Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
107 osób interesuje się tą książką
Kult to druga część trylogii autorskiego duetu Läckberg & Fexeus.
W sztokholmskiej dzielnicy Södermalm uprowadzony zostaje pięcioletni Ossian. Natychmiast rusza dochodzenie. Do policyjnego zespołu Miny Dabiri dołącza negocjator Adam Blom, który dostrzega podobieństwa do wcześniejszej sprawy – niestety o tragicznym finale. Wszystko wskazuje na to, że i tym razem porwań będzie więcej. Mina Dabiri prosi o pomoc Vincenta Waldera – mentalistę, z którym nie miała kontaktu od niemal dwóch lat. Znawca psychologii, który przez wielu uważany jest za zdolnego do czytania w myślach, od razu dostrzega analogie do sprawy sprzed kilku lat. Wzajemna relacja Miny i Vincenta ma bardzo szczególny charakter. Mur, którym każde z nich oddzieliło się przed swoją przeszłością, zaczyna pękać, gdy spotykają się po raz kolejny.
Policja rozpoczyna wyścig z czasem i bezwzględnym mordercą działającym według logicznego i rytualnego schematu.
Kto wygra tę nierówną grę?
Thriller, który trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony!
Kult to doskonale udany eksperyment, książka, która wyznacza nowe standardy thrillera. Gabriella Genisi TUTTOLIBRI – LA STAMPA
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 749
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
FREDRIK UPEWNIA SIĘ po raz chyba setny z kolei, że nic nie widać przez plastik. Nie chciałby spalić niespodzianki. Letnie słońce piecze w twarz, na dworze jest pewnie ze dwadzieścia dziewięć stopni. Mimo upału postanawia się przejść z biura przy Skanstull do przedszkola Ossiana w pobliżu Zinkensdamm. Jest środa, ale udało mu się wyjść nieco wcześniej niż zwykle. W taki upał nikomu nie chce się drobiazgowo przestrzegać godzin pracy, większość kolegów już przesiaduje w jakimś ulicznym ogródku, w cieniu, nad szklanką piwa.
Spacer zabiera mu około dwudziestu minut, ale i tak powinien był zabrać ze sobą butelkę wody z uwagi na upał. Marynarkę musiał ściągnąć, a rękawy koszuli podwinąć. Przepocona koszula lepi się do pleców, ale nie szkodzi. Dziś jest dokładnie tak, jak powinno być.
Znów sprawdza torbę. Pudło z zestawem Lego Technic jest tak duże, że prawie wystaje nad uchwyty. McLaren Senna GTR. Zamiłowanie Ossiana do aut jest prawdziwą zagadką, bo Fredrik i Josefin są – by tak rzec – aktywnie niezainteresowani samochodami. Ojciec i syn podzielają natomiast zamiłowanie do budowania z klocków Lego.
Na pudełku napisano, że zestaw jest przeznaczony dla dzieci od lat dziesięciu, a Ossian ma dopiero pięć, ale Fredrik wie, że syn poradzi sobie z tym bez problemu. Taki jest sprytny. Czasem nawet sprytniejszy od swego taty, myśli Fredrik i śmieje się głośno do słońca. Tak jest, od swego superinteligentnego taty, który właśnie kupił prezent oznaczający, że w jeden z najpiękniejszych dni lata będą przez wiele godzin tkwić w domu. Tak, tak. No trudno. Jutro na pewno też będzie piękna pogoda.
Zresztą Ossian i tak spędził cały dzień na dworze. Jest mu to bardzo potrzebne, inaczej zaczyna chodzić po ścianach w domu, chyba że akurat bawi się klockami Lego. Josefin mówi czasem, że zastanawia się, czy nie należałoby pójść z nim do lekarza, chociaż na razie tego nie planują. Jak dotąd jego żywość wydaje się czymś pozytywnym, zwłaszcza w porównaniu z innymi dziećmi w przedszkolu, które już w chwili odbierania przez rodziców rzucają się na ich telefony. Coś okropnego.
Fredrik dochodzi do przedszkola Backens i patrzy na zegarek. Mimo upału szedł tak szybko, że dotarł trochę przed czasem. Dzieciaki pewnie są jeszcze w parku Skinnarvik.
Ey, sexy lady, nuci Fredrik, wchodząc na wzniesienie za przedszkolem.
Gangnam Style to teraz ulubiona piosenka Ossiana. Fredrik uśmiecha się i myśli sobie, że pozostaje tylko się poddać. Ćwiczyli nawet choreografię z teledysku.
Na wzniesieniu znajduje się spory plac zabaw dla dzieci, rośnie też kilka dużych drzew. Dla Ossiana to wręcz las, a chłopiec kocha przebywać w lesie.
Oppan Gangnam Style, podśpiewuje Fredrik, a dzieciaki sięgające mu tylko nieco ponad kolana podnoszą na niego zdziwione oczy i zaraz wracają do zabawy.
Dzieci są w żółtych kamizelkach z wymalowanym logo różnych przedszkoli. Plac zabaw jest bardzo popularny, słychać krzyki i śmiechy. Lego Technic będzie chyba na kiedy indziej. To dzień stworzony do zabawy w chowanego między drzewami. Nie muszą się spieszyć do domu, Josefin obiecała, że zajmie się obiadem. Rozejrzawszy się, Fredrik dostrzega Toma, jednego z nauczycieli przedszkola Backen.
– Cześć! – mówi, uśmiechając się do Toma, który właśnie wyciera grubego gila jednemu z dzieci.
– Opp opp opp opp – podśpiewuje Tom w odpowiedzi. – Zgadnij, kto dziś wybierał muzykę do zajęć z rytmiki.
– Ostrzegałem was. Przed upływem tygodnia będziecie tu mieć trzydzieścioro dzieciaków tańczących Gangnam. Nie wiesz, gdzie jest mój geniusz tańca? Jakoś go nie widzę.
Tom kończy wycierać nos dzieciaka i zastanawia się.
– Sprawdź koło huśtawek – mówi w końcu. – Ossian lubi tam posiedzieć.
No jasne. Jak nie biega, to lubi się huśtać. A właściwie posiedzieć sobie na huśtawce. To jego azyl, nikt mu tam nie przeszkadza w rozmyślaniach o ważnych sprawach.
Fredrik idzie do huśtawek. Wszystkie są zajęte, ale Ossiana nie ma na żadnej. Właśnie odchodzi stamtąd Felicia, jedna ze starszych koleżanek Ossiana w przedszkolu. Dogania ją.
– Cześć, Felicia, widziałaś może Ossiana?
– Tak, ale to było wcześniej.
Fredrik marszczy czoło. Pojawia się niejasne wrażenie, że coś jest nie tak. Fredrik oczywiście zdaje sobie sprawę, że to irracjonalne, że to tylko jego nadopiekuńczy radar rodzicielski, który alarmuje zawsze wtedy, gdy może zdarzyć się coś złego, niezależnie od tego, czy coś na to wskazuje. Na sawannie mógł to być przejaw instynktu przetrwania, ale teraz jest zupełnie nieuzasadniony, podpowiada mu zdrowy rozsądek. Jednak to i tak na nic, bo Fredrik wciąż ma to nieprzyjemne wrażenie, jak od zimnego podmuchu wiatru w kark. Pudło z klockami Lego, które przedtem wydawało się takie fajne, teraz wyraźnie mu zawadza, gdy pospiesznie wraca do Toma.
– Koło huśtawek też go nie ma – mówi.
– Dziwne.
Tom zerka na listę odhaczonych nazwisk dzieci.
– Powinien być… zaraz, Jenya już wróciła do przedszkola z maluchami. Mógł pójść z nimi, żeby iść do toalety, i już tam został. Przepraszam, Jenya powinna powiedzieć, że go zabiera. Ale wiesz, jak jest.
Owszem, Fredrik wie i wzdycha lekko. Wrażenie, że coś jest nie tak, ustępuje. Tom i Jenya są doskonałymi nauczycielami, ale dzieci mają własną wolę i niezawodną zdolność znalezienia się nie tam, gdzie człowiek spodziewa się je zastać. Fredrik wręcz współczuje Tomowi, widząc jego zawstydzoną minę. Choć na dzieci trzeba uważać. Niejeden rodzic zrobiłby już awanturę.
– Jasne – odpowiada. – Miłego popołudnia, Tom, i do zobaczenia! Oppa oppa!
Fredrik zbiega z górki do przedszkola. Drzwi są otwarte. Wchodzi do szatni, gdzie są oznaczone nazwiskami wieszaki na okrycia i szuflady na zapasowe ubrania. Na wieszaku Ossiana nic nie wisi. Jeśli poszedł do łazienki, jego kurteczka może leżeć tam na podłodze. Albo mogła zostać w parku, ponieważ jest gorąco. Fredrik nie powinien był nawet zakładać mu tej kurtki w taki dzień. Wygłupił się. Dziecku musiało być strasznie gorąco.
Fredrik wchodzi do środka, nie zawracając sobie głowy zdejmowaniem butów.
– Ossian? – woła, pukając w pierwsze z brzegu drzwi do toalety. – Jesteś tam?
Jenya idzie do niego korytarzem. Za nią dwulatki chlapią na siebie farbą do malowania palcami, wrzeszcząc z zachwytem i przerażeniem jednocześnie.
– Cześć – odzywa się Jenya. – Zapomnieliście czegoś? Ossian jest w parku z Tomem.
Uczucie, że coś jest nie tak, wraca tak szybko, że prawie zwala go z nóg. To już nie jest podmuch zimnego wiatru na karku, tylko wrażenie, jakby dostał pięścią w brzuch.
– Nie ma go w parku – odpowiada Fredrik. – Właśnie wracam stamtąd. Tom myślał, że poszedł z wami.
– Nie, tutaj go nie ma. Sprawdziłeś koło huśtawek?
– Tak. Nie było go tam, przecież mówię. Cholera.
Fredrik odwraca się na pięcie i wybiega. Zdarzało się już, że któreś dziecko uciekło z przedszkola. Choćby Felicia. Zanim w przedszkolu się zorientowali, udało jej się dojść do samego domu. Jej rodziców pewnie do dziś boli brzuch po tym. Ciekawe, czy można się do czegoś takiego przyzwyczaić? Fredrik nie znosi tego uczucia.
Biegnie z powrotem na wzniesienie. Cholerne pudło z klockami obija mu się o nogi. Wszędzie wpada na dzieci. Rozgląda się desperacko, jednocześnie stara się uspokoić, bo panika na pewno mu nie pomoże. Jednak Ossiana tu nie ma.
Żadne z dzieci nie jest jego synem.
Tom robi wielkie oczy, widząc powracającego Fredrika. Wydaje się, że od razu zrozumiał.
– Przecież on tu musi być – mówi Fredrik, upuszczając torbę z pudłem, żeby móc się poruszać szybciej.
Tom wypytuje dzieci znajdujące się najbliżej, czy któreś widziało Ossiana. Domki do zabawy. Mógł się tam schować. Fredrik biegnie tam, ale z daleka widzi, że są puste. Gdzie jeszcze mógłby… Chyba nie poszedł między drzewa? Sam? Ktoś powinien był to zauważyć?
Felicia.
Powiedziała, że przedtem widziała Ossiana.
Fredrik wraca do Toma i pozostałych dzieci. Z wysiłku drapie go w gardle, pot leje mu się z czoła i po kręgosłupie. Felicia, posługując się wiaderkiem, buduje wieżę z piasku. Jak gdyby nigdy nic. Jakby świat nie rozpadał się właśnie na kawałki.
– Felicia – zwraca się do niej, starając się nie okazywać szalejących w środku emocji. – Mówiłaś, że widziałaś przedtem Ossiana. Kiedy to było?
– Jak rozmawiał z tą głupią panią – odpowiada dziewczynka, nie podnosząc wzroku znad swojej budowli.
– Głupią… – zaczyna Fredrik i chrypnie. – Czy ta pani była stara?
Felicia kręci zdecydowanie głową, jednocześnie wyrównując wieżę łopatką.
– Nie stara – mówi. – Ona była jak moja mama. Mama miała niedawno urodziny i ma trzydzieści pięć lat.
Fredrik przełyka ślinę. Nieznajoma osoba. Przyszła i rozmawiała z jego dzieckiem. Nie nauczycielka i nie mama. Jakaś nieznajoma. Fredrik kuca obok Felicii, powstrzymując chęć, żeby potrząsnąć dziewczynką.
– Wiesz, kto to był? – spytał, starając się nie krzyczeć. – I dlaczego mówisz o niej głupia?
Felicia podnosi na niego wzrok, w oczach ma łzy. Fredrik musi zrobić krok w tył, żeby nie stracić równowagi. Czyta to w jej spojrzeniu; wie aż za dobrze, co się stało. Co nie powinno się nigdy stać. Co nie może się nigdy stać.
– Te jej samochodziki wcale mnie nie ciekawiły – mówi Felicia. – Chociaż Ossianowi się podobały. Ale chciałam pogłaskać szczeniaczki. Mówiła, że ma pieski w samochodzie. Jednak nie pozwoliła mi pójść z nimi. Tylko Ossian miał je zobaczyć. A potem poszli.
Fredrik czuje, jak otwiera się przed nim czarna dziura, do której bezwładnie wpada.
MINA STANĘŁA w wejściu do lokalu i rozejrzała się. Tego popołudnia nie było tak wielu ćwiczących. Bardzo dobrze. I raczej starsi ludzie. Licealiści, kobiety trenujące crossfit i mięśniacy już sobie poszli. W powszedni dzień o piętnastej przynajmniej przez godzinę rządzili tu seniorzy. Dla niej to lepiej, bo znacznie staranniej wycierali urządzenia zarówno po sobie, jak i po tych potworach, które się tu wcześniej pociły. Mina i tak nie miała zamiaru ryzykować. W kieszeni bluzy miała jak zawsze cienkie jednorazowe rękawiczki, dwie buteleczki dezynfekującego spreju, ściereczki z mikrofibry i torebkę strunową na te zużyte.
Jej plan treningowy przewidywał dziś ćwiczenia na tułów i nogi. Włożyła rękawiczki, podeszła do jednego z przyrządów do ćwiczenia nóg i zabrała się do starannego spryskiwania wszystkich części. Zauważyła, że niektórzy spryskują tylko uchwyty. Albo jeszcze gorzej, bo samo siedzisko. Przecież brud i bakterie mogą przenosić się na innych. Nie mogła zrozumieć, że ludzie potrafią być tak nierozważni.
Włożyła do torebki strunowej złożoną zużytą ściereczkę i wzięła następną. Każde wejście do siłowni było wejściem do potencjalnego ogniska zarazy. Właśnie dlatego nie była w stanie ćwiczyć na siłowni w komendzie, bo wiedziała aż za dobrze, co z nich za brudasy. Tu przynajmniej brud nie miał znajomych twarzy.
Zważywszy na to, co przypuszczalnie unosi się w powietrzu, wolałaby właściwie ćwiczyć w maseczce. Słyszała, że ciężarowcy często puszczają bąki, i aż ją zatykało na myśl o bakteriach fekalnych rozchodzących się w systemie wentylacyjnym. Jednak maseczka na twarzy wzbudziłaby niepotrzebną sensację. Mogłaby jednak kupić sobie specjalną maskę do ćwiczeń mięśni oddechowych.
– Będziesz ćwiczyć czy sprzątać? Jeśli skończyłaś, to chciałbym przejąć to urządzenie.
Drgnęła i podniosła wzrok znad czyszczonego oparcia. Stał przed nią mężczyzna około siedemdziesiątki, całkiem siwy, w małych okrągłych okularkach i w czerwonej koszulce, ale nie takiej z tkaniny oddychającej, tylko w zwyczajnym bawełnianym T-shircie. Z wielką plamą potu na piersi. Wzdrygnęła się.
– A wiesz, jaka niehigieniczna jest ta bawełniana koszulka? – odezwała się. – Pot przechodzi z niej na urządzenia. Powinni zabronić ćwiczenia w takich ciuchach.
Mężczyzna rzucił jej mordercze spojrzenie, pokręcił głową i odszedł. Najwyraźniej uznał, że nie jest warta, żeby tracił na nią czas. Mina wcale się nie przejęła, jeszcze kilka razy przejechała ściereczką, potem włożyła ją do torebki strunowej wraz z rękawiczkami, następnie usiadła na urządzeniu i ustawiła ciężar. Człowiek w czerwonej koszulce siedział przy wyciągu, odwrócony do niej plecami, gdzie rzecz jasna miał równie wielką plamę potu. Skrzywiła się. Gdyby musiała wybierać: ma być lubiana czy zdrowa, odpowiedź była dla niej oczywista. Ludzie mogą zatrzymać dla siebie zarówno swoje bakterie, jak i sympatie.
Mina zdążyła się przyzwyczaić, że uważają ją za kosmitkę. Inni ludzie nie byli jej do niczego potrzebni. Poczucie więzi z drugim człowiekiem to pewnie taki sam mit jak „pokrewieństwo duchowe”, „prawdziwa miłość” i inne wydumane koncepty lansowane przez Hollywood. Skutek jest taki, że normalny człowiek dostaje zaburzeń lękowych. Są nawet badania, które tego dowodzą. Czytała, że po obejrzeniu komedii romantycznej ludzie oceniają gorzej zarówno własną relację, jak i swego partnera. Bo żadna prawdziwa relacja nie jest w stanie zmierzyć się z wymyśloną ideą „miłości aż po grób”.
Mina obecnie nie miała poczucia więzi z nikim. W przeszłości zresztą też nie, z wyjątkiem krótkiego czasu spędzonego ze swoją córką. Jednak mężczyzna, z którym kiedyś żyła, nie budził w niej raczej ciepłych uczuć. A na pewno nie czuła z nim „więzi”. Zresztą z nikim innym też nie.
Poza…
Nim.
Mentalistą.
Ale to było jakiś czas temu.
Na Facebooku widziała reklamę nowego przedstawienia Vincenta. Miała nawet kupić bilet, ale tego nie zrobiła. Nie była pewna własnej reakcji, gdyby zobaczyła go na scenie. A co, gdyby nie rozpoznał jej wśród publiczności?
A gdyby rozpoznał?
Skrzywiła się. Lepiej trzymać się z daleka. Na wszelki wypadek. Przecież nawet się do niej potem nie odezwał. Oczywiście wiedziała dlaczego. Po pierwsze, miał rodzinę. Nie miałaby za złe jego żonie, gdyby się zastanawiała, co oni wtedy robili ze sobą. Vincent mówił, że Maria była okropnie zazdrosna, a wydarzenia na wyspie raczej nie zmieniły tego na lepsze. Mina z Vincentem omal wtedy nie zginęli. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby jego żona ją znienawidziła po tym wszystkim. Wprawdzie Mina nie ponosiła za to żadnej winy, jednak była policjantką.
W dodatku połączyło ich coś trudnego do wytłumaczenia, a wydarzenia na Lidö związały ich ze sobą jeszcze mocniej.
Choć właśnie ta więź utrudniła im podtrzymywanie kontaktu. Bardzo się do siebie zbliżyli. Tak bardzo, że Mina nie mogła sobie z tym poradzić. Dlatego lepiej było tak, jak jest. Będąc sama, znajdowała się za wałem obronnym, gdzie czuła się bezpieczna. On pewnie też.
A jednak.
– PROSZĘ PAMIĘTAĆ – powiedział Vincent – że to, co państwo zaraz obejrzą, nie jest rzeczywistością, tylko przykładem na to, że można prezentować nadprzyrodzone umiejętności, choć się ich nie posiada. Bo wierzcie mi, ja naprawdę ich nie posiadam.
I uniósł jedną brew, jakby mówił a może? Mniej więcej połowa widowni zaśmiała się, ale trochę sztucznie, niepewnie. Czyli właśnie tak, jak chciał Vincent.
Sala Crusell została wypełniona do ostatniego miejsca, choć był dopiero środek tygodnia. Tysiąc dwustu mieszkańców Linköpingu i okolic przybyło w środowy wieczór, żeby obejrzeć Mistrza Mentalistę. Jak dla Vincenta aż za wielu; jego udział w policyjnym dochodzeniu przed dwoma laty wzbudził wielkie zainteresowanie. Gdyby nie był znaną osobą już wcześniej, zostałby nią wtedy. Oczywiście nie on sam, bo nikt nie wiedział, kim jest tak naprawdę Vincent. Natomiast Mistrz Mentalista był prawdziwym celebrytą uwielbianym przez media i publiczność, a po informacji, że o mało nie zginął, topiąc się w zbiorniku z wodą, sprzedaż biletów na jego przedstawienia się podwoiła.
Umbertowi udało się ukryć przed mediami szczegóły dotyczące udziału Vincenta w sprawie, zwłaszcza te prywatne. Dzięki temu mógł nadal uprawiać swój zawód. Gdyby się wydało, że pośrednio stał się przyczyną zamordowania trzech osób, prawdopodobnie spoglądano by na niego inaczej. Vincent był oczywiście niewinny. W każdym razie jeśli chodzi o te morderstwa. Jednak dla mediów kwestia winy czy jej braku była sprawą względną. I dlatego Vincent i jego agent zrobili wszystko, co tylko możliwe, by nie ujawnić motywów Jane ani tego, kim była. Ułatwił to fakt zniknięcia Jane i Kennetha.
Reporterzy „Expressen” próbowali szperać w historii o matce Vincenta. Dowiedziawszy się o tym, Umberto spadł na nich jak jastrząb i zagroził, że jeśli o tym napiszą, nigdy nie dostaną od jego agencji żadnych materiałów o jego artystach ani zgody na wywiady z nimi. Czy publikując dość makabryczną historyjkę, chcą sobie zamknąć drogę do połowy szwedzkich estradowców? Okazało się, że jednak nie. Vincent domyślał się, że włoski temperament Umberta też zrobił swoje.
Jednak jeden szczegół, ten mianowicie, że daty morderstw stanowiły szyfr, w którym morderczyni zapisała nazwisko Vincenta, był tak smakowitym kąskiem, że musiał trafić do mediów, gdzie potem żył własnym życiem.
Ludzie zaczęli wysyłać Vincentowi różne zagadki, rebusy i łamigłówki, bez jakiejkolwiek refleksji, że może być to niedelikatne. Gdyby – swoją drogą – ludzie byli tak łatwi do rozgryzienia, nie musiałby zostać mentalistą.
– To, co teraz zaprezentuję, może wyglądać na sytuację z poprzedniego przełomu wieków – ciągnął. – Jednak te same metody są nadal stosowane przy zakładaniu ruchów religijnych. Czy choćby sekt.
Scena została urządzona jak salon z końca XIX wieku, a Vincent był ubrany w strój z epoki. Na środku znajdowały się dwa skórzane fotele ustawione do siebie pod kątem. Na jednym siedział mężczyzna, który wyraźnie się denerwował.
Vincent spytał wcześniej, czy na widowni jest lekarz albo przynajmniej ktoś, kto umie zmierzyć tętno. Człowiek ten był jedną z osób, które się zgłosiły. Kiedy Vincent zaprosił go na scenę, był zupełnie spokojny. Nawet się śmiał. Jednak po tym, jak Vincent poprosił go o podpisanie się pod dokumentem stwierdzającym, że nie poniesie ani medycznej, ani prawnej odpowiedzialności za to, co się wydarzy, bo Vincent bierze ją w pełni na siebie, mężczyzna wyraźnie się zaniepokoił. Nie tylko on, publiczność też. Vincent uwielbiał to. Podpisanie umowy było prostym sposobem na stworzenie dramatycznej atmosfery. Jednak prosząc o taki podpis, Vincent za każdym razem uzmysławiał sobie, że jego numer może rzeczywiście zakończyć się w sposób dla niego fatalny.
– A więc, Adrianie – powiedział, siadając na drugim fotelu, skośnie do mężczyzny. – Spróbujemy nawiązać kontakt z tymi po tamtej stronie. Ze zmarłymi. Czy masz jakiegoś zmarłego krewnego, z którym chciałbyś się skontaktować? Mam wrażenie, jakbym wyczuwał u ciebie żałobę, ale nie po babci… czuję, że ona wciąż żyje… może… po dziadku? Brak ci go?
Mężczyzna zaśmiał się nerwowo i poruszył się niespokojnie.
– O tak, Elsa żyje – odparł. – Ale Arvid umarł dziesięć lat temu. Znaczy dziadek.
Prosty trik, wykonać go mogłoby byle medium, bo opierał się na prostym wnioskowaniu. Adrian wyglądał na niespełna trzydzieści lat. Czyli jego rodzice powinni być w wieku między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką. Z kolei ich rodzice między osiemdziesiątką a dziewięćdziesiątką. Ponieważ kobiety żyją zazwyczaj dłużej od mężczyzn, statystycznie było bardziej prawdopodobne, że żyje jego babcia niż dziadek. W innej sytuacji Vincent pewnie by się zawstydził swego blefu, zwłaszcza widząc, jak bardzo poruszyło to siedzącego przed nim mężczyznę. Jednak ten numer miał pokazać dobitnie, w jaki sposób usidla się innych ludzi, by pozyskać ich zaufanie, a w konsekwencji ich pieniądze. A wtedy dozwolone są wszelkie środki.
– Spróbujmy zatem odnaleźć dziadka Arvida – powiedział Vincent.
Spojrzał na publiczność.
– Powtarzam, to nie będzie na serio.
Po czym, robiąc poważną minę, zwrócił się do Adriana.
– Nawiążę teraz kontakt z tamtą stroną – powiedział. – Ale w tym celu muszę najpierw… tam przejść.
Sięgnął po pasek i podniósł go wysoko, żeby wszyscy mogli zobaczyć. Następnie założył go na szyję i przeciągnął przez klamerkę, tworząc pętlę. Lewą rękę wyciągnął do Adriana, który bladł coraz bardziej.
– Poszukaj mojego tętna – powiedział – i tup nogą w jego takt, żeby wszyscy słyszeli.
Mężczyzna chwycił jego przegub, przez chwilę macał palcem wskazującym i środkowym, szukając tętna, wreszcie znalazł i zaczął tupać o podłogę w rytm pulsu Vincenta, który patrzył mu w oczy.
– Do zobaczenia po powrocie – powiedział. – W każdym razie miejmy taką nadzieję. Pamiętaj o tupaniu w rytm mojego pulsu.
Następnie zaciągnął pasek na szyi i skrzywił się. Nie musiał udawać, naprawdę bolało. Wciąż trzymał napięty pasek, podczas gdy tupanie Adriana podążało za jego pulsem. Kilka sekund później tupanie zwolniło.
Vincent zamknął oczy i zwiesił głowę, ale nie puścił paska. Adrian jeszcze kilka razy tupnął niepewnie i przestał. Na widowni rozległ się szmer zaskoczenia i zdenerwowania. Adrian wciąż trzymał go za przegub, ale jego stopa niczego nie sygnalizowała. Sprawa była oczywista. Vincent nie miał pulsu. Sam się zadusił.
Vincent odczekał, aż z widowni dobiegną do niego odgłosy świadczące, że ludzie wiercą się na swoich fotelach. Był to znak, że naprawdę zaczęli się bać. Wtedy powoli podniósł głowę i puścił pasek. Odwrócił się do Adriana i spojrzał na niego mętnym wzrokiem.
– Adrianie – wymamrotał.
Adrian drgnął.
– W pomieszczeniu znajduje się duch, który mówi, że ma na imię Arvid – ciągnął Vincent niewyraźnym głosem. – Upewnijmy się, że to rzeczywiście twój dziadek. Spytaj go o coś, co wiecie tylko wy dwaj. Może o coś z twojego dzieciństwa. Arvid mówi… mówi, że nauczył cię jeździć na rowerze? Może coś z tych rzeczy?
Adrian przytaknął, wyraźnie skonfundowany.
– Spytaj go, gdzie się uderzyłem – powiedział.
Vincent milczał chwilę, jakby słuchał czyjegoś głosu, ale słyszalnego tylko dla niego.
– Rozbiłeś sobie kolano – powiedział. – I umówiliście się, żeby nie mówić nic mamie. Została ci po tym blizna.
Adrian puścił rękę Vincenta, był wręcz wstrząśnięty. Prawda jest taka, że większość ludzi w dzieciństwie rozbiła sobie kolano. Resztę Vincent dopowiedział na rybkę. A jednak wspomnienia to szczególna rzecz, bo jeśli nawet nie było dokładnie tak, to w głowie Adriana tak się stało teraz.
– Arvid ma dla ciebie wiadomość – ciągnął Vincent. – Mówi… mówi, że musisz przetrzymać i wierzyć w siebie. Że będzie dobrze, chociaż potrwa to trochę dłużej, niż myślałeś. Jednak nie wolno ci tracić nadziei. Rozumiesz, co to znaczy?
Adrian przytaknął.
– Chodzi o moje przedsiębiorstwo. Ostatnia rzecz, o której rozmawialiśmy przed jego śmiercią. Wciąż nie udaje mi się postawić go na nogi.
– On mówi, że mu przykro z powodu tego, co się stało. O co chodzi?
– W ostatnich latach nie rozmawialiśmy zbyt wiele – powiedział cicho Adrian. – Pokłóciliśmy się.
– On tego żałuje. Mówi też, że kochał i wciąż cię kocha.
Po policzkach Adriana popłynęły łzy. Przesłanie Vincenta w tej części spektaklu było istotne, jednocześnie było mu przykro patrzeć, jak mocno to dotyka ludzi. Wprawdzie nie zrobił nic więcej ponad uzyskanie tak zwanego efektu horoskopowego1. Wypowiedział zdania, które mogły się wydawać specyficzne, a w rzeczywistości mogły być rozumiane różnie i mogły się odnosić do większości osób. Klasyczny trik stosowany przez medium polega na tym, że klient sam interpretuje to, co mu powiedziały „duchy”, bo w ten sposób medium się nigdy nie myli. A gdyby coś się nie zgadzało, można zawsze zwalić na to, że klient nie zastanowił się porządnie.
– Kontakt słabnie – powiedział z wysiłkiem Vincent. – Chciałbyś mu coś przekazać, zanim będzie za późno?
– Tylko… że dziękuję – wyszeptał Adrian. – Dziękuję.
Vincent wyciągnął rękę i znów zwiesił głowę, z pozoru nieprzytomny. Adrian z wahaniem chwycił jego przegub i pomacał palcami. Po chwili zaczął tupać nogą. Z początku powoli i nierytmicznie, potem coraz regularniej i głośniej do momentu, gdy puls Vincenta wrócił do normy.
Vincent otworzył oczy. Chwycił dłoń Adriana i uśmiechnął się ostrożnie. Po tym numerze nigdy nie było burzy oklasków, ludzie byli zbyt oszołomieni, nie rozumiejąc, czego właściwie byli świadkami. Wiedział jednak, że będzie to coś, o czym będą rozmawiać całymi miesiącami.
– Pamiętajcie – powiedział, zwracając się do widzów tymi samymi słowami, od których zaczął, ale dużo łagodniej.
Teraz widzowie byli przeczuleni i powinien to respektować.
– Nie nawiązuję kontaktu z duchami. Nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł to robić, bo po prostu nie wierzę w duchy. Natomiast, podobnie jak każde przekonujące medium, potrafię sprawić wrażenie, jakbym się z nimi kontaktował. Techniki psychologiczne i słowne stosowane sto pięćdziesiąt lat temu wykorzystuje się nadal, aby stworzyć pozór, że ktoś – za wysoką opłatą – skontaktuje was ze zmarłym bliskim. Jak zawsze: jeśli coś wydaje się zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, to najczęściej tak jest. Dziękuję państwu za dzisiejszy wieczór.
Zszedł ze sceny przed oklaskami. Tym razem chciał zostawić ich z tą refleksją.
Miał obolałą szyję. Cholerny pasek. Na przyszłość powinien być ostrożniejszy. W dodatku za długo wstrzymywał dziś puls. Kontakt z duchem może i był fejkiem, ale zatrzymanie pulsu było prawdziwe. Chociaż osiągał je inną metodą niż paskiem i dotyczyło tętna w ręce, a nie w całym ciele. Sposoby na zatrzymanie pulsu w poszczególnych częściach ciała należały do najpilniej strzeżonych tajemnic mentalizmu i Vincent nikomu nie zdradzał swojej metody. Zresztą fakt, że dotyczyło to tylko ręki, był nieistotny, bo po trzydziestu sekundach i tak robiło się bardzo niebezpiecznie. Zazwyczaj ludzie puszczali jego rękę po ustaniu tętna, ale Adrian ją zatrzymał, więc Vincent nie miał wyboru. Pomyślał, że ucieszy się, kiedy jego tournée się skończy. To blokowanie przepływu krwi jest bardzo niedobre.
Zszedł do poczekalni dla artystów i spojrzał na stojące na stole butelki wody Loka. Trzy. Zacisnął szczęki. Widok trzech butelek podziałał na niego jak dysonans. Otworzył szybko lodówkę i wystawił jeszcze jedną, żeby były cztery. Dopiero wtedy mógł rozluźnić zaciśnięte szczęki. Następnie nalał sobie do szklanki wody z kranu, usiadł na kanapie i odetchnął z ulgą.
Publiczność wciąż klaskała, ale Vincent nie reagował. Mógłby wyjść na scenę, uśmiechać się i zamienić ich doświadczenie w coś niewiele znaczącego, wolał jednak, żeby się jeszcze pozastanawiali.
Kilka minut odpoczynku, potem się przebierze. Wprawiał się w tym, żeby nie kłaść się na podłodze po przedstawieniu. Czasem się udawało, ale najczęściej nie. Sięgnął po telefon. Sains Bergander, jego przyjaciel i twórca iluzji, który pomógł mu przy dochodzeniu w sprawie Tuvy i pozostałych morderstw, siedział dziś na widowni i Vincent był ciekaw jego opinii o nowym przedstawieniu. Sains rzeczywiście wysłał mu esemesa, i to w tym samym momencie, gdy Vincent schodził ze sceny. Jednak wiadomość od Sainsa musi poczekać. Ktoś inny też mógłby wysłać mu wiadomość.
Inny, a właściwie inna osoba.
Otworzył listę esemesów. Rzeczywiście było jeszcze kilka nieprzeczytanych. Jednak nie od osoby, która zmieniła jego życie, gdy do niego wkroczyła. Od tej, z którą odważył się podzielić tym, co najskrytsze. A potem zniknęła równie szybko, jak się pojawiła.
Kiedy widział ją ostatnim razem, był październik. Potem przyszła zima, wiosna, lato, jesień i kolejne lato. Nie rozmawiał z nią przeszło półtora roku. Niedługo miną dwa lata. Wprawdzie sam się też do niej nie odezwał, chociaż bardzo chciał. Jednak poszli z Marią na terapię dla par i wolał nie dawać żonie pretekstu do zazdrości.
Potem i tak zarzucili tę terapię, bo nie pomogła tak, jak na to liczyli. A czas mijał i po tylu miesiącach milczenia Vincent nie chciał się narzucać. Bardzo broniła swojej prywatności, powinien to szanować. Chociaż brakowało mu poczucia, że jest jakoś obecny w jej życiu.
Ona oczywiście nie miała powodu, żeby się do niego odzywać. Wyraźnie podkreślała, że sobie radzi sama. Nie miał pojęcia, jak wygląda teraz jej życie. Może wyszła za mąż. Ma rodzinę. Albo mieszka za granicą.
Co zrobić. Ich pierwsze spotkanie odbyło się po jego przedstawieniu i od tamtej pory, schodząc ze sceny, zawsze jej wypatrywał. Jednak lista esemesów w telefonie nie pozostawiała miejsca na wątpliwości.
Mina się nadal nie odzywała.
ZDJĘŁA OKULARY i uśmiechnęła się do niego. Potem założyła nogę na nogę i wychyliła się do przodu. Siedzieli naprzeciw siebie bez żadnego stolika, który by ich rozdzielał. Z początku Rubenowi było z tym nieprzyjemnie. Czuł się nagi. W końcu się przyzwyczaił i nawet nie zaglądał jej w dekolt, kiedy się pochylała. Już nie. A przecież Amanda nie była kobietą nieatrakcyjną.
– To mówisz, że jestem gotów? – odezwał się, patrząc na zegarek.
Minęło dopiero pół godziny, jednak Amanda najwyraźniej chciała zakończyć spotkanie.
– Nigdy nie jest tak, że człowiek jest gotów – odparła. – Jednak nie widzę szczególnego powodu, żebyś nadal przychodził, chyba że pojawiłoby się coś nowego. Ale nie ja o tym zdecyduję. A jak ty się z tym czujesz?
Ruben spojrzał na Amandę, psycholożkę, z którą od przeszło roku spotykał się w co drugi czwartek. Co czuje? Idiotyczne pytanie, chociaż nie złościło go już tak jak na początku.
– To akurat możemy pozostawić Freudowi – powiedział. – Jeśli czegoś się nauczyłem, to tego, że moje emocje nie muszą być takie, jak mi się wydaje. To, czym postanawiam się kierować, to już nie emocje, tylko racjonalne myślenie. Tak jak od pół roku powstrzymuję się od seksu. Choćbym nie wiem jak miał ochotę się pieprzyć.
Amanda uniosła pytająco brwi.
– Nie, w ogóle nie chodziłem na łowy – dopowiedział. – Tak jak się umówiliśmy. I właśnie to mam na myśli. Nie skończę z tym na zawsze, w końcu jestem mężczyzną w najlepszych latach. Jednak nie jest to już takie ważne, odkąd zrozumiałem, skąd się u mnie brała ta potrzeba.
– A skąd się brała?
Ruben westchnął. I znów wracamy do emocji. Tych cholernych emocji.
– Świadomość, że mogę mieć te kobiety, dawała mi poczucie władzy. Ale odpowiadało to również na głębszą potrzebę…
Znów westchnął.
– Bliskości – dokończył z zakłopotaniem. – Zadowolona?
Bliskości. Nigdy by nie przypuszczał, że wypowie głośno to słowo. Według niego brzmiało strasznie pedalsko. Chociaż nawet ta refleksja wynikała z reakcji obronnej, już się tego nauczył. Kurde. Gunnar i chłopaki z oddziału prewencji umarliby ze śmiechu na wiadomość, że Ruben chodzi do psychologa. Gunnar mawiał o sobie, że jest z norrlandzkiego surowca i dla niego rozwiązanie wszelkich problemów polegało na tym, żeby pójść w las z bańką bimbru. Gdyby tamci wiedzieli, co Ruben mówi Amandzie, pomalowaliby mu hełm na różowo. Znów zerknął na zegar na ścianie. Parę minut po wpół do dziewiątej. Powinien już być w komendzie, żeby nie zaczęli się zastanawiać, co on robi w niektóre poranki. Tłumaczenie, że musiał pozbyć się poderwanej na noc panienki, miało jednak ograniczoną przydatność.
Taa, podryw na jedną noc… Prawie nie pamiętał, jak to się robi. Podczas pierwszej sesji u Amandy oczywiście podjął taką próbę. Poszło mu tak sobie.
– Została mi jeszcze jedna rzecz do zrobienia – dodał. – Chcę się spotkać z Ellinor.
– Ruben – odezwała się ostrzegawczym tonem Amanda. – Pamiętaj o tym, co mówiliśmy o pójściu dalej. Przez całe lata Ellinor jawiła ci się jak jakieś widmo i stąd wynikało twoje zachowanie. Powinieneś odpuścić. Nie poradzisz sobie, dopóki nie pozbędziesz się tego widma.
– Wiem. I właśnie dlatego chcę się z nią spotkać. Żeby to domknąć raz na zawsze. Słowo, pojadę do niej tylko po to, żeby powiedzieć „cześć”. Rozwalić piedestał, na którym ją postawiłem. Żeby dawnemu Rubenowi nie zostało już żadnego paliwa.
– Wydaje się to… niezwykle rozsądne – odparła, mrużąc oczy. – Pewien jesteś?
– W najgorszym razie dostaniesz honorarium za kilka dodatkowych godzin terapii – powiedział, śmiejąc się.
Jednak naprawdę był pewien swego. Stał się lepszym Rubenem niż jeszcze rok temu. A Gunnar niech się zamknie.
Wstali oboje i podali sobie ręce. Po raz chyba pięćdziesiąty oparł się pokusie zaproszenia jej na drinka. Sama myśl była w porządku, dopóki nie przechodził do działania. W końcu był wciąż tym samym Rubenem. Jednak miał co innego do roboty. Sprawdził już, gdzie mieszka Ellinor. Krótkie „cześć” i już. Sprawdzi, jak się ma. I jeszcze przeprosi. A potem koniec.
VINCENT ODETCHNĄŁ GŁĘBOKO, zanim wszedł do kuchni, żeby przygotować śniadanie. Maria działała tam już od godziny. Wiedział, że będzie stamtąd bił zapach równie przemożny, co nieznośny. I rzeczywiście. Wszelkie odmiany świec zapachowych, mieszanek ziół w szmacianych torebkach, mydeł i perfum do wnętrz tworzyły woń, która nieprzyjemnie go otuliła.
– Kochanie, jak długo będziemy trzymać to wszystko w domu? – spytał, sięgając do szafki po kubek.
Trafił na jeden z napisem: To nie ja jestem niedojrzała, tylko ty jesteś gówniarzem. Nalał sobie kawy z ekspresu i usiadł przy stole.
– Nie pamiętasz, co mówił terapeuta? – odpowiedziała mu znad podłogi. – Że powinieneś mnie wspierać w mojej działalności biznesowej.
Nawet się nie odwróciła, układając starannie ceramiczne aniołki w wielkim pudle.
– Owszem, pamiętam. Doskonale wiesz, że wspieram wszystkie twoje działania. Ten założony przez ciebie sklep to… eee… ciekawy pomysł. Chodzi tylko o to, że może byłoby lepiej, gdybyś sobie zrobiła magazyn… w jakimś składzie?
Maria westchnęła, wciąż odwrócona do niego tyłem.
– Jak mówi Kevin, wynajęcie składu jest drogie – odparła. – A zważywszy na to, że koszty produkcji twojego nowego przedstawienia jeszcze się nie zwróciły, to ja muszę wziąć na siebie nasze wydatki i odpowiedzialność za rodzinę.
Vincent wpatrzył się w swoją żonę. Był to z jej strony najrozsądniejszy argument od wielu lat. Może jej chodzenie na kursy dla przedsiębiorców wcale nie było taką stratą czasu. Choć, prawdę mówiąc, miał dość słuchania o Kevinie, bo wspominała o nim w co drugim zdaniu. Zdawał sobie sprawę, że Maria jest osobą poszukującą. W jej naturze leżała ciągła pogoń za jakimś celem. Jednak nie spodziewał się, że jej najnowszym guru stanie się doradca od start-upów.
– Odpowiedzialność? – odezwała się Rebecka, która właśnie weszła wolnym krokiem. – Przecież to będzie tylko kosztowało, kto by kupował takie gówno?
Ponura mina wydawała się ostatnio przyklejona na stałe do jej twarzy. Z obrzydzeniem podniosła dużą białą tabliczkę z drewna i głośno odczytała napis.
– Żyj Śmiej się Kochaj. No naprawdę. Raczej Umieraj Płacz Nienawidź.
– Bądź przyjemniejsza – poprosił Vincent.
Chociaż w duchu zgadzał się z córką.
– Kevin mówi, że mam fantastyczne wyczucie tego, co cieszy się powodzeniem handlowym – odezwała się kwaśno Maria, patrząc ze złością na swoją patchworkową córkę.
Rebecka zignorowała ją, podeszła do lodówki i otworzyła.
– Kurde, co to jest? Aston! – krzyknęła w stronę salonu, skąd w odpowiedzi rozległ się wrzask.
– CO JEST?!
– Zużyłeś całe mleko do swoich płatków? I wstawiłeś pusty karton do lodówki?
– WCALE NIE PUSTY, TROCHĘ ZOSTAŁO!
Głos Astona odbijał się od ścian. Patrząc ostentacyjnie na Vincenta, Rebecka powoli odwróciła karton, z którego skapnęły trzy krople.
– Co ty wyprawiasz? – Maria zerwała się na nogi. – Wytrzyj to.
Podnosząc się, niechcący zrzuciła z kolan aniołka. Figurka rozpadła się na drobne kawałeczki. Tworzywo, z którego ją zrobiono, było cienkie jak papier.
– Ojej! Rebecka, widzisz, co narobiłaś!
– Ja? – parsknęła nastolatka. – Kurde, przecież to nie ja; jak zwykle jesteś niezdarna i jeszcze zwalasz na mnie. Cała ty. Zawsze tylko moja wina. A ty, tato, nie powiesz nawet słowa w mojej obronie, tylko pozwalasz jej, żeby tak mnie traktowała. Kurde. Tu się nie da żyć. Idę do Denisa.
Vincent otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale za późno. Rebecka już ruszyła do drzwi.
– Masz wrócić najpóźniej o ósmej wieczorem! – zawołała za nią Maria. – Dziś dopiero czwartek!
– Mam wakacje! – odkrzyknęła Rebecka, złapała letnią cienką kurteczkę i trzasnęła drzwiami.
– No tak. Dzięki za pomoc – powiedziała Maria, patrząc na niego ze złością i krzyżując ręce na piersi. – Dopilnuj teraz, żeby Aston trafił do świetlicy, bo już późno.
Vincent zamknął usta. Lepiej nic nie mówić. Wciąż nie miał pojęcia, jak sobie radzić z tymi huraganami emocji, każdym słowem ryzykował, że powie coś nie tak. A więc jego nowa strategia polegała na tym, żeby w miarę możliwości siedzieć cicho.
Szukał w pamięci, próbując przypomnieć sobie jakieś przydatne w tej sytuacji słowa terapeuty. Nie było to zbyt łatwe, bo przyjmował pomoc od kogoś z dziedziny, na której sam się lepiej znał. Niemniej starał się być bardzo pokorny.
Z początku była również mowa o tym, żeby chodził na terapię indywidualną. Miałby przepracować to, co się stało w dzieciństwie z jego mamą, a co przez czterdzieści lat wypierał ze swojej świadomości. Jednak zdecydowanie odmówił. Nie miał odwagi dopuścić, żeby ktoś się w tym grzebał. Tkwił w nim jakiś cień, który starannie tego pilnował, a Vincent nikomu nie ufał na tyle mocno, żeby go tam wpuścić.
Vincent pragnął, żeby terapia dla par okazała się cudowną kuracją, która sprawi, że znów odnajdą z Marią drogę do siebie i znów, jak na początku, będzie rozumiał jej sposób myślenia. Że każdy jego wyjazd przestanie być dla Marii okazją do zazdrości, niesłychanie wyczerpującej dla nich obojga, bo jego praca polegała właśnie na wyjazdach. Naprawdę się starali, zwłaszcza ona.
Terapeuta uznał za oczywiste, że jej zazdrość bierze się z niskiej samooceny. Może również z okoliczności, w których się ze sobą zeszli; Vincent odszedł wtedy od swojej ówczesnej żony dla jej młodszej siostry Marii.
Vincent wiedział jednak, że nie jest to aż tak proste. Maria miała w sobie coś takiego, czego ani on, ani terapeuta nie potrafili uchwycić, a co sprawiało, że przechodziła do ataku, gdy tylko skupił się na kimś lub na czymś poza domem i rodziną. Zdawał sobie sprawę, że to nawet nie jej wina, tylko instynkt. Ten sam, który teraz kazał jej patrzeć na niego jak na ufo. I, jak wiele razy przedtem, Vincent zapragnął zrozumieć, czego Maria od niego oczekuje.
Na początku było to łatwe. Kiedy się zakochali i rzucili wszystko, nie zważając na nikogo i na nic, co się nie wiązało z ich miłością. Wciąż pamiętał to uczucie. Gdzieś w środku jeszcze w nim tkwiło. Wspomnienie, jak jedno kończy zdanie drugiego, jak jedno spojrzenie wystarczy do porozumienia. Potem jakby to tracili z każdym rokiem i coraz mniej się nawzajem rozumieli, chociaż powinno być odwrotnie. Nie chciał, żeby tak było, jednak nie wiedział, co zrobić, żeby znów do niej dotrzeć i odnaleźć dawne razem.
Widział, jak Maria czeka, żeby coś powiedział. Może nawet udałoby się odnaleźć jakąś złotą myśl z sesji terapii. Terapeuta proponował, żeby w chwili wzburzenia Marii Vincent zawsze okazywał jej troskę, choćby uważał, że żona jest niesprawiedliwa. Chodziło o to, żeby miała poczucie bezpieczeństwa, które z kolei pozwoli jej wyrażać emocje w sposób bardziej konstruktywny, jeszcze zanim przejdą w złość. Nie bardzo mu to wychodziło, ale co szkodzi spróbować.
– Kochanie, widzę, że jesteś zła – powiedział, świadomie łagodnym i spokojnym głosem. – Ale ta złość ci szkodzi. Na pewno zauważyłaś, że napinają ci się wtedy mięśnie i stawy, przy okazji spowalnia się krążenie, zostaje zakłócona równowaga zarówno w układzie nerwowym, jak i w sercowo-naczyniowym i hormonalnym. Poza tym rośnie ci ciśnienie, a wraz z nim tętno i poziom testosteronu, następuje nadmierne wydzielanie żółci, która trafia do takich miejsc w organizmie, gdzie jest niepożądana.
Maria patrzyła na niego spod uniesionych brwi. Jakby rada terapeuty rzeczywiście podziałała.
– W dodatku kiedy się złościsz, następuje zmiana aktywności w mózgu – ciągnął. – Zwłaszcza w płacie skroniowym i czołowym. Czyli jak mówiłem, szkodzi ci, kiedy jesteś zła. Może mogłabyś rozmawiać z Rebecką w sposób bardziej konstruktywny?
Tu umilkł i spróbował ostrożnie się uśmiechnąć. Maria nie przestawała wpatrywać się w niego, wreszcie ściągnęła usta, jakby ugryzła kawałek cytryny, odwróciła się na pięcie i wyszła.
RADOŚĆ, ŻE WRÓCIŁA, była tak wielka, że Julia poczuła łzy pod powiekami. Nigdy by nie przypuszczała, że może tak zatęsknić za przebywaniem w murach, prawdę mówiąc, raczej brzydkiego gmachu Komendy Policji na Kungsholmen. Gdzie akurat było gorąco jak w saunie. Najwyraźniej wysiadł system wentylacyjny i to w najgorętsze lato za pamięci ludzkiej. Wachlując się kartką papieru, otworzyła drzwi sali konferencyjnej. Dla jej kolegów mógł być normalny czwartek, ale dla niej była to chwila absolutnej szczęśliwości.
Przynajmniej do momentu, gdy będzie musiała wyjaśnić, po co się tu spotkali.
– Julia! – odezwał się jakiś brodaty mężczyzna i rozpromienił się na jej widok.
Ze zdumieniem zorientowała się, że to Peder.
– To nie hipsterska broda, tylko tatusiowa – wyjaśnił zadowolony, widząc jej spojrzenie.
– Tak czy inaczej, hipsterska – mruknął Ruben, który wszedł tuż za nią. – Całe szczęście, że już jest za gorąco na tę czapeczkę, którą nosiłeś całą wiosnę.
Najwyraźniej wszystko było jak zwykle. Jeśli się nie myliła, to również Mina i Christer wyglądali na całkiem uradowanych jej widokiem.
– Spóźnione gratulacje – wymamrotał Christer.
Golden retriever Bosse sapał, leżąc na podłodze dokładnie w tym samym miejscu, gdzie widziała go pół roku temu. Jednak na prawdziwe powitanie było mu za gorąco, więc tylko spojrzał i szczeknął radośnie.
– Właśnie, gratulacje! – powiedziała Mina, patrząc ze zgrozą na żakiet Julii.
Julia spojrzała na swój lewy bark, od którego Mina nie mogła oderwać oczu, i głośno zaklęła.
– Cholera jasna, że też nie można mieć choćby jednego ciucha bez plam od ulania się!
Ściągnęła żakiet i miała przerzucić go przez oparcie krzesła, ale zerknęła na Minę i powiesiła na wieszaku przy drzwiach.
– Na razie to tylko kaszka – skomentował Peder, uśmiechając się ze zrozumieniem. – Łatwo schodzi. Zobaczysz, jak się zaczną plamy z banana albo od strogonowa ze słoiczka. Wtedy pomaga tylko namoczenie z vanishem, najlepszy jest proszek z tych różowych pudełek. A potem należy prać w dziewięćdziesięciu stopniach z wybielaczem, więc właściwie powinno się chodzić wyłącznie na biało…
– Wezmę to pod uwagę – powiedziała Julia, powstrzymując go uniesieniem dłoni. – I dzień dobry wszystkim.
Miała po dziurki w nosie syzyfowych zajęć, które łączą się z posiadaniem półrocznego dzidziusia, i nie chciała martwić się na zapas tym, co ją jeszcze czeka w kolejnych fazach jego rozwoju.
– A więc. Fajnie jest wrócić i cudownie jest widzieć was wszystkich razem. Oczywiście śledziłam wasze poczynania i jestem z was dumna. Mina, wyrazy uznania za sposób, w jaki mnie zastępowałaś. A teraz cieszę się, że znów tutaj jestem, pełna gotowości i zapału. Raczej nie wypoczęta, ale nie można mieć wszystkiego.
Zaśmiała się bez przekonania. Chciałaby właściwie opowiedzieć o szarpiących nerwy kłótniach, które poprzedziły jej dzisiejsze wejście w progi komendy. O tym, jak jej uświadomiły, że przekonanie, że żyje w równoprawnym związku, było czystą iluzją. Mogła w niej tkwić tak długo, bo wcześniej nie byli narażeni na stres związany z opieką nad małym dzieckiem. Argumenty, jakimi nagle została zarzucona, brzmiały dokładnie tak jak te, których słuchała z westchnieniem, gdy były przytaczane przez jej koleżanki. Że ona jest biologicznie przystosowana do opieki nad dzieckiem. Że Torkel absolutnie nie może odpuścić swojej pracy, bo wtedy wszystko się tam zawali. Firma padnie, obniży się szwedzki PKB, kurs euro runie, katastrofa ogarnie cały świat i doprowadzi do jego upadku.
Jednak najbardziej wzburzyło ją to, że przecież mieli umowę. Umowę, że ona weźmie urlop wychowawczy na pierwsze sześć miesięcy, a on na kolejne pół roku. Oboje złożyli podania w pracy i oboje ten urlop dostali. Nie przewidziała tylko, że ze strony Torkela była to jedynie zagrywka, bo ani przez chwilę nie przypuszczał, że ona naprawdę chce się podzielić opieką nad dzieckiem. Wciąż miała przed oczami jego zszokowaną minę, kiedy tydzień temu mu przypomniała, że w ten czwartek wraca do pracy.
Torkel ponoć sądził, że – tu cytat – „sama dojdzie do wniosku, że chciałaby zostać w domu z Harrym, że po prostu nie zechce wrócić do pracy”.
Przez kilka dni się potem do siebie nie odzywali.
Gdy zaledwie godzinę temu przygotowywała się do wyjścia, miała wrażenie, jakby stanął przed nią zupełnie obcy człowiek. Z paniką i jednocześnie furią w oczach, cały najeżony i bredzący o „więzi biologicznej” i „biologicznym dziedzictwie”, mówiący, że musi „porozmawiać ze swoim szefem”. W końcu przekazała mu synka i wyszła szybko z mieszkania. Jeszcze nie miała odwagi zerknąć na swój telefon.
– Witamy po powrocie – odezwał się Ruben, uśmiechając się drapieżnie.
Starała się nie widzieć, że Ruben nie mógł oderwać wzroku od jej piersi. Tydzień temu przestała karmić, ale do piersi jakby ta informacja nie dotarła. Marzyła o powrocie do miseczek w rozmiarze B, bo z rozmiarem E jakoś nie potrafiła się zaprzyjaźnić.
– Skoro jesteś taka wyczerpana, to zanim zaczniemy, pokażę ci coś, co cię postawi na nogi – oznajmił radośnie Peder, wyjmując telefon.
– Tylko nie to – jęknęli unisono Mina, Christer i Ruben.
Peder wydawał się nie zwracać uwagi. Włożył jej do ręki telefon i uruchomił odtwarzanie filmu.
– To moje trojaczki! – wrzasnął. – Śpiewają do wtóru z Anisem Don Demina podczas festiwalu piosenki! Śliczne, nie?!
Julia patrzyła na trójkę zapieluszkowanych dzieciaków, bujających się entuzjastycznie, choć nie rytmicznie, przed wielkim telewizorem. Przyznała, że są prześliczne, chociaż przyszło jej to z pewnym trudem, bo oglądanie dzieci było w tym momencie ostatnią rzeczą, na którą miała ochotę.
– Poczekaj, aż pogłośnię – powiedział Peder. – Bo również śpiewały.
Jęki pozostałych osób stały się jeszcze głośniejsze.
– Dzięki, chyba rozumiem – odparła Julia, oddając mu telefon. – Bardzo urocze. Tak czy inaczej, proponuję, żebyśmy od razu przeszli do rzeczy. Wczoraj po południu przyszło zgłoszenie o uprowadzeniu dziecka, niejakiego Ossiana Waltherssona. Pięciolatka. Na skutek pomyłki nie nadano mu statusu Child Alert, co zostało zauważone dopiero dziś rano.
– Boże – odezwał się Peder. – Tak nie może być!
– Nie może być, ale było. W każdym razie kierownictwo przekazało sprawę nam i chce, żebyśmy nadali jej najwyższy priorytet.
Mina skinęła głową i wypiła duży łyk wody z butelki. Postawiła ją na stole, starając się wyraźnie, żeby butelka znalazła się jak najdalej od brody Pedera. Butelkę zauważył też Bosse, który podniósł się z podłogi i dotelepał z wywieszonym ozorem do Miny.
– Christer! – odezwała się Mina. – Skoro już go przyprowadziłeś, to musisz go poić. Jeśli podejdzie jeszcze bliżej, będziesz musiał kupić mi nową butelkę.
– Nie gorączkuj się tak – odparł z westchnieniem Christer. – Psie ozory są naprawdę bardzo czyste. Ale rzeczywiście postawię mu miskę z wodą, bo pewnie spędzimy tu więcej czasu. Wiecie, że dla niego to też żadna przyjemność.
Przywołał skinieniem psa, który spojrzał z wyrzutem na Minę, nim opadł na podłogę u nóg swego pana. Julia zastanawiała się, czy powinna wyjaśnić Christerowi, że psie języki wcale nie są czyste, występujące na nich bakterie różnią się od tych u ludzi, a część jest wręcz groźna. Jednak widząc pełne miłości spojrzenie Christera na Bossego, dała spokój.
– Zapomniałam, że jesteście jak przedszkolaki – powiedziała. – Skupcie się i zabierzmy się jak najszybciej do pracy. Pomoże nam, dołączając do naszego zespołu, osoba, która już ma doświadczenie z podobnego przypadku. Przychodzi od negocjatorów… grupy negocjacyjnej… trochę to niełatwe, że nie mają nazwy. I tak wiecie, o którą chodzi.
Urwała, widząc ich zdziwione miny.
– A właściwie dlaczego nie mają nazwy? – spytał Peder.
– Powód jest czysto psychologiczny – odpowiedziała. – Skoro nie mają nazwy, to nie istnieją jako zespół. Bandyterce będzie trudniej ustalić, kim są.
– Wow. – Peder uniósł brwi.
– Jak powiedziałam, on już nie jest u nich, a dla naszego zespołu będzie bardzo pożądanym uzupełnieniem. W dodatku już ma trochę przemyśleń na temat sprawy Ossiana i zaraz tu będzie.
– Naprawdę potrzeba nas tutaj więcej? – spytała Mina, marszcząc czoło.
– Chcesz powiedzieć, że masz nas po dziurki w nosie? – zachichotał Christer, robiąc gest, jakby chciał trącić Minę łokciem.
Znał ją na tyle dobrze, by unikać dotykania jej. Jednak Julia przewidziała, że Mina zareaguje w ten sposób. Mina Dabiri nie lubiła zmian, zwłaszcza takich, które obejmowały nowe relacje międzyludzkie. A przecież to właśnie ona mogła na czymś takim skorzystać. Od czasu, gdy jesienią dwa lata temu zakończyło się zlecenie dla Vincenta, Julia nie widziała, żeby Mina rozmawiała z kimkolwiek poza swymi kolegami. Domyślała się, że Mina raczej nie rozkwitła towarzysko podczas kilkumiesięcznego urlopu macierzyńskiego Julii. A więc nie zaszkodzi, jak się poszerzy jej krąg koleżeński.
– To pewnie jakiś polityczny wymysł szefostwa – wyraził pogląd Christer. Podrapał po karku Bossego, który w nagrodę spojrzał na niego z oddaniem. – Równouprawnienie i zróżnicowanie są teraz bardzo modne. Ale mamy już dwie kobity, więc albo będzie pedał, albo ktoś z importu!
– Christer! – syknął Peder, patrząc surowo na starszego kolegę. – I właśnie takie wypowiedzi sprawiły, że cię przenieśli tutaj. Nic ci nie dały te wszystkie kosztowne kursy, na które policja się szarpnęła? Nie wyciągnęły cię z epoki kamiennej?
Christer westchnął i tym razem podrapał Bossego za uchem.
– Ojejej, przecież ja tylko żartowałem – powiedział speszony. – Ludzie są dziś tacy drażliwi. Zresztą w mojej wypowiedzi nie było nic ocennego, zorientowałbyś się, gdybyś chodził na ten sam kurs co ja.
– Chociaż dobór słów już świadczy o…
Pederowi przerwało dyskretne pukanie, odwrócili się do drzwi.
– W samą porę – powiedziała Julia. – Pozwólcie, że przedstawię wam nowego członka naszego zespołu: Adam Balondemu Blom.
– Wymowa godna podziwu – zauważył z uśmiechem wchodzący mężczyzna. – Ale wystarczy Adam Blom.
GŁUPIA PANI. Mówiła, że ma szczenięta, ale to nieprawda. Chociaż jej auto to prawdziwa wyścigówka, wygląda jak jedna z tych jej zabawek, ale to duże prawdziwe auto.
Jak wczoraj przyszła do przedszkola, to spytała, czy chciałbym wsiąść do takiej wyścigówki, a ja chciałem. Ale potem odjechaliśmy. Powiedziała, że zaraz wrócimy, tylko pojeździmy chwilkę, żebym zobaczył, jak szybko można jeździć. Ale potem nie wróciliśmy.
Wtedy się przestraszyłem. Okropnie się bałem.
W brzuchu miałem tak, jak kiedy woda spływa szybko z wanny. Jakby ją wsysało w dół i do środka.
Powiedziałem jej to, ale nie odpowiedziała.
Potem strasznie długo jechaliśmy. Teraz jesteśmy u niej. Ja chcę do domu, do mamy i taty. Nie chcę tutaj być. Ta pani mówi, że jeszcze trochę. Ciągle jeszcze trochę. I jeszcze mówi, żebym przestał płakać.
Tu są jeszcze inni ludzie. Dorośli. Nie wiem, kim są. Boję się ich. Przychodzą, a potem sobie idą. Mówią, że mogę grać w Robloxa na ajpadzie, ile tylko zechcę, ale ja nie chcę. Tutaj jest dziwnie i nie pachnie jak w domu.
Jak jest noc, to przez cały czas patrzę w sufit. Jest zupełnie ciemno. Ani trochę światła.
Wołam tatę. Potem mamę. Ale nie przychodzą.
– Ossian, pobędziesz tu tylko trochę – mówi rano ta pani. – Dzień, dwa. A potem wrócisz do domu.
Dają mi jedzenie, ale paskudne, zresztą wcale nie chcę jeść. Pytam, dlaczego muszę tutaj być, ale ona nie odpowiada. Nikt mi nie odpowiada, tylko mówią, żebym nie płakał, że będzie dobrze.
Mówią miłym głosem, ale ich oczy nie są miłe.
MINA PRZYJRZAŁA się z zaciekawieniem nowemu członkowi zespołu, ale starała się robić to dyskretnie. Nie wszyscy byli równie taktowni, choćby Ruben, który gapił się otwarcie i bez zahamowań, nawet z pewną wrogością. Jego reakcja jej nie zdziwiła. Adam Blom był wręcz przykładowym okazem męskiej tężyzny ze wspaniale ukształtowanymi bicepsami i wyraźnym sześciopakiem zarysowanym pod obcisłą białą koszulką. Zauważyła z pewnym rozbawieniem, że Ruben podświadomie wyprostował się, wciągając brzuch.
Na nią akurat taka rzeźbiona muskularna sylwetka nie działała. Wolała, żeby mężczyzna był szczupły, elegancki, o dumnej postawie, budowy raczej żylastej niż krągłej. Mógłby chodzić w ładnym garniturze i… Drgnęła, zła na siebie, że się czasem rozpędza w myślach. Zmusiła się do skupienia i słuchania Julii, która stała przed tablicą z poważnym wyrazem twarzy, sugerującym, że ma do powiedzenia coś ważnego.
– Jak mówiłam, powierzono nam dochodzenie w sprawie zaginięcia Ossiana Waltherssona.
– Lat pięć – dopowiedział Peder udręczonym głosem.
Mina rozumiała go. Zaginięcie dziecka to koszmar każdego rodzica, nie sposób od tego uciec nawet doświadczonemu policjantowi. A Peder sam miał małe dzieci. Wprawdzie upłynęło sporo lat, odkąd Mina miała małe dziecko, ale potrafiła sobie wyobrazić siebie w tej sytuacji.
– Właśnie. Podejrzewa się, że Ossian został uprowadzony wczoraj ze swojego przedszkola na Södermalmie. Musimy jak najszybciej porozmawiać ze wszystkimi osobami, które miały jakiś związek ze sprawą. Jednak między uprowadzeniem Ossiana i wcześniejszym przypadkiem istnieją pewne podobieństwa. Kierownictwo chce, żebyśmy się temu przyjrzeli.
Julia zwróciła się do nowego członka zespołu.
– Adamie, wyjaśnisz to bliżej?
Adam chrząknął, a Julia usiadła, zachęcając go wzrokiem do zajęcia jej miejsca przy tablicy, co też zrobił. Mina pozazdrościła mu pewności siebie, kiedy stanął przed grupą zupełnie obcych osób, w dodatku chyba nastawionych do niego sceptycznie. Sama zawsze czuła się niezręcznie w takich sytuacjach, i to nawet wtedy, gdy powinna być pewna swego.
– Najpierw może powiem parę słów o sobie i skąd się wziąłem.
Christer rzucił Pederowi znaczące spojrzenie. Jeśli spyta, czy Adam ma na myśli Kenię, czy Gambię, Mina była zdecydowana osobiście go wyrzucić. Razem z psem.
– Byłem w grupie negocjacyjnej – zaczął Adam. – Dość szybko włączyli nas do dochodzenia w tej sprawie sprzed roku dotyczącej Lilly Meyer. Mieliśmy powody przypuszczać, że zaginięcie dziewczynki było skutkiem skrajnie zaognionego sporu o opiekę między jej rodzicami. Zakładano, że została uprowadzona przez kogoś z rodziny, więc włączono mnie na wypadek, gdyby trzeba było negocjować z porywaczem.
– Znaleźli ją potem martwą, prawda? – odezwał się zduszonym głosem Peder.
Mina dobrze pamiętała tę sprawę, choć upłynął już rok od tragicznego wydarzenia, które podziałało jak wybuch bomby. Ciało dziewczynki znaleziono pod brezentem na pomoście w Hammarby sjöstad, kilka metrów od popularnej budki z lodami. Media rzuciły się do gardeł dochodzeniowcom, którzy nie potrafili wskazać żadnego podejrzanego sprawcy, chociaż dziecko zostało od razu zidentyfikowane. Rodzice wydali oświadczenia dla prasy. Dla sztokholmskiej policji sprawa była wciąż zapalna, a przede wszystkim nierozwiązana.
Bosse jakby wyczuł nastrój Pedera. Pies przeszedł do niego pod stołem i położył mu łeb na kolanach. Mina zobaczyła z obrzydzeniem, że powstała tam wilgotna plama.
– Zgadza się. Lilly zaginęła i została zamordowana na początku lata. Ciało znaleziono na Lugnets terrass, czyli wielkim pomoście piknikowym w Hammarby sjöstad, dokładnie naprzeciwko północnego portu Hammarby.
– Ale wniosek był chyba taki, że miało to coś wspólnego ze sporem rodziców o opiekę nad dziewczynką, prawda? – odezwał się dość nieprzyjaznym tonem Ruben. – Tak jak mówiłeś? To jaki tu związek z naszą sprawą? I po co nam ktoś z grupy negocjacyjnej?
Mina widziała, że Ruben nadal wciąga brzuch. Musi mu być okropnie niewygodnie.
– I tak, i nie. Wciąż nie mamy sprawcy, jedynie rysopisy znajdującej się w pobliżu pary starszych ludzi. Zauważył ich zestresowany nauczyciel przedszkolny, ale nie przyjrzał im się dokładnie. I owszem, podejrzenia wobec rodziny wciąż się utrzymują, nie skreśliliśmy ich z listy. A jednak. Nie wydaje mi się, że sprawcą był ktoś z rodziny. Zwłaszcza że metoda postępowania w przypadku Ossiana była niemal identyczna.
– W jakim sensie? – spytała Mina, marszcząc czoło.
– Uprowadzony z przedszkola przez obcą osobę, której nikt nie zauważył – wyjaśnił Adam. – Zdarza się to znacznie rzadziej, niżby wynikało z telewizyjnych seriali o prawdziwych zbrodniach. W rzeczywistości najczęściej chodzi o tak zwane uprowadzenia rodzicielskie. Czasem plan jest taki, że dziecko zostaje wywiezione z powrotem do ojczyzny. Innym razem w wyniku sporu o opiekę jedno z rodziców chce odebrać dziecko drugiemu. Jednak w tym przypadku mamy do czynienia ze sprawcami, którzy są nieznani zarówno policji, jak i personelowi w przedszkolu. I to się właściwie nie zdarza. A jednak zdarzyło się, i to dwukrotnie. Kierownictwo jest w związku z tym zdania, że moja wiedza wynikająca ze sprawy Lilly może być dla was przydatna. Nie mamy dużo czasu. Mogę szybko podzielić się wszystkim, co zebrałem, zarówno tym, co można przeczytać, jak i tym, co znajduje się tylko między wierszami.
– Zgadzam się z kierownictwem, że Adam będzie przydatnym dopełnieniem naszego zespołu – odezwała się Julia, wbijając wzrok w Rubena. – To może przejdziemy dalej? Ruben?
Mężczyzna mruknął coś niezrozumiale, ale skinął głową.
– Ciało Lilly zostało znalezione po trzech dniach, prawda? – powiedział Christer, ścierając rękawem koszuli pot z czoła.
W sali konferencyjnej było duszno i gorąco. Mina starała się powściągnąć swoje poczucie dyskomfortu.
– Więc jeśli Ossian zniknął wczoraj, to nie zostało nam zbyt wiele czasu – ciągnął Christer.
– Czekaj, czekaj – odezwał się Peder. – Czyli uznajemy, że to atak tego samego sprawcy?
– W tym momencie tego nie zakładamy – powiedziała, chrząknąwszy, Julia. – Jednak metoda postępowania sprawcy jest podobna. Dlatego powinniśmy zgodzić się, że mamy mało czasu. Faktem jest, że dostałam polecenie, żebym jeszcze dziś wieczorem wystąpiła na konferencji prasowej. Przedtem chciałabym, żeby Adam i Ruben przepytali personel przedszkola Ossiana, a Mina i Peder porozmawiali z jego rodzicami.
– Czy Adam nie mógłby wziąć na siebie tego przedszkola z Christerem? – spytał Ruben, patrząc na zegarek. – Powinienem niedługo być w pewnym miejscu.
– Christer jest mi potrzebny do sprawdzenia rejestru przestępców seksualnych – powiedziała Julia. – Poproszę o listę wszystkich tych, którzy wyszli na wolność w ciągu ostatniego roku. Tak na wszelki wypadek. Zresztą wiesz co, Ruben, wydaje mi się, że nadal pracujesz w policji. I to jest w tej chwili twój priorytet.
– Twoje znajome z Tindera muszą chyba poczekać – wtrąciła się Mina.
– Czyli rejestr – westchnął Christer. – Znowu.
– Jaki Tinder, kurde – parsknął Ruben. – Niepotrzebne mi coś takiego. Co innego komuś takiemu jak ty, starej pannie, która by pewnie wolała iść do klasztoru.
Mina sięgnęła po telefon i podsunęła mu pod oczy. Następnie poszperała wśród aplikacji i załadowała Tindera tak, żeby Ruben to zobaczył.
– Lepiej ci teraz? – spytała. – Czy przestałeś się już martwić o mnie na tyle, że możesz się zabrać do roboty?
Zamierzała odinstalować apkę zaraz po zebraniu.
– Klasa, spokój! – zarządziła głośno Julia. – Bierzemy się do pracy. Poważnie.
Adam stał obok niej z taką miną, jakby nie był pewien, co ze sobą zrobić.
– Jak widzisz – powiedziała z westchnieniem – nie jesteśmy pewnie najbardziej… zdyscyplinowanym zespołem, w jakim pracowałeś. Ale jesteśmy dobrzy. Zazwyczaj.
– To całe szczęście – zauważył Adam i spoważniał. – Bo, jak zauważyłaś, minął już jeden dzień i możemy mieć bardzo mało czasu.
CHRISTER NIE był w stanie pracować w swoim nagrzanym pokoju i poszedł z laptopem do otwartej przestrzeni biurowej. Wyjął telefon i zapatrzył się na sześćdziesiąt cztery czarne i białe pola na ekranie. Partia skończyła się właściwie już dawno temu, ale trudno było mu się z tym pogodzić.
Zawsze myślał, że jest dobry w szachy. Wprawdzie nie rozegrał w życiu zbyt wielu partii, ale wydawało mu się, że powinien być dobry. Zgadzałoby się to z innymi wyróżnikami w jego życiu. Whisky. Samotność. Jazz. Wprawdzie nie był już sam, odkąd w jego życiu pojawił się Bosse, ale pies również pasował do tego obrazu.
Wyobrażenie o własnych umiejętnościach szachowych zmieniło się jednak w dniu, gdy trafił na darmowy program do gry. Od tamtej pory grał prawie codziennie zarówno na telefonie, jak i na laptopie. Wkrótce minie pół roku, odkąd się to zaczęło, a on wciąż znajdował się na poziomie dla początkujących. I nie wygrał jeszcze ani jednej partii. Westchnął, zaznaczył w apce przegraną i odłożył telefon. Nie ma sensu odwlekać tego, co ma do zrobienia.
Przyszła Mina i usiadła obok ze swoim laptopem.
– Mogę ci trochę pomóc. Zaczynamy? – spytała. – Nie wolno nam tracić czasu.
– No to zaczynamy – westchnął. – Rejestr przestępców seksualnych. Hurra!
Spojrzał apatycznie na swoją kawę. Zimna. A przedtem chyba się za długo parzyła. Znów westchnął głośno, na co Bosse przekrzywił łeb.
– Połóż się, piesku. Pan musi popracować przy komputerze. Tam jest twoja woda. I posłanie.
Podrapał psa za uszami. Bosse, wdzięczny za uwagę, położył się, zakręciwszy się trzy razy na posłaniu.
– No i już. – Christer otworzył program. – Zobaczmy, jakich my tu znajdziemy delikwentów.
Miał mieszane uczucia w związku z tą pracą, przypominającą szukanie igły w stogu siana. Godzina po godzinie, strona za stroną. Beznadziejne, niewdzięczne zajęcie, które za każdym razem zrzucają na niego. No dobrze, tym razem pomaga Mina, ładnie z jej strony. Jednak przeważnie musiał to robić sam.
Już go nie brali do ścigania łobuzów na mieście. Nie żeby chciał, ale mogliby go czasem spytać. Z czystej koleżeńskiej grzeczności i jako wyraz uznania dla jego doświadczenia po latach spędzonych w radiowozie. Owszem, fajnie, że już nie musi, ale jednak.
– Sprawdzę, czy któryś z nich był poszukiwany w związku ze sprawą Lilly – powiedziała Mina. – W razie gdybyśmy rzeczywiście mieli do czynienia z tym samym przestępcą. A ty mógłbyś sprawdzić, który z tych gości przebywa teraz na wolności.
– Dobry pomysł – odparł Christer i zabrał się do scrollowania.
Szpalta za szpaltą, drań za draniem. Gdyby ludzie wiedzieli, ilu mętów chodzi po ulicach, nie chcieliby wychodzić z domu. A partia Przyszłość Szwecji wmówiła im, że zagrożeniem dla nich jest tylko ktoś, kto nosi imię Ahmed albo Mohammed. Tymczasem on ma przed sobą rejestr z samymi białymi jak śnieg, którzy nazywają się na przykład Sven Westin, Karl-Erik Johansson czy Peter Lundberg. I lubią małe dzieci. A wyglądają tak, że ludzie mówią potem, że „taki był z niego przyjemny człowiek. Kto by przypuszczał…”. Albo „to musi być jakaś pomyłka, zawsze był taki miły dla moich dzieci”.
Bosse zaskomlał przez sen i poruszył łapami, jakby biegł. Ciekawe, kogo goni, pomyślał Christer. Zapewne nie pedofilów, chociaż właśnie tych powinien. Fuj. Oby Julia nie miała racji, a mężczyźni i kobiety, których nazwiska widział na ekranie komputera, nie mieli nic wspólnego z zaginięciem Ossiana. Świat nie powinien być jeszcze gorszy, niż jest.
Christer rozejrzał się. W przestrzeni biurowej było mniej ludzi niż zazwyczaj. Pora urlopów. Wielu spośród jego kolegów popija teraz piwo na jakiejś żaglówce w Sandhamn, fotografuje skałki na Gotlandii albo uwija się z młotkiem przy swoim letnim domku.
Mina wstała.
– Muszę się napić kawy – powiedziała. – Mimo że tu jest tak gorąco. Tobie też przynieść? Mogę ci pomagać jeszcze tylko przez chwilę, potem jadę z Pederem, żeby porozmawiać z rodzicami Ossiana.
Christer kiwnął głową ponuro. Zegar tykał, odliczając czas do odnalezienia porywacza chłopca. Prawie słyszał to odliczanie. Miał przed sobą kilka godzin przeszukiwania spisu najpaskudniejszych drani ze wszystkich rejestrów policyjnych. Wymagało to dodatkowego zastrzyku kofeiny.
– CZY ABY NA PEWNO my się do tego nadajemy najlepiej? – odezwał się Peder.
Mina zdała sobie sprawę, że nie miał na myśli „my”, tylko „ja”. Jak w stwierdzeniu „jako osoba mająca dzieci”.
– Jeśli wydaje ci się, że nie dasz rady, to zostań – powiedziała miękko. – W takim razie wezmę to na siebie. Nie mam nic przeciwko temu.
Peder pokręcił głową.
– Nie, nie, to taka praca. Przecież wiem. Ale miejmy to już za sobą.
Zeszli do policyjnego garażu i Mina pozwoliła mu usiąść na miejscu kierowcy. Jazda pozwoli mu się skupić na czymś innym niż czekające zadanie. Na wszelki wypadek nakierowała również rozmowę na temat jego dzieci. Ten sposób odwrócenia uwagi zawsze się sprawdzał. Patrzyła w okno, pozwalając sobie na bujanie w obłokach, tymczasem Peder nie przestawał perorować.
– …no i dziś rano nagle powiedziała „kaszka owsianka” – ciągnął swoją opowieść. – Wyobrażasz sobie, jaka ona musi być inteligentna? Trzy lata, większość trzylatków powie tylko „kaśka”, ale ona mówi „kasz-ka o-wsian-ka”. Naprawdę sądzę, że trzeba będzie ją posłać do szkoły dla szczególnie uzdolnionych dzieci. Słyszałem oczywiście, że posiadanie takiego dziecka jest równie dużym wyzwaniem, jak posiadanie trudnego dziecka, ale oboje z Anniką jesteśmy zgodni, że zmierzymy się z tym w swoim czasie. Jest też Majken, która według nas może mieć przyszłość w sporcie, powinnaś ją widzieć, jak się wdrapuje po różnych drabinkach w przedszkolu, jakie ma wyczucie równowagi i jaka jest silna, skończy się to jakimś sportem wyczynowym, więc już jesteśmy przygotowani na to, że trzeba będzie ją wozić na rozmaite treningi i zajęcia. No i Molly. Ma zupełnie niezwykłe podejście do zwierząt. Któregoś dnia przyniosła do domu ptaka z uszkodzonym skrzydłem, trzeba było umieścić go w pudle po butach wyłożonym watą, a potem czuwała nad nim jak jakaś ptasia mama. Cóż, ptaszek niestety padł, ale to uczucie, kiedy ona ma do czynienia ze zwierzątkami… zupełnie jakby z nimi rozmawiała, naprawdę, mówię ci, że będzie z niej weterynarka, może w Kolmården, w Parken Zoo2 czy jakimś podobnym miejscu, i przypuszczam, że…
Mina patrzyła w okno, wpuszczając entuzjastyczny słowotok Pedera jednym uchem, a wypuszczając drugim. Przejechali przez Stureplan z wylewającym się stamtąd tłumem idealnie opalonych ludzi w drogich okularach przeciwsłonecznych i szykownych ciuchach. Ogródek restauracyjny Sturehof był wypełniony do ostatniego miejsca, kieliszki z różowym winem mieniły się w słońcu. Mina pozazdrościła im chwil beztroski na słońcu, tego, że mają tyle czasu, gdy ona z bólem w sercu jedzie porozmawiać ze zrozpaczonymi rodzicami, którzy nie wiedzą, gdzie jest teraz ich pięciolatek. A czas być może się kończy. Tak jak w przypadku Lilly.
NA TWARZY NAUCZYCIELA PRZEDSZKOLNEGO Toma malowała się taka rozpacz, jakiej Ruben by się nie spodziewał u dorosłego mężczyzny. W ciasnym pokoju nauczycielskim przedszkola Backens znajdowała się oprócz nich również Jenya, koleżanka Toma, i kierowniczka Mathilda. Razem z Rubenem i Adamem zrobił się z nich niemal tłum. Wszystkie okna były szeroko otwarte, choć – jak odnotował Ruben – niewiele to pomagało, Tomowi pot spływał już z czoła na nos i policzki.
Ruben spróbował się skupić. Kiedy Julia otwierała zebranie, on był już myślami u Ellinor. Zastanawiał się, co jej powie. Myślał, że zebranie będzie krótkie, bo chodzi tylko o to, żeby Julia przywitała się po powrocie z macierzyńskiego, a on potem wsiądzie do samochodu i pojedzie. Tymczem spadła na nich sprawa Ossiana. Musi się skoncentrować na pracy, zamiast myśleć o spotkaniu z osobą, która mu się snuje po głowie od przeszło dziesięciu lat. Na to będzie czas potem. Ossiana trzeba odnaleźć natychmiast. To dziecko wymaga, żeby Ruben wykonał, co do niego należy.
Wyparł z myśli Ellinor i spojrzał na osoby tłoczące się w pokoju. Zanim zdążył coś powiedzieć, odezwał się Adam.
– A więc – rzekł jego nowy kolega – co do wczorajszych wydarzeń. Jak to się stało, że nikt nie zauważył, że nie ma Ossiana?
O Boże. To się nazywa walnąć prosto z mostu. I Adam ma być ekspertem od negocjacji? Nawet Ruben rozumiał, że nie można zaczynać przesłuchania od oskarżenia. Ci ludzie i tak wyglądają, jakby myśleli, że zaraz trafią do więzienia. Nic się z nich nie wydobędzie, jeśli będą się czuli naciskani. Tom gapił się na ścianę pełną rysunków, na których dzieciaki z większym i mniejszym powodzeniem sportretowały swoich nauczycieli.
– Próbujemy tylko ustalić, gdzie się kto znajdował, kiedy Ossian został uprowadzony – powiedział Ruben możliwie przyjaźnie.
Tom miał minę, jakby chciał się zapaść pod ziemię. Z pudełka na stole wyciągnął papierową chustkę i wytarł oczy.
– Kiedy jesteśmy w Skinnarviksparken, robi się z tego duża grupa dzieci – odparł. – Nie widzi się wszystkich przez cały czas. Starsze dzieci nie potrzebują aż tyle uwagi co młodsze. Wiedzą jednak, że nie wolno im wyjść z parku bez naszej zgody i regularnie je liczymy. W tym, że na kilka minut straciłem z oczu Ossiana, nie było nic wyjątkowego.
Urwał i znów spojrzał na rysunki. Jeden przedstawiał zdumiewająco szczegółową postać mężczyzny na tle wielkiego serca. Na koszulce miał zielone T., a w rogu napisano nierówno ale starannie opp opp, obok podpisu. Ossiana. Rubena ścisnęło w gardle, musiał odchrząknąć.
– Ich świat… – ciągnął Tom zdławionym głosem – nasz świat jest zazwyczaj bezpieczny.
– Rozumiemy to – powiedział Adam. – Ale faktem jest, że w tym przypadku zawiodły i uwaga, i środki bezpieczeństwa.
No super, kurde. Ruben zaczynał rozumieć, dlaczego Adam opuścił zespół negocjacyjny. Z oczu Toma polały się łzy.