W daleki świat. Moje życie z operą w trzech aktach - Piotr Beczała - ebook

W daleki świat. Moje życie z operą w trzech aktach ebook

Beczała Piotr

4,0

Opis

Jest wielce interesujące, jak odmiennie reaguje widownia

w różnych krajach. Każdy z teatrów operowych ma pod

tym względem swoją specyfikę. W nowojorskiej Metropolitan

Opera brawa są gwałtowne i krótkie, rzęsiste jak

nawałnica. W Wiedniu na odwrót, widzowie dają sobie czas

na aplauz. Żona zaś mówi mi często, że jestem mistrzem

świata w powstrzymywaniu oklasków, ale ja wolę to od

ryzyka wyjścia z roli. Chociaż tak naprawdę my, śpiewacy,

potrzebujemy tych chwil, w których czujemy sympatię

publiczności, to właśnie one nas uskrzydlają. Mam nadzieję,

że za sprawą tej opowieści będę mógł trochę tej energii

Państwu przekazać.

[fragment książki]

Fascynująca opowieść Piotra Beczały o przebiegu swojej zapierającej dech w piersiach kariery. Swiatowej sławy tenor, który niegdyś śpiewał na ulicach Wiednia dla przechodniów, a teraz jest gwiazdą przedstawień wystawianych przez największe opery, od Newo Jorskiego Met i mediolańskiej La Scali po Wiedeńską Operę Narodową. Czy to tragicznie kochający Werter, czy niebezpiecznie uwodzicielski książę „Rigoletto”, Piotr Beczała czaruje publiczność w każdej roli. Mimo niesamowitego sukcesu twardo stąpa po ziemi. Uroczy i bezczelny, opowiada o swojej karierze, wybitnych kolegach, wpadkach na próbach i "rozmaitych" koncepcjach reżyserskich, zdradza, co ma wspólnego pieczenie z premierami i dlaczego jest to ważne, szczególnie w czasach kryzysu, konsekwentnie płynąć pod prąd.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © 2020 by Amal­thea Si­gnum Ver­lag GmbH, Wien

Ori­gi­nal ti­tle: In die Welt hi­naus. Ein Opern­le­ben in drei Ak­ten. Au­fge­ze­ich­net von Su­sanne Zobl

By Piotr Be­czała

amal­thea.at

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z. o.o., 2022

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ma­ria Wa­giń­ska-Ma­rzec, 2022

Re­dak­tor pro­wa­dzący

Ma­rek Da­ro­szew­ski

Re­dak­cja

Lu­cyna Dycz­kow­ska

Ko­rekta

Agnieszka Czap­czyk, Mag­da­lena Owcza­rzak, Ro­man Bąk, Da­mian Paw­łow­ski

Kon­wer­sja do ebo­oka, ad­ap­ta­cja okładki

Ma­te­usz Cze­kała •cze­kala.net.pl

Okładka

Va­lence • www.va­len­ce­stu­dio.com

Zdję­cie

© Ju­lia We­sely

Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.

eISBN 978-83-67461-90-0

Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel. 61 853-99-10

re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl

www.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl

Uwer­tura. W Zamku św. Anioła

Że­gna­łem się już z ży­ciem i z uko­chaną. Jesz­cze raz uj­rza­łem ją przed sobą, moją To­scę. Osu­ną­łem się na ko­lana. Ostat­nie dźwięki mu­zyki wy­brzmie­wały wraz z koń­cem mo­jej arii. Po chwili do­tarł do mnie od­głos braw. Okla­ski na­si­lały się, roz­le­gały co­raz do­no­śniej. Okrzyki i wi­waty przy­wo­ły­wały mnie do rze­czy­wi­sto­ści. Nie by­łem już Ca­va­ra­dos­sim z opery Gia­coma Puc­ci­niego, ma­la­rzem, ko­chan­kiem, ska­za­nym na śmierć re­wo­lu­cjo­ni­stą, który na ta­ra­sie Zamku św. Anioła prze­żywa ostat­nią go­dzinę ży­cia, za­nim słu­dzy pre­fekta po­li­cji, ba­rona Scar­pii, wy­ko­nają eg­ze­ku­cję. Te­raz znów by­łem sobą, śpie­wa­kiem na de­skach Wie­deń­skiej Opery Na­ro­do­wej, jed­nej z głów­nych scen świata. Aplauz zda­wał się nie mieć końca. Za­sty­głem, wciąż klę­cząc, tak jak za­koń­czy­łem arię. Dzięki temu zy­ska­łem kilka chwil, by tro­chę ochło­nąć. Jed­nak okla­ski i owa­cje były co­raz bar­dziej in­ten­sywne, na­tar­czywe. Do­sko­nale wie­dzia­łem, czego do­maga się ode mnie pu­blicz­ność; czu­łem pły­nącą od niej ener­gię i by­łem świa­dom tego, co je­stem jej wi­nien. Chciano, bym jesz­cze raz za­śpie­wał arię E lu­ce­van le stelle.

Mój de­biut jako Ca­va­ra­dossi w le­gen­dar­nej in­sce­ni­za­cji To­ski w re­ży­se­rii Mar­ga­re­the Wal­l­mann na de­skach Wie­deń­skiej Opery Na­ro­do­wej.

Jed­nak czy rze­czy­wi­ście po­wi­nie­nem prze­rwać cią­głość sce­nicz­nej nar­ra­cji w tym miej­scu? Czy chcia­łem spo­wo­do­wać, że moja ko­le­żanka — w tym przed­sta­wie­niu była to Son­dra Ra­dva­no­vsky — bę­dzie mu­siała cze­kać na swój wy­stęp ko­lejne sześć mi­nut? Nie­słab­nący aplauz zmu­sił mnie jed­nak do po­ko­na­nia wąt­pli­wo­ści. Dy­ry­gent Marco Ar­mi­liato z ka­nału or­kie­stry dał mi znak; było oczy­wi­ste, że on także od­czu­wał na­pię­cie sali. Wsta­łem więc z klę­czek i ru­szy­łem na po­wrót do miej­sca, z któ­rego wcze­śniej zwra­ca­łem się ku gwiaz­dom. Sły­sza­łem, że okrzyki „Brawo!” stają się co­raz gło­śniej­sze, prze­ra­dzają się w eks­plo­zję ra­do­ści. Moje emo­cje rów­nież po­szy­bo­wały w górę; czu­łem się pra­wie, jak­bym się uno­sił w po­wie­trzu, wy­soko nad le­gen­darną in­sce­ni­za­cją Mar­ga­re­the Wal­l­mann. Na­gle wszystko umil­kło, za­pa­dła ide­alna ci­sza. Scena za­częła się raz jesz­cze. Wej­ście klar­netu... Te­nor Piotr Be­czała na po­wrót prze­obra­ził się w ma­la­rza Ca­va­ra­dos­siego…

A to, co na­stą­piło póź­niej, było czymś zu­peł­nie nie­by­wa­łym. Pu­blicz­ność na­tych­miast za­częła się do­ma­gać dru­giego bisu! Fala aplauzu po­now­nie po­pły­nęła w moją stronę. Marco uniósł dłoń, trzy wy­pro­sto­wane palce ozna­czały pro­po­zy­cję trze­ciego bisu. Na­po­tka­łem jego py­ta­jące, ale i za­chę­ca­jące spoj­rze­nie. Za­wa­ha­łem się i… od­mó­wi­łem. To by­łoby już za wiele.

Nie pierw­szy raz zda­rzyło mi się, że po­wta­rza­łem ja­kąś arię. Jed­nak to, co działo się pod­czas mo­ich przed­sta­wień To­ski w wie­deń­skiej ope­rze, było ab­so­lut­nie wy­jąt­kowe. Dla­czego? Otóż w każ­dej roli miesz­czą się arie prze­zna­czone do bi­so­wa­nia, ta­kie ope­rowe hity. Oczy­wi­ście zda­rza się, że pod­czas przed­sta­wie­nia Ri­go­letta Giu­seppe Ver­diego śpie­wak re­ali­zu­jący rolę Księ­cia po­wta­rza La donna è mo­bile. W Tru­ba­du­rze tego sa­mego kom­po­zy­tora cza­sami ocze­kuje się od te­nora wy­ko­na­nia po raz drugi arii Di qu­ella pira. Jed­nak ode mnie do­ma­gano się po­wta­rza­nia arii, któ­rych zwy­kle nie śpiewa się raz jesz­cze od sa­mego po­czątku, da capo. Naj­pierw, pod­czas przed­sta­wie­nia Wer­thera Ju­les’a Mas­se­neta w Bar­ce­lo­nie, pu­blicz­ność ko­niecz­nie chciała usły­szeć po­now­nie mojePo­urquoi me re­ve­il­ler. Co za sy­tu­acja! Po­tem w Lu­isie Mil­ler Ver­diego lu­dzie tak długo bili brawo, aż za­śpie­wa­łem raz jesz­cze arię Ro­dolfa Qu­ando le sere al pla­cido. No i wresz­cie to, co prze­ży­łem w Wied­niu pod­czas To­ski… To oko­licz­no­ści zu­peł­nie nie­ty­powe. Każda z tych trzech arii jest czę­ścią ja­kiejś sceny, żadna wła­ści­wie nie jest sama w so­bie wiel­kim hi­tem. Emo­cje, ja­kie prze­żywa się w ta­kich mo­men­tach, są trudne do opi­sa­nia.

W grun­cie rze­czy bar­dzo nie­chęt­nie bi­suję arie, po­wo­duje to bo­wiem, że w sa­mym środku ak­cji na sce­nie staję się osobą pry­watną. Ja zaś utoż­sa­miam się z mo­imi bo­ha­te­rami, prze­obra­żam się w po­stać, którą od­gry­wam, od pierw­szego wej­ścia na scenę aż do końca przed­sta­wie­nia. Bi­so­wa­nie arii jest więc moim zda­niem ak­tem ego­istycz­nym — za­równo ze strony pu­blicz­no­ści, która chce wy­mu­sić coś poza nor­mal­nym prze­bie­giem spek­ta­klu, jak i śpie­waka, który się na to zga­dza. Co wię­cej, ni­gdy nie można prze­wi­dzieć, czy po­wta­rza­jąc arię, uda się wy­two­rzyć na­pię­cie na tym sa­mym po­zio­mie co przy pierw­szym wy­ko­na­niu. Dla­czego? Bo naj­waż­niej­sza w ope­rze jest wy­miana ener­gii po­mię­dzy śpie­wa­kami a pu­blicz­no­ścią, a tego nie da się prze­pro­wa­dzić na siłę. Ta ener­gia po pro­stu jest… albo i nie. I bi­so­wa­nie, jak wszystko inne, nie może stać się ru­tyną. Po­winno po­zo­stać czymś nad­zwy­czaj­nym. Co nie zmie­nia faktu, że pod­czas 8 spek­ta­kli To­ski w Wied­niu bi­so­wa­łem tę arię 7 razy.

Jest wielce in­te­re­su­jące, jak od­mien­nie re­aguje wi­dow­nia w róż­nych kra­jach. Każdy z te­atrów ope­ro­wych ma pod tym wzglę­dem swoją spe­cy­fikę. W no­wo­jor­skiej Me­tro­po­li­tan Opera brawa są gwał­towne i krót­kie, rzę­si­ste jak na­wał­nica. W Wied­niu na od­wrót, wi­dzo­wie dają so­bie czas na aplauz. Żona zaś mówi mi czę­sto, że je­stem mi­strzem świata w po­wstrzy­my­wa­niu okla­sków, ale ja wolę to od ry­zyka wyj­ścia z roli. Cho­ciaż tak na­prawdę my, śpie­wacy, po­trze­bu­jemy tych chwil, w któ­rych czu­jemy sym­pa­tię pu­blicz­no­ści, to wła­śnie one nas uskrzy­dlają. Mam na­dzieję, że za sprawą tej opo­wie­ści będę mógł tro­chę tej ener­gii Pań­stwu prze­ka­zać.

Kiedy po­ma­rań­cze były luk­su­sem. Dzie­ciń­stwo w cza­sach ko­muny

Pa­trzę na swoje ży­cie jak na wę­dro­wa­nie po dnie stru­myka. Jego wody orzeź­wiają, ale mogą się też na­gle spię­trzyć i za­mie­nić w rwący po­tok. Do­trze się do celu tylko wtedy, kiedy pój­dzie się pod prąd. Trzeba iść za­wsze na­przód, krok po kroku, to się li­czy. Je­śli po­my­ślisz: „Te­raz by­łem zna­ko­mity”, i za­czniesz się na tym sku­piać, prąd cię po­rwie i za­wróci da­leko w tył.

Całe ży­cie prze­ciw­sta­wia­łem się i na­dal się sprze­ci­wiam sys­te­mowi, w któ­rym przy­szło mi żyć. Plan ży­ciowy na­kre­śli­łem so­bie sam, ale po­nad nim ist­nieje stale jesz­cze inny, po­nie­waż nie­za­leż­nie od tego, gdzie się jest bądź co się robi, za­wsze jest jesz­cze ja­kiś sys­tem do po­ko­na­nia; sys­tem, z któ­rego się po­cho­dzi i z któ­rym nie­rzadko trzeba wal­czyć. Wiele osób są­dzi, że za­wód śpie­waka, któ­rego ty­tu­łuje się gwiazdą, star te­no­rem, wiąże się tylko z aplau­zem, bla­skiem sławy i bo­gac­twem. Gdy­byż tak było! Stres, jaki nie­jed­no­krot­nie od­czu­wa­łem, za­wistni lu­dzie na mo­jej dro­dze — to czy­niło ży­cie jesz­cze trud­niej­szym. Za­wsze ro­zu­mia­łem jed­nak, że prze­szkody na­leży trak­to­wać jako wy­zwa­nia.

Uro­dzi­łem się w Pol­sce lat sześć­dzie­sią­tych. Półki w skle­pach były pu­ste, a po ka­wa­łek mięsa wy­sta­wało się w wie­lo­go­dzin­nych ko­lej­kach. Po­ma­rań­cze i ba­nany były ra­ry­ta­sami, które po­ja­wiały się w domu co naj­wy­żej na święta Bo­żego Na­ro­dze­nia. Luk­su­sem było na­wet ma­sło. Tak wy­glą­dał dzień po­wsze­dni mo­ich ro­dzi­ców. Co­dzien­ność okre­ślał ko­mu­nizm. To ukształ­to­wało moje po­dej­ście do ży­cia.

W domu ro­dzin­nym o ope­rze w ogóle się wtedy nie mó­wiło. Miesz­ka­li­śmy na przed­mie­ściu Cze­cho­wic-Dzie­dzic, dwie go­dziny drogi do Kra­kowa. Naj­bliż­szy te­atr mu­zyczny znaj­do­wał się w od­da­lo­nym o po­nad sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów By­to­miu, ale dla ro­dziny bez sa­mo­chodu był to dy­stans nie do po­ko­na­nia. Po­cząt­kowo moje do­świad­cze­nia mu­zyczne ogra­ni­czały się więc do śpie­wa­nia pod­czas nie­dziel­nych mszy świę­tych.

We wcze­snym dzie­ciń­stwie.

W mo­jej ro­dzi­nie nie było ani jed­nego śpie­waka, mu­zyka czy w ogóle ar­ty­sty. Wszy­scy mieli kon­kretne za­wody. Dzia­dek był mi­strzem bu­dow­la­nym i po­sta­wił więk­szość do­mów w na­szej oko­licy. Mój oj­ciec, An­toni, był maj­strem w fa­bryce tek­styl­nej, a mama, Ja­nina, pra­co­wała jako kraw­cowa. W dzie­ciń­stwie zu­peł­nie nie my­śla­łem o tym, żeby zo­stać śpie­wa­kiem. Mia­łem tylko jedno ma­rze­nie: chcia­łem po­dró­żo­wać, zwie­dzać świat. Tę­sk­notę za da­le­kimi kra­jami roz­pa­liły we mnie po­wie­ści Ka­rola Maya; po­chła­nia­łem je, pro­wa­dziły mnie Przez pu­sty­nię, Przez dziki Kur­dy­stan lub do świata Win­ne­tou. Wtedy ma­rzy­łem o po­dró­żach, a dzi­siaj jest mi to dane. Ra­zem z Ka­sią, moją żoną, po­tra­fimy urzą­dzić się w do­wol­nym miej­scu. Czu­jemy się do­brze w każ­dym za­kątku świata, czy to w Wied­niu, czy w Zu­ry­chu, czy w No­wym Jorku. W cza­sach mo­jego dzie­ciń­stwa na­wet droga do ko­ścioła sta­no­wiła dla wielu osób w moim oto­cze­niu pewne wy­zwa­nie: w końcu były to trzy ki­lo­me­try, a po­ko­ny­wało się je na ogół pie­chotą. Nie­mal tak samo da­leko było do mo­jej szkoły czy też do domu cioci, gdzie cho­dzi­łem po mleko. Pa­mię­tam, że kiedy się tam wy­bie­ra­łem, mama czę­sto wy­sy­łała tatę, żeby wy­szedł mi na­prze­ciw, po­nie­waż ni­gdy się nie spie­szy­łem. Bar­dzo lu­bi­łem tę trasę, las, przy­rodę. W do­datku zda­rzało się, że sze­dłem okrężną drogą. Prze­ci­na­łem wtedy bo­isko do piłki noż­nej, gdzie ła­two było spo­tkać chło­pa­ków do ro­ze­gra­nia ma­łego me­czu. Mama żar­to­wała: — Jak idziesz sam po mleko, to w dro­dze zdąży skwa­śnieć.

Rów­nież mój tato po­ko­ny­wał drogę do fa­bryki w Ko­mo­ro­wi­cach pie­szo, do­piero po la­tach mógł so­bie po­zwo­lić na kupno mo­to­cy­kla, a jesz­cze póź­niej — sa­mo­chodu. Jako pię­cio­la­tek nie by­łem w sta­nie so­bie wy­obra­zić, że sa­mo­chód mógłby mieć inny kształt niż fur­go­netka, do­póki pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych nie po­ja­wił się po­lo­nez z opa­da­ją­cym ty­łem. To po­ka­zuje, jak nie­wiele wie­dzie­li­śmy o ota­cza­ją­cym świe­cie. Tro­chę trudno to wszystko wy­ja­śnić współ­cze­snemu mło­demu czło­wie­kowi.

Moja żona mówi o Pol­sce w jej daw­nej for­mie: wiel­kie wię­zie­nie. Jed­nak jako dziecko nie zda­wa­łem so­bie z tego wszyst­kiego sprawy. Moim do­mem były pola w oko­licy. Na­le­żały już do pra­dziad­ków. Kiedy któ­raś z ich có­rek wy­cho­dziła za mąż bądź je­den z sy­nów się że­nił, do­sta­wali w pre­zen­cie ka­wa­łek ziemi; rów­nież mój oj­ciec otrzy­mał jedną z par­celi. W taki oto spo­sób w sied­miu do­mach w naj­bliż­szej oko­licy miesz­kali wy­łącz­nie krewni: cio­cie i wuj­ko­wie. To było wspa­niałe. Po pierw­sze dla­tego, że nie mu­sia­łem za­pa­mię­ty­wać żad­nych ob­cych na­zwisk, a po dru­gie, za­wsze coś się działo. Już z sa­mymi tylko ku­zy­nami mo­gli­śmy stwo­rzyć dru­żynę ho­ke­jową.

Ży­cie na na­szym osie­dlu to­czyło się jak na wsi. Kiedy by­łem bar­dzo mały, miesz­ka­li­śmy u wujka Jó­zefa, ojca chrzest­nego mo­jego taty. W jego domu ro­dzice zaj­mo­wali dwa po­koje. Kiedy mia­łem trzy lata, na świat przy­szła sio­stra, Kry­styna, cztery lata póź­niej — brat, Ar­ka­diusz. Oj­ciec był maj­strem, więc za­kład pracy za­pro­po­no­wał mu trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie, na­wet z te­le­fo­nem, co było wtedy wiel­kim luk­su­sem. Tato zre­zy­gno­wał jed­nak z oferty, po­nie­waż wa­run­kiem sko­rzy­sta­nia z niej było wstą­pie­nie do par­tii. Bez le­gi­ty­ma­cji PZPR za ko­muny nie­wiele można było zdzia­łać.

— Jak bę­dzie trzeba, to sam wy­bu­duję dom — po­wie­dział oj­ciec. I tak się stało. Na­tu­ral­nie nie mu­siał tego ro­bić sam, gdyż w ro­dzi­nie wszy­scy so­bie po­ma­gali. Ja także chcia­łem mieć w tym swój udział. Mia­łem sześć lat i wkła­da­łem ręce we wszystko, co tylko się dało. Plac bu­dowy za­stą­pił mi bo­isko do piłki noż­nej. Prze­sie­wa­łem żwir, ob­słu­gi­wa­łem dźwig to­wa­rowy, po­ja­wia­łem się go­tów do pracy wszę­dzie tam, gdzie tylko do­pusz­czono ta­kiego malca. Po trzech la­tach nasz dom był go­towy. Dzień, w któ­rym uło­żono po­krywę na zbior­niku szamba, mam do dziś w pa­mięci. Tego sa­mego dnia Pol­ska zwy­cię­żyła Ho­lan­dię cztery do jed­nego w kwa­li­fi­ka­cjach do mi­strzostw Eu­ropy w piłce noż­nej. Hi­sto­ryczna data 10 wrze­śnia 1975 roku. Wy­nik wła­sno­ręcz­nie za­pi­sa­łem na świe­żym be­to­nie. Jesz­cze dzi­siaj da się go od­czy­tać.

W na­szym domu pod­łą­czono te­le­fon jako ostatni na osie­dlu. Z winy ojca, po­nie­waż nie chciał ni­gdy o nic pro­sić, na­wet je­śli mu się to naj­zwy­czaj­niej w świe­cie na­le­żało — a tak wła­śnie było w tym wy­padku. Tato na­le­żał do Rady Gminy i przy­słu­gi­wało mu po­sia­da­nie te­le­fonu. Ale jemu było to obo­jętne, był bar­dzo wstrze­mięź­liwy. Moja żona uważa, że te słowa można od­nieść rów­nież do mnie. Pew­nie ma ra­cję. Ni­gdy nie za­glą­dam do biura ko­or­dy­na­cji pracy ar­ty­stycz­nej z pu­dłem pra­li­nek czy bu­telką szam­pana, żeby w ten spo­sób po­lep­szyć re­la­cje — mogę co naj­wy­żej szcze­rze i bez ukry­tych in­ten­cji czę­sto­wać cia­stem wła­snego wy­pieku. A w ko­mu­ni­zmie bez ła­pówki trudno było na co­kol­wiek li­czyć. Choć oczy­wi­ście jako dziecko nie­wiele z tego ro­zu­mia­łem.

Lata bez­tro­ski. Cze­re­śnia mo­jej babci i sza­lona nocna po­dróż nad mo­rze

W ogro­dzie dziad­ków, ro­dzi­ców mamy, ro­sło stare drzewo cze­re­śniowe. Żadna ga­łąź nie była dla mnie za wy­soko, je­śli cho­dziło o zry­wa­nie cze­re­śni. Uwiel­bia­łem to. Nie da­łoby się zli­czyć, ile razy lą­do­wa­łem na ziemi. Dzięki tej nie­ustę­pli­wej gor­li­wo­ści na­uczy­łem się wspi­nać na drzewa. Do dzi­siaj przy­daje mi się to na sce­nie.

Inną wielką atrak­cją lata było zbie­ra­nie ja­gód w gó­rach. Każde z nas miało swój dzba­nek, a na końcu wsy­py­wa­li­śmy zbiory do wiel­kiego ko­sza. Mój brat czę­sto zja­dał wię­cej, niż na­zbie­rał, ja zaś za­wsze na­peł­nia­łem na­czy­nie naj­szyb­ciej. Kiedy obec­nie je­ste­śmy z Ka­sią w na­szym domu w Żab­nicy, kon­ty­nu­ujemy tę tra­dy­cję. Szczę­śli­wie w na­szej oko­licy ja­gód jest w bród.

La­tem staw kar­piowy słu­żył nam, dzie­ciom, jako ką­pie­li­sko. Bu­do­wa­li­śmy z de­sek tram­po­linę. Na­wet nie chcę pa­mię­tać, jak czę­sto pod­czas sko­ków w tę mętną wodę lą­do­wa­łem w szla­mie. Z kar­pia­kami nie chcę już dzi­siaj mieć nic wspól­nego. Ką­piel w mo­rzu to coś zde­cy­do­wa­nie dużo lep­szego. Wów­czas jed­nak po­dróże nad Ad­ria­tyk czy Mo­rze Egej­skie były prak­tycz­nie nie do po­my­śle­nia. Jed­nak nie mu­sie­li­śmy re­zy­gno­wać z wa­ka­cji na plaży — był prze­cież Bał­tyk.

Więk­sze za­kłady pracy bu­do­wały na Wy­brzeżu domki let­ni­skowe dla swo­ich pra­cow­ni­ków. Fa­bryka ojca też miała taki ośro­dek, w Ustce. Było to sześć­set ki­lo­me­trów od domu, a w po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych nie mo­gli­śmy na­wet ma­rzyć o sa­mo­cho­dzie, który by nas tam za­wiózł. Cóż było ro­bić? Bu­dżet mie­li­śmy bar­dzo skromny, ale ro­dzice spra­wili, że coś, co wy­da­wało się abs­trak­cyjne, stało się moż­liwe. Całą piątką po­je­cha­li­śmy sa­mo­cho­dem cię­ża­ro­wym z plan­deką, któ­rym na co dzień prze­wo­żono tek­sty­lia. Po­dró­żo­wa­li­śmy w nocy. Na­tu­ral­nie dzi­siaj nocna jazda na taką od­le­głość i w ta­kich wa­run­kach by­łaby za­bro­niona, można też so­bie wy­obra­zić wy­god­niej­sze spo­soby po­dró­żo­wa­nia, ale wtedy nic nam nie prze­szka­dzało. Cie­szy­li­śmy się ogrom­nie, że przy­je­cha­li­śmy nad mo­rze. Było lato, piękna po­goda i wła­śnie za­czy­nała się praw­dziwa przy­goda. Z po­wro­tem wra­ca­li­śmy już jed­nak po­cią­giem.

Rów­nież w zi­mie nam, dzie­cia­kom, ni­czego nie bra­ko­wało. Bu­do­wa­li­śmy małe skocz­nie nar­ciar­skie albo gra­li­śmy w ho­keja na lo­dzie. Krą­żek ro­bi­li­śmy oczy­wi­ście sami: puszkę po kon­ser­wie wy­peł­nia­li­śmy ce­men­tem. W cha­rak­te­rze ły­żew słu­żyły mi płozy, które tato zro­bił z ka­wał­ków me­talu. Ja­kiś czas póź­niej wu­jek po­da­ro­wał mi praw­dziwe buty z łyż­wami, tyle że w roz­mia­rze czter­dzie­ści pięć. Mia­łem wtedy le­d­wie trzy­na­ście lat i były dla mnie o wiele za duże. Po­ra­dzi­łem so­bie jed­nak: wy­peł­ni­łem je w środku pa­pie­rem ga­ze­to­wym, dzięki czemu mniej wię­cej pa­so­wały.

Chęt­nie wra­cam my­ślami do cza­sów dzie­ciń­stwa. Cie­szy­łem się pewną swo­bodą, co­dzien­nie prze­ży­wa­łem przy­gody, czy to w upale, czy w desz­czu, czy na śniegu i mro­zie. Ależ to było ży­cie, kiedy jako dzieci, wolni i dzicy, wę­dro­wa­li­śmy po la­sach. Wy­da­wało się, że nic nie może nas za­trzy­mać. Jesz­cze dzi­siaj pa­mię­tam, jak w mroźne zi­mowe dni nie­je­den raz moje zu­peł­nie prze­mo­czone po ja­kiejś bi­twie na śnieżki spodnie za­ma­rzały, two­rząc zlo­do­wa­ciałą bla­chę. Sztywne no­gawki nie uła­twiały cho­dze­nia, ale wtedy ja­koś da­wa­łem radę.

Wiele rze­czy zmie­niło się dia­me­tral­nie od tam­tych cza­sów. Do­ty­czy to także szkoły, w któ­rej te­raz wszystko wy­gląda zu­peł­nie ina­czej. Wy­cho­wy­wano nas bar­dzo su­rowo. Więk­szość na­szych na­uczy­cieli dzi­siaj z pew­no­ścią mia­łaby za­kaz wy­ko­ny­wa­nia za­wodu z uwagi na dra­styczne me­tody pe­da­go­giczne; nie­któ­rzy bu­dzili we mnie praw­dziwy strach. Nie­rzadko zda­rzało się, że je­den czy drugi wy­mie­rzał nam kary li­nijką lub rze­mie­niem. By­li­śmy jed­nak dość nie­sforną bandą i zda­wa­li­śmy so­bie z tego sprawę, więc go­dzi­li­śmy się na to. To su­rowe wy­cho­wa­nie wcale nam nie za­szko­dziło. Na­uczy­li­śmy się dys­cy­pliny i na­bra­li­śmy od­por­no­ści psy­chicz­nej. W końcu cho­dziło o to, by nas wzmoc­nić, przy­go­to­wać na trudy ży­cia.

Z mo­imi ro­dzi­cami Ja­niną i An­to­nim Be­cza­łami.

Kró­liki, cu­ki­nie i pierw­sze do­ko­na­nia ku­li­narne

Ni­gdy nie za­po­mnę uro­czy­sto­ści ro­dzin­nych u dziad­ków. Gro­ma­dziło się na nich nie­raz na­wet po­nad trzy­dzie­ści osób. Pierw­szego dnia świąt Bo­żego Na­ro­dze­nia cała ro­dzina spo­ty­kała się u ro­dzi­ców ojca. Oprócz sma­żo­nych pa­nie­ro­wa­nych karpi — te były obo­wiąz­kowe na Wi­gi­lię — bab­cia po­da­wała za­wsze wielki gar świą­tecz­nego gu­la­szu, któ­rego wszy­scy mo­gli się na­jeść do woli. W dru­gie święto, 26 grud­nia, od­wie­dza­li­śmy dziad­ków Bor­głów, ro­dzi­ców mamy. Na stole nie mo­gło za­brak­nąć sa­łatki wa­rzyw­nej. Obie bab­cie kon­ku­ro­wały ze sobą w jej przy­go­to­wy­wa­niu, a ich sa­łatki były zu­peł­nie różne. Bab­cia Bor­głowa kro­iła ziem­niaki i ogórki kon­ser­wowe w duże ka­wałki, dzięki czemu skład­niki były do­brze wi­doczne i można się było de­lek­to­wać każ­dym osobno. Bab­cia Be­cza­łowa uży­wała ogór­ków ki­szo­nych i do­da­wała do nich sporą ilość dość długo go­to­wa­nych ziem­nia­ków. W po­łą­cze­niu z wła­sno­ręcz­nie przez nią zro­bio­nym ma­jo­ne­zem two­rzyły de­li­katną masę, która spa­jała drobno po­kro­jone se­ler i mar­chewkę. Obie sa­łatki były wy­śmie­nite, nic więc dziw­nego, że i dzi­siaj na na­szym stole wi­gi­lij­nym nie może za­brak­nąć ja­kiejś ich wer­sji. Moja żona przy­rzą­dza prze­pyszną sa­łatkę we­dług prze­pisu, w któ­rym po­łą­czyła re­cep­tury Bor­głów i Be­cza­łów.

W święta w na­szej ro­dzi­nie nie od­czu­wało się tego, w jak trud­nych ży­li­śmy cza­sach. I to nie dla­tego, że w pew­nym okre­sie na Boże Na­ro­dze­nie i Wiel­ka­noc otrzy­my­wa­li­śmy od pań­stwa kartki żyw­no­ściowe jak w cza­sie wojny. Ma­jąc je w ręku, można się było usta­wić w ko­lejce po cu­kier, mąkę i mar­ga­rynę, rza­dziej po ma­sło. Mięso w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych na­le­żało w Pol­sce do to­wa­rów mocno de­fi­cy­to­wych, przy­dział na osobę na mie­siąc wy­no­sił mniej niż dwa ki­lo­gramy. Na ścia­nach skle­pów mię­snych lśniły rzędy bez­u­ży­tecz­nych, pu­stych ha­ków, jakby dla ude­ko­ro­wa­nia wspor­ni­ków. Od­biór przy­dzia­ło­wych kar­tek żyw­no­ścio­wych nie da­wał jed­nak żad­nej gwa­ran­cji, że uda się je zre­ali­zo­wać, na­wet je­śli czło­wiek usta­wiał się w ko­lejce już w nocy. Oj­ciec zna­lazł na to radę: kró­liki. Przez sie­dem lat ho­do­wał je na po­trzeby ro­dziny. Kilka razy w ty­go­dniu ja­dło się więc u nas pie­czeń z kró­lika. Wkrótce nie mo­głem już na nią pa­trzeć. Na szczę­ście mama wy­spe­cja­li­zo­wała się rów­nież w przy­rzą­dza­niu pasz­te­tów. Bar­dzo mi to od­po­wia­dało, zwłasz­cza że na ta­le­rzu w ni­czym nie przy­po­mi­nały już kró­lika.

Mimo skrom­nych wa­run­ków ży­cia w re­la­cjach mię­dzy ludźmi pa­no­wała praw­dziwa ser­decz­ność. Było rze­czą nie do po­my­śle­nia, żeby w tram­waju czy au­to­bu­sie nie ustą­pić miej­sca star­szej oso­bie, na­tych­miast gdy się tylko po­ja­wiła. Kiedy dzi­siaj pa­trzy się na Pol­skę, można od­nieść wra­że­nie, że ko­mu­nizm zu­peł­nie od­szedł w za­po­mnie­nie. Więk­szość osób żyje tak, jakby ni­gdy nie ist­niał. Su­per­mar­kety są pełne to­wa­rów, a je­dze­nie, po­dob­nie jak w in­nych kra­jach, ku­puje się zwy­kle w nad­mia­rze i czę­sto wy­rzuca. Być może kry­zys wy­wo­łany pan­de­mią ko­ro­na­wi­rusa spo­wo­duje, że nie­któ­rzy przy­po­mną so­bie, jak to było w tych nie tak cał­kiem od­le­głych, nie­zbyt do­brych cza­sach.

Ra­zem z dwójką ro­dzeń­stwa dzie­li­li­śmy mię­dzy sie­bie prace do­mowe na trzech fron­tach ro­bót: w kuchni, na klatce scho­do­wej i w ogro­dzie. Kuch­nię i pod­łogi pu­co­wa­łem z du­żym za­pa­łem, je­dy­nie do prac ogro­do­wych nie mo­głem wy­krze­sać z sie­bie odro­biny en­tu­zja­zmu. Pie­le­nie ziel­ska do­pro­wa­dzało mnie do szału. Były jed­nak mo­menty, w któ­rych po­tra­fi­łem do­ce­nić ogród. Kiedy mama zwra­cała się do mnie: „Pio­trze, dzi­siaj twoja ko­lej, ugo­tuj zupę”, przy­no­si­łem stam­tąd to, co w za­leż­no­ści od pory roku miały do za­ofe­ro­wa­nia grządki. A nie było tego mało. Bra­łem więc na przy­kład trzy bu­raki, trzy ziem­niaki, mar­chewki, młodą bo­twinkę, która da­wała piękny ko­lor, por, fa­solę. Wszystko to w od­po­wied­niej ko­lej­no­ści wrzu­ca­łem do garnka. Wie­dzia­łem, że — jak mi wy­tłu­ma­czyła mama — każde wa­rzywo ma swój czas go­to­wa­nia. Na ko­niec za­pra­wia­łem ca­łość mąką i śmie­taną. Go­tową zupę przy­stra­ja­łem list­kami ka­la­repy. Jej ło­dygi były sma­ko­witą chru­piącą prze­ką­ską. Ta zupa była moją spe­cjal­no­ścią i chęt­nie ser­wo­wa­łem ją ro­dzi­nie. Była to też je­dyna po­trawa we­ge­ta­riań­ska, na jaką da­wa­łem się na­mó­wić, choć nie­kiedy ulep­sza­łem ją odro­biną boczku, je­śli aku­rat był do­stępny.

Ro­dzina: mama z moją sio­strą Kry­styną oraz ja z oj­cem.

Tato z ko­lei, jak już coś ro­bił, to bar­dzo sys­te­ma­tycz­nie. Kiedy by­łem już stu­den­tem i przy­jeż­dża­łem do domu tylko na czas fe­rii, pew­nego lata za­sta­łem w ogro­dzie nie­mal wszyst­kie grządki ob­siane cu­ki­nią. Ze zbio­rami tato od­cze­kał, aż wa­rzywa uro­sły do na­prawdę spo­rych roz­mia­rów. Mie­li­śmy ich tak dużo, że w końcu już pra­wie wi­dzie­li­śmy na zie­lono. Obo­jętne, czy było to śnia­da­nie, obiad czy ko­la­cja, za­wsze na stole mu­siała się po­ja­wić w ja­kiejś for­mie cu­ki­nia, to ogór­ko­po­dobne uni­wer­salne wa­rzywo. Na­ba­wi­łem się traumy i po­trze­bo­wa­łem póź­niej wielu lat, żeby się z niej wy­zwo­lić. Dzi­siaj za to mogę za­punk­to­wać u we­ge­ta­riań­skich go­ści, kiedy przy­rzą­dzam cu­ki­nię z grilla — cen­ty­me­tro­wej gru­bo­ści pla­stry ser­wuję pro­sto z rusztu.

Skoro mowa o go­to­wa­niu, to mu­szę się po­chwa­lić, że oso­bi­sty szczyt sztuki ku­li­nar­nej osią­gną­łem już jako dziecko. Raz do roku tato i sze­ścioro jego ro­dzeń­stwa ku­po­wali do spółki pro­siaka, który na­stęp­nie był ho­do­wany w na­szym ogro­dzie. Trzy­mano go tak długo, aż wy­star­cza­jąco urósł, a wtedy wzy­wano do uboju pro­fe­sjo­na­li­stę. Dziś może się to wy­da­wać bru­talne, ale dla mnie był to pro­ces zu­peł­nie na­tu­ralny. A świ­niak nie mu­siał cier­pieć w ja­kiejś ma­so­wej ho­dowli i nie wie­ziono go na ubój ty­siące ki­lo­me­trów w cia­snym kon­te­ne­rze. Z tusz pro­siaka spo­żyt­ko­wana była każda część, wszystko. Ja za­ła­py­wa­łem się zwy­kle na ka­wa­łek świe­żut­kiej wą­tróbki. W garnku roz­ta­pia­łem ka­wa­łek mar­ga­ryny, do tłusz­czu do­da­wa­łem grubo po­kro­joną ce­bulę (tej mie­li­śmy w ogro­dzie dużo, a ja wy­szu­ki­wa­łem za­wsze jedną z naj­więk­szych) i ca­łość dość długo du­si­łem. Na­stęp­nie do­rzu­ca­łem wą­tróbkę i pod­sma­ża­łem około dzie­się­ciu mi­nut. Ależ to była uczta! Cza­sami czę­sto­wa­łem sio­strę i brata, ale tylko wtedy, gdy się tego bar­dzo do­ma­gali.

Je­śli we­ge­ta­ria­nie mie­liby się te­raz od­wró­cić z nie­sma­kiem, to mogę ich uspo­koić. Roz­ko­szo­wa­łem się wów­czas nie tylko mię­sem. Tym, czym dla Mar­cela Pro­usta były mag­da­lenki, dla mnie są do dziś po­mi­dory. Trzy doj­rzałe na słońcu po­mi­dory z ogródka, z ce­bulką i kil­koma łyż­kami kwa­śnej śmie­tany, ze szczyptą pie­przu i soli oraz po­rządną por­cją chleba były dla mnie — rów­nież wtedy, gdy już stu­dio­wa­łem — po­sił­kiem do­sko­na­łym. Da­rem­nie po­szu­kuję dzi­siaj tam­tego aro­matu, pra­wie tak jak nar­ra­tor W po­szu­ki­wa­niu stra­co­nego czasu. Tamte ga­tunki ode­szły już w nie­pa­mięć. Zmie­niły się i czasy, i smaki.

Sam mię­dzy dziew­czy­nami. Moje po­czątki w chó­rze

Jako pię­cio­la­tek wstą­pi­łem, jak nie­mal każdy wów­czas chło­pak w Pol­sce, do zu­chów. Har­cer­stwo było dla mło­dych wła­ści­wie obo­wiąz­kowe, miało się do wy­boru albo się przed nim bro­nić i okrop­nie mę­czyć, albo po­trak­to­wać jako pewną oka­zję. Wy­bra­łem to dru­gie. Można było rze­czy­wi­ście mieć z tego frajdę, prak­tycz­nie pod każ­dym wzglę­dem. Więk­szość ro­dzi­ców nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na to, żeby la­tem przez dwa mie­siące szkol­nych wa­ka­cji za­trosz­czyć się na­le­ży­cie o swoje dzieci. W zu­chach mie­li­śmy za­pew­nioną do­sko­nałą opiekę. Jeź­dzi­li­śmy na obozy, na któ­rych przez za­bawę uczono nas sa­mo­dziel­no­ści. Po­zna­wa­li­śmy przy­rodę, zbie­ra­li­śmy grzyby, roz­pa­la­li­śmy ogni­ska. Ten, komu się nie udało wznie­cić pło­mie­nia za po­mocą jed­nej za­pałki, był na­tych­miast uzna­wany za nie­do­rajdę. Każ­dego lata jeź­dzi­łem na taki obóz i na­wet zdo­by­łem sto­pień dru­ży­no­wego.

W tym cza­sie po raz pierw­szy do­świad­czy­łem tego, jak wspa­niałe może być śpie­wa­nie. Nasz pio­sen­kowy re­per­tuar był ogromny, w do­datku na­uczy­łem się grać na gi­ta­rze, mo­głem więc akom­pa­nio­wać. Już wów­czas zwra­cano uwagę na mój głos.

Kiedy by­łem w dru­giej lub trze­ciej kla­sie szkoły pod­sta­wo­wej, skie­ro­wano mnie do dy­ry­gentki szkol­nego chóru. Mia­łem w nim śpie­wać. To, co z po­czątku wy­da­wało się in­te­re­su­jące, wkrótce stało się kosz­ma­rem. Poza mną w ze­spole był tylko je­den chło­pak. Jako dzie­się­cio­la­tek nie mo­głem po­go­dzić się z tym, że mam prze­by­wać pra­wie jako je­dyny po­śród sa­mych dziew­cząt. Szok! Było to dla mnie na­prawdę krę­pu­jące. Nie, nie chcia­łem tam po­zo­stać. Za nic w świe­cie!

Na­uczy­łem się przy oka­zji, jak można mą­drym spo­so­bem obejść pe­wien sys­tem. Na­le­ża­łem do chóru szkol­nego i nie było wtedy moż­li­wo­ści, żeby po pro­stu z niego zre­zy­gno­wać. Za­czą­łem więc szu­kać spo­sobu, jak w miarę naj­bez­piecz­niej zo­stać z niego wy­rzu­co­nym. Pe­wien ko­lega zdra­dził mi, co do­pro­wa­dza do szału dy­ry­gentkę. Wy­star­czyło otóż po­ja­wić się na za­ję­ciach bez nut. Udało się. Kiedy pew­nego po­po­łu­dnia „za­po­mnia­łem” śpiew­nika, dy­ry­gentka wy­rzu­ciła mnie w mgnie­niu oka. Ja sam zaś naj­chęt­niej wy­kre­ślił­bym ten epi­zod z mo­jej wów­czas le­d­wie roz­po­czę­tej ka­riery.

Kilka lat póź­niej moje na­sta­wie­nie do dziew­cząt oczy­wi­ście się zmie­niło. Ale wtedy by­łem w sta­nie tylko im się przy­słu­chi­wać jako bierny ob­ser­wa­tor. Mi­nęło wiele lat, by­łem już na stu­diach wo­kal­nych i przy­pad­kiem spo­tka­łem dy­ry­gentkę z mo­jej szkoły. Prze­szła bez słowa na drugą stronę ulicy. Chyba było jej przy­kro. Jako dziecko nie mo­głem prze­cież wie­dzieć, że mu­zyka tak bar­dzo mnie po­chło­nie i zo­sta­nie ze mną na za­wsze.

Moje ko­lejne przed­się­wzię­cie mu­zyczne rów­nież oka­zało się zu­peł­nie nie­obie­cu­jące. Pod­czas za­jęć z mu­zyki mia­łem się na­uczyć gry na akor­de­onie. Tato ku­pił mi na­wet in­stru­ment marki We­lt­me­ister. Szybko się jed­nak zo­rien­to­wa­łem, że akor­deon nie jest dla mnie, fana The Be­atles, od­po­wied­nim in­stru­men­tem. Inne ho­ry­zonty otwo­rzyły się przede mną, kiedy je­den z ku­zy­nów po­da­ro­wał mi swój ma­gne­to­fon. Mie­li­śmy dwie ta­śmy z mu­zyką: na jed­nej były utwory Be­atle­sów, a na dru­giej songi Pro­col Ha­rum. Pusz­cza­łem je tak długo, aż sprzęt się ze­psuł.

We­wnętrzny głos, jaki mi to­wa­rzy­szył w mło­do­ści, ku­sił mnie czymś wię­cej: po­sta­no­wi­łem zo­stać mu­zy­kiem rock­owym. W Cze­cho­wi­cach dzia­łał miej­ski ze­spół, który aku­rat po­szu­ki­wał gi­ta­rzy­sty. Mia­łem już pięt­na­ście lat, na gi­ta­rze na­uczy­łem się grać, kiedy na­le­ża­łem do har­cer­stwa. Cóż mo­gło mi prze­szko­dzić w tym, by z nimi wy­stą­pić? A jed­nak moja ka­riera skoń­czyła się, za­nim jesz­cze na do­bre się roz­po­częła, z bar­dzo pro­stej przy­czyny. Nie mia­łem gi­tary elek­trycz­nej, a i mia­sto nie mo­gło mi żad­nej za­pew­nić. Do­świad­czy­łem ogra­ni­czeń, ja­kie niósł ze sobą ko­mu­nizm.

Przy­gody mło­dego pro­jek­tanta

Na co dzień w dzie­ciń­stwie ni­czego mi nie bra­ko­wało: je­dze­nia mie­li­śmy za­wsze pod do­stat­kiem i nie mu­sie­li­śmy no­cami wy­sta­wać jak inni w ko­lej­kach. Z ubra­niami też nie było kło­potu, nie trzeba było do­ko­ny­wać cu­dów, by zdo­być ma­ry­narkę czy spodnie, po­nie­waż mama szyła wszystko sama. Na pierw­szą ko­mu­nię świętą wy­cza­ro­wała mi ubranko na wy­miar z krem­pliny, czyli po­pu­lar­nego wtedy ro­dzaju po­lie­stru. To, że wła­śnie te spodnie po­dar­łem, ro­dzi­ców zbyt­nio nie ura­do­wało…

Sam też by­łem bar­dzo kre­atywny w kwe­stii ubioru. Mama do dziś opo­wiada, jak pew­nego razu po­sta­no­wi­łem spró­bo­wać swych sił jako pro­jek­tant mody. W ja­kimś ma­ga­zy­nie zo­ba­czy­łem gar­ni­tur w kratkę. Taki wła­śnie za­pra­gną­łem mieć. Tato przy­wiózł z fa­bryki od­po­wiedni ma­te­riał. Sta­ran­nie wy­kro­iłem ma­ry­narkę i spodnie. Jed­nak na końcu oka­zało się, że za­bra­kło dwóch cen­ty­me­trów tka­niny. Ob­ró­ci­łem więc i za­mie­ni­łem czę­ści. Za­miast karo wy­szedł chaos. Gdyby zro­bił to Chri­stian La­croix, praw­do­po­dob­nie kre­ację na­zwano by in­no­wa­cyjną. Kom­bi­no­wa­łem nad tymi czę­ściami trzy dni, mama po­trze­bo­wa­łaby na to za­pewne le­d­wie kilku go­dzin. Ale ko­niec koń­ców na­uczy­łem się ra­dzić so­bie z ma­te­ria­łem. Dla­tego też dzi­siaj ża­den ope­rowy ko­stiu­mo­log nie może za­my­dlić mi oczu, znam się za­równo na tka­ni­nach, jak i kroju.

Swoją drogą, aż trudno uwie­rzyć, na co so­bie po­zwa­lają nie­któ­rzy pro­jek­tanci ko­stiu­mów. W 2006 roku w związku z przy­go­to­wa­niami do przed­sta­wie­nia Don Gio­van­niego Wolf­ganga Ama­de­usza Mo­zarta pod­czas fe­sti­walu w Sal­zburgu mia­łem się spo­tkać z pa­nią ko­stiu­mo­log na Ge­tre­ide­gasse, głów­nej ulicy sta­rego mia­sta, przy jed­nym z luk­su­so­wych skle­pów z ga­lan­te­rią mę­ską. Chciała, by­śmy wspól­nie wy­brali tam ko­stium dla mnie do in­sce­ni­za­cji Mar­tina Ku­šeja. Ra­chu­nek miał wy­nieść trzy ty­siące dwie­ście euro. Uzna­łem to za rzecz nie­po­jętą. Po­my­śla­łem, że je­śli cho­dzi o gażę dla śpie­waka, po­tra­fią tar­go­wać się o każde sto euro, a w wy­padku stro­jów sza­stają pie­niędzmi na prawo i lewo. Jed­nak nie ze mną ta­kie rze­czy. Jako syn kraw­co­wej wie­dzia­łem, co na­le­żało zro­bić. Prze­for­so­wa­łem po­mysł, że to krawcy z pra­cowni fe­sti­wa­lo­wej uszyją mi ma­ry­narkę. Kosz­to­wała mniej niż jedną trze­cią za­kła­da­nej kwoty. Nie zno­szę wszel­kiego mar­no­traw­stwa. Kto wie, być może ta nie­chęć wy­wo­dzi się z dzie­ciń­stwa w cza­sach so­cja­li­zmu…

Dy­gre­sja hi­sto­ryczna — 13 grud­nia 1981 roku

Co się dzieje, kiedy sys­tem to­ta­li­tarny in­ge­ruje bez­po­śred­nio w ży­cie oso­bi­ste, i co to ozna­cza dla prze­cięt­nego oby­wa­tela, mia­łem się prze­ko­nać jako na­sto­la­tek w ostat­nich ty­go­dniach 1981 roku. W War­sza­wie, Kra­ko­wie i Gdań­sku od­by­wały się wów­czas ma­sowe de­mon­stra­cje. Dwa mi­liony osób wy­szły na ulice w obro­nie wol­nej Pol­ski. Na­uczy­ciele na­kła­niali nas, by się kon­cen­tro­wać na na­uce i nie po­świę­cać uwagi po­li­tyce. I tak zresztą nie mia­łem w tym kie­runku żad­nych cią­got, zwłasz­cza że w wieku pięt­na­stu lat by­łem jesz­cze za młody, żeby się an­ga­żo­wać po­li­tycz­nie. Zresztą na­wet nie miał­bym pie­nię­dzy, żeby po­je­chać do cen­trum mia­sta i wziąć udział w de­mon­stra­cjach. W na­szej oko­licy przez ja­kiś czas nie za­uwa­ża­li­śmy żad­nych oznak wszyst­kich tych pro­te­stów i prze­wrotu po­li­tycz­nego. Aż tu na­gle, sto me­trów od ogrodu ro­dzi­ców, za­trzy­mał się czołg. Jego lufa była skie­ro­wana pro­sto na nasz dom. Kiedy to zo­ba­czy­łem, naj­pierw by­łem zszo­ko­wany, a po­tem za­nie­po­ko­jony. Czołg stał tam bo­wiem kilka dni.

Na­to­miast tato przy­stą­pił do związku za­wo­do­wego So­li­dar­ność jako je­den z pierw­szych na po­łu­dniu Pol­ski.

Dzień 13 grud­nia 1981 roku to dla wszyst­kich Po­la­ków trauma, rana do dziś nie­za­go­jona. Pre­zes Rady Mi­ni­strów ge­ne­rał Woj­ciech Ja­ru­zel­ski ogło­sił stan wo­jenny. O po­ranku tej lo­do­wato zim­nej nie­dzieli Ad­wentu mój oj­ciec zo­stał wy­pro­wa­dzony z domu przez mi­li­cjan­tów. Nie po­wie­dzieli nam ani słowa, nie wy­ja­śnili, do­kąd go za­bie­rają. Przez wiele go­dzin mama pró­bo­wała do­wie­dzieć się cze­go­kol­wiek na te­mat miej­sca jego po­bytu, jed­nak te­le­fony były wy­łą­czone. Po­zo­sta­wiono nas w tej strasz­nej nie­pew­no­ści. Do­piero póź­nym wie­czo­rem mama do­wie­działa się, że tato tra­fił do miej­sca in­ter­no­wa­nia w Biel­sku-Bia­łej. Po­je­chała do niego i za­wio­zła mu ja­kieś je­dze­nie. Po kilku dniach zo­stał zwol­niony. Póź­niej oka­zało się, że w tam­tych dniach aresz­to­wano rów­nież in­nych lu­dzi z na­szego osie­dla. Nikt jed­nak nie miał od­wagi mó­wić o tym otwar­cie i gło­śno, in­for­ma­cje roz­cho­dziły się pocztą pan­to­flową, po­ro­zu­mie­wano się po­ta­jem­nie, nie­ofi­cjal­nie.

Tato był tylko jedną z ty­sięcy osób, które zo­stały za­trzy­mane z po­wodu nie­po­kor­nej po­stawy. Jego aresz­to­wa­nie było po­twier­dze­niem tego, że prze­ciw­sta­wiał się re­żi­mowi i an­ga­żo­wał po­li­tycz­nie. Mło­dzi lu­dzie nie mają już dzi­siaj po­ję­cia, co rze­czy­wi­ście wy­da­rzyło się w tam­tych la­tach. Ja­ru­zel­ski uspra­wie­dli­wiał póź­niej ko­niecz­ność ogło­sze­nia stanu wo­jen­nego. Czy fak­tycz­nie zgodne z prawdą jest to, że uda­rem­nił w ten spo­sób wkro­cze­nie do Pol­ski Ar­mii Czer­wo­nej? Hi­sto­rycy nie mogą tego po­twier­dzić ani też temu za­prze­czyć.

Kiedy w cza­sie pan­de­mii ko­ro­na­wi­rusa ra­zem z Ka­sią za­szy­łem się na kilka ty­go­dni w na­szym domu w Żab­nicy, po­cząt­kowo nie mo­głem wprost uwie­rzyć, jak bar­dzo nasz kraj przy­po­mina ten sprzed czter­dzie­stu lat. Po­li­cja ku­puje za kilka mi­lio­nów euro ar­matki wodne, żeby przy­go­to­wać się na ewen­tu­alne star­cia z de­mon­stran­tami. Być może znów sto­imy u progu sys­temu to­ta­li­tar­nego. Więk­szość Po­la­ków nie chce tego do­strzec. Dla nich li­czy się tylko to, że mają w domu pła­ski te­le­wi­zor. Dzi­siaj można w Pol­sce ku­pić wszystko, sklepy ofe­rują świet­nej ja­ko­ści pro­dukty eko­lo­giczne, lu­dzie żyją w do­bro­by­cie. Ale ten, kto do­kład­nie się przyj­rzy pew­nym zja­wi­skom, zada so­bie py­ta­nie, jak długo jesz­cze to po­trwa, je­śli kraj bę­dzie na­dal rzą­dzony w ten spo­sób. Po wszyst­kich prze­wro­tach hi­sto­rycz­nych, które prze­ży­łem, sta­łem się po­li­tycz­nym scep­ty­kiem…

Moc prze­zna­cze­nia

Z na­tury nie je­stem skłonny wie­rzyć w prze­zna­cze­nie, ale nie­kiedy zda­rza się, iż mu­szę przy­znać, że coś ta­kiego chyba jed­nak ist­nieje. Pew­nego dnia ja­kieś sprawy ko­goś do­pa­dają i nie chcą od­pu­ścić. Praw­do­po­dob­nie już od dawna pod­świa­do­mie dą­ży­łem do tego, by zmie­rzać w kie­runku ka­riery śpie­wa­czej, i kie­dyś, a kon­kret­nie w 1984 roku, wy­pa­trzy­łem w szkole ogło­sze­nie, które to za­po­cząt­ko­wało. Cho­dzi­łem już wtedy do szkoły śred­niej, do tech­ni­kum me­cha­nicz­nego w Cze­cho­wi­cach (pro­fil: me­cha­niczna au­to­ma­tyka prze­my­słowa), na które się zde­cy­do­wa­łem, po­nie­waż — w prze­ci­wień­stwie do li­ceum ogól­no­kształ­cą­cego — da­wało mi gwa­ran­cję kon­kret­nego za­wodu. Po jego ukoń­cze­niu mógł­bym kształ­cić się da­lej na in­ży­niera. Co prawda mia­łem wów­czas inne am­bi­cje — chcia­łem pójść do szkoły mor­skiej w Gdań­sku. Ma­rze­nie, aby zo­stać ka­pi­ta­nem statku i po­dró­żo­wać, oraz tę­sk­nota za da­le­kim świa­tem i wol­no­ścią sta­wały się co­raz sil­niej­sze; były tym bar­dziej doj­mu­jące, im le­piej ro­zu­mia­łem, co na­prawdę ozna­czał ko­mu­nizm. Mia­łem jed­nak pe­wien kło­pot: jako ka­pi­tan po­wi­nie­nem mieć ugrun­to­waną wie­dzę ma­te­ma­tyczną, a to aku­rat nie było moją mocną stroną. Na tym nie ko­niec, w tech­ni­kum mie­li­śmy bar­dzo su­ro­wego na­uczy­ciela ma­te­ma­tyki. Nie było mie­siąca, żeby nie ka­to­wał nas jedną ze swych osła­wio­nych kla­só­wek.

Któ­re­goś razu nie by­łem zbyt do­brze przy­go­to­wany i szu­ka­łem ja­kie­goś wy­krętu. I wtedy wła­śnie zo­ba­czy­łem ogło­sze­nie: „O godz. 12 prze­słu­cha­nie do chóru”. Punk­tu­al­nie na go­dzinę dwu­na­stą była też wy­zna­czona kla­sówka. Zgra­nie w cza­sie ide­alne. O tym, że ogło­sze­nie to nada kie­ru­nek mo­jemu ży­ciu, oczy­wi­ście wtedy zu­peł­nie nie po­my­śla­łem. Na ten mo­ment było to bez wąt­pie­nia opty­malne roz­wią­za­nie; lep­szej wy­mówki, żeby unik­nąć kla­sówki, nie mógł­bym wy­my­ślić. Z jed­nej strony dla­tego, że nasz ma­te­ma­tyk był od­po­wie­dzialny rów­nież za im­prezy kul­tu­ralne w szkole, a z dru­giej — z tego po­wodu, że nikt nie od­wa­żyłby się po­wstrzy­my­wać ucznia przed czy­nem pa­trio­tycz­nym. A z tym bez wąt­pie­nia wią­zało się owo prze­słu­cha­nie, po­nie­waż po­szu­ki­wano gło­sów na uro­czy­stość aka­de­mii szkol­nej.

To było cał­kiem pro­ste. Śpie­wa­nia na­uczy­łem się w har­cer­stwie. Jaką pio­senkę wtedy za­pre­zen­to­wa­łem, dziś już nie pa­mię­tam; jedna w każ­dym ra­zie wy­star­czyła. Zo­sta­łem na­tych­miast przy­jęty do chóru. I wła­śnie w ten spo­sób za­częła się moja przy­goda ze śpie­wem.

Oczy­wi­ście o ka­rie­rze wo­kal­nej wtedy jesz­cze nie my­śla­łem, ale wkrótce wszystko na­brało tempa. Sio­stra na­szej dy­ry­gentki Mag­da­leny Szo­stak, Anna Szo­stak-Myr­czek, pro­wa­dziła w Cze­cho­wi­cach Chór im. Sta­ni­sława Mo­niuszki (któ­rego Halkę mia­łem oka­zję trzy­dzie­ści lat póź­niej wpro­wa­dzić do te­atru ope­ro­wego w Wied­niu). W tym ze­spole, naj­lep­szym w na­szym mie­ście, śpie­wała bab­cia Kasi, mo­jej przy­szłej żony, a także kil­koro na­uczy­cieli z mo­jej szkoły — i oto mnie rów­nież za­pro­po­no­wano, abym tam śpie­wał.

Wy­gląda na to, że mój głos zwró­cił uwagę dy­ry­gentki już od po­czątku, po­nie­waż pod­czas jed­nego z pierw­szych na­szych wy­stę­pów fe­sti­wa­lo­wych po­pro­siła, bym prze­jął małe solo w ro­syj­skiej pie­śni. Na kon­cer­cie była obecna na­uczy­cielka ro­syj­skiego, którą tak po­ru­szył mój śpiew, że już do końca na­uki w szkole na jej przed­miot nie mu­sia­łem się zbyt so­lid­nie przy­go­to­wy­wać. Wtedy to pierw­szy raz po­my­śla­łem, że ze śpiewu poza oczy­wi­stą przy­jem­no­ścią można też od­nieść ja­kieś ko­rzy­ści. Jed­nak przede wszyst­kim po­czu­łem, jak wspa­niałe jest to, że mogę gło­sem prze­ka­zy­wać emo­cje. Od tej pory rze­czy­wi­ście zde­cy­do­wa­nie chcia­łem śpie­wać, a Anna Szo­stak-Myr­czek co­raz bar­dziej do­ce­niała po­ten­cjał mo­jego głosu. Poza chó­rem pro­wa­dziła też mały pół­pro­fe­sjo­nalny Ze­spół Mu­zyki Daw­nej Ma­dry­ga­li­ści, do któ­rego rów­nież mnie za­pro­siła. Kiedy Anna za­pra­szała ko­goś na próby, nie wy­pa­dało od­mó­wić.

Na­resz­cie w świat!

Pierw­sze spo­tka­nie z no­wym ze­spo­łem. Prze­ży­łem szok. Wszy­scy po­tra­fili czy­tać nuty, więk­szość grała też na ja­kimś in­stru­men­cie — czy to na for­te­pia­nie, czy na skrzyp­cach; tylko nie­któ­rzy nie byli wy­kształ­ceni mu­zycz­nie. By­łem je­dy­nym, który na­wet nie po­tra­fił czy­tać nut. Wszystko mu­sia­łem nad­ro­bić. W ciągu kilku mie­sięcy wy­pra­co­wa­łem ob­szerny re­per­tuar: ma­dry­gały, mu­zyka re­ne­san­sowa, spi­ri­tu­als. Na­uczy­łem się uży­wać głosu, świa­do­mie nim ope­ro­wać. Było to szcze­gól­nie ważne choćby w wy­ko­ny­wa­niu utwo­rów fran­cu­skiego kom­po­zy­tora re­ne­sansu Clémenta Jan­ne­qu­ina. Lu­bi­łem jego dźwię­ko­na­śla­dow­cze chan­sons, jakLe chant des oise­aux, imi­tu­jącą od­głosy pta­ków, bądź też jedną z naj­słyn­niej­szych — La gu­erre, w któ­rej śpiew od­twa­rza wrzawę bi­tewną.

Jedna z chó­rzy­stek wy­warła na mnie wiel­kie wra­że­nie, po­słu­gi­wała się gło­sem, jakby była w pełni wy­szko­loną śpie­waczką ope­rową. Jej spo­sób roz­śpie­wa­nia wy­da­wał się bar­dzo pro­fe­sjo­nalny. A na do­da­tek miała piękny długi war­kocz i w ogóle była prze­śliczna. Do dzi­siaj są­dzę, że wszy­scy się w niej pod­ko­chi­wali. Nie by­łem wy­jąt­kiem, ale wtedy wy­da­wała mi się nie­osią­galna. To była Ka­ta­rzyna Bąk. Nie od­wa­żył­bym się wów­czas na­wet po­my­śleć, że Ka­sia mo­głaby zo­stać kie­dyś moją żoną.