W cieniu Majdanka - Sylwia Kubik - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

W cieniu Majdanka ebook i audiobook

Kubik Sylwia

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

44 osoby interesują się tą książką

Opis

Niezwykle wzruszająca, autentyczna historia dwóch sióstr, które rozdzieliła akcja pacyfikacyjna przeprowadzona przez Niemców w Tarnowoli.

Jedna trafił do partyzantów, druga, wraz z resztą rodziny, do obozu w Majdanku. Jak się potoczyły ich losy?

Sylwia Kubik zabiera w nas podróż do czasów, gdy każdy dzień był naznaczony strachem, ale i nadzieją, że wojna przeminie, a życie wróci do normalności.

Innej, nowej, ale wolnej od zła…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 26 min

Lektor: Róża Cieślińska-Dziekiewicz

Oceny
4,7 (106 ocen)
85
16
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam z całego❤️. Piękna książka pełna łez, wzruszeń, bardzo wstrząsająca. Ogromna miłość matki , która musi patrzeć na głód i cierpienie dzieci. Dzieci które przeżywają tak bolesny czas, czas głodu, cierpienia. Czytałam książkę na raty bo łzy nie dawały czytać 💔🥹. POLECAM ❤️
10
DanielaR34642

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle emocjonalna książka, historia w niej opowiedziana łamie córce. Jak człowiek mógł, zgotować tak podły los drugiemu człowiekowi. Pudełko chusteczek wymagane 💔 serce pęknie na milion kawałków.
10
Maria_Plachta

Nie oderwiesz się od lektury

polecam, bardzo dobra, gleboka powiesc
00
warszawa12

Nie oderwiesz się od lektury

piękna historia .
00
bookczystakartka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce© Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Syl­wia Ku­bik, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-07-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Gieni i Frani z wy­ra­zami sza­cunku,

uzna­nia i ogrom­nej sym­pa­tii.

By­ły­ście dzielne. Prze­trwa­ły­ście pie­kło.

Pro­log

Prze­raź­liwy krzyk Zosi świ­dro­wał jej w uszach.

Przy­ci­skała mocno dłoń sio­stry do piersi.

Mama mó­wiła, że nie może jej pu­ścić.

Pod żad­nym po­zo­rem.

Je­śli pu­ści jej rączkę, a sio­stra upad­nie, to ją za­dep­czą.

Nikt nie bę­dzie mógł się schy­lić, by po­móc Zosi wstać.

Za to gro­ziła kulka albo śmier­telne ude­rze­nie kolbą od ka­ra­binu.

Za­ci­snęła więc swoje małe dło­nie na jej drob­nej rączce.

Wi­działa, jak skóra na niej zbie­lała, ale nie mo­gła pu­ścić.

Nie mo­gła...

Krzyk był co­raz gło­śniej­szy i gło­śniej­szy.

Miała wra­że­nie, że za­raz zwa­riuje.

Też chciała krzy­czeć, ale się bała.

Le­piej było za­ci­snąć zęby i mil­czeć.

Tych szcze­gól­nie gło­śnych uci­szali ude­rze­niami.

A ona chciała żyć, bar­dzo chciała żyć...

Tar­no­wola, czer­wiec 1943 roku

Żar lał się z nieba, spra­wia­jąc, że ściółka w le­sie skrzy­piała nie­przy­jem­nie. Le­żące ga­łązki z trza­skiem pę­kały pod sto­pami, wbi­ja­jąc się ostrymi koń­cami w skórę. Krew spły­wała drob­nymi kro­plami, wsią­ka­jąc w po­żół­kły mech.

Dzieci jed­nak nie mo­gły za­wra­cać so­bie głowy ta­kimi dro­bia­zgami. Miały za­da­nie do wy­ko­na­nia. Pod okiem Gieni zbie­rali ja­gody. Franka, Wła­dek, a na­wet czte­ro­let­nia Zo­sia. Choć ta ostat­nia za­miast do dzba­nuszka, wrzu­cała wszystko do ust. Gie­nia przy­my­kała na to oko, bo i sama wiele ku­lek zja­dała szyb­ciutko, od­wró­ciw­szy się do reszty ple­cami.

Ważne mieli za­da­nie. Za­pasy na zimę trzeba było zro­bić, tym bar­dziej że wojna sza­lała już ko­lejny rok i głód nie raz zaj­rzał im w oczy. Więk­szość od­da­wali na kon­tyn­genty, a to nie­wiele, co im zo­stało, naj­czę­ściej pa­dało łu­pem ban­dy­tów, któ­rzy co rusz wpa­dali do wsi, pod­szy­wa­jąc się pod par­ty­zan­tów, i kra­dli wszystko, co zna­la­zło się w za­sięgu ich rąk.

Te na­pady nieco się uspo­ko­iły, gdy ich star­szy brat, Sta­szek, do­łą­czył do par­ty­zan­tów. Matka pie­kła dla nich chleb, dzie­ląc się skrom­nymi za­pa­sami, ale oto­czyli ro­dzinę opieką i mieli spo­kój. I oni, i inni we wsi. W oko­licz­nych miej­sco­wo­ściach tak bez­piecz­nie nie było. Ban­dyci kra­dli, nie my­śląc o tym, że po­zba­wiają po­ży­wie­nia całe ro­dziny, do­ro­słych, star­ców i dzieci. Zna­leźli so­bie ła­twy, po­zba­wiony ho­noru spo­sób na prze­trwa­nie. Swo­ich okra­dali, uni­ka­jąc pracy i walki o wol­ność.

– Gryzą! – za­pła­kała Zo­sia i za­częła się dra­pać po szyi. – Swę­dzi.

Gie­nia po­gła­dziła dziew­czynkę po po­liczku i wy­iskała z jej wło­sów kilka la­ta­ją­cych ro­bali. Strzy­żaki sar­nie strasz­nie im do­ku­czały, ale nie było na ich od­stra­sze­nie sku­tecz­nego spo­sobu. Nie po­ma­gały żadne zioła. Na­cie­rali się wro­ty­czem, ale o ile chro­nił ich przed ko­ma­rami, to na te pa­skudy w ogóle nie dzia­łał.

– Wiem, Zo­sieńko. Nic nie po­ra­dzimy – od­parła współ­czu­jąco, igno­ru­jąc nie­przy­jemne uczu­cie peł­za­nia po ciele. Te owady nie tylko gry­zły, ale tak spryt­nie wbi­jały się w ubra­nia, że trudno było się ich póź­niej po­zbyć. – Po­pada, chłod­niej się zrobi, to ich nie bę­dzie. A póki co, po pro­stu nie drap, bo to jesz­cze go­rzej wtedy swę­dzi.

– Nie da się nie dra­pać! – od­parła, po­cie­ra­jąc szyję. – Mnie to boli. Chodźmy już stąd.

– Do domu chcę – za­wtó­ro­wał sze­ścio­letni Wła­dek. – Głodny je­stem.

– To ja­gód tro­chę zjedz. Dzbanki jesz­cze nie są pełne, więc nie ma co wra­cać, bo ma­mu­sia nas skrzy­czy. Zbie­raj.

– Zbie­raj i zbie­raj, co­dzien­nie zbie­raj – po­wie­dział bli­ski łez. – Stopy mnie pieką. Zo­bacz, mam pełno ran.

Usiadł na ja­go­dzi­nach i pod­niósł nogę do góry, żeby do­kład­nie zo­ba­czyła wszyst­kie za­dra­pa­nia. Te stare i te nowe. Gie­nia miała po­dobne. Jak oni wszy­scy. La­tem bu­tów się nie no­siło, a i zimą cho­dzili w bu­tach na zmianę, bo nie było skąd brać tyle obu­wia dla ta­kiej cze­redy dzie­cia­ków.

– Po­dmu­cham i prze­sta­nie bo­leć – od­parła, ocie­ra­jąc wi­doczne kro­pelki krwi. – Jak wró­cimy, to wy­mo­czymy so­bie w wo­dzie i wszystko prze­sta­nie bo­leć i swę­dzieć.

Chło­piec wes­tchnął głę­boko. Broda drżała mu od po­wstrzy­my­wa­nego pła­czu, ale ski­nął sio­strze głową i wró­cił do zbie­ra­nia ja­gód, które z po­wodu su­szy były drobne i tro­chę zmar­niałe, więc sporo mu­sieli się na­sku­bać, żeby na­peł­nić dzbanki.

– Zo­bacz, Fra­niu, tam są żółte ka­pe­lu­sze. Wi­docz­nie w cie­niu mo­krzej, to i kurki uro­sły – po­wie­działa za­do­wo­lona Gie­nia. – Po­dejdź tam i je zbierz.

Śliczna dziew­czynka o du­żych szkli­stych oczach wstała i z za­ciętą miną po­de­szła we wska­zane miej­sce.

– Nie­na­wi­dzę lasu – wy­szep­tała, ale na tyle gło­śno, że wszy­scy wo­kół sły­szeli. – Jak do­ro­snę, to nie będę miesz­kała w le­sie, tylko tam, gdzie wi­dać domy. I lu­dzi. I pola. A nie tylko drzewa i drzewa. Wszę­dzie drzewa.

– Wiem, Fra­niu, że nie lu­bisz lasu, ale ten las nas żywi. Dzięki niemu mamy co jeść.

– Mam dość ja­gód, i czar­nych, i czer­wo­nych. Grzy­bów też już nie chcę – od­parła dziew­czyna i ner­wo­wymi ge­stami za­częła wy­ry­wać kurki z mchu.

Gie­nia pu­ściła jej uwagi mimo uszu i sku­piła się na zbie­ra­niu. Wie­działa, że im szyb­ciej za­peł­nią dzbanki, tym szyb­ciej wrócą do domu. Mama się ucie­szy, że gdzie­nie­gdzie są już grzyby, wszy­scy się bo­wiem mar­twili, że jest zbyt su­cho i na te dary lasu przyj­dzie po­cze­kać do je­sieni. A prze­cież i w czerwcu las grzyby ro­dził, oni zaś, całe ży­cie tu miesz­ka­jąc, znali do­sko­nale i miej­sca, i ga­tunki, które można było zbie­rać. Tylko co zbie­rać, jak od ty­go­dni z nieba nie spa­dła ani kro­pla desz­czu...

Udało im się wresz­cie ze­brać od­po­wied­nią ilość ja­gód i za­do­wo­leni wró­cili do domu. Na szczę­ście mieli bli­sko. Wieś le­żała po­śród la­sów Pusz­czy Sol­skiej. Przy­wy­kli do tego oto­cze­nia, ale nie każde z nich je lu­biło. A na­wet można za­ry­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że więk­szość dzieci bała się nie­prze­bra­nych po­łaci po­ro­śnię­tych drze­wami, wśród któ­rych i zwie­rzyna się cho­wała, i żoł­nie­rze, i par­ty­zanci. Wszy­scy ro­dzice nie­ustan­nie prze­strze­gali swoje po­tom­stwo, żeby zbyt da­leko się nie od­da­lać, więc dzie­ciaki, idąc na zbiory, tak cho­dziły, żeby mieć cha­łupy w za­sięgu wzroku. Na dal­sze wę­drówki mo­gli iść tylko więk­szą grupą, w to­wa­rzy­stwie do­ro­słych. Wtedy or­ga­ni­zo­wano wspólne grzy­bo­bra­nie albo zbie­rano chrust lub szyszki na zimę.

Gie­nia z ulgą po­sta­wiła dzbanki z ja­go­dami na ła­wie. Wła­dek i Zo­sia byli zbyt mali, żeby nieść. Na­wet gdyby dźwi­gnęli, to ry­zyko, iż wszystko im się wy­sy­pie, było zbyt duże, więc we dwie z Franką mu­siały upo­rać się z nie­sie­niem zbio­rów. Te­raz mo­gły wresz­cie ode­tchnąć.

Za­raz też pod­bie­gła do nich Ka­zia, star­sza sio­stra, która zo­stała w domu, żeby po­pil­no­wać naj­młod­szego ro­dzeń­stwa, Józi i Jó­zia ma­ją­cych za­le­d­wie cztery mie­siące. Spraw­nie chwy­tała po ko­lei za dzbanki i cienką war­stwą roz­sy­py­wała owoce na płach­cie, żeby słońce po­rząd­nie je wy­su­szyło.

– Wi­dzę, że i grzy­bów parę wam wpa­dło – po­chwa­liła, spo­glą­da­jąc na Fran­ciszkę, która w pod­wi­nię­tym dole su­kienki nio­sła ze­brane kurki i te­raz za­częła je roz­kła­dać na du­żym, pła­skim ka­mie­niu, który słu­żył im za ogro­dowy stół. – Do­brze się spi­sa­łaś.

Dziew­czynka, do­tych­czas pełna nie­chęci, po­kra­śniała z dumy i od­zy­skała do­bry hu­mor.

– Gdzie mama? – za­py­tała Gie­nia, roz­glą­da­jąc się po po­dwórku. – I tata?

– Tata w polu, a mama chleb pie­cze. Wiesz – mru­gnęła okiem – dla są­sia­dów z lasu. Ju­tro oj­ciec za­wie­zie.

– A obiad jest? – wtrą­cił Wła­dek, wy­bie­ra­jąc z wło­sów strzy­żaki sar­nie, które na­wet po opusz­cze­niu lasu peł­zały po ciele, wplą­ty­wały się we włosy i gry­zły bo­le­śnie, zo­sta­wia­jąc swę­dzące bą­ble.

– Umyj­cie się i idź­cie do domu. Zupy szcza­wio­wej tro­chę zje­cie, a może i mama chlebka wam ka­wa­łek ukroi.

Nie trzeba im było dwa razy po­wta­rzać. Szybko na­lali wody do ba­lii i za­częli myć ręce, twa­rze, a na końcu po­ra­nione stopy. Chwi­lowo za­po­mnieli o zmę­cze­niu, bólu i po­gry­zie­niach. Wi­zja je­dze­nia ze­pchnęła wszel­kie do­le­gli­wo­ści na dal­szy plan.

W domu pach­niało zupą i świe­żym chle­bem. I wodą z my­dli­nami, którą Ka­zi­miera po skoń­czo­nym pra­niu przy­nio­sła do domu, żeby nią póź­niej pod­łogi przed nie­dzielą zmyć. Oprócz pil­no­wa­nia bliź­nia­ków zro­biła też bo­wiem pra­nie i te­raz na lince wi­siał rząd bia­łych ubrań. Lśniły w słońcu ni­czym śnieg.

Ma­rianna, która co rusz na ten sznur zer­kała, była sza­le­nie dumna z odziewku swo­ich dzieci. Mar­cin, jej mąż, pod­czas jed­nej z wy­praw z chle­bem na­tra­fił w polu na spa­do­chron. Ni­kogo w po­bliżu nie było, to za­brał go i wrzu­cił na wóz. Tak mó­wił. Jak było, nie chciała wni­kać. Zna­lazł, to zna­lazł, a ona dzięki temu mo­gła uszyć ubra­nia dla ca­łej gro­mady.

Fran­ciszce uszyła piękną, długą su­kienkę, bo Pierw­szą Ko­mu­nię Świętą w tym roku przyj­mo­wała. Kazi bluzkę od­świętną, Gieni i Zosi su­kie­neczki na lato, Wła­dziowi zaś ko­szu­linę i krót­kie spodenki. Jej też się ma­rzyła od­świętna bluzka albo cho­ciaż ładna za­pa­ska, którą za­kry­łaby zno­szoną spód­nicę. Mu­siała jed­nak ode­pchnąć tę myśl od sie­bie, bo bliź­niaki też po­trze­bo­wały ubrań. Póki lato go­rące, le­żały w pie­lusz­kach, ale cie­płe mie­siące szybko miną i na je­sień i zimę trzeba ich za­bez­pie­czyć.

Stro­ska­nym wzro­kiem spoj­rzała na swoje po­cie­chy i moc­niej za­częła wy­ra­biać cia­sto, z któ­rego miał po­wstać chleb. Nie dla nich nie­stety prze­zna­czony. Stłu­miła wes­tchnie­nie i za­częła for­mo­wać bochny. Jed­nak wi­dok dzieci miała tak mocno za­ko­do­wany w gło­wie, że bez pa­trze­nia każdą twarz mo­głaby wy­ry­so­wać z naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami.

Chude strasz­nie były, wy­mi­ze­ro­wane ta­kie, że tylko oczy im w wy­mę­czo­nych twa­rzach bły­skały, gdy za­ja­dały ze sma­kiem cienką zupę. Sły­szała ich pełne za­do­wo­le­nia mla­śnię­cia, sior­ba­nie i wy­skro­by­wa­nie zupy z mi­sek. Każde stuk­nię­cie łyżką o pu­ste dno uświa­da­miało jej, że do­lewki nie do­staną, bo i dla Mar­cina por­cję mu­siała zo­sta­wić. Sa­motna łza po­to­czyła się po po­liczku i skap­nęła na wy­ra­biany chleb, do­pra­wia­jąc go mat­czyną tro­ską.

W le­sie cho­dziło co­raz mniej zwie­rzyny, par­ty­zanci i ban­dyci sku­tecz­nie wszystko prze­trze­bili, więc Mar­ci­nowi rzadko uda­wało się coś upo­lo­wać, a z jed­nej kra­suli za wiele mleka nie mieli. Nie­ustan­nie się za­mar­twiała, co da dzie­ciom do je­dze­nia.

Z każ­dej strony szło za­gro­że­nie. Niemcy. Ukra­ińcy. Zło­czyńcy pod­szy­wa­jący się pod dzia­ła­czy Związku Walki Zbroj­nej. Głód. Wszystko to spra­wiało, że ze łzami w oczach przy­wi­tała na­ro­dziny bliź­nia­ków. Póki co kar­miła ich pier­sią, ale jak mleko jej się skoń­czy, to dwie osoby do wy­kar­mie­nia przy­będą. Czym? Jak? Nie miała po­ję­cia.

Całą na­dzieję po­kła­dała w Panu Bogu, wie­rząc, że skoro do tej pory ich chro­nił i nie dał zgi­nąć, to i da­lej bę­dzie się nimi opie­ko­wał. O to wła­śnie pro­sili każ­dego wie­czora, gdy wspól­nie klę­kali do mo­dli­twy ini­cjo­wa­nej przez Mar­cina.

– Mamo – za­wo­łała Ka­zi­miera, wbie­ga­jąc do domu. – Duszno się zro­biło i wiatr się ze­rwał, chyba bu­rza idzie.

Ma­rianna po­bla­dła. Deszcz był po­trzebny. Bar­dzo po­trzebny, ale bu­rza sta­no­wiła za­gro­że­nie. Nio­sła ze sobą znisz­cze­nie i po­żary, któ­rych nikt nie był w sta­nie okieł­znać.

– Za­mknij szybko obórkę i zbierz pra­nie. Może oj­ciec zdąży wró­cić – po­wie­działa z na­dzieją, od­ma­wia­jąc w my­ślach szybką mo­dli­twę.

– Będą grzmoty? – za­py­tał trwoż­li­wie Wła­dek. – I pio­runy?

– Miejmy na­dzieję, że nie, ale na wszelki wy­pa­dek się po­mo­dlimy – za­rzą­dziła, koń­cząc for­mo­wać ostatni bo­chen chleba. – Gie­nia, przy­go­tuj grom­nicę, żeby była pod ręką w ra­zie czego. Franka, Wła­dzio, Zo­sia, szybko klęk­nij­cie pod świę­tym ob­ra­zem. Za­raz za­nie­siemy na­sze prośby do ma­teczki i może nam oszczę­dzi tra­ge­dii.

Dzieci bez szem­ra­nia wy­ko­nały po­le­ce­nie matki. Wie­działy, że za­wsze, gdy działo się coś złego, wszy­scy się mo­dlili. Wszę­dzie. W każ­dej cha­łu­pie w Tar­no­woli tak ro­biono. Ry­tuał ten spra­wiał, że byli spo­koj­niejsi. Wie­rzyli, po­dob­nie jak ich matka i oj­ciec, że Ma­ryja nie po­zwoli, by spo­tkała ich krzywda. Mimo wojny. Mimo Niem­ców. Mimo Ukra­iń­ców. I mimo głodu.

Eu­ge­nia

Gó­recko Ko­ścielne, czer­wiec 1943 roku

Eu­ge­nia za­ło­żyła białą su­kienkę uszytą przez matkę. Była to je­dyna od­świętna rzecz, jaką miała, i ogrom­nie ją sza­no­wała. Za­kła­dała tylko do ko­ścioła i z ra­do­ścią wy­pa­try­wała chwil, gdy lekko szorstki, wy­bie­lony słoń­cem ma­te­riał otuli jej ciało. Czuła się wtedy nie­zwy­kle piękna i ele­gancka.

Za­po­mi­nała o bur­czą­cym żo­łądku, Niem­cach i ban­dy­tach cza­ją­cych się w le­sie. Za­po­mi­nała na­wet o tym, że wojna trwa i trwa, a jej dzie­ciń­stwo upływa w nie­mi­ja­ją­cym stra­chu i gło­dzie. Jak przez mgłę pa­mię­tała czasy, gdy mo­gła się na­jeść do syta. Było to tak dawno, że nie­kiedy my­ślała, iż to tylko wy­twór jej wy­obraźni.

– Gienka, po­spiesz się – po­na­gliła ją Ka­zi­miera, która była już przy furtce. – Sto­isz jak to ma­lo­wane cielę, a mu­simy jesz­cze kwia­tów po dro­dze ze­rwać.

– Po co? Do ko­ścioła? – za­py­tała, do­ga­nia­jąc szybko sio­strę. Na­wet nie za­uwa­żyła, kiedy ta ją mi­nęła. Po­czuła jed­nak za­pach chleba, który nio­sła za­wi­nięty w ście­reczkę pod pa­chą, i gło­śno prze­łknęła ślinę.

– Nie słu­cha­łaś, co mama mó­wiła?

Sio­stra zmie­rzyła ją tak su­ro­wym spoj­rze­niem, że Eu­ge­nia się za­wsty­dziła. Rze­czy­wi­ście, za­jęta po­dzi­wia­niem su­kienki, słowa matki pu­ściła mimo uszu i te­raz przy­sta­nęła przed sio­strą, wbi­ja­jąc wzrok w wy­su­szoną ostrym słoń­cem trawę, któ­rej nie wskrze­siła wczo­raj­sza kil­ku­mi­nu­towa bu­rza, ob­fi­tu­jąca bar­dziej w pio­runy i grzmoty niż tak upra­gnione kro­ple wody.

– Och, głup­ta­sie, nie stój tak, tylko się rusz.

Dziew­czynka po­słusz­nie ru­szyła przed sie­bie. Nie od­wa­żyła się po­now­nie za­py­tać. Cze­kała, aż sio­stra sama ze­chce jej po­wie­dzieć.

– Zo­bacz, tam jest piękna kępa cha­brów, ze­rwij je – wska­zała pal­cem, a Gie­nia po­słusz­nie za­częła zry­wać i ukła­dać w bu­kiet. – I po­spiesz się, mamy jesz­cze ka­wał drogi do ko­ścioła, a mu­simy naj­pierw zajść do księ­dza.

Eu­ge­nia na końcu ję­zyka miała py­ta­nie: „Po co?”, ale wie­działa, że le­piej za­ci­snąć zęby, bo sio­stra go­towa znowu jej zmyć głowę, że nie słu­chała matki.

– Może zdą­żymy – mam­ro­tała pod no­sem Ka­zi­miera. – Tam przy za­krę­cie ostat­nio wi­dzia­łam też cały gąszcz cha­brów. Jak je do­ło­żymy do tego, co mamy, to po­wi­nien być z tego spory bu­kiet.

Gience bar­dziej po­do­bały się maki, któ­rych czer­wone płatki pstrzyły skraj pola, wy­róż­nia­jąc się na tle zie­lo­nych i żółto-brą­zo­wych traw. Ich ko­lor był nie­zwy­kle so­czy­sty. Lu­biła je naj­bar­dziej ze wszyst­kich kwia­tów, choć nie na­le­żały do trwa­łych i bar­dzo szybko wię­dły. Chyba że ze­rwało się je w pą­kach. Dziew­czyna z przy­jem­no­ścią ob­ry­wała za­wsze zie­lone łu­ski, uwal­nia­jąc zwi­nięte, po­marsz­czone płatki, które z wdzięcz­no­ścią się roz­wi­jały, po­ka­zu­jąc swą oka­za­łość. Uwiel­biała też ich ulotną woń. Wci­skała mały no­sek w czarne koń­cówki i chło­nęła za­pach ko­ja­rzący jej się z la­tem, bez­tro­ską i wol­no­ścią, która kie­dyś była obecna w ich ży­ciu.

– Wga­piasz się w tę mie­dzę, a po kwiaty się nie schy­lisz – Ka­zia po­krę­ciła głową z dez­apro­batą. – Zry­waj, bo wstyd księ­dzu na imie­niny taki mały wie­cheć dać.

Uśmiech roz­ja­śnił twarz dziew­czynki. Wszystko stało się ja­sne. Dzi­siaj było Jana, a prze­cież ich ksiądz na­zy­wał się Jan Mróz. Lu­biła go, choć jego na­zwi­sko ko­ja­rzyło się z zimą, śnie­giem i chło­dem. Ksiądz Jan był życz­liwy, wy­ro­zu­miały i taki... nie wie­działa, jak go do­kład­nie okre­ślić. Ważny? Nie, nie wy­wyż­szał się ani nie trak­to­wał ich z góry. My­ślała in­ten­syw­nie, zry­wa­jąc szybko ru­mianki i cha­bry.

– Do­stojny! – za­wo­łała gło­śno, cie­sząc się, że zna­la­zła wresz­cie od­po­wied­nie słowo.

– Co tam ga­dasz? Kto jest do­stojny?

– Nasz ksiądz – od­parła spe­szona i z jesz­cze więk­szą szyb­ko­ścią za­częła zry­wać po­lne kwiaty.

Ka­zi­miera zmarsz­czyła brwi. Ni­gdy się nie za­sta­na­wiała nad tym, jaki jest ksiądz Jan. Był po­ważny i na pewno inny niż jego po­przed­nik ksiądz Bła­żej No­wo­sad. Pa­mię­tała, a i lu­dzie czę­sto wspo­mi­nali, że jak ksiądz Bła­żej był u nich na pa­ra­fii, to za­ło­żył chór i or­kie­strę pa­ra­fialną. Za­ku­pił na­wet z wła­snych pie­nię­dzy in­stru­menty mu­zyczne, żeby mieli na czym grać. Prze­nie­śli go, ale przy­jeż­dżał pro­wa­dzić re­ko­lek­cje, a i na od­pu­stach by­wał. Lu­biła go słu­chać. Wszy­scy lu­bili i po ci­chu tro­chę ża­ło­wali, że go prze­nie­siono, choć ksiądz Jan do­brze peł­nił swoją po­sługę i był do­bry dla lu­dzi.

– Wy­star­czy – po­wie­działa, spo­glą­da­jąc ner­wowo w stronę Gó­recka Ko­ściel­nego. – Zo­bacz, lu­dzi na dro­dze wi­dać, więc pew­nie za­raz msza się za­cznie. Chodźmy prędko, bo trzeba te kwiaty i chleb imie­ni­nowy, co mama dała, za­nieść.

Eu­ge­nia po­pra­wiła trzy­many bu­kiet i ru­szyła za sio­strą. Ka­zi­miera już nic nie mó­wiła, tylko szła co­raz szyb­ciej. Mo­men­tami Gie­nia mu­siała pod­bie­gać, bo nie była w sta­nie za nią na­dą­żyć.

– Po­praw włosy – po­uczyła ją Ka­zi­miera, spraw­dza­jąc, czy jej wła­sna spód­nica się nie prze­krzy­wiła, a chleb jest na­le­ży­cie owi­nięty.

Dziew­czyna przy­gła­dziła grzywkę i prze­cze­sała dło­nią długi, cienki war­kocz, żeby nie wy­sta­wały z niego żadne nie­sforne włosy. Spraw­dziła też, czy bu­kiet pre­zen­tuje się na­le­ży­cie, i uznaw­szy, że wy­gląda jak trzeba, spoj­rzała wy­cze­ku­jąco na sio­strę.

Ka­zi­miera ski­nęła głową i już wol­niej­szym kro­kiem ru­szyła boczną drogą w stronę ple­ba­nii. Nie pę­dziła ani nie po­pę­dzała Gieni. Szła wy­pro­sto­wana, zer­ka­jąc raz po raz, czy bluzka na pewno do­brze leży. Gdy po­de­szły do drzwi, za­pu­kała gło­śno, ale nie na­tar­czy­wie. Z wnę­trza roz­le­gło się za­pro­sze­nie, więc we­szły do środka i skie­ro­wały się w stronę po­koju go­ścin­nego, z któ­rego do­bie­gały roz­mowy.

Sio­stry sta­nęły w progu, po­zdra­wia­jąc księ­dza oraz zgro­ma­dzo­nych. Eu­ge­nia z cie­ka­wo­ścią ro­zej­rzała się po wnę­trzu, w któ­rym bar­dzo rzadko miała oka­zję by­wać.

Po­kój był ob­szerny. Śro­dek po­miesz­cze­nia zaj­mo­wał duży drew­niany stół, przy któ­rym sie­dział ksiądz Jan. Obok stały Agnieszka i Ja­dzia, z którą Eu­ge­nia miała przyj­manki. Uśmiech­nęła się do niej nie­śmiało, ale dziew­czynka, za­jęta roz­mową, nie za­uwa­żyła jej ge­stu, więc Gie­nia skie­ro­wała wzrok na pa­nią Ce­linę. Ko­bieta za­pro­siła je ge­stem do środka. We­szły nie­śmiało. Gie­nia mil­czała, zbyt prze­jęta, żeby co­kol­wiek po­wie­dzieć, a i re­zo­lutna Ka­zi­miera stra­ciła re­zon, sta­jąc przed księ­dzem i czu­jąc na so­bie wzrok zgro­ma­dzo­nych.

– Śmiało, dziew­czynki – za­chę­cała je pani Ce­lina. – Pew­nie chce­cie zło­żyć ży­cze­nia księ­dzu Ja­nowi.

– Tak – od­parła szybko Ka­zia, od­zy­sku­jąc od­wagę. – Ro­dzice ży­czą dużo zdro­wia i wielu łask Bo­żych.

Wrę­czyła księ­dzu bo­che­nek chleba i szturch­nęła sio­strę w bok. Gie­nia czuła, jak ru­mie­niec po­krywa jej po­liczki, a na­stęp­nie spełza na szyję oraz de­kolt. Miała wra­że­nie, że na­wet włosy jej się za­czer­wie­niły, ale po­na­glana zna­czą­cym chrząk­nię­ciem sio­stry po­de­szła do pro­bosz­cza i dy­gnąw­szy, wrę­czyła mu bu­kiet.

– Bóg za­płać. Pani Ce­linko, na­leje pani dziew­czyn­kom kom­potu. Wcze­śnie jesz­cze, a już słońce grzeje jak sza­lone, więc pew­nie czują pra­gnie­nie po spa­ce­rze.

Ko­bieta ener­gicz­nie wy­szła z po­koju, by po chwili wró­cić z dzban­kiem oraz kub­kami. Eu­ge­nia z wdzięcz­no­ścią przy­jęła po­czę­stu­nek i dys­kret­nie prze­su­nęła się tro­chę do tyłu. Gdy reszta po­grą­żyła się w roz­mo­wie, ona sku­piła się na oglą­da­niu wnę­trza.

Przy otwar­tych na oścież oknach po­wie­wały białe fi­ranki, wpusz­cza­jąc do środka za­pach ro­sną­cych pod oknem kwia­tów. Ma­sywny, drew­niany kre­dens przy­kryty był pięk­nie wy­szytą, białą, na sztywno wy­kroch­ma­loną ser­wetą. Uwagę dziew­czyny przy­kuł ser­wis ka­wowy, wy­eks­po­no­wany za gru­bymi drzwicz­kami prze­ty­ka­nymi szkla­nymi ta­flami. Znie­kształ­cały tro­chę ob­raz, ale wi­działa, że za­stawa jest biała i ma ja­kieś kwia­towe wzory. Nie po­tra­fiła jed­nak okre­ślić ja­kie. Wi­działa na­to­miast, że por­ce­lana jest nie­zwy­kle piękna i ele­gancka. Gie­nia chciałby po­dejść bli­żej i się jej przyj­rzeć. U nich w domu nie było ta­kich rze­czy. Na­wet nie ma­rzyła o tym, że mo­głyby być, więc chło­nęła każdy ele­ment wy­stroju po­miesz­cze­nia, które mocno róż­niło się od skrom­nego wy­po­sa­że­nia ich ubogo urzą­dzo­nej cha­łupy, gdzie trudno było o ka­wa­łek wol­nej prze­strzeni.

Otwarte z trza­skiem drzwi wy­rwały dziew­czynę z peł­nego roz­ma­rze­nia na­stroju. Do środka wbie­gła Aniela Ma­zur, którą Eu­ge­nia znała bar­dzo do­brze, bo miesz­kała nie­da­leko nich. Spód­nicę miała prze­krzy­wioną, włosy roz­wiane, twarz tru­pio­bladą, a oczy za­pła­kane i prze­ra­żone.

– Niemcy! – za­wo­łała pa­nicz­nie pi­skli­wym gło­sem. – Wszę­dzie Niemcy, oto­czyli wsie i wszyst­kich z do­mów wy­ga­niają! Strze­lają! Już kilku za­bili! Idą tu!

– Na Boga! – Ksiądz ze­rwał się z krze­sła. – Szybko! Ucie­kaj­cie w las.

– Tam też są! W le­sie i w po­lach! Wszę­dzie!

– Pusz­cza wielka, a w niej i nasi, bie­gnij­cie – po­wie­dział pro­boszcz, po­py­cha­jąc sto­jące obok niego dziew­czynki. – Pę­dem, ukryj­cie się do­brze i nie wy­chodź­cie, póki ktoś po was nie przyj­dzie.

– Nie stój­cie tak! – krzyk­nęła pani Ce­lina, bie­gnąc ku drzwiom wej­ścio­wym. – Do lasu! Na­tych­miast!

Agnieszka i Ja­dzia za­częły pła­kać, a Eu­ge­nia stała jak wmu­ro­wana, nie mo­gąc zro­bić ani kroku do przodu. W gło­wie hu­czało. Ucie­kaj­cie! Bie­gnij­cie! Ro­zu­miała, że musi się scho­wać, ale nie była w sta­nie.

W od­dali roz­le­gły się strzały. Gienka za­częła dy­go­tać na ca­łym ciele. Czuła, jak nogi jej miękną i po­woli za­czyna się osu­wać na zie­mię. Mocne szarp­nię­cie ją ocu­ciło.

– Bie­gniemy – roz­ka­zała Ka­zia i po­cią­gnęła dziew­czynę za ra­mię.

W po­miesz­cze­niu zro­bił się har­mi­der. Dziew­czyny ru­szyły ku drzwiom, za nimi bie­gły pani Aniela i Ce­lina, ksiądz wy­biegł do in­nego po­koju.

Spa­ni­ko­wana Eu­ge­nia wy­sko­czyła przez okno pro­sto w bujne, pach­nące kwiaty. Po­czuła, jak ich po­ła­mane, ostre ło­dygi roz­ci­nają jej skórę, ale nie zwa­żała na to. Co­raz wy­raź­niej było sły­chać uja­da­nie psów, szum sa­mo­cho­dów oraz tu­pot cięż­kich bu­tów, z mocą ude­rza­ją­cych o śród­polne drogi. Z każdą se­kundą ha­łas na­ra­stał. Serce biło jej jak osza­lałe, od­dech wiązł w gar­dle, a oczy za­szły łzami. Pod­nio­sła głowę, szu­ka­jąc sio­stry, a zo­ba­czyła bie­gną­cych męż­czyzn w mun­du­rach. Było ich mnó­stwo. Trzy­mali w rę­kach broń, z któ­rej co chwila strze­lali w stronę pól. Do­my­śliła się, że tam bie­gną ucie­ka­jący miesz­kańcy wsi. Ze­brała wszyst­kie siły i nie oglą­da­jąc się już za sie­bie, pę­dem ru­szyła w prze­ciwną stronę. Ku za­gaj­ni­kowi. Bie­gła ile tchu, nie zwra­ca­jąc uwagi na ude­rza­jące ją w twarz ga­łę­zie ani kule, które świ­stały tuż koło głowy. Bie­gła, wie­dząc, że od tego biegu za­leży jej ży­cie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki