W ciemnościach - Ada Tulińska - ebook + książka
NOWOŚĆ

W ciemnościach ebook

Ada Tulińska

4,3

30 osób interesuje się tą książką

Opis

Spowity cieniem, w idealnie skrojonym garniturze. To on. Mężczyzna, który zaproponował jej układ nie do pomyślenia.

 Oliwia po śmierci rodziców nie ma lekko. Pracuje na dwa etaty, ledwo wiążąc koniec z końcem. Wie, że musi utrzymać brata i co miesiąc spłacać kredyt po rodzicach. Jednak los się do niej uśmiecha. Niespodziewanie w ciemnym pokoju trafia na pewnego mężczyznę i dostaje od niego propozycję nie do odrzucenia. On spłaci wszystkie jej długi, w zamian za małżeństwo, ale pod pewnym warunkiem: ich spotkania będą odbywać się w ... ciemnościach.
Olivia obiecuje sobie, że to tylko układ i szybko się skończy, ale z każdym dniem czuje się coraz swobodniej w rezydencji Maksymiliana Flensa.  Chyba że w pomieszczeniu pojawia się jej mąż.

Elektryzujący i zmysłowy romans czeka na fanki motywu tajemniczego mężczyzny, który skrywa mroczny sekret i ma powód, by nie pokazać twarzy.
Sugerowany wiek +18

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 419

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (311 ocen)
184
65
46
11
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mater0pocztaonetpl

Dobrze spędzony czas

Już ją dawno temu czytałam
70
Monika1218

Nie oderwiesz się od lektury

super książka polecam
10
Agata1971

Całkiem niezła

Jest ok.
00
KikiRafik

Całkiem niezła

Nie urzekła mnie ta historia
00
ancia_aneczka87

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się z lekkością i przyjemnością
00

Popularność




W ciemnościach Ada Tulińska

Strona redakcyjna

Ada Tulińska W ciemnościach wydanie drugie

© Ada Tulińska 2025 Wszelkie prawa zastrzeżone.

Pierwsze wydanie: 2022 Drugie wydanie: 2025

Redakcja: Natalia Sikora (na podstawie pierwszego wydania) Korekta: Małgorzata Denys (na podstawie pierwszego wydania)

Projekt okładki: Ada Tulińska / Nocne

 Czytanie

Zdjęcie na okładce:  stock.adobe.com/ Marina Dobryakova

Skład e-booka: Nocne Czytanie

ISBN: 978-83-976922-3-7

Wydawca: Nocne Czytanie www.nocneczytanie.pl

Kopiowanie, powielanie i udostępnianie treści w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody autorki jest zabronione.

Od autorki Kochane Czytelniczki!

Muszę Wam powiedzieć, że do tej historii mam szczególny sentyment. To była moja pierwsza niegrzeczna książka. Wcześniej zajmowałam się fantastyką. Nie żałuję, że postanowiłam zmienić kierunek. Pamiętam dzień, w którym dostałam telefon od Wydawczyni. Siedziałam wtedy w biurze. To musiał być zimowy albo jesienny wieczór, bo już było ciemno i przytulnie. Pierwsze uczucie: mega radość! Ten telefon zmienił całe moje życie. Pod skrzydłami wydawcy, a właściwie wydawców, bo książka początkowo miała być wydana w innym miejscu, historia się rozwinęła i z wattpadowej pisaniny stała się prawdziwą książką. Tak więc z wielką radością przedstawiam Wam drugie wydanie, tradycyjnie, z bonusową sceną na końcu.  POV Maks. Dajcie znać, co myślicie w SM.

Dziękuję, że ze mną jesteście.

Prolog

        – Za kolejny rok razem. – Paweł wzniósł toast i przeczesał szpakowate, ostrzyżone po żołniersku włosy.

        Katarzyna uśmiechnęła się do męża i uniosła swoje martini. Bawiła się przy tym kosmykiem ciemnobrązowych włosów, doskonale wiedząc, jak to na niego działa.

        – Mam coś dla ciebie. – Na białym obrusie wylądowało niewielkie zawiniątko, które Paweł nieudolnie chował przez cały wieczór.

        Kobieta rozejrzała się po ekskluzywnej restauracji, upewniając się, czy nikt nie patrzy. Dwie pary były całkowicie zajęte sobą, pucołowaty mężczyzna przy oknie z wielką namiętnością pochłaniał deser, a kelnerzy zniknęli na zapleczu.

        – Czy to coś szalonego? – spytała Kasia, puszczając mężowi oko. Na tle wielkiego okna wychodzącego na roziskrzone światła Poznania wyglądała jak gwiazda filmowa. Pośród nieregularnej zabudowy dumnie wyrastały oświetlone wieże katedry, a w tle majaczyły nowoczesne biurowce zwane potocznie poznańskim Manhattanem. Obok nich widać było kształty pozostałych budowli. Widok zapierał dech w piersiach. Paweł postanowił zrobić żonie zdjęcie telefonem. Uśmiechnęła się szeroko, kiedy poprawiał kadr.

        – W pewnym sensie, Oliwka pomagała mi wybierać – oznajmił, klikając i pokazując żonie swoje dzieło. Pokiwała głową i znowu spojrzała na prezent. Żałował, że nie wziął jednak czegoś bardziej niegrzecznego. Żona najwyraźniej miała ochotę na coś zwariowanego. Może dałaby się namówić na numerek w lesie? Wydęła wargi, udając niezadowolenie. W jej piwnych czaił się łobuzerski ognik.

        – Czyli to coś nudnego – podsumowała przekornie.

        – Sama sprawdź, a nie od razu zakładasz najgorsze! – Paweł wskazał brodą prezent i ustawił nowe zdjęcie na tapetę w telefonie.

Katarzyna zaczęła rozpakowywać miękki, luksusowy papier. Jej oczom ukazały się dwie małe, niesymetryczne filiżanki do espresso, szafirowe ze złoconym środkiem. Były tak zachwycające, że na chwilę wypadła ze swojej roli.

        – To rękodzieło sprowadzone z Francji. Chciałem coś z biżuterii, ale Oliwka powiedziała, że porcelanowa rocznica wymaga odpowiedniego akcentu – mówił Paweł nadal niepewny, czy prezent przypadnie żonie do gustu.

        – Są przepiękne! – pisnęła na wydechu, przyglądając się szlachetnej porcelanie i obracając ją w palcach.

        Dąbrowscy byli zamożną rodziną. W suterenie swojej niewielkiej, podmiejskiej willi prowadzili prywatny gabinet stomatologiczny. Paweł przyjmował pacjentów, Katarzyna prowadziła księgowość i załatwiała wszystkie formalności. Co prawda ich wspaniała rezydencja na obrzeżach miasta była na kredyt, tak samo jak firma i samochody, ale wszystko było tak dobrze przemyślane, że dawali radę spłacić zobowiązania i wychodzili na plus. Dzieci chodziły do prywatnej, elitarnej szkoły i były zapisane na mnóstwo zajęć dodatkowych. Rodzina Dąbrowskich kilka razy w roku jeździła na wspaniałe wakacje za granicę. Paweł starał się zapewnić swoim najbliższym możliwe najwygodniejsze i najlepsze warunki życia.

        Gdy okazało się, że z prezentem trafił w dziesiątkę, wypuścił powietrze z ulgą i dyskretnie dał znak kelnerowi, że chce zapłacić rachunek. Zostawił zapłatę z niebotycznym napiwkiem w skórzanym etui, wstał i zdjął z wieszaka płaszcz, który pomógł włożyć żonie. Opuścili restaurację, trzymając się za ręce i chwilę całowali się na parkingu zupełnie, jak gdyby to była ich pierwsza randka.

        Paweł otworzył drzwi lexusai zaprosił żonę gestem do środka. W drodze do domu rozmawiali w sposób nieprzeznaczony dla uszu osób poniżej osiemnastego roku życia. Paweł robił się coraz bardziej podniecony i zastanawiał się, czy nie skręcić gdzieś w boczną alejkę.

Samochód minął tabliczkę z przekreślonym napisem Poznań i znaleźli się na otoczonej wysokimi drzewami dwupasmówce prowadzącej do Zakrzewa.

Ich sprośne pogaduszki przerwał dzwonek telefonu Pawła. Nie zamierzał odebrać, ale dzwonek wybrzmiewał raz po raz.

        – Może to coś poważnego? – stwierdziła Katarzyna, zerkając na świecącą kieszeń marynarki na piersi męża.

        – Cholera! – przeklął Paweł i wyciągnął telefon. – Dąbrowski, słucham?

Po chwili jego twarz pobladła, a drobne kropelki potu zaczęły spływać po czole. Rozmówca po drugiej stronie mówił szybko i najwyraźniej nie miał dobrych wiadomości.

        – Rozumiem. Dziękuję za informację. Do widzenia – powiedział Paweł i zakończył połączenie. Ręka mu się trzęsła.

        – Co się stało? – zapytała przerażonym szeptem Katarzyna. Jej mąż należał do ludzi, którzy charakteryzowali się spokojem i wiecznym optymizmem. Jeżeli coś doprowadziło go do takiego stanu, oznaczało to naprawdę gigantyczne kłopoty. Paweł prowadził nieostrożnie, chaotycznie. Nerwowo dociskał pedał gazu, a licznik przekraczał sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Było widać, że jest bardzo zdenerwowany.

        – Paweł? Może chcesz się zatrzymać? – zasugerowała delikatnie, wskazując dłonią na oświetloną na zielono stację benzynową.

        Odwrócił gwałtownie głowę i spojrzał jej prosto w oczy.

        – Dzwonił Arek. Frank podrożał. Saldo naszych kredytów wzrosło o siedemdziesiąt procent – wyrzucił z siebie zdławionym głosem.        

        Kasia zamrugała szybko oczami, nie wierząc własnym uszom i powtórzyła ostatnie słowa. Miała wrażenie, że krew odpływa jej z twarzy. To oznaczało, że suma ich wszystkich opłat przekroczy zarobek. Suma zadłużenia przed krachem mogła sięgać dwóch milionów złotych, a teraz…

        – Paweł, uważaj! – krzyknęła znienacka.

        Na ulicę wszedł przygarbiony pieszy w ciemnej kurtce z kapturem. Nie miał na sobie żadnych odblasków i był w zasadzie niewidoczny na tle czarnej, wilgotnej jezdni. Paweł skręcił gwałtownie, tracąc panowanie nad samochodem. Gumowe opony zapiszczały na mokrym asfalcie. Lexus wpadł w poślizg i zderzył się czołowo z nadjeżdżającym z naprzeciwka tirem.

Rozdział 1

– Dominik, czas do szkoły! – Potrząsnęłam młodszym braciszkiem, który smacznie chrapał w spranej, szarawej pościeli. – Na blacie w kuchni czeka śniadanie.

Mały usiadł na łóżku i przetarł brązowe oczy. Wyglądał przy tym jak słodki, niewyspany aniołek.

– Znowu pasztet? – zapytał sennym głosem.

– Nie marudź, wstawaj – powiedziałam, pakując mu kanapki do wyświechtanego tornistra. Chwyciłam małą butelkę i zaczęłam przelewać do niej wodę z filtra.

– Dzisiaj jest wtorek, dzień soku – przypomniał, zakładając na stopę krzywo zacerowaną skarpetkę.

Zakręciłam korek i włożyłam butelkę między podniszczone książki, obok kanapek. Odwróciłam się do niego z przepraszającym wyrazem twarzy.

– Przykro mi, skarbie. Pan Mariański nie zapłacił mi jeszcze za zeszły tydzień.

        Ubrany i obrażony Dominik podreptał umyć zęby. Miałam wrażenie, że idzie z zamkniętymi oczami, by przespać się jeszcze trochę po drodze. Gdy wrócił, usiadł na taborecie i sięgnął z obrzydzeniem po kanapkę.

– Nie jest taki zły! A na pewno lepszy niż konserwa turystyczna. – bezskutecznie próbowałam bronić smaku taniego pasztetu drobiowego.

        Młody przewrócił oczami i popił pierwszego nieszczęsnego gryza słodką herbatą. Ja w tym czasie zaczęłam chować pościel i składać kanapę. Później będzie służyć za miejsce do nauki dla Dominika.

Chwyciłam grzebień i w pośpiechu uczesałam blond włoski braciszka.

– Dzisiaj bez numerów w szkole, dobrze? Bądź grzeczny! – poprosiłam. Nie miałam ochoty po raz trzeci w tym tygodniu rozmawiać z wychowawczynią przez telefon.

– Ale oni się ze mnie nabijają – powiedział Dominik, odkładając kanapkę.

– To nie ma znaczenia. Musisz być mądrzejszy – odparłam.

– Mówią na mnie salonowy piesek z rynsztoka. Co to znaczy?

        Zacisnęłam zęby i poczułam, jak coś się we mnie gotuje. Z wściekłości połamałam kilka zębów w plastikowym, czerwonym grzebieniu. Dobrze, że przy okazji nie rozcięłam małemu skóry na głowie. Miałam problemy z panowaniem nad sobą, kiedy coś mnie rozzłościło.

– Który to taki mądry? – zapytałam w końcu.

– Wiktor Zaręba – odpowiedział Dominik.

– Odgryź się temu mądrali. Możesz powiedzieć, że... Wiktor Zaręba, brzydka gęba. Albo wiem, lepiej, Wiktor Zaręba obleśna gęba! – powiedziałam z dziką satysfakcją.

– Ale…

– Chcesz, żeby się z ciebie dalej nabijali?

– Nie, ale…

– No właśnie! Musisz pokazać, że się nie boisz! – powiedziałam, wkładając mu trampki i wysłałam go do łazienki, by jeszcze raz umył zęby. Dzieci dentysty.

        Wyszliśmy pięć minut później i biegliśmy w kierunku szkoły publicznej mieszczącej się przy ulicy Berwińskiego.

        W powietrzu unosił się słodki zapach kwiatów. Minęliśmy niewielką kwiaciarnię, przed którą tęgawa kobieta z rudymi włosami poprawiała róże w wazonie. Widok naszej dwójki w pośpiechu nie był dla niej nowością.

         – Już po dzwonku – oznajmiła i wskazała ręką na zegarek na przegubie. Podziękowałam jej i pociągnęłam Dominika, by przyspieszył. Szkoła mieściła się w potężnym, ceglanym budynku pomiędzy aleją drzew. W całym Poznaniu znajdowały się ślady po pruskim budownictwie.

        Pomachałam Dominikowi, zanim zdążył zniknąć w dzikim tłumie rozwydrzonych uczniów i ruszyłam szybkim krokiem do pracy. Wyciągnęłam serwetkę z niedojedzoną kanapką po bracie i pochłonęłam ją szybko na przystanku. Pasztet rzeczywiście nie powalał smakiem…

Wsiadłam do autobusu i złapałam się za uchwyt. Po chwili dostrzegłam faceta z notesem i identyfikatorem kilka metrów dalej. Obróciłam się gwałtownie i próbowałam wysiąść, ale było już za późno. Jakiś koleś zastawił mi drzwi. Popatrzyłam na niego, licząc, że moje szaroniebieskie oczy wyglądają wystarczająco niewinnie i mnie wypuści. Niestety. Autobus ruszył, a ja chcąc nie chcąc, weszłam na schodek. W środku było tak dużo osób, że nie miałam szans przepchnąć się do tyłu. Zaczesałam ciemnobrązowe włosy na twarz, pragnąc się za nimi schować i ominąć kontrolę.

– Bilet proszę – powiedział krótko człowiek stojący na schodach, sprawiając, że serce podeszło mi do gardła. Założył przez głowę smycz z identyfikatorem i uśmiechnął się do mnie złośliwie, niczym kot, który właśnie dorwał mysz.

 Zaczęłam udawać głupka, szukając nerwowo biletu po torebce. Bardzo dokładnie przejrzałam wszystkie przegródki portfela i wszystkie kieszenie. Kanar jednak czekał cierpliwie, bo był pewien, że nic to nie da.

– Nie mogę znaleźć – powiedziałam rozpaczliwie.

– Dowód osobisty. – Był nieugięty.

I teraz zaczynała się ta część, której nie lubiłam najbardziej. Zaczynałam płakać i opowiadać o wielkiej tragedii sprzed dwóch lat, mówić o tym, jak sobie nie radzę z wychowaniem brata, że pracuję na dwie zmiany, żeby związać koniec z końcem, ale co miesiąc i tak zawsze jestem na minusie. Bez wyrzutów sumienia stwierdziłam, że mały dzieciak jest jak skarbonka bez dna, że mam jeszcze długi z czasów, kiedy mama była w szpitalu po wypadku. To wszystko była prawda, ale nie lubiłam tego wykorzystywać. Tym razem trafiłam na człowieka o kamiennym sercu.

– Akurat dzisiaj sprawdzałem kobietę, która mi mówiła, że nie kupuje biletów, bo zbiera na bułkę. Potem ją widziałem z piwkiem na przystanku.

– Ja mówię prawdę. Nie jestem żulem, jestem po prostu biedna – przyznałam ze łzami w oczach. Ludzie patrzyli na tę scenę z politowaniem, sprawiając, że miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Kanar jednak miał zamiar dalej zgrywać „bohatera” na straży uczciwości transportu publicznego.

– Nie ze mną te numery. Wysiadamy – oznajmił.

– Nie mogę, spóźnię się do pracy – zaprotestowałam. – Proszę mi darować ten jeden raz.

        Kontroler był nieugięty. Ludzie zaczęli kręcić głowami i mruczeć, żeby dał spokój. Przyniosło to odwrotny skutek. Najwyraźniej tak samo jak ja nie lubił, kiedy ktoś mówił mu, co ma robić.

– Albo pani wysiada, albo wzywamy policję – warknął zniecierpliwiony. – Zatrzymanie autobusu odbędzie się na pani koszt.

– Dobrze już, dobrze – powiedziałam, przerażona, że mogę dostać jeszcze większą karę.

        Kanar bez skrupułów wypisał mi mandat, a gdy dowiedział się, że nie mam przy sobie gotówki, z przyjemnością poinformował mnie, że jeśli nie zapłacę na miejscu, to należność będzie większa. Z rozpaczą popatrzyłam na wypisaną brzydkim charakterem pisma kwotę, która miała wartość trzech dni mojej pracy. Równowartość nowej zimowej kurtki dla Dominika, butów, pary nowych spodni ze sklepu. Równowartość naszego dwutygodniowego wyżywienia. Chciało mi się wyć, ale dumnie schowałam świstek do kieszeni, odwróciłam się na pięcie od tego przeklętego służbisty i pobiegłam przez park Wilsona do pracy.

– Jeszcze raz się spóźnisz i wylatujesz! – warknął Mariański, grożąc mi serdelkowatym palcem. – Ruszaj się, furgonetka czeka!

To był zły moment, żeby przypomnieć o zaległej wypłacie, więc skinęłam pokornie, chwyciłam torby ze środkami czystości i popędziłam na dół.

        Pracowałam w firmie sprzątającej Pan Czyścioch, w której logo znajdowała podobizna naszego wyszczerzonego w komicznym uśmiechu szefa z mopem i szczotką do toalety. Na nieproporcjonalnie wielkich zębach znajdowała się gwiazdka symbolizująca błysk czystości. Po pierwsze, bardziej to wyglądało na reklamę pasty do zębów, chyba że Mariański mył w domu zęby szczotką do WC. Po drugie, było to wielkie kłamstwo, bo nigdy nie widziałam, żeby kiedykolwiek trzymał te przedmioty w ręku. Ten człowiek nie był dobrym pracodawcą. Zapewniał jedynie umowę śmieciową, a część wypłaty i tak dawał pod stołem, albo i nie dawał, w zależności od swojego widzimisię. Zawsze znalazł na kogoś haka, tu było coś niedokładnie, tu jakaś sprzątaczka zbiła wazon. Potem miał pretekst, by ucinać nam głodowe pensje, a my i tak dziękowaliśmy za jego łaskawość. Część pracowników z Ukrainy pracowała na czarno. Jedyny plus tej pracy był taki, że Mariański zgodził się mnie zatrudnić od ręki i nie wymagał matury.

– Nie mam dobrych wiadomości. – Przywitał mnie Kajetan z ponurym uśmiechem. Wsiadłam do furgonetki na przednie siedzenie obok kierowcy.

– To znaczy? – spytałam, zapinając pas.

– Jedziemy do domu po starszej babci. Zmarła pięć dni temu, podobno już pod blokiem śmierdzi.

– O ja pierdolę – jęknęłam. Czy ten dzień mógł potoczyć się jeszcze gorzej?

 Po pracy musiałam szorować się i nacierać ciało szarym mydłem przez bite pół godziny, by zmyć z siebie zapach trupa.

W pośpiechu obrałam ziemniaki na obiad i wyjęłam twarożek z lodówki. Zostawiłam pyry we wrzątku, by nie marnować gazu i pospieszyłam odebrać Dominika ze szkoły. Po drodze chwyciłam ze skrzynki wszystkie gazetki z pobliskich marketów i włożyłam do kieszeni.

– Co tak śmierdzi? – zapytał mój brat, gdy do mnie podbiegł. Powąchałam dyskretnie kołnierzyk od mojej przeciwdeszczowej kurtki. Cholera jasna!

– Pewnie śmieciarka. Jak było w szkole? – zmieniłam temat, nie chcąc wdawać się w szczegóły dotyczące mojej pracy. Zabrałam od niego plecak i zarzuciłam sobie na ramię. Nic dziwnego, że jego pokolenie ma problemy z kręgosłupem. Miałam wrażenie, że niosę worek pełen kamieni. Uśmiechnęłam się wesoło, próbując zatuszować swój kiepski nastrój, ale nie odpowiedział mi tym samym. Był jakiś niemrawy.

– Hej! – Dźgnęłam go łokciem.

– Dostałem pałę z matmy – przyznał się.– Pawlicka zrobiła niespodziewaną kartkówkę.

– Och, to niedobrze! Czemu się nie nauczyłeś? – zapytałam tonem pełnym troski. Powinnam dać mu chyba reprymendę, ale nie potrafiłam wejść w rolę karzącego rodzica.

– Próbowałem, ale… Zupełnie tego nie ogarniam – powiedział bezradnie i pokręcił głową.

– Co to za temat?

– Równania z jedną niewiadomą.

– Dobrze. Po obiedzie ci to wytłumaczę – poklepałam go po głowie.

        Gdy młody jadł, ja przeglądałam gazetki i wypisywałam na kartkę produkty, które były teraz w promocji. Przed pracą chciałam wstąpić jeszcze po zakupy, kończyły się nam zapasy. Ucieszyłam się, gdy okazało się, że w jednym z marketów jest teraz promocja na sok pomarańczowy.

        Wyjęłam jakieś stare rachunki, które nie były już dłużej potrzebne i zaczęłam pisać po drugiej stronie.

– Dwadzieścia jeden podzielić przez x, równa się siedem. To taka zagadka logiczna. – wyjaśniłam, chcąc, żeby zaczął traktować naukę bardziej jak zabawę, a nie przykry obowiązek. – Ile siódemek mieści się w dwudziestu jeden?

Dominik wzruszył bezsilnie ramionami, a ja w tym czasie przełknęłam zimnego ziemniaka, którego on już nie mógł.

– To spróbujmy od drugiej strony. Siedem razy dwa, to ile to jest?

Mały patrzył na mnie jakbym mówiła do niego po łacinie.

– Dwadzieścia jeden? – próbował zgadnąć.

– Znasz tabliczkę mnożenia? – zapytałam cierpliwie. Nigdy nie byłam najlepsza z matematyki, ale wydawało mi się, że dziecko w jego wieku powinno mieć już nieprzyjemny obowiązek nauczenia się jej na pamięć dawno za sobą.

Dalej kręcił głową.

– Kurczę! – Chwyciłam podręcznik i znalazłam odpowiednią tabelę. – Zakuj na pamięć, zgoda?

        Dominik pokiwał głową, ale miałam wrażenie, że myślami był gdzie indziej.

Spojrzałam na stary zegar z kukułką, wiszący nad wejściem do przedpokoju. Po raz któryś z kolei pożałowałam, że kukułka nie działa.

– Cholera, cholera, cholera! – Zerwałam się jak poparzona z podłogi i zaczęłam pędzić w kierunku przedpokoju.

– Dominik, bądź grzeczny i połóż się spać przed dziewiątą.

Mieliśmy taką umowę, że kładł się na sofie pod kocem, a kiedy wracałam, to rozkładałam nam kanapę. Odpowiedział coś niemrawo, ale nie miałam czasu już z nim dyskutować. Wybiegłam błyskawicznie i ruszyłam w stronę centrum. Nie zdążyłam po zakupy, tak jak sobie wcześniej zaplanowałam, więc miałam nadzieję, że uda mi się dzisiaj coś wynieść z kuchni po pracy.

Wieczorami dorabiałam jako kelnerka w restauracji Chicks'n'Shakes. Był to przybytek żywcem zerżnięty z amerykańskiego baru Hooters. Chodziłam ubrana jak niegrzeczna cheerleaderka w kusych szortach zamiast spódniczki. Nie zrezygnowałam z tej pracy tylko dlatego, że napiwki pozwalały mi spłacać kredyt i częściowo opłacić czynsz za naszą kawalerkę. Po śmierci rodziców podjęłam kilka fatalnych w skutkach decyzji. Poszłam za radą naszego doradcy finansowego i wszystko straciłam. Zamiast zrzec się spadku i długów, sprzedałam dom z gabinetem, wszystkie aktywa i dobra materialne. Oferta była tak przygotowana, że byłam pewna, iż zostanie nam jeszcze wystarczająco dużo funduszy, by kupić niewielkie mieszkanie w Poznaniu. Gdy tylko transakcja doszła do skutku, Arkadiusz wziął swoją prowizję, obrócił się na pięcie i tyle go widziałam. W końcu udało mi się go odnaleźć. Próbowałam odzyskać choćby część pieniędzy, błagałam go, żeby jakimś cudem unieważnił transakcję i nam pomógł, ale rozłożył bezradnie ręce. Przyrzekłam sobie, że tak tego nie zostawię i zwróciłam się o pomoc do profesjonalisty, licząc, że prawo będzie stało po mojej stronie. Niestety radca prawny powiedział, że wszystko odbyło się zgodnie z przepisami. Część kredytów udało się spłacić, ale i tak byliśmy sporo na minusie. Zostało mi siedemnaście lat spłacania rat po tysiąc dwieście złotych miesięcznie. Za nic. Zostaliśmy bez mieszkania i środków do życia. Jaka ja byłam głupia i naiwna! Nie mogłam uwierzyć, że los tak strasznie nas ukarał.

Szczęście w nieszczęściu, miałam skończone osiemnaście lat, więc mogłam ubiegać się o adopcję Dominika.

– Wszystko w porządku, Loli? – spytała Daga, moja koleżanka z pracy. Przystanęła z drugiej strony za barem. – Strasznie zbladłaś.

– Tak... – powiedziałam niewyraźnie i przejechałam ścierką po czystym blacie, unikając jej wzroku. Byłam na granicy wybuchu. Nic nie było w porządku! Nie kupiłam tego głupiego soku dla Dominika, dostał pałę z matmy, a w dodatku widziałam dzisiaj na własne oczy płyny ustrojowe po trupie. Miałam wrażenie, że to wszystko mnie przerasta.

        Daga już więcej nie próbowała zagajać. Przez całą zmianę rzucała mi tylko pełne troski spojrzenia. Pracowałam bez tchu, żeby zebrać jak najwięcej napiwków. Liczył się każdy grosz. Pod koniec pracy miałam w swoim fartuszku prawie pięćdziesiąt złotych. Wbrew pozorom napiwki nie były aż tak wysokie, jakby można było się tego spodziewać po naszych strojach. Grupą docelową była średnia klasa robotnicza. Nie serwowano tu kawioru czy drogiej whisky. Nie było nawet można palić, o drogich cygarach nie wspominając. W menu królowały kurczaki z frytkownicy i piwo.

         Gdy wreszcie skończyła się zmiana, zmyłam podłogę na sali i poszłam usiąść na chwilę w kuchni. Za ladą krzątał się nasz kucharz, Krzysiek. Był wysoki i szczupły. Czasami zastanawiałam się, jak taki chudzielec jest w stanie dźwigać takie ciężkie garnki. Puścił mi oko i wyłożył na talerze po sporej porcji dań, które nie mogły już czekać do jutra. Usiedliśmy przy wydawce na twardych taboretach. Rzuciłam się na jedzenie jak wilk. Moi znajomi z pracy przyglądali się temu przedstawieniu z markotnymi minami. W połowie jedzenia przypomniało mi się, że muszę się zatrzymać. Popiłam wszystko szklanką wody z cytryną, by dopełnić żołądek. Przełożyłam nienaruszone udko i kilka frytek do opakowania na wynos. Moi koledzy z pracy chyba domyślali się, co robię, ale dzięki Bogu oszczędzili mi wstydu i darowali sobie komentarze.

Krzysiek wyczarował trzy corony z terminem ważności do dzisiaj i otworzył nam piwa za pomocą zapalniczki. Oho, czyżby szykowała się kolejna motywacyjna gadka? Daga i Krzysiek, zresztą tak samo jak reszta załogi, bardzo mnie wspierali i tylko dzięki nim nie weszłam na najwyższy budynek i nie wykonałam ostatniego w swoim życiu, popisowego skoku. Musiałam być silna dla Dominika, a te wspólne posiadówki po zmianie pozwalały mi się na chwilę wyluzować i zapomnieć, o tym, że jutro czeka mnie kolejny koszmarny dzień. Nie miałam ochoty poruszać teraz ciężkich tematów.

– Wpadłam na pewien pomysł – powiedziała w końcu Daga, obracając kufel w rękach.

– Tylko się nie denerwuj! – uprzedził Krzysiek.– To bardzo dobry pomysł.

Upiłam łyk piwa i oparłam rozgrzane czoło o zimne szkło. Byłam padnięta po całym dniu na nogach. Wolałam już mieć to już za sobą.

– Strzelaj.

– Zrobimy zrzutkę. – Daga odgarnęła grzywkę ze spoconego czoła i popatrzyła mi intensywnie w oczy.

– Nie. Dam sobie radę – powiedziałam.

        Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Zabolało mnie to, że rozmawiali o mnie za moimi plecami.

– Ale chodzi o taką globalną zrzutkę! To się nazywa crowdfunding. Opiszemy waszą historię od śmierci rodziców, poprzez zawiłości związane ze spadkiem i w końcu przedstawimy, jak sytuacja wygląda teraz – mówiła Daga, a jej pełne nadziei oczy błyszczały w bladym świetle kuchennych jarzeniówek.

Kręciłam głową, wznosząc wzrok do sufitu.

– Mam dwie ręce. Póki mi starczy sił, nie będę żebrać.

– Loli... Nie traktuj tego tak. Jesteś przemęczona… – powiedział Krzysiek.

Trudno mi było się nie zgodzić. Tego dnia czułam się jak ścierka do podłogi, którą ktoś zanurzył w brudnej, błotnistej wodzie, a potem wyżął i rzucił w kąt. Zacisnęłam powieki, żeby się nie popłakać.

– Pomyśl o Dominiku. W ogóle nie masz dla niego czasu, pracujesz po czternaście godzin dziennie… – dodała Daga.

– Dominik jest już duży. Poradzimy sobie – powiedziałam urażona. Nie lubiłam, kiedy ktoś się wtrącał, a już na pewno nie miałam ochoty dzielić się naszą historią w internecie. Było wielu więcej, którzy mieli gorzej.

– Oliwia! Co ci szkodzi spróbować? – zapytał Krzysiek.

        Wstydziłam się przyznać, że nawet nie mamy w domu komputera ani internetu.

– Nie, nie…

– My się wszystkim zajmiemy. Daj nam tylko wasze zdjęcie, żeby uwiarygodnić akcję – zapewniła mnie Daga.

– Nie chcę nikogo naciągać – powiedziałam zgodnie z prawdą. – Chore na białaczkę dzieci na pewno bardziej potrzebują pieniędzy niż my.

– Jedno nie wyklucza drugiego. Nikt ci nie każe zabierać dzieciom – powiedział Krzysiek, stukając się palcem w czoło. – Pomyśl, ludzie będą wpłacać niewielkie kwoty. Pięć złotych, dziesięć, nie odczują tego. W kupie siła…

        Ponieważ nie odpowiedziałam, Daga poczuła, że zaczynam mięknąć.

– Pomyśl, że ten pieprzony kredyt znika. Za miesiąc jesteś bez tego bagażu. Masz ponad tysiaka więcej, możesz kupić Dominikowi jakąś ładną książkę, nowe trampki. Możesz wejść do sklepu bez kalkulatora i listy. Możesz wreszcie zjeść cały posiłek… Zacząć żyć jak człowiek.

         Gdy mówiła, łzy zbierały mi się pod powiekami, w końcu wybuchłam niekontrolowanym płaczem i się zgodziłam.

Rozdział 2

        Moja przyjaciółka dotrzymała słowa i umieściła zbiórkę pieniędzy w internecie. Dokładnie opisała całą naszą historię ze wszystkimi detalami. Dzięki dobremu sercu ludzi udało się zebrać tysiąc pięćset złotych, za co starałam się być bardzo wdzięczna. Wyrzucałam sobie, że byłam naiwna, mając nadzieję, że damy radę zebrać równowartość mieszkania w centrum Poznania. Wzrost popularności akcji niósł za sobą falę hejtu, która nakręcała się jak perpetuum mobile. „Mocno bolał upadek z tak wysoka?”, „Córeczka tatusia zaczyna płakać, jak musi sobie trochę pobrudzić rączki”, „Niezła z ciebie dupa, potrzebujesz kasy? Jak zrobisz mi...”

– Nie czytaj tego! – Daga zamknęła pokrywę swojego laptopa, który przyniosła do pracy.

Wiadomość o tym, że pracuję w Chicks'n'Shakes z prędkością światła dotarła do wychowawczyni Dominika i wezwano mnie na rozmowę. Ciało pedagogiczne chyba chciało się upewnić, że nie świadczymy dodatkowych usług klientom. W życiu nie czułam się tak upokorzona. W dodatku Mariański zagroził, że mnie zwolni, jak nie zdejmę zbiórki, bo jak powiedział – nie życzy sobie mieć na głowie skarbówki przez moje głupie wybryki. Podobno narobiłam mu wstydu, bo jakiś klient zaczął się dopytywać, czy jestem tą dziewczyną z internetu. Ogłoszenie musiało zniknąć jak najszybciej.

***

        Jak co dzień szykowałam środki czystości w niewielkiej szatni, w siedzibie Pana Czyściocha. Drzwi się nagle otworzyły i Kajetan wsunął głowę do środka. Tak mnie zaskoczył, że mleczko do czyszczenia łazienki wypadło mi z ręki, uderzając boleśnie w stopę.

– Szykuj dwa zestawy – poinformował pospiesznie.

– Co takiego? – spytałam, masując obite miejsce.

– Wpadło jakieś dodatkowe zlecenie na szybko. Mariański sam cię zawiezie, bo my się nie wyrobimy.

         Firma miała trzy furgonetki i około sześciu pracowników. Mówię około, bo jak Mariański wpadł w szał, potrafił zwolnić kogoś z dnia na dzień. A zdarzało mu się to dość często. W firmie zostawali tylko ludzie, którzy naprawdę mieli nóż na gardle.

– Że co? – Nie podobał mi się ten pomysł. Wyjazd z Mariańskim oznaczał, że będę musiała sprzątać sama.

– Pospiesz się! – ponaglił mnie Kajetan i zniknął za drzwiami, nim zdążyłam zaprotestować.

        Dziesięć minut później wsiadłam do pachnącego nowością mercedesa klasy A i oparłam się o skórzany zagłówek. Ścisnęło mnie w żołądku z zazdrości. Mariański nie miał pojęcia o ciężkiej pracy, a jeździł furą, która była warta tyle, co większość mojego kredytu. Wyjeżdżając z parkingu, puścił mi wesoło oko i jeszcze bardziej mnie tym wkurzył. Był wyraźnie podekscytowany nowym klientem. Słuchałam jego paplania jednym uchem, a myślami błądziłam wokół komentarzy, które napisano o mnie w internecie. Czemu złośliwi ludzie nazywali mnie upadłą księżniczką? Mało kto nam współczuł. Internauci pytali, czybym się podzieliła nadwyżką z biedniejszymi, gdyby frank spadł. Miałam wręcz wrażenie, że niektórych bawiło nasze nieszczęście.

Przez okno samochodu widziałam, jak mijamy skąpane w słońcu Jezioro Maltańskie. Na drugim końcu zbiornika tryskała wielka fontanna prosto z tafli wody. Na powierzchni błyszczały kolorowe boje, kilka osób pływało na kajakach. Nim się obejrzałam, wyjechaliśmy już z Poznania i zbliżaliśmy się powoli do jednego z ekskluzywnych osiedli domów jednorodzinnych. Lokalne sklepy, niska zabudowa, dużo zieleni, rozległy gęsty las. Tak wyglądało życie w Zakrzewie. Jak teraz pomyślę, że kiedyś mieszkałam niedaleko, to wydaje mi się to nierealne. Mariański nadal gadał bez przerwy, nie zwracając uwagi, że mu nie odpowiadam.

– Ten Flens… to jakaś szycha. Wyobraź sobie, że jak mu powiedziałem, że dzisiaj nie da rady, to podwoił stawkę. Czujesz? – oznajmił wyraźnie z siebie zadowolony. – A kiedy poinformowałem go, że firma zatrudnia dwóch mężczyzn i trzy kobiety… – urwał. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale ugryzł się w język.

– Jakie znaczenie ma dla niego, ile osób zatrudniasz i jakiej płci? – zapytałam zaciekawiona.

– Nie wiem, może chciał nas komuś polecić? – odpowiedział Mariański. Coś mi tu nie pasowało.

– To nie ma sensu.

– Najważniejsze, że dobrze płaci. Więcej mnie nie obchodzi i ciebie też nie powinno.

– Czy ja też dostanę podwójną stawkę? – Postanowiłam wreszcie zawalczyć o siebie.

Pan Czyścioch spojrzał na mnie, jakbym się urwała z choinki.

– A z jakiej okazji? – Był bezczelny do bólu.

– A z takiej, że będę w pracy sama. To znaczy, że mam dwa razy więcej roboty niż Żenia i Kajetan. Mariański zacisnął usta i patrzył chwilę na drogę. Minęliśmy właśnie gminny ośrodek sportu, gdzie zawsze zimą chodziliśmy z Dominikiem na łyżwy.

– Czy ja cię kiedyś oszukałem na pieniądze? – spytał nagle.

– Nie – odpowiedziałam taktownie, chociaż nie starczyłoby mi palców u rąk i nóg, żeby wyliczyć, ile razy mi niesprawiedliwie potrącił z pensji lub nie zapłacił za nadgodziny. – Ale to nie ma nic do rzeczy. Liczę, że docenisz to, że będę pracowała dzisiaj sama.

– Oliwka, Oliwka. Oczywiście, ja zawsze doceniam dobrą pracę, dogadamy się!

        Dojechaliśmy pod wielką, ciemnozieloną bramę. Z ulicy nie było widać domu, a siatkę okalał gęsty, wysoki żywopłot, całkowicie uniemożliwiając podglądanie posesji ciekawskim sąsiadom. Znałam to miejsce. Mijaliśmy je czasem samochodem i straszyłam Dominika, że tu mieszka bestia, która pożera niegrzeczne dzieci.

– Trzysta złotych – powiedziałam, nim wysiedliśmy.

– Słucham? – Mariański zamrugał paciorkowatymi oczami i spojrzał na mnie, jakbym powiedziała coś niezwiązanego z naszą wcześniejszą rozmową. Był z niego naprawdę świetny manipulant i bezczelny cwaniak. Ja jednak nie miałam zamiaru się wycofać. Nie tym razem.

– Tyle chcę bonusu za dzisiejszą robotę – oświadczyłam spokojnie.

– Pogrzało cię? Nie ma mowy. – Czasami używał na siłę młodzieżowego slangu, co tylko przypominało mi, żeby nie traktować go poważnie.

        To była jedna trzecia mojej pensji, ale wiedziałam, że Pan Czyścioch dzisiaj ubił wyjątkowo dobry interes. To dawało mi przewagę.

– W takim razie nic z tego. – Skrzyżowałam ręce na piersiach.

Mlasnął językiem niezadowolony, a na jego skroni pojawiła się pulsująca żyła.

– Sto.

– Trzysta, bo nie wysiądę z auta.

        Byłam pewna, że teraz rozważa, czy mnie nie zwolnić i nie zabrać mi mopa. Ale to by oznaczało, że sam by musiał popracować, więc byłam bezpieczna.

        Brama zaczęła się otwierać, właściciel posiadłości najwyraźniej zobaczył, że ktoś blokuje mu wjazd. Teraz Mariański nie mógł się już wycofać.

– Dobra, ale nie mów nic pozostałym – burknął i wjechał przez bramę.

 Miałam wrażenie, jakbyśmy znaleźli się za murami posiadłości państwa Craven z Tajemniczego Ogrodu. Trzypiętrowa rezydencja sprawiała wrażenie ponurej. Otaczał ją ogromny park ze starymi, gubiącymi złotożółte liście, drzewami, ławkami i fontannami.

– Z góry – powiedziałam i uśmiechnęłam się uprzejmie, gdy Mariański zatrzymał się pod schodami prowadzącymi do domu. Byłam bardzo z siebie zadowolona.

– Przeginasz.

        W tym momencie ktoś otworzył drzwi, więc Pan Czyścioch nie miał już czasu na dyskusje.

– Z góry albo…

        Mariański z przekleństwem na ustach wyjął portfel i wyciągnął banknoty. Schowałam je do kieszeni dżinsów i wysiadłam z triumfem wypisanym na twarzy. Mój szef, sprawiając wrażenie dobrego pracodawcy, również wysiadł i pomógł mi zanieść środki czystości przed wejście. Nigdy tego nie robił. Mogłam się założyć, że chciał się wślizgnąć do środka, by potem móc plotkować o nowym, bogatym kliencie, albo oszacować, ile kasy da się z niego wycisnąć.

– Dzień dobry – powiedział pełnym sztucznego entuzjazmu głosem.

         W drzwiach stał elegancki, starszy mężczyzna, który przyglądał mu się sceptycznie.

– Poradzimy sobie dalej – oznajmił pan Flens, zabierając mu z rąk bagaże. Mnie poczęstował ciepłym uśmiechem.

– To pewnie Oliwia. Witaj.

        Byłam zdziwiona, że zna moje imię. Nie miałam pojęcia, jak powinnam się zachować, więc dygnęłam nieporadnie, jednocześnie próbując się ukłonić. Musiałam wyglądać przy tym komicznie. Srebrne brwi podjechały prawie pod samą grzywkę pana Flensa.

– Dzień dobry – powiedziałam w końcu, udając, że nie zauważył moich wygibasów. Byłam już za progiem, a Mariański nadal na zewnątrz. Starszy pan pożegnał go kulturalnie, chociaż stanowczo i zamknął mu drzwi przed nosem. Od razu wiedziałam, że się polubimy.

Omiotłam wzrokiem bogate wnętrze i poczułam, jak ogarnia mnie panika. Nie starczy mi godzin w dobie, żeby posprzątać tyle metrów.

– Tylko jeden z gabinetów, w którym dzisiaj pan Flens przyjmie swoich kontrahentów – powiedział mężczyzna, bezbłędnie odczytując histerię malującą się na mojej twarzy.

To nie był pan Flens. Oczywiście, ktoś z tak zasobnym portfelem może sobie pozwolić na służbę. Starszy pan od razu skojarzył mi się z kamerdynerem z Batmana, w myślach nazwałam go więc Alfredem. Pokiwałam, onieśmielona przepychem wnętrz. Wielki, kryształowy żyrandol połyskiwał w gigantycznym hallu, a kręte schody z pięknie rzeźbioną poręczą prowadziły na piętra. Z rodzicami w naszej willi mogliśmy uchodzić za biedaków w porównaniu z tym bogactwem. Przypuszczałam, że są tu większe składziki na miotły niż kawalerka, w której się teraz gnieździliśmy. Miałam ochotę zagwizdać i powiedzieć Mariańskiemu, że złapał naprawdę dobrego klienta.

– Za mną, proszę – powiedział Alfred i podążył w głąb domu. Stukot naszych butów odbijał się echem od wysokich kremowych ścian rezydencji.         

W końcu znaleźliśmy się we wspomnianym pomieszczeniu. Bardziej wyglądało mi to na miejsce do ubijania interesów na wysokim szczeblu niż na zwykły gabinet. Wokół kominka ustawiono skórzane kanapy, a nad gzymsem wisiał obraz: Zabicie Wapowskiego, pędzla Jana Matejki. Otworzyłam usta ze zdziwienia. Nie musiałam pytać, czy jest prawdziwy.

– To tu – powiedział Alfred. – Potrzebujesz czegoś?

        Miałam ochotę powiedzieć, że przecież tu jest czysto, ale w porę ugryzłam się w język.

– Mam wszystko. – Wskazałam brodą na torbę, którą położył pod oknem.

– Doskonale. Gdy skończysz, zejdź do kuchni, tam będziesz nam jeszcze potrzebna. Rzeczy zostaw, potem je ktoś sprzątnie.

        Pokiwałam głową i nim Alfred zamknął drzwi, już się wzięłam za robotę. Mimo że wszystko błyszczało, przejechałam ściereczką po eleganckiej dębowej ławie, umyłam szyby w barku, a nawet przetarłam karafki.

Gdy tylko ścierka z mikrofibry dotknęła sztukaterii nad kominkiem, moich uszu dobiegł rozdzierający błonę bębenkową sygnał syreny alarmowej. Ciężkie rolety w oknach zaczęły się opuszczać ze straszliwym skrzypieniem, pogrążając mnie w całkowitej ciemności. Zastanawiałam się, czy powinnam uciekać, czy paść na ziemię i zakryć głowę rękami. Czy to był jakiś nalot antyterrorystów?

Ktoś z impetem otworzył drzwi i wbiegł do środka.

– Kto tu jest!? – zapytał męski głos.

– Oliwia. Oliwia z firmy Pan Czyścioch – zapiszczałam, wyobrażając sobie, że facet celuje we mnie z kałasznikowa.

– Ach, no tak.

        Leżałam za kanapą na dywanie, na szczęście mężczyzna o tym nie wiedział.

– Ruszałaś ten bohomaz? – zapytał niemiło.

– Słucham? – zapytałam nieco zdezorientowana, wyglądając zza kanapy. Wiele można by powiedzieć o dziełach Matejki, ale na pewno nie to, że są bohomazami.

– Obraz, czy go ruszałaś? – spytał niecierpliwie człowiek.

– No wie pan!

– Ma zabezpieczenie przed kradzieżą. Czujnik ruchu, rozumiesz?

        Wymieniliśmy zaledwie kilka zdań, a ten tutaj już traktował mnie z góry.

– Myłam kominek – powiedziałam. – I wtedy zaczęło pikać.

Mężczyzna poruszył się po drugiej stronie pokoju.

– OK. Po prostu go nie dotykaj.

Nie miałam zamiaru zostawić dzieła Matejki bez obrony.

– Jan Matejko był bardzo wybitny, jego dzieła do dziś…

– Wiem, kim był Jan Matejko – powiedział mężczyzna ostro.

– No to musi pan wiedzieć, że u pańskiego szefa wisi oryginalne Zabicie Wapowskiego, które jest dziełem sztuki na skalę światową. W żadnym wypadku nie można go nazywać bohomazem!

        Wygrałam! Zatkało tego opornego na uroki polskiego malarstwa ignoranta. Dodało mi to odwagi, więc z dumą kontynuowałam:

– Zapewne wie pan również, że Matejko otrzymał liczne nagrody, między innymi na wystawach w Paryżu...

– Dobrze już, dobrze… Przeproszę w swojej ograniczonej głowie Jana Matejkę, zadowolona? – przerwał mi.

– Umiarkowanie.

– Wracaj do pracy, mądralo.

– Nie mogę pracować, kiedy nic nie widzę – odpowiedziałam. Kim on był i co sobie wyobrażał?

– Racja.

        Usłyszałam trzask drzwi i po chwili rolety zaczęły sunąć do góry. Myślałam, że ten irytujący koleś wróci jeszcze skontrolować, czy wzięłam się do pracy lub się pożegnać, ale nie zaszczycił mnie już swoją obecnością. Pan Flens powinien ostrożniej dobierać swoich pracowników.

        Bez kominka nie miałam zbyt wiele roboty. Gdy przejechałam mopem i tak czystą podłogę, zgodnie z instrukcją Alfreda udałam się w stronę kuchni. Usłyszałam trzaskanie drzwi na korytarzu i podniosłam wzrok. Nikogo tam nie było, ktoś pewnie wszedł do jednego z pokoi.

– Skończyłam – oznajmiłam, pojawiając się w progu wyłożonej marmurowymi kaflami kuchni. Zajrzałam ostrożnie do środka i po raz kolejny oniemiałam. Taka kuchnia to marzenie każdej mamy. Wielka, przestronna i oczywiście wyposażona w najdroższe sprzęty, które odwalają za ciebie najbrudniejszą robotę. Alfred z sympatyczną młodą kucharką nachylał się nad rozpiską przy blacie gigantycznej wyspy. Podnieśli wzrok, kiedy usłyszeli mój głos.

– Przepraszam za zamieszanie z alarmem. – Zaczęłam się trząść, naśladując dźwięk syreny. Patrzyli na mnie dziwnie, więc natychmiast przestałam. – To w czym jeszcze mogę pomóc?

– Usiądź, proszę. – Alfred przywołał mnie gestem ręki.

        Wsunęłam się na wysoki stołek przy marmurowym, czarnym blacie.

Kucharka postawiła przede mną paterę, na której znajdowało się około piętnastu tartaletek w różnych smakach. Z łososiem, z sałatką, z pieczarką, z serkiem i gruszką…

– I co? – spytałam, patrząc na nich podejrzliwie.

– Zjedz i powiedz, które najbardziej ci smakują – poprosił Alfred.

Wzięłam do ust pierwszą babeczkę i poczułam eksplozję smaków na języku. Niebo w gębie! Szkoda, że nie wypadało schować następnej do kieszeni. Dominikowi na pewno by się spodobały.

– Nie potrafimy sami wybrać, więc robimy głosowanie – wytłumaczyła bezradnie kucharka.

        Tak to ja mogę pracować. Jadłam bardzo powoli, resztką woli powstrzymując się, żeby nie brać małych babeczek na jeden gryz.

– Wszystkie są wyśmienite! – powiedziałam, gdy ostatnia zniknęła z talerza. Musiałam dobrze sprawdzić każdy smak.

– Nie pomagasz – powiedziała dziewczyna, wznosząc oczy ku niebu.

Alfred w tym czasie nalał mi herbaty z dzbanka i podał filiżankę.

– To dla mężczyzn? – spytałam, przypominając sobie, co wcześniej mówił.

        Pokiwali zgodnie głowami.

– Proponuję w takim razie zrobić farsz mięsny. Najlepiej z boczkiem i cebulą.

        Nie wyglądali na przekonanych.

– Pytacie kelnerki z baru dla mężczyzn. Sałatka zawsze zostaje na talerzu, a kiełbasa nigdy.

Wymienili zaniepokojone spojrzenia i nic nie odpowiedzieli. Spojrzałam na elektroniczny zegarek zamontowany w piekarniku. Odchrząknęłam.

– Czy jestem jeszcze potrzebna? – zapytałam. Wiedziałam, że żeby dojechać do miasta PKS-em,mogę potrzebować nawet godziny.

Nagle usłyszeliśmy wściekły męski głos dobiegający z okolic gabinetu.

– Kto, do jasnej cholery, to tu zostawił?

        Wzdrygnęłam się. Właściciel głosu chyba miał na myśli mopa i moje akcesoria.

Już wstawałam, żeby pójść w tamtym kierunku i je sprzątnąć.

– Poczekaj tu. – Alfred zbladł i pospiesznie wyszedł z kuchni.

        Zostałam z młodą dziewczyną. Patrząc tępo w blat, słuchałyśmy, jak kamerdyner dostaje ochrzan. Wśród wiązki przekleństw usłyszałam jedno zdanie, które sprawiło, że moje serce na chwilę przestało bić.

– Powiedz tej chodzącej encyklopedii historii sztuki, że oprócz sprzątania pomieszczeń powinna też sprzątać po sobie!

Znowu chciałam wstać i iść wyjaśnić sytuację, ale dziewczyna w fartuszku powstrzymała mnie ręką.

– Nie. Jeszcze bardziej go rozzłościsz.

– To jest pan Flens? – spytałam przerażonym szeptem, a ona pokiwała głową.

        Niedobrze, bardzo niedobrze. Jeżeli jaśnie pan się na mnie poskarży, to Mariański się wścieknie i wywali mnie na zbity pysk.         

Alfred po chwili pojawił się w kuchni, trzymając w rękach cały mój sprzęt.

– Będzie lepiej, jak już cię odwiozę.

Rozdział 3

Ku mojemu zaskoczeniu pan Flens nie narzekał na moją pracę, a wręcz mnie pochwalił. Zostałam do rezydencji wezwana jeszcze dwa razy w tym tygodniu. Raz pomagałam przy sprzątaniu po gościach, a drugi raz przygotowywałam oranżerię na podwieczorek. Tak samo jak za pierwszym razem, nie miałam zbyt wiele do roboty i szczerze dziwiłam się, dlaczego po mnie posyłano i płacono Mariańskiemu za tę usługę podwójną stawkę.

        Za bonus kupiłam kilka kartonów soku i w jeden wieczór opiliśmy się go z Dominikiem tak dużo, że nie byliśmy w stanie wcisnąć kolacji. Tego dnia miałam wolne w barze, więc postanowiłam poczytać małemu przed snem.

– Zdziwiona i ze złości prawie od zmysłów odchodząca macocha i siostry przyrodnie musiały patrzeć bezsilnie, jak zabiedzony Kopciuszek, to nieszczęsne, wzgardzone przez nich dziewczę, wsiadła do karety…[1] – kończyłam czytać bajkę. Lubiłam wracać do tej historii, przypomniała mi dobre czasy, kiedy mama siadała na brzegu mojego łóżka, zapalała nocną lampkę i brała ten sam pożółkły egzemplarz do rąk. Czytała mi ją na głos tysiące razy.

– To babska opowieść – podsumował Dominik, przeciągając się.

– Zgadza się.

– A ty? Myślisz, że spotkasz królewicza, który nam pomoże? – zapytał.

Zaskoczył mnie tym pytaniem tak, że na chwilę zaniemówiłam.

– Może kiedyś?

***

        Była piętnasta, dopiero otworzyliśmy drzwi, a już pojawili się pierwsi klienci.

Polerowałam szkło, kiedy do Chicks'n'Shakes wszedł starszy, znajomo wyglądający człowiek. Schowałam się szybko za barem, modląc się, by mnie nie zauważył.

– Co ty robisz? – zapytała rozbawiona Daga.

– To Alfred, ten, o którym ci mówiłam.

Moja przyjaciółka rozejrzała się po knajpce i odnalazła go wzrokiem. Po chwili uśmiechnęła się promiennie. Chyba podszedł do baru, bo zapytała uprzejmie:

– Co podać, panie Alfredzie?

Co? Niech ją piekło pochłonie!

Nawet jeżeli się zdziwił, to nie dał po sobie tego poznać.

– Czy jest dzisiaj Oliwia na zmianie? Wczoraj jej nie zastałem.

– Czy jest dzisiaj Oliwia na zmianie? – powtórzyła moja koleżanka, jakby oczekiwała, że dam jej spod blatu znak.

        Cholera, jeśli był tu wczoraj, to znaczy, że był gotów przyjść i jutro. Kiwnęłam głową.

– Oliwia mówi, że jest... – powiedziała Daga. A to ze mnie się śmiała, że nie powinnam jednocześnie iść i żuć gumy. Zrobiłam gest podcinania szyi.

– To znaczy, Oliwia jest i jak tylko wróci z zaplecza, do pana podejdzie – obiecała, uśmiechając się anielsko.

        Matko kochana, co za obciach! Nawet mnie wydawało się, że zachowuje się jak opóźniona w rozwoju, a co dopiero mógł sobie pomyśleć Alfred. Na szczęście zreflektowała się na koniec i wysłała go do najdalszego stolika po skosie, z którego nie było widać baru.

        Zachodząc w głowę, czemu kamerdyner pana Flensa pofatygował się do mnie osobiście, zamiast kontaktować się z Mariańskim, chwyciłam karafkę wody i postawiłam na tacy. Tym mogłam go poczęstować za darmo. Ruszyłam do stolika na końcu, siląc się na pewny krok.

– Dzień dobry! – przywitałam się, udając radość, chociaż stres zżerał mnie od środka. Czy pan Flens był niezadowolony z mojej pracy w oranżerii?

– Witaj, Oliwio! – powiedział starszy pan. – Wiesz, że mam na imię Miłosz?

– Bardzo pana przepraszam, moja koleżanka musiała pomylić pana z panem Mariańskim.

        Miałam nadzieję, że Andrzej Mariański nie przedstawiał się mu jako Andrew, jak to miał w zwyczaju.

 Alfred świdrował mnie chwilę jasnoniebieskimi oczami, więc chrząknęłam.

– Co pana do mnie sprowadza? – Postawiłam szklankę i nalałam do niej wody z miętą.

– Pan Flens ma dla ciebie pewną propozycję.

        O, to mogło być coś ciekawego. Jeżeli Flens zechciałby mnie zatrudnić na cały etat i to bezpośrednio, moja wypłata mogłaby ominąć ręce Mariańskiego i trafiać prosto do mojej kieszeni.

– Zamieniam się w słuch.

Mężczyzna rozejrzał się po lokalu, upewniając się, że nikt nie podsłuchuje.

– To delikatna sprawa – zniżył głos.

– Proszę mówić – zachęciłam, starając się całą swoją postawą zaprezentować chęć do nawiązania długofalowej współpracy.

– Wolałabym w innych okolicznościach.

        Nie podobało mi się, że tak się miga od powiedzenia wprost, o co chodzi.

– Do której pracujesz?

– Hmm, trudno stwierdzić. Dzisiaj jest czwartek, więc możliwe, że nawet do pierwszej.

– Przyjdę później, wobec tego – powiedział, wstając i zniknął, nim zdążyłam zaprotestować.

        Całą zmianę chodziłam, jakbym wypiła za dużo kawy. Dwa razy upuściłam tacę z piwem i raz z jedzeniem, na szczęście nikt na tym nie ucierpiał. Daga lojalnie kryła mnie przed kierownikiem sali i przysięgała na swojego psa, że tace były pęknięte i ktoś omyłkowo położył je na stosie dobrych.

Pan Miłosz pojawił się zgodnie z obietnicą koło pierwszej i czekał jeszcze cierpliwie godzinę, aż wszystko posprzątamy. Wzięłam jedzenie na wynos dla Dominika, przebrałam się w swoje ubranie. Pomachałam znajomym i wyszłam na salę. Wiedziałam, że nie mogą się doczekać, żeby się dowiedzieć, o co chodzi. Ja nie byłam taka pewna, czy chcę poznać tę tajemniczą ofertę.

Pan Miłosz zaproponował, że mnie odwiezie i po drodze wszystko wyjaśni. Zgodziłam się. Podróżowanie komunikacją miejską w nocy nie należało do przyjemnych doświadczeń.

        Kamerdyner Flensa uprzejmie otworzył mi drzwi i wyszłam na chłodne, nocne powietrze. Rynek o tej godzinie wyglądał niezwykle malowniczo. Dla takiego miłośnika architektury jak ja to był istny rarytas. Mogłabym patrzeć godzinami jak renesansowy ratusz, oświetlony od dołu miękkim światłem, odcina się na tle atramentowego nieba. Zaraz za nim majaczyły urokliwe, kolorowe domki budnicze. Stykały się ścianami, a cienkie kolumny arkad sprawiały wrażenie, jakby budynki stały na chudych nóżkach. Musieliśmy kawałek przejść, samochód stał zaparkowany na jednej z niewielkich ulic odchodzących od rynku. Zerknęłam na oświetlony czarno-złoty zegar ratusza. Była prawie druga. Sprawa musiała być naprawdę bardzo ważna. Opuściliśmy rynek w milczeniu i naszym oczom ukazało się czarne, lśniące volvo.

Pan Miłosz otworzył drzwi i zaprosił mnie gestem do samochodu. Po dłuższej chwili milczenia zaczął od reklamy swojego pracodawcy.

– Pan Flens to dobry człowiek, czasami może jest trochę nadpobudliwy, ale ma gołębie serce.

        Uniosłam brwi. Niby dlaczego miałoby mnie interesować serce pana Flensa? Słuchałam dalej.

– Nie zawsze radzi sobie ze stresem, jest bardzo zapracowany… Po prostu żyje w ciągłym napięciu.

        Mogłam w to uwierzyć. W końcu pieniądze na drzewach nie rosną, a dzieła Matejki, umówmy się, do tanich nie należą.

– Dlatego wybucha złością. Może się wydawać, że traktuje ludzi z góry, ale to nie tak, że chce być niegrzeczny… Po prostu…

– Czy pan Flens ma dla mnie propozycję pracy? – zapytałam wprost, przerywając te wywody. Rozmowa stawała się coraz dziwniejsza.

Podjechaliśmy już na parking pod mój slumsowy blok na obrzeżach miasta. Na dole, koło śmietnika wisiało pranie na sznurku, na ziemi walały się jakieś rupiecie.

– Nie do końca pracy.

– W takim razie nie jestem zainteresowana – powiedziałam, ucinając temat i wzięłam się za otwieranie drzwi.

– Wysłuchaj propozycji, tylko o to proszę.

        Opadłam na siedzenie z westchnieniem. Przyznaję, że jakaś wewnętrzna ciekawska cząstka głośno krzyczała, żeby dowiedzieć się, na ile mnie wycenił. Miłosz, zwany Alfredem, odwrócił się w moją stronę na fotelu.

– Pan Flens wie o waszej sytuacji. Widzieliśmy stronę ze zbiórką.

– Nie szukam sponsora – powiedziałam stanowczo, a to słowo wypłynęło z moich ust jak trucizna.

– To był mój pomysł, przyznaję, że niekonwencjonalny i trochę szalony – mówił, jakby mnie nie usłyszał. – Z trudem udało mi się przekonać Maksymiliana…

         W tym momencie traciłam resztki sympatii do tego pana.

– Naprawdę niepotrzebnie się pan fatygował… Dziękuję za troskę – oznajmiłam, trzymając rękę na klamce.

– Co byś powiedziała na małżeństwo aranżowane? Z ograniczeniem czasowym.

Co, do cholery?

– Słucham?

– Dawniej swatano ludzi, historia zna szczęśliwe przypadki – powiedział pan Miłosz, z zakłopotaniem pocierając czoło.

        Patrzyłam na niego, jakby przyleciał z kosmosu i oznajmił mi, że zabiera mnie na Marsa. Zaschło mi w ustach, a ręce zaczęły mi się trząść.

– Nie musisz odpowiadać teraz. Zastanów się – poprosił cierpliwie.

– Nie muszę się zastanawiać – powiedziałam oburzona.

– Rok wspólnego życia, szansa na kolejne lata. W zamian za to wszystkie twoje długi zostaną spłacone – kusił.

        Kręciłam głową z niedowierzaniem, serce waliło mi jak szalone. Alfred mówił dalej tonem gawędzącego przy kominku wujka:

– Czy tak dużo ryzykujesz? Możesz jedynie zyskać. Nie masz szans zarobić tyle w rok.

Byłam bliska płaczu. Doskonale wiedziałam, jak wielkie mamy długi, ale gdy on powiedział to na głos, poczułam się, jakby przygniotło mnie drzewo.

– Dominik będzie miał dobre warunki do nauki, własny pokój, porządne biurko. Teraz też nie jesteś szczęśliwa. Harujesz jak dziki wół…, a i tak wam brakuje.

        Miał rację, oczywiście, że brakowało nam pieniędzy. Mnie brakowało też sił i czasu na coś więcej niż przetrwanie. Dominikowi brakowało podstawowych rzeczy, które każde dziecko powinno mieć zapewnione. Brakowało…

– Co jest z nim nie tak, że nie może znaleźć kobiety w normalny sposób? – zapytałam wprost.

        Staruszek się zmieszał i zaczął bębnić ręką w kierownicę.

– Był w związku z pewną damą, ale nie wszystko ułożyło się po jego myśli.

– Ile on ma w ogóle lat?

– Dwadzieścia siedem.

        Nie ma tragedii, pomyślałam i zaraz zganiłam się w myślach. Nie mogłam brać tego pod uwagę!

– Potraktuj to jak eksperyment.

Nie! Moje życie to nie jest eksperyment!

– Może powinniśmy się najpierw poznać – zaproponowałam.– Kilka spotkań, by dać sobie szansę, czy w ogóle jest sens rozmawiać dalej.

– Nie. Nie zgodzi się – powiedział sceptycznie pan Miłosz.

Najwyraźniej już o tym rozmawiali.

– Czemu nie? – zapytałam, mocno ściskając klamkę. Ze zdenerwowania otworzyłam drzwi i prawie wypadłam w błoto.

– Widzisz, to ma pewnie jakieś podłoże psychiczne związane z przeszłością, ale pan Flens nie chce pokazać twarzy.

        Zamrugałam, już kompletnie nic nie rozumiejąc.

– Jak to nie chce? Wstydzi się? Ma jakieś blizny?

– Przez rok będziesz musiała wytrzymać w niewiedzy.

– Jak on to sobie wyobraża? Mieć żonę, której nie pokaże twarzy?

         Starzec wzruszył bezradnie ramionami.

– Będziecie się widywać w ciemności albo będziesz mieć zawiązane oczy.

Pachniało mi to zboczonym świrem, dewiantem seksualnym.

 – Proszę przekazać panu Flensowi, że nie wszystko można na tym świecie kupić. Moja odpowiedź brzmi: nie.

Pan Miłosz przyglądał mi się ze smutkiem.

– Oferta jest aktualna do końca miesiąca — powiedział, nie dając za wygraną. – Prosiłbym o dyskrecję, sama rozumiesz.

– Oczywiście.

        Podał mi czarną wizytówkę, a ja z nieznanych sobie przyczyn schowałam ją do kieszeni, zamiast podrzeć.

– Obydwoje możecie sobie pomóc – powiedział pełnym nadziei głosem, nim zamknęłam drzwi.

Rozdział 4

        Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie myślałam o dziwnej propozycji Maksymiliana Flensa. Nie mogłam zasnąć mimo ogromnego zmęczenia, zastanawiając się, co z nim jest nie tak. Jak bardzo jest zdesperowany, proponując mi ten układ? Nie mogłam uwierzyć w wersję, że po prostu ma dobre serce. Czy chodziło, o to, że chciał mieć moje ciało do wyłącznej dyspozycji przez rok? Drżałam na myśl, że miałabym się oddać komuś całkowicie obcemu.

        W końcu pękłam i po dwóch coronach opowiedziałam o wszystkim Dadze i Krzyśkowi. Był dwudziesty piąty listopada. Na początku byli oburzeni, ale w miarę rozmowy zaczęli dostrzegać korzyści, jakie wyciągnę z tego układu, w ogóle nie widząc ceny, jaką mi przyjdzie zapłacić.

– Musi być bardzo paskudny, skoro aż tak wstydzi się twarzy – powiedział Krzysiek.– Może miał jakiś wypadek albo urodził się zdeformowany?

– To historia jak z bajki, bestia ratuje cię z opresji i więzi w pięknym zamku — mówiła Dagna z rozmarzonym wzrokiem. Czułam, że gdybym ją zapytała wprost, to doradziłaby mi skorzystanie z niemoralnej propozycji.

– A może jest dobry w łóżku? Czego się boisz? – pytał Krzysiek.

– Czy ty siebie słyszysz? – zapytałam, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. – To ktoś zupełnie obcy.

– Od razu zakładasz najgorsze. Myślisz, że przekroczysz próg jego domu, a on zgasi światło i się na ciebie rzuci. Może wcale mu na tym nie zależy? Może ma inny, ukryty cel, o którym nie wiesz?

        Wydawało mi się, że znajomi będą mnie potępiać, jeśli pomyślałabym o przyjęciu propozycji, a wyglądało na to, że byli bardziej przekonani niż ja. Jednak już podjęłam decyzję i choćby się waliło i paliło, nie zamierzałam zmieniać zdania.

***

        Kolejny poranek okazał się jednak przełomowy. Podczas śniadania ktoś zadzwonił do naszych drzwi. Otworzyłam, będąc nadal w piżamie, trzymając szczoteczkę w zębach.

– Antonina Zając. Z opieki społecznej – przedstawiła się sucho kobieta w ciasnym koku i drucianych okularach. Przekroczyła próg naszego mieszkania, nie czekając na moje zaproszenie.

Omiotła małą przestrzeń sceptycznym wzrokiem i powiedziała, notując jednocześnie w niewielkim notesiku:

– Dziecko nie ma własnego pokoju.

– Po co pani właściwie przyszła? – zapytałam zdezorientowana.

Obróciła się wokół własnej osi, a jej beżowy, niemodny płaszcz zaszeleścił.

– Zgłoszono mi, że dochodzi do zaniedbania.

– Słucham? – Szczoteczka wypadła mi z ręki. Złapałam ją przy brzuchu, brudząc sobie piżamę pastą.

        Kobieta zmierzyła mnie złowrogim spojrzeniem i wróciła do swoich notatek.

– Brak biurka i osobnej szafy – powiedziała, przesuwając nogą kartonowe pudło, w którym były nasze ubrania.

        Zabolało mnie serce, gdy zdałam sobie sprawę, w jak kiepskich warunkach mieszkamy.

        Kiedy jej oceniający wzrok napotkał małego przy posiłku, prawie dostała zawału. A ja razem z nią.

– Frytki na śniadanie? Czy pani jest poważna? – Przymknęła długopisem pudełko na wynos, odczytując na głos nazwę lokalu, w którym pracowałam. – Karmi pani dziecko resztkami z kuchni?

– Resztki nie są złe, wolę je niż pasztet z promo… – Dominik nie skończył myśli, bo zamknęłam drzwi do maleńkiej kuchni. Wypuściłam powietrze i zaczęłam mówić roztrzęsionym głosem:

– Proszę pani. Ja wiem, że to nie wygląda najlepiej, ale robię, co mogę…

        Zwierzyłam się z zaistniałej sytuacji i z faktu, że mam poważne problemy finansowe, ale obiecałam, że to sytuacja przejściowa. Opowiedziałam o wypadku i krachu, o tym, jak z dnia na dzień zostaliśmy bez środków do życia. Wzrok kobiety złagodniał i zrobiła nawet smutną minę. Poklepała mnie po przyjacielsku. Już myślałam, że udało mi się ją urobić i da nam spokój.

– Rozumiem, że jest pani ciężko – powiedziała zbolałym głosem. – Jednak to nie są warunki sprzyjające prawidłowemu rozwojowi dziecka. Sama pani przyzna. Dominik potrzebuje podstawowych rzeczy, takich jak biurko i własny kąt. Potrzebuje też komputera i internetu do odrabiania lekcji. Może pani sobie na nie pozwolić?

        Pokręciłam głową, czując łzy pod powiekami.

– Musi pani w tym momencie myśleć o jego dobru. Nie radzi sobie pani z wychowaniem dorastającego chłopca. Dziecko ma problemy z nauką i z rówieśnikami. Nazwał swojego kolegę „obleśną gębą”.

        I dobrze zrobił, pomyślałam z mściwą satysfakcją, ale ugryzłam się w język. Pani Antonina kontynuowała wywód:

– Jestem zmuszona zgłosić sprawę do sądu rodzinnego i wyznaczymy chłopcu rodzinę zastępczą. Oczywiście będzie pani się mogła z nim widywać w godzinach ustalonych…

        Już jej nie słuchałam. Musiałam się oprzeć o framugę, żeby się nie przewrócić. Świat wirował jak na rollercoasterze. Nie mogli mi zabrać Dominika! Czy naprawdę nie widzieli, że ja od ust sobie odejmuję, by jemu dać? Nikt tego nie doceniał? Nie byłam w stanie dać z siebie już więcej, przez ostatnie miesiące moje siły się wyczerpały.

– Procedura jest prosta i bezbolesna... – mówiła pani Antonina, a jej głos dobiegał do mnie jak zza szyby. – Podpisuje się jeden dokument i wówczas przekazuje się prawo opieki osobom wyznaczonym przez sąd. Radzę zrobić to dobrowolnie…

– A co gdybym pani powiedziała, że mam narzeczonego? I planujemy ślub? – weszłam jej w słowo. W końcu tonący brzytwy się chwyta.

        Kobieta przyglądała mi się podejrzliwie. Pewnie to nie pierwszy grubymi nićmi szyty kit, który próbowała jej wcisnąć zdesperowana matka.

– Nie żartuję – powiedziałam poważnie. Było mi wszystko jedno, co się ze mną dalej stanie. Byle nie zabrali mi Dominika. – Po ślubie nasza sytuacja finansowa ulegnie poprawie, Dominik będzie miał własny pokój – obiecywałam.

– A gdzie pierścionek? – zapytała, łypiąc na moje palce.

Ukryłam je za plecami i uśmiechnęłam się przymilnie.

– Czy może mi pani dać czas do końca miesiąca? – zapytałam spokojnie.

– Niespecjalnie. – Próbowała się wymigać. Chyba bała się, że ucieknę z dzieckiem z miasta.

– Do jutra? Wszystko załatwię i do pani zadzwonię. Proszę mi dać swój numer.

        Starsza pani pokręciła głową.

– Mam tutaj raport i muszę się z niego rozliczyć – powiedziała, stukając długopisem w podkładkę. Przeklęta biurokracja!

– Proszę powiedzieć, że nas pani nie zastała i przyjść jutro. Błagam! Obiecuję, że nadal tu będziemy, ale będę mogła wtedy przedstawić stosowne dokumenty.

        Pani Antonina wyglądała na lekko zaintrygowaną i chyba zachodziła w głowę, jak zamierzałam tego dokonać. Pewnie dlatego dała mi szansę.

– Jestem jutro o siódmej trzydzieści. Jak nikt mi nie otworzy, to zgłaszam porwanie dziecka na policję – pogroziła.

– Jest pani aniołem. – Uściskałam ją jak starą znajomą, a ona odsunęła się stanowczo z surową miną.

***

Po wyjściu kobiety z opieki społecznej natychmiast znalazłam czarną wizytówkę w kieszeni kurtki. Niezwłoczne zadzwoniłam do pana Miłosza z pytaniem, czy propozycja jest nadal aktualna. Gdy potwierdził, spytałam, czy mogę przyjechać ustalić szczegóły. Następnie zadzwoniłam do Mariańskiego i powiedziałam, że nie przyjdę do pracy, wykręcając się jelitówką.

        Zaprowadziłam Dominika do szkoły, a potem wróciłam i wyciągnęłam z pudła granatową sukienkę przed kolano, jedyną, która mi została z dawnych czasów.         

        Do Zakrzewa dotarłam w półtorej godziny. Gdy stałam pod bramą rezydencji wydawało mi się, że serce wyskoczy mi z piersi. Weszłam, siląc się na pewny siebie krok i prostą postawę.

Gdy ujrzałam w drzwiach pana Miłosza, prawie rzuciłam mu się w ramiona z rozpaczy.

– Czeka na panią w gabinecie – powiedział. – Cieszę się, że się zdecydowałaś.

        Kulturalnie wziął ode mnie płaszcz i odwiesił na wieszak za przesuwanymi drzwiami w przedpokoju.

– Trafisz sama.         

Pokiwałam niemrawo, wykręcając sobie palce za plecami. Wzięłam pięć głębokich wdechów i ruszyłam we wskazanym kierunku. Po otwarciu drzwi, moja ręka odruchowo podążyła w stronę włącznika i go wcisnęła. Nie wydarzyło się absolutnie nic. Ktoś siedzący na kanapie zacmokał niezadowolony.

– Dobrze, że kazałem wykręcić żarówki. Czy Miłosz mówił ci o zasadach? – zapytał. Tak, teraz nie mogłam już mieć żadnych wątpliwości, kogo spotkałam wcześniej w tym samym gabinecie.

Jego głos był niski i trochę szorstki. Włoski na karku stanęły mi dęba.

– Tak, przepraszam, to taki odruch... – bąknęłam, zamykając za sobą drzwi.

– Siadaj.

        Cisnęło mi się na język, że dużo łatwiej by mi było przy świetle, ale darowałam sobie złośliwości.

Po ciemku, błądząc drżącymi palcami po meblach, udało mi się usiąść na jednej ze skórzanych kanap. Poczułam ciepło męskiego ciała z lewej strony i natychmiast uciekłam w inny koniec.

– Oto i jest nasza mądralińska, która lubi zgrywać niedostępną – powiedział całkiem wesołym jak na okoliczności tonem.

Nie odzywałam się. Wcale nie było mi do śmiechu.

– Czyli jednak się zdecydowałaś?

– Nie mam wyjścia. – Uznałam, że nie ma sensu udawać, że jest inaczej.

Zamilkł, czułam, jak jego ciało naciska na kanapę, kiedy napiął mięśnie.

– Pomoże mi pan? – wyszeptałam błagalnie. Byłam gotowa błagać na kolanach jak ostatnia desperatka.

– Mogę.

        To nie była odpowiedź, jakiej oczekiwałam.

– To znaczy tak czy nie? – zapytałam nerwowo. Nie miałam ochoty na żadne gierki.

– Tak.

        Wypuściłam powietrze i opadłam na oparcie kanapy.

– Spadł mi pan z nieba – powiedziałam z wdzięcznością.

– Musimy jasno określić nasze relacje na początku. Żeby nikt nie miał złudzeń. Mogłaś odnieść mylne wrażenie, że mi się podobasz albo coś takiego. Albo że szukam partnerki życiowej. Miłosz ma skłonność do romantycznego postrzegania i przedstawiania spraw.

– Słucham dalej.

– Ty masz kredyty i problemy, ja chcę wejść w pewną gałąź biznesu, do której potrzebne mi jest małżeństwo.

– To znaczy, że próbujesz ocieplić swój wizerunek? – zapytałam. On mówił mi na ty, więc i ja zaczęłam.

– Powiedzmy.

Założyłam nogę na nogę, próbując poczuć się pewniej.

– Muszę zapytać, czy ci się to opłaci? Nie jestem wypłacalna, gdybyś chciał odzyskać pieniądze.

– Oj, opłaci się. Nie martw się tym.

– W takim razie mnie to odpowiada. Oczekujesz od żony czegoś specjalnego?