam klasówkę, od której zależy ocena z polskiego na koniec roku. Powiedziałam, że muszę się uczyć i nie mogę przedkładać przyjemności wychodzenia z psem nad karierę naukową.

Mama tylko westchnęła i poszła zaproponować wyjście z psem któremuś z moich braci. Słyszałam, że natknęła się na Tadzika. Brat, który jest najzdrowszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam w życiu, usłyszawszy propozycję wyjścia z psem na spacer, nieoczekiwanie zakasłał i oświadczył mamie, że bardzo chętnie wyszedłby z Szaszłykiem na spacer, tylko tak się nieszczęśliwie składa, że jest mu na przemian zimno albo ciepło, czuje dreszcze, ma sucho w gardle i mokro w nosie, a na dodatek odczuwa mrowienie w stopach. Samopoczucie ma tak bardzo podłe, że mama powinna zrozumieć, że w tych warunkach nie powinien iść z psem na spacer. Gdy mama oświadczyła, że na pierwszy rzut oka wygląda zupełnie zdrowo, przypomniał jej, że zbliżają się zawody zakopiańskiej ligi narciarskiej i całej rodzinie powinno zależeć, żeby był zdrowy i je wygrał.

Mama znów westchnęła i spróbowała namówić Stasia, który akurat czytał książkę o kampanii Napoleona w Rosji. A dokładniej o tym, że kiedy przyszła jesień, zaczęły padać obfite deszcze i cesarska armia ugrzęzła w błotach. Na propozycję spaceru wzruszył tylko ramionami i oświadczył, że nie chce przegrać batalii o wygranie olimpiady historycznej z tak błahej przyczyny, jak przeziębienie kilka dni przed pierwszym etapem.

Mama westchnęła kolejny raz tego dnia i chciała sama wyjść z Szaszłykiem na spacer, gdy natknęła się na tatę, który ze sportową torbą przerzuconą przez ramię miał zamiar iść do klubu na trening. Tata był idealną ofiarą, bo skoro szedł do klubu, to znaczyło, że był zdrowy i miał czas.

– Wiedziałem, że tak będzie – wściekał się tata, kiedy mama zaproponowała spacer z psem. – Przecież dzieci zobowiązały się, że będą z nim wychodzić, to ich pies, a nie mój – przypomniał. – Ja nie mam z nim nic wspólnego.

Te tłumaczenia nie pomogły i tata poszedł oglądać, jak Szaszłyk wykonuje swój psi taniec w strugach deszczu.

Sama nie wiem, jak to się stało, ale od tego dnia tata wyprowadzał naszego psa na spacer, a ponieważ Szaszłyk wydawał się zadowolony, wcale z tego powodu nie protestowaliśmy. Przez pierwszy miesiąc tata chodził z Szaszłykiem na długie spacery, po których psa wciąż rozpierała energia. Po powrocie w domu nadal tańczył swoje zwariowane tańce, zrzucając smyczą rzeczy z półek. Tata uznał, że musi go w czasie spaceru tak zmęczyć, żeby nie miał już na nic siły. Wpadł na pomysł, że zamiast chodzić na spacery, na których pies nie może się do końca wyszaleć, będzie jeździł z nim na rowerze.

Tata przejrzał kilka książek, z których dowiedział się, że idealny spacer dla takiego psa to dziesięć kilometrów. Wyznaczył więc taką trasę i codziennie ją przejeżdżał z Szaszłykiem. Jednak w trakcie jednej z wypraw o mało nie zamęczył Szaszłyka. Spotkał mianowicie jadącego na rowerze szkolnego kolegę, z którym się nie widział od kilku lat. Obaj bardzo ucieszyli się ze spotkania i pedałując, opowiadali sobie, co u nich słychać. Tata pogrążony w rozmowie zapomniał, że ma ze sobą psa i przypomniał sobie o nim po przejechaniu dwudziestu kilometrów. Szaszłyk ledwo już biegł za rowerem. Ojciec zabrał go do domu, gdzie pies położył się w swoim kojcu i leżał bez ruchu, nic nie jedząc przez dwa dni. Gdy już bardzo się o niego martwiliśmy, on nieoczekiwanie wstał, zjadł pełną miskę karmy i zażądał, żeby zabrać go na spacer.

Poznaliście już królestwo Szaszłyka, więc opiszę wam pierwsze piętro naszego domu. Tam większy pokój zajmują mamą z tatą. O tacie już wam opowiadałam, czas zatem na mamę. Ona jest bardzo ładna, a tata codziennie ją informuje, że jest najpiękniejszą kobietą na świecie. Jeśli jednak ja jestem gdzieś obok, dodaje, że oczywiście oprócz jego córki. Wtedy mama się zastanawia, czy ma się martwić, że jest na drugim miejscu, czy cieszyć, bo to w sumie medalowa pozycja. W końcu zawsze się cieszy, że obie jesteśmy dla taty najpiękniejsze.

Mama jest również prawnikiem, ale nie jest adwokatem i nie występuje w sądzie. Zajmuje się prawami człowieka. Często podróżuje po świecie, najczęściej do Afryki i Azji, gdzie uczy o prawach człowieka, jednak gdy ja ją o nie pytam, mówi, że porozmawiamy o tym, gdy będę starsza. Nie mogę zrozumieć, jak na świecie ma być równouprawnienie, o które walczy mama, jeśli ona sama tłumaczy obcym ludziom więcej niż mnie. W czasie jednej z takich podróży mama przeżyła nieprawdopodobną przygodę. Pojechała na wykłady do Libii, gdzie trwała jeszcze wojna domowa. Miasto, w którym wylądowała, było kontrolowane przez międzynarodowe wojska pokojowe. W nocy, gdy spała w hotelu, wojska dawnego reżimu przystąpiły do kontrofensywy i odbiły miasto. W ten sposób mama znalazła się w samym centrum wojny. Tata strasznie się wtedy denerwował. Na szczęście siły międzynarodowe odbiły miasto, a mamie nic się nie stało.

W pokoju naprzeciwko rodziców mieszkam ja. Jak już wiecie, na imię mam Helena i chodzę do czwartej klasy. Wolę, jak się do mnie mówi Hela, a nie Helenka. To brzmi poważniej. Mam dwa jasne warkoczyki i mnóstwo przyjaciół. W moim pokoju, na pierwszym piętrze od strony ulicy, jest tak dużo zabawek, że czasami trudno pod nimi znaleźć łóżko i biurko. Moje okno znajduje się na wysokości jednej z gazowych latarni, które oświetlają naszą ulicę. Uwielbiam siedzieć przy oknie, zwłaszcza w zimie, i patrzeć, jak latarnia oświetla padający śnieg. Bardzo lubię chodzić do szkoły, ale jeszcze bardziej lubię jeździć na wakacje. Kocham wakacyjne przygody. Ale dość o mnie.

Czas na podróż na drugie piętro naszego domu, gdzie jest królestwo moich braci. Staś ma pokój od strony ulicy. Jak wam opowiadałam, Staś jest zafascynowany historią i wszyscy w naszej rodzinie przepowiadają, że będzie profesorem historii starożytnej. Jednak Stasiowi perspektywa takiej kariery nie wystarcza, chciałby też być adwokatem, pisarzem i politykiem. O wszystkich tych karierach marzy jednocześnie. Kiedyś razem z tatą byli na wycieczce w Waszyngtonie, gdzie zwiedzali Biały Dom. Mój brat z wielkim zainteresowaniem słuchał o amerykańskich prezydentach. Nieoczekiwanie bardzo się zdenerwował, gdy dowiedział się od przewodnika, że prezydentem Stanów Zjednoczonych może zostać tylko ten, kto w chwili urodzenia miał obywatelstwo amerykańskie. Tata przez długi czas starał się dociec, dlaczego Stasia tak to rozsierdziło. Okazało się, że Staś rozczarował się, że nigdy nie będzie mógł być amerykańskim prezydentem. Było to trochę zabawne, ale muszę przyznać, że mój brat ma nieprawdopodobną wiedzę. Tata powiedział, że dzięki niemu będzie mógł wyrzucić na śmietnik swoją trzynastotomową encyklopedię, bo jak czegoś nie pamięta, wystarczy, że zawoła Stasia i on mu wszystko podpowie.

Jedyną wadą mojego brata jest to, że stara się trzymać jak najdalej od sportu. Twierdzi, że ruch zagłusza mu myśli. Czytając całymi godzinami i jedząc nieprawdopodobnie duże porcje makaronów, Staś zaczął przypominać misia kuleczkę. Na szczęście tata postanowił go zmobilizować, żeby z nim jeździł na rowerze i pływał. Staś się przed tym wzbraniał, twierdząc, że nie ma czasu na takie bzdury, aż w końcu tata wpadł na pomysł i kupił Stasiowi iPhone’a z wodoszczelną obudową. Dzięki niej mój brat może słuchać historycznych książek, pływając w basenie. Staś pogodził się z losem i mimo że nieustająco zrzędzi, że jest bezbronną ofiarą ojca tyrana, ćwiczy razem z nim. W ten sposób figura Stasia została uratowana.

Do uprawiania sportu nie trzeba za to namawiać najmłodszego z moich braci – Tadzika, który ma pokój naprzeciwko Stasia. Tadzik ma jasne blond włosy z falą na czole i zawsze jest roześmiany. On też lubi czytać, na przykład Igrzyska śmierci albo Czerwoną Piramidę, ale najbardziej na świecie lubi jeździć na nartach. Gdy przychodzi jesień, Tadzik pakuje swoje torby ze sprzętem i wyjeżdża do Zakopanego, gdzie na treningach i zawodach spędza kilka miesięcy i dopiero jak śnieg topnieje, zjeżdża z powrotem do Warszawy. W tym czasie wszyscy za nim tęsknimy. Tadzik, gdy miał mniej niż trzy lata, po raz pierwszy zjechał z Kasprowego Wierchu. Pewnego dnia na Hali Gąsienicowej Tadzik stał wśród grupy dorosłych narciarzy, w której zakładano się, kto potrafi zjechać na nartach z samego szczytu na krechę. Nie czekając na wynik ich dyskusji, Tadzik postanowił, że on wygra ten zakład, odepchnął się kijkami i, jadąc z pełną szybkością na wprost, zatrzymał się dopiero na dole. Ten wyczyn zapoczątkował jego karierę sportową. Byłam bardzo dumna z brata, kiedy zdobył mistrzostwo Polski. Pewnego razu Tadzik, który przyzwyczaił nas do tego, że na każdych zawodach staje na podium, przejechał trasę dopiero z piętnastym czasem. Byliśmy zdziwieni, co się stało, i mama poszła dowiedzieć się, czy Tadzik nie jest przypadkiem chory. Nie uwierzycie, jak brat wyjaśnił ten nagły spadek formy.

– Wiesz, mamo, przez cały sezon jeździłem tylko na tyczkach, starając się, by krawędziami nart utrzymać się na lodzie – tłumaczył. – Dziś, kiedy jechałem slalom, zobaczyłem z boku trasy trochę świeżego puchu, poczułem nieodpartą potrzebę sprawdzenia, jak to jest jechać po świeżym śniegu. Nie mogłem się opanować i zjechałem trochę w bok, żeby choć dotknąć tego puchu nartami.

W ten sposób wyjaśniła się przyczyna słabszej formy Tadzika.

Mam jeszcze trzeciego brata, Michała. On jest już dorosły, wyprowadził się od nas i mieszka ze swoją dziewczyną. Michał chce zostać malarzem i studiować na Akademii Sztuk Pięknych, ale w tym roku zapomniał przygotować teczki ze swoimi pracami i nie mógł przystąpić do egzaminu. Teraz studiuje socjologię, a na akademię ma zdawać ponownie za rok. Tata często dzwoni do Michała, zapraszając go do nas. On mówi, że wpadnie, jak tylko będzie mógł, ale często o tym zapomina. Ostatnio poprosiłam Michała, żeby namalował mój portret, ale o tym też zapomniał. Śmieję się z niego, że on jest jak słoń Trąbalski, tak samo zapominalski.

No to opowiedziałam najważniejsze rzeczy o mojej rodzinie i domu, a teraz muszę sprawdzić, dlaczego tata mnie woła.

Wstałam z kanapy i zbiegłam na dół. Tata wołał „Bezimienna, Bezimienna” i miotał się po gabinecie, czegoś szukając. Wszyscy w domu przyzwyczajeni jesteśmy, że tata bezustannie coś gubi i wtedy wzywa nas, żebyśmy mu pomagali w szukaniu. Tak było i tym razem. Tata rozpaczliwie przeszukiwał półki, powtarzając: „Co ja mogłem z nimi zrobić, co ja mogłem z nimi zrobić?”.

Nie musiałam być Sherlockiem Holmesem, żeby domyślić się, o co chodzi. Tata do niedawna miał sokoli wzrok. Nagle coś się zaczęło psuć. Miał coraz większe kłopoty z czytaniem, musiał wystawiać rękę z książką dalej i dalej przed siebie, aż ręka mu się kończyła. Na jednej ze spraw od swojego przeciwnika procesowego dostał pismo, którego nie mógł przeczytać. Bardzo się wtedy zdenerwował, bo nie wiedział, jakich argumentów użyli jego przeciwnicy. Na szczęście przyszła jego koleżanka z kancelarii, która była wtedy w ciąży, i przeczytała na głos pismo. Potem razem przygotowali odpowiedź i wygrali sprawę. Po wyroku tata się śmiał, że ślepemu z ciężarną udało się pokonać zespół młodych adwokatów.

Tata był przekonany, że ta historia z niemożnością przeczytania pisma zdarzyła się jednorazowo. Ot tak, po prostu miał słaby dzień. Niestety następnego dnia było tak samo, tata znów dostał pismo, którego nie potrafił przeczytać. W końcu zdecydował się pojechać do okulisty i okazało się, że wzrok mu się pogorszył i musi nosić okulary. Wtedy tata posmutniał. Uznał, że jeśli nie widzi, to jest już stary, nic ciekawego już go w życiu nie czeka i czas iść na emeryturę. Zamknął się w gabinecie i godzinami wpatrywał bezmyślnie w okno.

Mama nie wiedziała, co ma zrobić i w końcu zadzwoniła do przyjaciela taty o pomoc. Wujek Kuba przyjechał do nas i próbował przekonać tatę, że życie może być piękne nawet w okularach. Niestety to nie pomagało, ale żegnając się, przyjaciel taty powiedział, że za dwa miesiące zamierza pobiec półmaraton w Gdańsku. Ojciec nagle ożywił się i bardzo go to zainteresowało. Spytał przyjaciela, czy mógłby pobiec razem z nim. W ten sposób narodziła się nowa pasja taty – bieganie. Tata odzyskał pogodę ducha i zgodził się pojechać z mamą do okulisty, gdzie wybrali okulary, które tata od razu zgubił. Wtedy mama zaczęła nazywać tatę panem Hilarym, jak bohatera wiersza Juliana Tuwima, który krzyczał, gdzie są jego okulary. Okulary wkrótce się znalazły, ale codziennie zaczęły tacie ginąć. Mamę tak to denerwowało, że kupiła tacie cztery pary i porozkładała je na każdym piętrze naszego domu, tak by tata niezależnie od tego, gdzie się znajduje, mógł je znaleźć. Niestety niewiele to pomogło, one nadal złośliwie ginęły. Tatę też to denerwowało i zaczął imać się różnych sposobów, by nie gubić tych okularów. Kupił taki łańcuszek na szyję zakończony kółkiem, za który mógł je wtykać i nosić na szyi. Jednak i to niewiele pomogło, a studenci śmiali się z taty, gdy prowadząc wykład, tak był roztargniony, że mając jedne okulary zawieszone na swoim sznurku, drugie wczepione we włosach, a trzecie w kieszeni koszuli, pytał ich, czy nie widzieli przypadkiem, gdzie są jego okulary. Myśmy się już do tego przyzwyczaili.

Nie myliłam się. Tata był już ubrany do wyjścia w elegancki garnitur, w ręku trzymał brązową skórzaną aktówkę i brakowało mu tylko okularów, których poszukiwał, miotając się po gabinecie.

– Zaraz je znajdziemy, tatku – obiecałam i zrobiłam szybki przegląd sytuacji.

Okularów nie było ani na sznurku na szyi, ani we włosach, nie były też wpięte w węzeł krawata, zaczepione za guzik koszuli, ani schowane w kieszeni marynarki. Sytuacja wydawała się dużo poważniejsza, niż przypuszczałam. Zaczęłam sprawdzać kolejne miejsca: futerał leżący na biurku, kieszonkę w teczce i szuflady. Tata był zrozpaczony. Mówił, że umówił się z bardzo ważnym klientem i jeżeli nie przybędzie na czas, on się zniecierpliwi i zrezygnuje z usług taty. Zrobiłam w głowie przegląd ulubionych miejsc taty. W popielniczce na cygara ich nie było, sprawdziłam lodówkę, gdzie też ich nie znalazłam.

Wtedy przypomniałam sobie o murzyńskiej głowie. To rzeźba głowy kobiety naturalnej wielkości, którą tata kupił na targu staroci. Sprawdziłam i bingo, okulary były na niej. Wzięłam je i podałam tacie.

– Dziękuję ci bardzo. – Tata odzyskał dobry humor. – Dzięki tobie przyjmę ciekawą sprawę.

Pocałował mnie na pożegnanie i wybiegł z domu. Oczywiście okulary zostawił na stole. Udało mi się go dogonić i włożyłam mu je do kieszeni koszuli.

Rozdział II

WIDMO BANKRUCTWA

W ciągu dnia wszyscy mamy bardzo dużo zajęć, ale zgodnie z naszą rodzinną tradycją wieczorem spotykamy się, by razem zjeść kolację i poopowiadać sobie, co się wydarzyło.

Kiedy wróciłam z angielskiego, kątem oka dostrzegłam, że Staś kręci się po kuchni przy mamie przygotowującej kolację. Brat jest największym łakomczuchem, jakiego spotkałam w życiu. Dla pomidorowego spaghetti czy pizzy byłby w stanie zaprzedać własną duszę. Pewnie chciał dopilnować, żeby mama ugotowała to, co on najbardziej lubi. A przy okazji ten łakomczuch wyje połowę kolacji z garnków i dla nikogo nie starczy na dokładkę.

Gdy o dziewiętnastej zeszłam do jadalni, wszyscy już tam byli, a na stole stał wielki, choć trochę już spenetrowany, półmisek z pomidorowym spaghetti. Brat dopiął swego, bo mama, nie pytając nas o zdanie, przygotowała jego ulubioną potrawę. Chciałam w ramach zemsty nałożyć sobie olbrzymią porcję, żeby dla niego już nie starczyło. Niestety Staś błyskawicznie rzucił się do stołu, złapał półmisek, jakby chciał z nim uciec, ale zreflektował się i nałożył sobie na talerz olbrzymią porcję. Widząc zdumione miny członków rodziny, wytłumaczył:

– Wybaczcie, że nałożyłem sobie pierwszy, ale jestem niesamowicie głodny. Od rana nic nie jadłem.

– Jak to nic nie jadłeś, Stasiu? – zdumiała się mama. – Przecież własnoręcznie zrobiłam ci śniadanie.

– Tak, to prawda – przyznał Staś, nie przerywając jedzenia. – Ale to było bardzo wcześnie, a śniadanie było mikroskopijne, czyli to się nie liczy jako posiłek.

– Zjadłeś cztery kajzerki z serem – sprecyzowała mama.

– A potem jeszcze jedną moją – przypomniał Tadzik.

Staś nie oponował, z apetytem pałaszując makaron.

– Do mnie do biura przyszedłeś w porze lanczu – dodał tata. – Byliśmy razem w restauracji, gdzie zjadłeś zupę, drugie danie i deser.

– Jak to jedliście razem? – zdziwiła się mama. – Przecież ja przygotowałam Stasiowi posiłek w domu.

– A ode mnie pożyczył pieniądze na lancz, mówiąc, że jak zaraz czegoś nie zje, to zemdleje z głodu – dodałam.

Niespeszony tymi oskarżeniami Staś pochłonął ostatni kęs spaghetti z talerza. Wtedy spostrzegł, że żadne z nas jeszcze nie zaczęło jeść.

– Skoro nie jecie, to ja się jeszcze poczęstuję – Oświadczył i, nie czekając na zgodę, nałożył sobie kopiasty talerz makaronu.

Tata chciał zainterweniować i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo Staś go uprzedził.

– Czy wiecie, kto wymyślił pizzę? – spytał, po czym szybko wygłosił monolog o historii powstania tej potrawy.

Staś poza tym, że jest nieokiełznanym żarłokiem, jest także gadułą. Godzinami potrafi zarzucać nas różnymi opowieściami. Wysłuchaliśmy historii powstania pizzy. Na koniec Staś, nie robiąc nawet przystanku, spytał:

– Czy wiecie, skąd się wzięła kawa w Europie?

Tego już było za wiele dla wszystkich. Marzyliśmy, by wreszcie zamilkł. Najlepszym sposobem wyłączenia Stasia z dyskusji przy stole jest zaproponowanie mu czegoś do jedzenia i tego sposobu chwyciła się mama.

– Stasiu może jeszcze spaghetti?

Staś łaskawie ruszył głową, co oznaczało, że jest gotów przyjąć daninę. Mama sięgnęła po półmisek i zobaczyła, że, mimo że nikt poza Stasiem nie rozpoczął jedzenia, została tam ostatnia porcja. Westchnęła tylko, nałożyła mu to, co zostało, i oznajmiła pozostałym domownikom, że zaraz dogotuje makaronu. Czekając na kolację, rozpoczęliśmy rozmowę, chcąc uprzedzić kolejny monolog brata.

– Jak było w pracy? – spytała mama tatę.

Tata przeniósł kancelarię ze swoimi wspólnikami na szesnaste piętro nowego biurowca zbudowanego w samym centrum. Zakładając nową firmę, bali się, czy będą w stanie zarobić na czynsz i wyniki kancelarii taty były przedmiotem zainteresowania całej rodziny.

– Nie najlepiej – oznajmił ze smutną miną tata. – Chyba przeceniliśmy nasze możliwości. Kancelaria idzie dużo gorzej, niż przypuszczaliśmy.

– Jak to? – zdziwiła się mama. – A ten dzisiejszy klient? Mówiłeś, że ma przyjść z nową sprawą, po której planowaliście się odkuć.

– Tak miało być – potwierdził tata. – Ale niestety nic z tego nie wyszło.

– Czy jest jeszcze makaron? – spytał Staś, lecz tym razem wszyscy go zignorowali.

– Dlaczego się nie udało? – dopytywała się zatroskana mama.

– Klient okazał się totalnym wariatem. Polecił mi go przyjaciel, twierdząc, że to jeden z najbogatszych Polaków, który jest niesłusznie podejrzany przez prokuraturę o oszustwa. Spodziewałem się, że odwiedzi mnie nobliwy gentleman, tymczasem do kancelarii wpadł zdenerwowany facet z rozbieganymi oczami. Zaprosiłem go, żeby usiadł i zaproponowałem kawę. On nie mógł powstrzymać drżenia rąk i rozglądał się po gabinecie na boki, jakby szukał ducha. Spytałem, jak mu mogę pomóc.

– Czy ma pan relanium? – Usłyszałem. Wysłałem więc sekretarkę po tabletki, a jego poprosiłem, żeby opowiedział mi o swojej sprawie. Gość nie mógł się skoncentrować. Zamiast opowiedzieć, jakie zarzuty postawiła mu prokuratura, dopytywał się, czy wierzę w latające ryby. Nie mogłem zrozumieć, o co mu chodzi. W końcu wyjaśnił, że kiedy jechał do mnie windą na górę, to pojawiła się przed nim ryba. Była olbrzymia jak wieloryb i płynęła wprost na niego, jakby chciała go staranować. Przerażony chciał się zasłonić przed nią rękoma, ale wtedy rybie wyrosły skrzydła, zamachała nimi i przefrunęła nad nim. Gdy pomyślał, że ten koszmar minął, nagle całe niebo nad nim zapełniło się lecącymi wielorybami. Stado zatrzymało się nad nim i wieloryby zaczęły chórem śpiewać:

Oszuście podatkowy, nie będziesz piękny i zdrowy,

Nie warto chować pieniędzy, bo i tak skończysz w nędzy,

Dopadnie cię wielka ryba i wtedy wszystko się wyda,

A ty znikniesz stąd, po tobie zostanie tylko swąd.

Gdy wieloryby skończyły śpiewać, winda się zatrzymała. On wyskoczył z niej i przybiegł do mnie do biura. Kiedy skończył opowiadać swoją przygodę, próbowałem go nakłonić, żebyśmy wrócili do omawiania sprawy, z którą przyszedł, ale on zjadł trzy tabletki relanium, potem popił je kilkoma kieliszkami koniaku z mojego barku i zasnął jak zabity. Próbowałem go ocucić, niestety nie udało się.

– On na pewno w końcu się obudzi, dojdzie do siebie i będzie chciał, żebyś prowadził jego sprawę – pocieszała tatę mama. – Może zupełnie nie zwariował, tylko był zwyczajnie zmęczony.

– To nie jest pierwszy szaleniec – odparł tata. – Od pewnego czasu mam wrażenie, że w pracy otaczają mnie sami wariaci. Wszystko zaczęło się drugiego dnia po tym, jak przeprowadziliśmy się do nowego biura. Rano byłem umówiony z klientem oskarżonym o kradzież bel materiałów o wartości kilku milionów złotych z zakładów włókienniczych w Pacanowie. Zapowiadał się wielki proces, w którym bardzo chciałem występować. Do mojego gabinetu wpadł człowiek trzęsący się jak galareta. Nie zauważył nawet, że wyciągnąłem do niego rękę na powitanie i, wyminąwszy mnie, zaczął krążyć po pokoju jak sputnik wokół ziemi. Powtarzał jak katarynka: „Widziałem białą damę, widziałem białą damę”. Chodziłem za nim wokół pokoju, żeby dowiedzieć się, co się stało. W końcu zakręciło mi się w głowie i musiałem usiąść na kanapie. On też się zmęczył, usiadł koło mnie i nadal powtarzał o tej damie. W końcu zamilkł i przez kilka minut siedzieliśmy w ciszy. Niespodziewanie gość wykrzyknął: „O Boże, ona była odziana w materiał, który ukradłem”. Zerwał się z kanapy i zanim go zdążyłem zatrzymać, wybiegł z gabinetu. Spodziewałem się, że wróci, gdy ochłonie, ale niestety zniknął. Dwa dni później przeczytałem w gazecie notatkę, że na policję zgłosił się skruszony przedsiębiorca, który przyznał się do kradzieży kilkuset bel materiału. Takich zdarzeń było jeszcze kilka – kontynuował opowieść tata. – Był u mnie człowiek, który spotkał w windzie konia bez głowy, kobieta, która przeżyła nalot motyli. Opowieściami moich gości mógłbym wypełnić kilka hollywoodzkich scenariuszy.

– Dlaczego nam o tym nie opowiadałeś? – spytała zdziwiona mama.

– Nie chciałem was martwić i myślałem, że to tylko zbieg nieszczęśliwych przypadków, ale dzisiaj miarka się przebrała. Jeśli to fatum się nie skończy, może się okazać, że wkrótce zbankrutujemy.

Chcieliśmy pocieszyć tatę, ale on powiedział, że już więcej na ten temat nie chce rozmawiać. Makaron się ugotował i mama postawiła na stole nową porcję spaghetti.

– O, jest dokładka – ucieszył się Staś.

Przez resztę kolacji zastanawiałam się nad tym, co opowiedział nam tata. Gdy wstawaliśmy od stołu, Staś zaczął pojękiwać, że brzuch go boli, że czuje się przejedzony i że to wszystko przez nas, bo pozwoliliśmy mu tyle zjeść.

– Może wyjdziesz z psem na spacer – zaproponował tata, którego jeszcze czekała wieczorna przechadzka z Szaszłykiem. – Ruch to najlepszy sposób na przejedzenie.

– Co to, to nie – zaprotestował Staś. – Wolę się położyć i pocierpieć w cywilizowanych warunkach, niż uganiać się nocą po dworze. Pamiętasz Winstona Churchilla – przypomniał tacie jednego ze swoich ulubionych polityków. – On nigdy nie skalał swojego ciała sportem, a dożył osiemdziesiątki z okładem i był najwybitniejszym przywódcą dwudziestego wieku.

Pomogłam mamie zbierać naczynia ze stołu, cały czas myśląc o opowieści taty. Podobno jedna osoba na kilka tysięcy cierpi na zaburzenia psychiczne. Zatem niemożliwe było, żeby wszyscy ci chorzy schodzili się do kancelarii taty.

Może to jakiś dowcip, zastanawiałam się. Ktoś mógł wywiesić informację w domu wariatów, że tata udziela bezpłatnych porad prawnych i wszyscy obłąkańcy kierowali się do niego. Tylko kto mógł wymyślić coś takiego? Najbardziej dowcipny kolega taty to wujek Aleksander, ale przecież on był jednocześnie wspólnikiem taty, więc nie robiłby sobie kłopotów. Zresztą takiego żartu nie dałoby się długo utrzymać w tajemnicy. Gdyby naprawdę wisiało takie ogłoszenie, to prędzej czy później ktoś musiałby o tym tacie powiedzieć. Powód tajemniczych wizyt był inny. Tylko jaki?

Może to robota konkurencji? Często zdarzało się, że klienci umawiali się na rozmowy zarówno z tatą, jak i jego kolegami, i dopiero po tych rozmowach decydowali, którego z nich wybiorą na swojego obrońcę. Zatem konkurentom taty mogło zależeć, żeby jego kancelaria zbankrutowała. Ale w jaki sposób doprowadziliby do tego, że u taty pojawiali się sami szaleńcy? Uznałam, że ta wersja jest niemożliwa. Jednak po chwili przyszło mi do głowy rozwiązanie zagadki.

Przecież ci ludzie wcale nie musieli być prawdziwymi wariatami. Oni mogli tylko udawać wariatów. Tak, to mogło być wyjaśnienie. Konkurenci mogli zatrudniać aktorów, którzy odgrywali przed tatą te dziwne scenki. Mogli liczyć, że tata tego psychicznie nie wytrzyma, załamie się i zamknie kancelarię.

Już chciałam biec do niego i powiedzieć, że znalazłam rozwiązanie zagadki, gdy naszły mnie wątpliwości. Przecież najwięksi konkurenci taty byli jednocześnie jego przyjaciółmi. Bywali u nas w domu na obiadach, grywali z tatą w brydża, jeździli razem na konferencje naukowe. Czy byliby zdolni do zrobienia tacie takiego świństwa?

Zaczęłam zastanawiać się nad jeszcze innym rozwiązaniem. Przypomniałam sobie film, w którym artysta hipnotyzował w kabarecie osoby z widowni i te wykonywały jego polecenia. On żądał od nich, by dokonywały włamań do mieszkań i przynosiły mu ukradzione łupy, a one to robiły. Tylko, kto by chciał hipnotyzować klientów taty? I po co?

Skończyłam sprzątać po kolacji i postanowiłam o swoich przemyśleniach z kimś porozmawiać. Wspięłam się na drugie piętro i zapukałam do pokoju Tadzika. Stamtąd dochodziły różne odgłosy, ale nikt nie powiedział „proszę”. Niespeszona nacisnęłam klamkę. Tadzik siedział ze słuchawkami na uszach i słuchał na pełny regulator muzyki – nic dziwnego, że nie słyszał, jak pukam. Nie zorientował się nawet, że weszłam. Podeszłam do niego i wyjęłam kabel ze wzmacniacza.

– Przerwałaś mi w najlepszym momencie koncertu. – Tadzik nie wydawał się zadowolony z mojej wizyty.

– Puścisz sobie od początku – powiedziałam. – Teraz musimy porozmawiać. – Opowiedziałam Tadzikowi o moich podejrzeniach, że te wizyty szalonych klientów u taty nie są przypadkowe.

– Ty naprawdę wzięłaś na poważnie tę opowieść? – spytał zdziwiony. – Przecież wiesz, że tata jest urodzonym gawędziarzem. Gawędziarze są podobni do wędkarzy. W relacji wędkarza ryba rośnie do nieprawdopodobnych rozmiarów, a opowieści gawędziarzy rozrastają się, przekraczając granice zdrowego rozsądku. Tak jest z tą opowieścią – przekonywał mnie. – Dwóch czy trzech klientów przyszło pewnie do kancelarii nieco zdenerwowanych, a tata rozbudował całą opowieść, by trzymać w napięciu rodzinę przy kolacji. Pewnie już nawet o tym zapomniał i tobie radzę to samo. A teraz zmiataj, bo chcę wysłuchać do końca.

Tadzik nieco mnie uspokoił, ale postanowiłam wysłuchać opinii drugiego z braci. Stasia zastałam czytającego na kanapie.

– Co myślisz o tej historii, którą opowiedział nam tata? – Chciałam najpierw poznać jego opinię, zanim zacznę opowiadać o swoich przemyśleniach.

– Bardzo pasowała do pysznego makaronu.

– Przestań się wygłupiać – poprosiłam. Żarty brata na temat jedzenia już od dawna przestały mnie bawić.

– Okej – głos Stasia przybrał poważniejszy ton. – Nie wydaje mi się, żeby tata mówił poważnie. Miał ochotę sobie pogadać i, żeby trzymać nas w napięciu, wszystko podkoloryzował. Pewnie przyszedł do niego klient, któremu puściły nerwy, a on zrobił z tego opowieść nadającą się na scenariusz.

Zatem Staś ocenił sytuację tak samo jak Tadzik. Ja nadal nie byłam w pełni przekonana do ich wersji. Uznałam, że jeszcze jest zbyt wcześnie, by wyciągać ostateczne wnioski. Zdecydowałam się, że przez kilka dni będę podpytywać tatę, co się dzieje u niego w kancelarii. Gdy zgromadzimy więcej danych, okaże się, kto z nas miał rację.

Copyright for the Polish Edition © 2019 Edipresse Kolekcje Sp. z o.o.

Copyright for text © 2019 Jacek Dubois

Copyright for illustration © 2019 Hubert Grajczak

Edipresse Kolekcje Sp. z o.o.

ul. Wiejska 19

00-480 Warszawa

Dyrektor Zarządzająca Segmentem Książek: Iga Rembiszewska

Senior Project Manager: Natalia Gowin

Produkcja: Klaudia Lis

Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk, Beata Gontarska

Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska

Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51), Beata Trochonowicz (tel. 22 584 25 73),

Andrzej Kosiński (tel. 22 584 24 43)

Redakcja: Katarzyna Wojtas

Korekta: Anna Godlewska, Agnieszka Betlejewska

Ilustracje: Hubert Grajczak

Projekt okładki i makiety, skład i łamanie: Grajczak Studio

Zdjęcie autora na okładce: Rafał Masłow

Biuro Obsługi Klienta

www.hitsalonik.pl

mail: [email protected]

tel.: 22 584 22 22

(pon.-pt. w godz. 8:00-17:00)

facebook.com/edipresseksiazki

facebook.com/pg/edipresseksiazki/shop

instagram.com/edipresseksiazki

Książka powstała z udziałem Octava Property Trust

ISBN 978-83-8164-105-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.