Faye. Złota klatka - Camilla Läckberg - ebook + audiobook

Faye. Złota klatka ebook i audiobook

Camilla Läckberg

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pierwsza część nowej serii królowej szwedzkiego kryminału.

Inteligentna i piękna Faye ma wszystko – wspaniałego męża, ukochaną córeczkę i luksusowy apartament w najlepszej dzielnicy Sztokholmu. Jednak pozory mogą mylić... Jej idealne życie to w rzeczywistości desperackie próby zadowolenia Jacka. Dręczona przez mroczne wspomnienia z Fjällbacki, Faye coraz częściej czuje się jak zamknięta w złotej klatce. Nie może pozbyć się wrażenia, że poświęciła swoje ambicje na rzecz mężczyzny, który coraz bardziej się od niej oddala.

Kiedy Jack i ich córka Julienne nie wracają z rejsu łodzią, a policja dostrzega w mieszkaniu kałużę krwi, podejrzenie szybko spada na męża Faye. Co przed nią ukrywa? Czy zabił własną córkę? Nic w życiu Faye nie będzie już takie, jak do tej pory.

„Złota klatka” to trzymający w napięciu thriller o determinacji, sile charakteru i brutalnej zemście.

CAMILLA LÄCKBERG należy do najbardziej poczytnych pisarek w Szwecji. Składająca się z dziesięciu pozycji seria powieści kryminalnych z Fjällbacki sprzedała się w dwudziestu dwóch milionach egzemplarzy w sześćdziesięciu krajach. Camilla Läckberg odnosi również sukcesy jako bizneswoman, jest współzałożycielką spółki inwestycyjnej Invest In Her, działającej na rzecz kobiecej przedsiębiorczości i równości płci.

W skład serii o Fjällbace wchodzą książki: Księżniczka z lodu; Kaznodzieja; Kamieniarz; Ofiara losu; Niemiecki bękart; Syrenka; Latarnik; Fabrykantka aniołków; Pogromca lwów; Czarownica.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 17 min

Lektor: Joanna Jeżewska
Oceny
4,4 (249 ocen)
154
55
22
14
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agusking

Z braku laku…

Niestety książka rozczarowała mnie, znacznie bardziej podobała mi się kryminalna seria autorki. Przypomina mi trochę Harlekina, mimo że nie jest to romans - nudzące i irytujàce były dla mnie opisy w co kto był ubrany i jaka to była marka a także seksualne ekscesy głównej bohaterki mające świadczyć o jej wyzwoleniu? Miałam poczucie jakby autorka szukała sposobu na dużą poczytność. W mojej ocenie treść jest przewidywalna i nudna. Feministyczne przesłanie mało przekonująca, gdy podane jest w takiej formie
10
MatkaWydra

Dobrze spędzony czas

Jak zawsze dobrze napisana książka. Z ciekawymi zwrotami akcji i świetną fabułą.
00
MonikaMeliska

Z braku laku…

Czułam, że więcej tu książki obyczajowej niż thrillera psychologicznego.
00
JacekiAgatka1971

Nie oderwiesz się od lektury

Super sie czyta
00
MonikaMielczarek

Dobrze spędzony czas

może następna będzie lepsza
00

Popularność




CZĘŚĆ 1

– A może ona jest tylko ranna? – ode­zwała się Faye.

Wpa­try­wała się w stół, nie była w sta­nie znieść ich spoj­rzeń.

Chwila waha­nia, potem głos, w któ­rym sły­chać ubo­le­wa­nie:

– Okrop­nie tam dużo krwi. Jak na tak nie­duże ciało. Ale nie chcę gdy­bać, dopóki nie wypo­wie się lekarz sądowy.

Faye kiw­nęła głową. Podali jej wodę w prze­zro­czy­stym pla­sti­ko­wym kubku, pod­nio­sła go do ust, ale tak się trzę­sła, że kilka kro­pli spły­nęło jej po pod­bródku i dalej na bluzkę. Poli­cjantka, blon­dynka o miłych nie­bie­skich oczach, nachy­liła się i podała jej papie­rową ser­wetkę.

Faye wycie­rała powoli. Na jedwab­nej bluzce zostaną brzyd­kie plamy od wody. Cho­ciaż to aku­rat było już bez zna­cze­nia.

– Nie ma wąt­pli­wo­ści? Jakich­kol­wiek?

Poli­cjantka zer­k­nęła na swego kolegę i pokrę­ciła głową. Sta­ran­nie ważyła słowa:

– Jak już powie­dzia­łam, lekarz przy­go­tuje ocenę na pod­sta­wie oglę­dzin miej­sca zbrodni. Jed­nak na tym eta­pie wszystko wska­zuje na to, że pani były mąż Jack zabił waszą córkę.

Faye zamknęła oczy i wydała zdu­szony szloch.

Julienne wresz­cie zasnęła. Włosy roz­rzu­cone na poduszce. Oddech spo­kojny. Faye pogła­skała ją po policzku, ostroż­nie, żeby nie obu­dzić.

Jack miał tego wie­czoru wró­cić z podróży biz­ne­so­wej do Lon­dynu. A może z Ham­burga? Nie pamię­tała. Wróci do domu zmę­czony i zestre­so­wany, ale Faye zadba, żeby się porząd­nie odprę­żył.

Ostroż­nie zamknęła drzwi, by nie obu­dzić Julienne, na pal­cach wyszła do przed­po­koju i upew­niła się, że drzwi wej­ściowe są zamknięte. W kuchni prze­su­nęła dło­nią po trzy­me­tro­wym bla­cie. Z bia­łego mar­muru. Kara­ryj­skiego, rzecz jasna. Nie­stety bar­dzo nie­prak­tycz­nego, bo poro­waty mar­mur chło­nął wszystko jak gąbka i już były na nim brzyd­kie plamy. Jack nie przyj­mo­wał do wia­do­mo­ści, że można było wybrać coś prak­tycz­niej­szego. Kuch­nia w ich miesz­ka­niu przy Narvavägen kosz­to­wała pra­wie milion koron, na niczym nie oszczę­dzali.

Faye się­gnęła po butelkę ama­rone i posta­wiła na bla­cie kie­li­szek. Kie­li­szek na bla­cie, bul­got nale­wa­nego wina – tak w skró­cie wyglą­dały jej wie­czory bez Jacka. Ostroż­nie napeł­niła kie­li­szek, żeby nie naro­bić jesz­cze wię­cej plam na mar­mu­ro­wej powierzchni, i zamknąw­szy oczy, pod­nio­sła go do ust.

Przy­ga­siła świa­tło ściem­nia­czem i wyszła do przed­po­koju, gdzie wisiały czarno-białe zdję­cia jej, Julienne i Jacka. Dzieła Kate Gabor, nie­ofi­cjal­nej foto­grafki dworu następ­czyni tronu, co roku por­tre­tu­ją­cej kró­lew­skie dzieci, hasa­jące wśród jesien­nych liści w bia­łych deli­kat­nych ubran­kach. Faye z Jac­kiem zde­cy­do­wali się na zdję­cia latem. Przed­sta­wiały ich w figlar­nych pozach nad samą wodą. Julienne w środku, jasne włosy powie­wa­jące na wie­trze. Oczy­wi­ście w bia­łych ubra­niach. Faye w pro­stej baweł­nia­nej sukience od Arma­niego, Jack w koszuli i pod­wi­nię­tych spodniach od Hugo Bossa, Julienne w koron­ko­wej sukie­neczce z kolek­cji dzie­cię­cej Stelli McCart­ney. Chwilę przed sesją zdję­ciową pokłó­cili się. Już nie pamię­tała o co, tylko tyle, że była to jej wina. Jed­nak na zdję­ciach nie było po nich nic widać.

Faye weszła po scho­dach na górę do gabi­netu Jacka. Gdy sta­nęła przed drzwiami, zawa­hała się, ale otwo­rzyła. Pokój znaj­do­wał się w wieży z wido­kiem na wszyst­kie strony świata. Nie­zwy­kłe roz­wią­za­nie w nie­zwy­kłym budynku, jak pod­kre­ślił agent nie­ru­cho­mo­ści, kiedy pięć lat temu poka­zy­wał im to miesz­ka­nie. Była wtedy w ciąży z Julienne i miała mnó­stwo ocze­ki­wań na przy­szłość.

Uwiel­biała ten pokój. Dzięki tej prze­strzeni i świa­tłu wpa­da­ją­cemu przez okna miała wra­że­nie, jakby uno­siła się w powie­trzu. A teraz, gdy na zewnątrz pano­wała zwarta ciem­ność, skle­pione ściany ota­czały ją jak cie­pły kokon.

Sama urzą­dziła ten gabi­net, podob­nie jak resztę miesz­ka­nia. Wybrała tapety, regały na książki, biurko, zdję­cia i obrazy na ścia­nach. Jack był zachwy­cony. Ni­gdy nie kwe­stio­no­wał jej gustu i był bez­gra­nicz­nie dumny, kiedy goście pro­sili o numer tele­fonu do archi­tekta wnętrz.

W takich chwi­lach pozwa­lał jej błysz­czeć.

Pozo­stałe pokoje zostały urzą­dzone nowo­cze­śnie, były jasne i prze­strzenne, gabi­net Jacka był bar­dziej męski. Cięż­szy. Poświę­ciła mu wię­cej uwagi niż wszyst­kim innym pomiesz­cze­niom razem wzię­tym, łącz­nie z poko­jem Julienne. Jack miał tu spę­dzać dużo czasu i podej­mo­wać ważne decy­zje, mające wpływ na przy­szłość ich rodziny. Mogła przy­naj­mniej stwo­rzyć mu azyl pod chmu­rami.

Z zado­wo­le­niem prze­su­nęła dło­nią po jego biurku, cięż­kim i masyw­nym. Wyli­cy­to­wała je w domu aukcyj­nym Bukow­skis, kie­dyś było wła­sno­ścią Ing­mara Berg­mana. Jack nie był znawcą Berg­mana, wolał filmy akcji z Jac­kie Cha­nem albo kome­die z Benem Stil­le­rem, ale podob­nie jak ona lubił, kiedy za meblem stała jakaś histo­ria.

Opro­wa­dza­jąc gości po swoim domu, zawsze ude­rzał dwu­krot­nie ręką w blat biurka i jakby mimo­cho­dem wspo­mi­nał, że kie­dyś stało u sław­nego reży­sera. Zawsze kiedy to mówił, uśmie­chała się, bo ich spoj­rze­nia się spo­ty­kały. To była jedna z tysięcy rze­czy, które ze sobą dzie­lili. Poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia, chwile – drobne i te waż­niej­sze – które skła­dają się na zwią­zek.

Usia­dła na fotelu przed kom­pu­te­rem, zro­biła pół obrotu i jej twarz zna­la­zła się naprze­ciw okna. Padał śnieg, który na ulicy, daleko w dole, zamie­niał się w błoto. Spoj­rzała tam – jakiś samo­chód prze­dzie­rał się przez ciemny lutowy wie­czór. Przy Banérgatan kie­rowca skrę­cił w stronę cen­trum i znik­nął. Na moment zapo­mniała, po co tu przy­szła, dla­czego sie­dzi w gabi­ne­cie Jacka. Tak łatwo było zagu­bić się w ciem­no­ściach, dać się zahip­no­ty­zo­wać płat­kami śniegu, które opa­dały wolno, prze­ci­na­jąc mrok.

Zamru­gała, wypro­sto­wała się na fotelu i odwró­ciła, zna­la­zła się na wprost wiel­kiego ekranu Apple’a, który wybu­dził się po poru­sze­niu myszą. Cie­kawe, co Jack zro­bił z pod­kładką, którą dała mu pod cho­inkę, tą z foto­gra­fią jej i Julienne. Zamiast niej miał brzydką nie­bie­ską z Nor­dei. Ostatni pre­zent gwiazd­kowy dla klien­tów pry­wat­nej ban­ko­wo­ści.

Hasło znała. „Julienne2010”. Przy­naj­mniej wyga­szacz nie był od Nor­dei, Jack miał tam zdję­cie, które zro­bił jej i córce w Mar­belli. Leżały w płyt­kiej wodzie tuż przy brzegu, Faye trzy­mała dziew­czynkę, uno­sząc ją pod niebo. Obie były roze­śmiane, cho­ciaż śmiech Faye był nie tyle widoczny, ile wyczu­walny. Leżała na wznak, jej włosy uno­siły się na wodzie. Nie­bie­skie oczy Julienne patrzyły pro­sto w obiek­tyw. Pro­sto w rów­nie nie­bie­skie oczy ojca.

Faye przy­su­nęła się bli­żej, powio­dła spoj­rze­niem po swoim opa­lo­nym ciele, lśnią­cym od sło­nej wody. Cho­ciaż było to zale­d­wie kilka mie­sięcy po poro­dzie, była wtedy w lep­szej for­mie niż teraz. Brzuch pła­ski. Szczu­płe ramiona. Uda smu­kłe i jędrne. Dziś, trzy lata póź­niej, ważyła co naj­mniej dzie­sięć kilo wię­cej niż w Hisz­pa­nii. Może pięt­na­ście. Od dawna bała się sta­nąć na wadze.

Ode­rwała wzrok od swo­jego ciała na ekra­nie, otwo­rzyła prze­glą­darkę, klik­nęła na histo­rię, potem na „porn”. Uka­zały się kolejne linki z datami. Mogła z łatwo­ścią śle­dzić sek­su­alne fan­ta­zje Jacka z ostat­nich mie­sięcy. Jakby prze­glą­dała słow­nik jego chuci. Ero­tyczne fan­ta­zje dla mane­ki­nów.

Dwu­dzie­stego szó­stego paź­dzier­nika oglą­dał dwa klipy. Rus­sian Teen Gets Slam­med By Big Cock i Skinny Teen Bru­tally Ham­me­red. Cokol­wiek o nich myśleć, tytuły były przy­naj­mniej kon­kretne. Żad­nych eufe­mi­zmów, upięk­szeń, alu­zji czy ogól­ni­ko­wych opi­sów tego, co dosta­nie czło­wiek sie­dzący przed ekra­nem. Sama szcze­rość i otwar­tość.

Odkąd go znała, Jack zawsze oglą­dał por­nosy. Cza­sem i ona, kiedy była sama. Odno­siła się z pogardą do kole­ża­nek, według któ­rych ich mężom nie przy­szłoby do głowy oglą­da­nie por­no­sów. To się nazywa wypar­cie.

Do tej pory zain­te­re­so­wa­nie Jacka por­no­sami nie miało wpływu na ich poży­cie. Nie doszło do sytu­acji albo – albo. Jed­nak ostat­nio nie dążył do zbli­żeń, cho­ciaż na­dal szu­kał zaspo­ko­je­nia u Skinny Teen Bru­tally Ham­me­red.

Oglą­da­jąc kolejne klipy, czuła coraz więk­szy ucisk w żołądku. Dziew­czyny na fil­mach były młode, chude i ule­głe. Jack zawsze lubił, żeby jego dziew­czyny były szczu­płe i młode. To nie on się zmie­nił, tylko ona. Zresztą czy więk­szość męż­czyzn nie chce, żeby ich kobiety tak wyglą­dały? Na Östermalmie1 sta­rze­nie się i tycie jest nie na miej­scu. W każ­dym razie jeśli cho­dzi o kobiety.

W ostat­nim mie­siącu Jack aż sie­dem razy oglą­dał jeden film. Young Petite Scho­ol­girl Bru­tally Fuc­ked By Her Teacher. Faye klik­nęła na „play”. Młoda dziew­czyna w krót­kiej wzo­rzy­stej spód­niczce, bia­łej bluzce koszu­lo­wej, kra­wa­cie, poń­czo­chach i war­ko­czy­kach jak u Pippi Poń­czo­szanki ma pro­blemy w szkole. Naj­więk­sze doty­czą nauki bio­lo­gii. Zanie­po­ko­jeni rodzice zała­twiają jej kore­pe­ty­cje i zosta­wiają dziew­czynkę samą w domu. Dzwo­nek do drzwi. Na progu czeka męż­czy­zna około czter­dziestki, w mary­narce z łatami na łok­ciach i z teczką w ręku. Wcho­dzą do jasnej kuchni. Dziew­czynka przy­nosi pod­ręcz­niki, otwiera je. Oma­wiają mię­śnie w ciele czło­wieka.

„Będę wymie­niał kolejne nazwy mię­śni, a ty będziesz poka­zy­wać je na sobie, potra­fisz?” – pyta nauczy­ciel gru­bym gło­sem.

Dziew­czyna robi wiel­kie oczy, kiwa głową i wydyma usta. Poka­zuje kolejno dwa mię­śnie. Kiedy on pyta o glu­teus maxi­mus, to zna­czy mię­sień poślad­kowy wielki, pod­ciąga lekko spód­niczkę, odsła­nia­jąc brzeg maj­tek i pachwinę. Nauczy­ciel uśmie­cha się i kręci głową.

„Wstań, pokażę ci” – mówi.

Dziew­czynka odsuwa krze­sło i wstaje. Wtedy on sunie swoją wielką dło­nią od kolana w górę, pod spód­nicę, pod­wija ją jesz­cze bar­dziej i wsuwa palec do maj­tek. Dziew­czynka wydaje jęk. Taki ide­alny, por­no­sowy super­jęk. Suge­ru­jący zdu­mioną nie­win­ność i lek­kie poczu­cie grze­chu. Jakby przy­zna­wała, że wie, że nie powinna. Nie powinna, ale nie może się oprzeć, bo pokusa jest zbyt wielka.

On wsuwa i wysuwa palec kilka razy. Potem pochyla ją nad biur­kiem i pie­przy od tyłu. Ona krzy­czy, jęczy, dra­pie blat. Prosi o wię­cej. Koń­czy się to w ten spo­sób, że on każe jej wło­żyć oku­lary – spa­dły jej pod­czas tej jazdy – kiedy ma spu­ścić jej się na twarz. Dziew­czynka przyj­muje jego nasie­nie z gry­ma­sem roz­ko­szy i pół­otwar­tymi ustami.

W fil­mach por­no­gra­ficz­nych, jak ni­gdzie indziej, widać wyraź­nie, jak bar­dzo męż­czyźni cenią wła­sne nasie­nie. Wydzie­lają je spra­gnio­nym i patrzą­cym naboż­nie kobie­tom, któ­rych usta są pół­otwarte, jakby przyj­mo­wały jakiś dar.

Faye wyłą­czyła kom­pu­ter kil­koma klik­nię­ciami myszy na brzyd­kiej pod­kładce z logo Nor­dea. Skoro Jack tego chce, dosta­nie wła­śnie to.

Pod­nio­sła się i odsu­nęła fotel, który skrzyp­nął nie­chęt­nie. Ciem­ność za oknem była nie­prze­nik­niona. Śnieg prze­stał pró­szyć. Wyszła z gabi­netu, zabie­ra­jąc kie­li­szek.

W swo­jej gar­de­ro­bie miała wszystko, co trzeba. Spoj­rzała na zega­rek. Wpół do dzie­sią­tej. Samo­lot zaraz wylą­duje, wkrótce Jack wsią­dzie do tak­sówki, korzy­sta­jąc z usług dla VIP-ów, a więc prze­jazd z Arlandy nie zabie­rze mu dużo czasu.

Wzięła szybki prysz­nic i zgo­liła lekki odrost na wzgórku łono­wym. Umyła całe ciało, uma­lo­wała się, ale nie tak jak zwy­kle, tylko nie­sta­ran­nie, mło­dzień­czo. Naró­żo­wała policzki, wytu­szo­wała rzęsy aż za mocno i jako wisienkę na tor­cie poma­lo­wała usta wście­kle różową szminką zna­le­zioną na spo­dzie kosme­tyczki, przy­pusz­czal­nie upo­mi­nek z jakie­goś eventu.

Zamiast Faye, swo­jej żony i matki swego dziecka, Jack dosta­nie młod­szą i bar­dziej nie­winną, nie­tkniętą, czyli taką, jakiej mu potrzeba.

Wybrała jeden z cień­szych sza­rych kra­wa­tów Jacka i zro­biła nie­dbały węzeł. Zało­żyła jego oku­lary do czy­ta­nia, któ­rych wsty­dził się uży­wać przy innych i dla­tego cho­wał je przed oczami gości. Pro­sto­kątne czarne oprawki Dolce & Gab­bana. Spraw­dziła rezul­tat w lustrze. Wyglą­dała na dzie­sięć lat mniej. Pra­wie tak jak wtedy, kiedy wyjeż­dżała z Fjällbacki.

Nie była już niczyją żoną. Niczyją matką. Po pro­stu ide­al­nie.

Weszła na pal­cach do pokoju Julienne po zeszyt i ołó­wek z różo­wym mesz­kiem. Przy­sta­nęła, kiedy dziew­czynka mruk­nęła przez sen. Czyżby się obu­dziła? Jed­nak po chwili znów oddy­chała spo­koj­nie.

Faye weszła do kuchni, już miała nalać wina do kie­liszka, ale zatrzy­mała się i się­gnęła do szu­flady z pla­sti­ko­wymi kub­kami córki. Napeł­niła duży kubek z moty­wem Hello Kitty, z przy­krywką i słomką. Dosko­nale.

Kiedy klucz zgrzyt­nął w drzwiach, sie­działa, prze­wra­ca­jąc strony „The Eco­no­mist”. Jack upie­rał się, żeby pismo zawsze leżało na wierz­chu, cho­ciaż tak naprawdę tylko ona je czy­tała.

Jack posta­wił walizkę na pod­ło­dze, zdjął buty i wło­żył cedrowe pra­wi­dła, żeby jego ręcz­nie szyte wło­skie buty z mięk­kiej skóry trzy­mały kształt. Nie poru­szyła się. W odróż­nie­niu od jej dys­kret­nego błysz­czyka Lancôme różowa szminka lepiła się na war­gach i wyda­wała syn­te­tyczny zapach.

Jack ostroż­nie otwo­rzył lodówkę. Na­dal jej nie zauwa­żył. Poru­szał się cicho, widocz­nie myślał, że obie z córką śpią.

Obser­wo­wała go z miej­sca, gdzie sie­działa w ciem­nym salo­nie. Jak obca zaglą­da­jąca przez okno patrzyła na swego męża, który nie wie­dział, że jest obser­wo­wany. Jack był zawsze spięty, a teraz, kiedy myślał, że nikt go nie widzi, poru­szał się zupeł­nie ina­czej niż zwy­kle. Miał roz­luź­nione, nie­mal nie­dbałe ruchy. Jego zazwy­czaj strze­li­sta syl­wetka była lekko zapad­nięta, naprawdę nie­znacz­nie, ale dla niej, zna­ją­cej go tak dobrze, dość, żeby dostrzec róż­nicę. Twarz miał gład­szą niż zwy­kle, bez tej ostat­nio czę­stej zmarszczki mię­dzy brwiami, którą miał rów­nież w sytu­acjach towa­rzy­skich, nie­ro­ze­rwal­nie zwią­za­nych z jego karierą, ich wspól­nym życiem, w któ­rym śmie­chy i brzęk kie­lisz­ków prze­kła­dały się następ­nego dnia na wie­lo­mi­lio­nowe trans­ak­cje.

Przy­po­mniała sobie, jaki był, kiedy się poznali. Jego łobu­zer­skie spoj­rze­nie, wesoły śmiech, dło­nie, które cią­gle musiały jej doty­kać, bo ni­gdy nie miały dość.

Świa­tło lodówki oświe­tliło mu twarz, Faye nie mogła ode­rwać od niego oczu. Kochała go. Jego sze­ro­kie plecy, wiel­kie dło­nie, któ­rymi chwy­cił kar­ton soku i pod­niósł do ust. Zaraz poczuje te dło­nie na sobie i w sobie. Boże, jak go pra­gnęła.

Chyba się poru­szyła, bo nagle odwró­cił głowę i zoba­czył jej odbi­cie w wypo­le­ro­wa­nej kla­pie kuchenki. Drgnął i odwró­cił się, wciąż trzy­ma­jąc w ręku kar­ton soku.

Odsta­wił go na wyspę kuchenną.

– Nie śpisz? – zdzi­wił się. Wró­ciła zmarszczka mię­dzy ład­nie zary­so­wa­nymi brwiami.

Nie odpo­wie­działa, wstała i zro­biła kilka kro­ków w jego stronę. Spoj­rzał badaw­czo na jej ciało. Dawno nie patrzył na nią w ten spo­sób.

– Chodź tu – powie­działa miękko.

Jack zamknął lodówkę, kuch­nia znów pogrą­żyła się w ciem­no­ści, cho­ciaż świa­tła mia­sta pozwa­lały im widzieć się nawza­jem. Okrą­żył wyspę, grzbie­tem dłoni wytarł usta i nachy­lił się, żeby ją poca­ło­wać, ale Faye odwró­ciła twarz i popchnęła go na krze­sło. Tym razem to ona rzą­dzi. Się­gnął ręką do jej spód­niczki, ale odtrą­ciła ją, by za moment przy­ci­snąć do swo­jego kolana. Pod­cią­gnęła spód­niczkę, odsła­nia­jąc koron­kowe majtki, liczyła, że je pozna, zoba­czy, że są takie same jak u tam­tej. Tej mło­dej. Nie­win­nej.

Powę­dro­wał ręką wyżej, nie mogła powstrzy­mać jęku. Zamiast, jak na fil­mie, odsu­nąć majtki, roz­darł je. Znów jęk­nęła, tym razem gło­śniej, pochy­liła się nad sto­łem i zgięła, pod­czas gdy Jack roz­piął spodnie i jed­nym ruchem ścią­gnął je razem z kale­so­nami. Chwy­cił ją za włosy i doci­snął do stołu. Pochy­lił się nad nią całym swoim cię­ża­rem, gry­ząc kilka razy mocno w kark; poczuła zapach soku poma­rań­czo­wego zmie­szany z whi­sky, którą pił w samo­lo­cie. Zde­cy­do­wa­nymi ruchami roz­su­nął jej nogi, sta­nął z tyłu i wbił się w nią.

Pie­przył ją mocno, agre­syw­nie, blat stołu uwie­rał ją w prze­ponę. Spra­wiał jej ból, ale ten ból był jak wyzwo­le­nie, bo nie myślała o niczym innym i mogła sku­pić się na roz­ko­szy.

Nale­żała do niego. Jak jej roz­kosz. I ciało.

– Powiedz mi, kiedy będziesz koń­czył – jęk­nęła, oparta policz­kiem o nagi blat z lep­kimi pla­mami od jej szminki.

– Teraz – stęk­nął.

Sta­nęła przed nim na czwo­ra­kach. Ciężko oddy­cha­jąc, wepchnął jej penisa do ust, a potem jesz­cze głę­biej, przy­trzy­mu­jąc dłońmi jej poty­licę. Faye wal­czyła z odru­chem wymiot­nym i chę­cią odwró­ce­nia głowy. Przy­jęła to. Jak zawsze.

Przed oczami miała scenę z filmu i gdy Jack koń­czył, roz­ko­szo­wała się jego wyra­zem twa­rzy, takim samym jak u nauczy­ciela, kiedy brał młodą, nie­winną dziew­czynę.

– Witaj w domu, kocha­nie – powie­działa z wymu­szo­nym uśmie­chem.

Był to jeden z ostat­nich razy, kiedy upra­wiali seks jako mąż i żona.

Sztok­holm, lato 2001

Moje pierw­sze tygo­dnie w Sztok­hol­mie były bar­dzo samotne. Fjällbackę zosta­wi­łam za sobą dwa lata po matu­rze. Zarówno fizycz­nie, jak i men­tal­nie. Wręcz wyry­wa­łam się z mojej małej klau­stro­fo­bicz­nej miej­sco­wo­ści. Dusi­łam się, cho­dząc po jej malow­ni­czych ulicz­kach pod wścib­skimi spoj­rze­niami miesz­kań­ców. Opusz­cza­jąc ją, mia­łam przy sobie pięt­na­ście tysięcy koron i świa­dec­two z naj­wyż­szymi oce­nami ze wszyst­kich przed­mio­tów.

Chcia­łam wyje­chać już wcze­śniej, jed­nak zała­twie­nie wszyst­kiego zabrało mi wię­cej czasu, niż myśla­łam. Sprze­daż domu, a przed­tem wyrzu­ce­nie wszyst­kich rze­czy, odpar­cie napie­ra­ją­cych duchów. Wspo­mnie­nia były strasz­nie bole­sne. Cho­dząc po rodzin­nym domu, mia­łam ich cały czas przed oczami. Seba­stiana. Mamę. A zwłasz­cza tatę.

Wtedy nikogo nie było przy mnie. Tak samo teraz. A więc spa­ko­wa­łam walizkę i wsia­dłam do pociągu jadą­cego do Sztok­holmu. Bez oglą­da­nia się za sie­bie, przy­się­ga­jąc, że ni­gdy tutaj nie wrócę.

Na dworcu w Sztok­hol­mie zatrzy­ma­łam się przy koszu na śmieci, otwo­rzy­łam moją komórkę i wyrzu­ci­łam kartę SIM. Już mnie nie dosię­gną żadne cie­nie z prze­szło­ści. Nikt mi nie będzie gro­ził ani mnie ści­gał.

Na lato wyna­ję­łam pokój w miesz­ka­niu w budynku zwa­nym Fältöversten, brzyd­kim cen­trum han­dlo­wym, na które miesz­kańcy Östermalmu kręcą gło­wami, mru­cząc pod nosem, że to wszystko wina socjal­de­mo­kra­tów, któ­rzy oczy­wi­ście musieli zepsuć naszą piękną dziel­nicę. Jed­nak wtedy nie wie­dzia­łam takich rze­czy. Byłam przy­zwy­cza­jona do tego, jak wyglą­dał sklep ICA2 Hede­myrs w Tanum­shede, i Fältöversten mi się podo­bał.

W Sztok­hol­mie zako­cha­łam się od pierw­szej chwili. Z okna na siód­mym pię­trze spo­glą­da­łam na piękne oko­liczne domy, na gęsto zaro­śnięte parki, piękne samo­chody i myśla­łam sobie, że pew­nego dnia ja też zamiesz­kam w jed­nym z tych wspa­nia­łych dzie­więt­na­sto­wiecz­nych domów z mężem, trójką cudow­nych dzieci i psem.

Mój mąż miał być mala­rzem. Albo pisa­rzem. Albo muzy­kiem. Kom­plet­nie inny od taty. Wyra­fi­no­wa­nym inte­lek­tu­ali­stą, świa­tow­cem. Miał ład­nie pach­nieć i ele­gancko się ubie­rać. Być surowy dla innych, ale nie dla mnie, bo tylko ja bym go rozu­miała.

W tamte pierw­sze dłu­gie i jasne noce dużo spa­ce­ro­wa­łam uli­cami Sztok­holmu. Widzia­łam bójki uliczne po zamknię­ciu piw­nych ogród­ków, sły­sza­łam krzyki, płacz i śmiech. Wyjące samo­chody służb ratow­ni­czych. Ze zdu­mie­niem patrzy­łam na dziwki w cen­trum, miały maki­jaż jak z lat osiem­dzie­sią­tych i wyso­kie buty, gąb­cza­stą cerę, a na rękach ślady po igłach, które sta­rały się ukryć pod dłu­gimi ręka­wami blu­zek i swe­ter­ków. Pro­si­łam je o papie­rosa i snu­łam fan­ta­zje o ich życiu. O wol­no­ści wyni­ka­ją­cej ze zna­le­zie­nia się na dnie. Bez ryzyka, że spad­nie się jesz­cze niżej. Bawi­łam się myślą o tym, aby też tam sta­nąć, żeby zro­zu­mieć, co się z tym wiąże, co to za męż­czyźni, któ­rzy kupują sobie chwilę oble­śnego zbli­że­nia w swoim volvo, gdzie na tyl­nym sie­dze­niu mają fote­lik dla dziecka, a w schowku trzy­mają zapas pam­per­sów i wil­gotne chu­s­teczki.

To był czas, kiedy moje życie zaczęło się naprawdę. Prze­szłość cią­żyła mi jak kaj­dany, przy­gnia­tała, prze­szka­dzała. Ale moje ciało, do ostat­niej, naj­mniej­szej komórki, aż wibro­wało cie­ka­wo­ścią. Ja kon­tra świat. Daleko od domu, w mie­ście, o któ­rym marzy­łam całe życie. Marzy­łam nie tylko o tym, żeby się wyrwać, lecz także aby wła­śnie tu przy­je­chać. Powoli, stop­niowo oswa­ja­łam Sztok­holm jako moje mia­sto. Z nadzieją, że mnie ule­czy i pozwoli zapo­mnieć.

Na początku lipca moja gospo­dyni, eme­ry­to­wana nauczy­cielka, wyje­chała w odwie­dziny do wnu­ków w Nor­r­lan­dzie.

– Żad­nych gości – zapo­wie­działa wład­czym tonem, zanim zamknęła za sobą drzwi.

– Żad­nych gości – odpar­łam posłusz­nie.

Wie­czo­rem się uma­lo­wa­łam i piłam jej alko­hole. Gin i whi­sky. Likier wiśniowy i z ama­ruli. Sma­ko­wały obrzy­dli­wie, ale nie­ważne, cho­dziło o szme­rek w gło­wie, który przy­no­sił zapo­mnie­nie i roz­cho­dził się cie­płem po całym ciele.

Kiedy już wypi­łam tyle, że nabra­łam odwagi, wło­ży­łam baweł­nianą sukienkę i poszłam na Stu­re­plan3. Po chwili waha­nia usia­dłam w przy­jem­nie wyglą­da­ją­cym ogródku kawiar­nia­nym. Obok prze­cho­dziły osoby znane mi wcze­śniej jedy­nie z tele­wi­zji. Śmie­jące się, odu­rzone alko­ho­lem i latem.

Około pół­nocy sta­nę­łam w kolejce do klubu po dru­giej stro­nie ulicy. Pano­wał nastrój nie­cier­pli­wo­ści, wcale nie byłam pewna, czy uda mi się wejść do środka. Pró­bo­wa­łam naśla­do­wać innych. Zacho­wy­wać się jak oni, cho­ciaż póź­niej domy­śli­łam się, że oni rów­nież musieli być przy­jezdni. Tro­chę zagu­bieni jak ja, ale uda­jący aser­tyw­nych.

Ktoś z tyłu się zaśmiał. Dwóch chło­pa­ków w moim wieku pode­szło bez kolejki do bram­ka­rzy. Jedno kiw­nię­cie głową, uści­śnię­cie ręki. Wszy­scy wpa­try­wali się w nich z zazdro­ścią i fascy­na­cją. Wie­lo­go­dzinne przy­go­to­wa­nia, chi­choty nad kie­lisz­kiem różo­wego wina, żeby potem ster­czeć i mar­z­nąć w kolejce. A może być to takie łatwe. Wystar­czy być kimś.

W odróż­nie­niu ode mnie ci dwaj faceci byli zauwa­żani i sza­no­wani. Byli Kimś. To wtedy posta­no­wi­łam, że ja też będę.

Jeden z nich wła­śnie się odwró­cił i spoj­rzał cie­ka­wie na tłu­mek z tyłu. Nasze spoj­rze­nia się spo­tkały.

Odwró­ci­łam wzrok, zaczę­łam grze­bać w torebce, szu­ka­jąc papie­ro­sów. Nie chcia­łam wyglą­dać ani na głu­pią, ani jak ktoś, kim prze­cież byłam, czyli dziew­czynę z pro­win­cji, która wybrała się po raz pierw­szy do noc­nego klubu w sto­licy. Pod­chmie­loną ginem i likie­rem z ama­ruli. W następ­nym momen­cie sta­nął przede mną. Ogo­lona głowa, miłe nie­bie­skie oczy, tro­chę odsta­jące uszy. Ubrany w beżową koszulę i ciemne dżinsy.

– Jak ci na imię?

– Matylda.

Nie­na­wi­dzi­łam tego imie­nia. Nale­żało do innego życia, innej osoby, którą już nie byłam. Zosta­wi­łam ją, kiedy wsia­da­łam do pociągu do Sztok­holmu.

– A mnie Vik­tor. Sama jesteś?

Nie odpo­wie­dzia­łam.

– Podejdź i stań koło bram­ka­rza – powie­dział.

– Nie ma mnie na jego liście – mruk­nę­łam.

– Mnie też nie.

Olśnie­wa­jący uśmiech. Wyszłam z kolejki. Pełne zazdro­ści, tęskne spoj­rze­nia zbyt skąpo ubra­nych dziew­czyn i naże­lo­wa­nych face­tów.

– Ona jest ze mną.

Sto­jący na bramce mię­śniak odsu­nął sznur i powie­dział:

– Zapra­szamy.

Vik­tor wziął mnie za rękę i popro­wa­dził w głąb ciem­nego pomiesz­cze­nia. Syl­wetki ludzi, mru­ga­jące kolo­rowe świa­tła, dud­nie­nie basów, kłę­biące się ciała, tańce. Sta­nę­li­śmy na końcu dłu­giego kon­tu­aru, Vik­tor przy­wi­tał się z bar­ma­nem.

– Czego się napi­jesz? – spy­tał.

– Piwa – odpar­łam, mając jesz­cze w ustach mdląco słodki smak likieru.

– Bar­dzo dobrze, lubię dziew­czyny, które piją piwo. Jest w tym klasa.

– Klasa?

– Tak. Coś auten­tycz­nego, nie­uda­wa­nego.

Podał mi heine­kena i prze­pił do mnie, uno­sząc butelkę. Uśmiech­nę­łam się do niego i wypi­łam łyk.

– Jakie jest twoje życiowe marze­nie, Matyldo?

– Zostać kimś – odpar­łam. Bez zasta­no­wie­nia.

– Chyba już jesteś kimś?

– No to kimś innym.

– Nie wydaje mi się, żeby było z tobą coś nie tak.

Zro­bił kilka tanecz­nych kro­ków i poru­szał głową w takt muzyki.

– A ty o czym marzysz?

– Ja? Chcę tylko grać muzykę.

– Jesteś muzy­kiem?

Musia­łam się nachy­lić i mówić gło­śniej, żeby mnie sły­szał.

– Didże­jem. Ale dziś mam wolne. Jutro gram. Wtedy będę stał tam.

Spoj­rza­łam w tym kie­runku. Na scence przy ścia­nie, za sprzę­tem gra­ją­cym, stał facet, z któ­rym tutaj przy­szedł, i wsłu­chi­wał się w muzykę. Chwilę póź­niej pod­szedł do nas i się przed­sta­wił. Axel. Wydał mi się sym­pa­tyczny, nie­groźny.

– Miło mi, Matyldo – powie­dział, poda­jąc mi rękę.

Zwró­ci­łam uwagę, jak bar­dzo się róż­nili od face­tów z moich stron. Gładcy. Elo­kwentni. Axel zamó­wił drinka i znik­nął. Prze­pi­li­śmy do sie­bie z Vik­to­rem. Moje piwo się koń­czyło.

– Jutro przed gra­niem robimy z kum­plami wstępną imprezkę. Wpa­dła­byś?

– Może – odpar­łam, przy­glą­da­jąc mu się. – A wła­ści­wie to dla­czego chcia­łeś, żebym weszła tu z tobą?

Osten­ta­cyj­nie dopi­łam piwo. Mia­łam nadzieję, że zamówi wię­cej. I rze­czy­wi­ście. Jedno dla mnie, dru­gie dla sie­bie. Dopiero potem odpo­wie­dział na moje pyta­nie. Jego oczy lśniły w mroku.

– Bo jesteś ładna. I wyglą­da­łaś samot­nie. Żału­jesz?

– Nie, wcale.

Wyło­wił paczkę marl­boro z tyl­nej kie­szeni spodni i poczę­sto­wał mnie. Czemu nie, dzięki temu wła­sne wystar­czą mi na dłu­żej. Z pięt­na­stu tysięcy, które mia­łam po sprze­daży domu, po spła­ce­niu poży­czek i innych rze­czy nie zostało mi dużo.

Nasze dło­nie się zetknęły, kiedy przy­pa­lał mi papie­rosa. Miał cie­płą, opa­loną rękę. Gdy ją odsu­nął, zatę­sk­ni­łam za jego doty­kiem.

– Masz smutne oczy, wiesz? – powie­dział, zacią­ga­jąc się głę­boko.

– Co masz na myśli?

– Że jest w tobie jakiś smu­tek. Mnie się to podoba. Jestem podejrz­liwy wobec osób, które uwa­żają, że życie jest super. Ow­szem, bywa fajne, ale nie zawsze. Nudzą mnie ludzie, któ­rzy cią­gle są roz­ra­do­wani. Nie jeste­śmy stwo­rzeni do tego, żeby wciąż być szczę­śliwi, świat prze­stałby się wtedy krę­cić.

Jeden z ochro­nia­rzy rzu­cił mu zna­czące spoj­rze­nie, Vik­tor wzru­szył ramio­nami i zga­sił papie­rosa, ale naj­pierw zacią­gnął się jesz­cze parę razy. Zro­bi­łam to samo. Nie odpo­wie­dzia­łam. Podej­rze­wa­łam, że robi sobie ze mnie żarty.

Nagle zakrę­ciło mi się w gło­wie od alko­holu. Posta­no­wi­łam zro­bić sobie pamiątkę, nachy­li­łam się, przy­tknę­łam mu dłoń do karku i przy­su­nę­łam jego twarz bli­żej. Chyba wyda­łam się bar­dziej pewna sie­bie niż w rze­czy­wi­sto­ści. Nasze wargi przy­lgnęły do sie­bie. Jego miały smak piwa i marl­boro. Dobrze cało­wał. Miękko, ale mocno.

– Pój­dziemy do mnie? – spy­tał.

Jack sie­dział przy stole kuchen­nym, w ciem­no­nie­bie­skim szla­froku, i czy­tał „Dagens Indu­stri”4. Nawet nie pod­niósł wzroku, kiedy weszła, ale przy­zwy­cza­iła się, że tak się zacho­wuje, gdy jest zestre­so­wany. Zwa­żyw­szy na wielką odpo­wie­dzial­ność, jaka spo­czy­wała na jego bar­kach, i ile godzin spę­dzał w pracy, zasłu­gi­wał, żeby w week­end mieć spo­kój.

W takie dni ich miesz­ka­nie o powierzchni czte­ry­stu metrów kwa­dra­to­wych, powstałe w wyniku połą­cze­nia czte­rech mniej­szych, wyda­wało jej się klau­stro­fo­biczne i zupeł­nie nie wie­działa, co ze sobą zro­bić.

Wra­ca­jąc samo­cho­dem z Lidingö5, dokąd zawio­zła Julienne, żeby córka poba­wiła się z kole­żanką z przed­szkola, wyobra­żała sobie, jak będą spę­dzać przed­po­łu­dnie. Tylko we dwoje. Zaszyją się w łóżku, obej­rzą wspól­nie jakiś pro­gram tele­wi­zyjny, który następ­nie zjadą za głu­potę i pro­stac­two. Chciała posłu­chać, jak spę­dził tydzień. Pospa­ce­ro­wać za rękę po Djurgården6.

Poroz­ma­wiać, jak daw­niej.

Sprząt­nęła resztki ze śnia­da­nia, które zja­dła z córką. Płatki zmię­kły w kefi­rze. Nie cier­piała dotyku mokrych płat­ków, ście­ra­jąc je, musiała opa­no­wać mdło­ści, jakie budził ich kwa­śny zapach.

Na wyspie kuchen­nej było mnó­stwo okrusz­ków, a na samym brzegu, zma­ga­jąc się z siłą cią­że­nia, balan­so­wała nad­gry­ziona kanapka. Nie spa­dała, bo leżała masłem do dołu.

– Mogła­byś posprzą­tać przed wyj­ściem z domu, co? – ode­zwał się Jack, nie pod­no­sząc wzroku znad gazety. – W week­endy nie musimy chyba mieć sprzą­taczki?

– Prze­pra­szam. – Faye prze­łknęła gulę, która uro­sła jej w gar­dle, i prze­cią­gnęła ścierką po zle­wie. – Julienne koniecz­nie chciała już wyjść. Okrop­nie krzy­czała.

Jack mruk­nął coś i czy­tał dalej. Po powro­cie z jog­gingu wziął prysz­nic. Ład­nie pach­niał Armani Code, per­fu­mami, któ­rych uży­wał już wtedy, kiedy się poznali. Julienne była zawie­dziona, że nie zoba­czyła taty, który zdą­żył wyjść, zanim się obu­dziła, a wró­cił, gdy jej już nie było. Ranek był ner­wowy. Córka nie zaak­cep­to­wała żad­nej z czte­rech pro­po­zy­cji śnia­da­nia, a ubie­ra­nie jej kosz­to­wało ją wiele potu.

Tak czy ina­czej, blat był już czy­sty. Ślady po bitwie sprząt­nięte.

Faye odło­żyła ścierkę do zlewu i spoj­rzała na męża sie­dzą­cego przy stole. Wysoki, wyspor­to­wany i odpo­wie­dzialny, miał wszyst­kie kla­syczne atry­buty czło­wieka suk­cesu, jed­nak pod wie­loma wzglę­dami był na­dal chłop­cem. Ona jedna widziała go takim, jaki był naprawdę.

Zawsze będzie go kochała, cokol­wiek się zda­rzy.

– Kocha­nie, nie­długo powi­nie­neś się ostrzyc.

Wycią­gnęła rękę, zdą­żyła dotknąć kilku wil­got­nych kosmy­ków, zanim się uchy­lił.

– Nie mam czasu. Roz­sze­rze­nie dzia­łal­no­ści spółki jest skom­pli­ko­wane i muszę być total­nie sku­piony. Nie mogę, jak ty, latać co chwilę do fry­zjera.

Faye usia­dła na krze­śle obok niego. Zło­żyła ręce na kola­nach i usi­ło­wała przy­po­mnieć sobie, kiedy była ostat­nio u fry­zjera.

– Chcesz o tym poroz­ma­wiać?

– O czym?

– O Com­pare.

Powoli prze­niósł wzrok z gazety na nią. Pokrę­cił głową i wes­tchnął. Żało­wała, że się ode­zwała, że nie ście­rała dalej blatu. Mimo to pod­jęła jesz­cze jedną próbę.

– Kie­dyś chcia­łeś…

Drgnął i opu­ścił gazetę. Nieco przy­długa grzywka opa­dła mu na twarz, ze zło­ścią pokrę­cił głową. Nie mogłaby dać mu w spo­koju poczy­tać? Zetrzeć blat? Być szczu­pła, piękna i układna? Przez cały tydzień tyrał. Na ile go znała, pew­nie zamknie się w swoim gabi­ne­cie w wieży, żeby dalej pra­co­wać. Dla niej i dla Julienne. Żeby im było dobrze. Bo to i c h cel. Nie jego, tylko ich wspólny.

– A po co mie­li­by­śmy roz­ma­wiać? Prze­cież ty się już nie znasz na biz­ne­sie. Trzeba być na bie­żąco. Nie można pole­gać na daw­nych suk­ce­sach.

Faye zaczęła krę­cić obrączką.

Gdyby się nie ode­zwała, spę­dzi­liby to przed­po­łu­dnie tak, jak sobie wyma­rzyła. Wszystko zepsuła jed­nym głu­pim pyta­niem. Cho­ciaż wie­działa, że tak będzie.

– Wiesz przy­naj­mniej, jak się nazywa mini­ster gospo­darki? – spy­tał.

– Mikael Dam­berg – odparła odru­chowo. Pra­wi­dłowa odpo­wiedź.

Poża­ło­wała, widząc jego spoj­rze­nie.

– Okej. Nie­długo wej­dzie w życie nowe prawo. Wiesz jakie?

Wie­działa, ale pokrę­ciła głową.

– No jasne, że nie wiesz. Cho­dzi o to, że jako firma musimy teraz mie­siąc wcze­śniej przy­po­mi­nać naszym klien­tom, że koń­czy im się umowa. Przed­tem prze­dłu­żała się auto­ma­tycz­nie. Rozu­miesz, co to zna­czy?

Pew­nie, że wie­działa. Mogłaby wyli­czyć dokład­nie, co to zna­czy dla Com­pare. Mimo to kochała go. Sie­działa w kuchni za milion koron z mężem, który był chłop­cem w ciele męż­czy­zny, mężem, któ­rego tylko ona znała i kochała ponad wszystko. Dla­tego pokrę­ciła głową. Zamiast powie­dzieć, że nale­żąca do Com­pare Leasando AB, nie­wielka spółka dys­try­bu­ująca ener­gię, straci około dwu­dzie­stu pro­cent klien­tów, któ­rych umowy nie zostały auto­ma­tycz­nie prze­dłu­żone. Ozna­czało to zmniej­sze­nie obro­tów o pięć­set milio­nów koron rocz­nie. A zysków o dwie­ście milio­nów.

Tylko pokrę­ciła głową.

Krę­cąc obrączką.

– Nie wiesz – skon­sta­to­wał Jack. – Dasz mi teraz czy­tać?

Pod­niósł gazetę, by wró­cić do świata liczb, kur­sów akcji, nowych emi­sji i zaku­pów przed­się­biorstw, tema­tyki, któ­rej Faye poświę­ciła trzy lata stu­diów na Handelshögskolan7, zanim je prze­rwała. Dla dobra Jacka. Firmy. I rodziny.

Wypłu­kała ścierkę pod kra­nem, namok­nięte płatki i okruszki wybrała ręką ze zlewu i wyrzu­ciła do śmieci. Z tyłu docho­dził sze­lest gazety. Cicho zamknęła drzwi szafki, żeby mu nie prze­szka­dzać.

Sztok­holm, lato 2001

Vik­tor Blom miał jasno­brą­zowe zna­mię na karku i sze­ro­kie opa­lone plecy. Spał głę­bo­kim snem, mia­łam czas popa­trzeć zarówno na niego, jak i na pokój, w któ­rym spa­li­śmy. Okno bez zasłon, poza podwój­nym łóż­kiem było jesz­cze krze­sło zarzu­cone brud­nymi ciu­chami. Słońce wpa­da­jące przez szyby two­rzyło pry­zmaty tań­czące na bia­łych ścia­nach.

Wil­gotne i brudne prze­ście­ra­dło zaplą­tało mi się wokół nóg. Zrzu­ci­łam je, owi­nę­łam się nim jak ręcz­ni­kiem i ostroż­nie otwo­rzy­łam drzwi sypialni. Skrom­nie ume­blo­wane dwu­po­zio­mowe miesz­ka­nie, wyna­jęte przez Vik­tora i Axela na lato, zaj­mo­wało par­ter i pierw­sze pię­tro domu przy Bran­tings­ga­tan w dziel­nicy Gärdet. Na zewnątrz był ogró­dek ze sto­li­kiem, drew­nia­nymi krze­słami i czar­nym kuli­stym gril­lem. Na sto­liku stała puszka po fan­cie pełna nie­do­pał­ków.

Z pokoju Axela docho­dziło gło­śne chra­pa­nie. Salon i kuch­nia znaj­do­wały się na par­te­rze. Zeszłam tam, zro­bi­łam sobie kawy i wygrze­ba­łam papie­rosy z mojej torebki porzu­co­nej na pod­ło­dze w przed­po­koju. Następ­nie z kawą i paczką papie­ro­sów usia­dłam w ogródku.

Przede mną roz­po­ście­rał się Tes­sin­par­ken. Słońce stało jesz­cze dość nisko, musia­łam mru­żyć oczy przed świa­tłem.

Nie zamie­rza­łam się narzu­cać ani utrud­niać sytu­acji Vik­to­rowi. Jego pro­po­zy­cja, żebym przy­szła do nich na dzi­siej­szą imprezkę, to na pewno tylko słowa. Po pro­stu chciał iść ze mną do łóżka. Sły­sza­łam już nie­jedną uro­czy­stą obiet­nicę skła­daną po pijaku. Vik­to­rowi chyba było ze mną przy­jem­nie. A mnie z nim. I niech tak zosta­nie. Zga­si­łam papie­rosa w puszce po fan­cie i wsta­łam, żeby poszu­kać swo­jego ubra­nia. W tym momen­cie otwo­rzyły się za mną drzwi.

– A, tutaj jesteś – ode­zwał się zaspany. – Masz papie­rosa?

Poda­łam mu. Opadł na krze­sło, na któ­rym przed­tem sie­dzia­łam, i zamru­gał od słońca. Usia­dłam obok.

– Wła­śnie się zbie­ra­łam, żeby iść – powie­dzia­łam.

Spo­dzie­wa­łam się, że na jego twa­rzy zoba­czę ulgę. Wdzięcz­ność, że nie jestem namolną panienką, do któ­rej nie dociera, że pora się wyno­sić.

A jed­nak mnie zasko­czył.

– Iść? – wykrzyk­nął. – Dla­czego?

– Bo tu nie miesz­kam.

– I co z tego?

– Na pewno nie chce­cie, żebym wam się tu plą­tała, prawda? Rozu­miem, że to jed­no­ra­zowa histo­ria, masz swoje sprawy. Nie chcę ci zawa­dzać ani się narzu­cać.

Odwró­cił głowę i spoj­rzał na park. Powstrzy­ma­łam odruch, żeby go pogła­skać po szcze­cince na gło­wie. W sypialni było zdję­cie, na któ­rym miał gęste, wijące się blond włosy. Na­dal mil­czał i już myśla­łam, że go przej­rza­łam, że jest rów­nie łatwy do roz­szy­fro­wa­nia jak inni faceci.

Wresz­cie powie­dział:

– Nie wiem, jak cię trak­tują ani jakie panują zwy­czaje tam, skąd pocho­dzisz, ale według mnie jesteś fajna. Inna, praw­dziwa. Oczy­wi­ście możesz iść, jeśli masz ochotę, ale byłoby mi miło, gdy­byś została. Zamie­rza­łem zejść do Seven Ele­ven, kupić nam sok i cro­is­santy, potem byśmy się poopa­lali i póź­niej zamó­wili sobie pizzę.

– Okej – odpo­wie­dzia­łam bez namy­słu.

Koło twa­rzy latała mi osa. Odpę­dzi­łam ją, ni­gdy nie bałam się os. Są gor­sze rze­czy.

– Okej? A tak poważ­nie, co to za pętaki, z któ­rymi się zwy­kle zada­jesz?

– U nas faceci… Czy ja wiem. Chcą iść do łóżka, a potem, żeby sobie pójść. Coś w tym rodzaju. Następ­nego dnia mają co innego do roboty.

Nie wspo­mnia­łam o spoj­rze­niach. O sło­wach. O tym, że nie wie­dzia­łam, gdzie podziać oczy ze wstydu, cho­ciaż to nie ja powin­nam się wsty­dzić. Że pój­ście do łóżka z tym, kto mnie zechce, to było nic w porów­na­niu z tam­tym.

Vik­tor zasło­nił ręką oczy przed słoń­cem.

– Od jak dawna miesz­kasz w Sztok­hol­mie?

– Od mie­siąca.

– To witaj.

– Dzię­kuję.

Wie­czo­rem około siód­mej do miesz­ka­nia zaczął wle­wać się stru­mień ludzi. W więk­szo­ści star­szych ode mnie o kilka lat, więc z początku czu­łam się tro­chę nie­wy­raź­nie. Vik­tor prze­padł w tłu­mie, wylą­do­wa­łam przy sto­liku w ogro­dzie razem z Axe­lem. Popi­ja­łam drinka, pali­łam i pęka­łam ze śmie­chu, kiedy opo­wia­dał, jak zeszłego lata razem z Vik­torem jeź­dzili pocią­giem po Euro­pie. Przy­szły przy­wi­tać się dwie dziew­czyny, Julia i Sara. Julia miała dłu­gie brą­zowe włosy, zie­lone oczy i śliczną ciem­no­nie­bie­ską sukienkę. Sara była w dżin­so­wej spód­nicy i bia­łej koszulce, jasne włosy zwią­zała w nie­dbały węzeł.

– Cho­ler­nie się dener­wuję na myśl o seme­strze jesien­nym – ode­zwała się Julia, nachy­la­jąc się. – Chcia­ła­bym zre­zy­gno­wać, a w naj­gor­szym razie wziąć urlop dzie­kań­ski, ale ojciec się nie zga­dza. Wścieka się, kiedy tylko pró­buję z nim roz­ma­wiać. Kurde, jak ja nie­na­wi­dzę Lund.

– No to biedna jesteś – zauwa­żyła Sara, wydmu­chu­jąc kółka z dymu.

– Świa­dec­two nie pozwala mi nie­stety dostać się na Handelshögskolan. A zresztą… dziś się bawimy.

Usia­dła pro­sto i spoj­rzała na mnie, jakby dopiero mnie zauwa­żyła.

– A ty czym się zaj­mu­jesz?

Chrząk­nę­łam. Wypu­ści­łam smużkę dymu z ust. Nie mia­łam ochoty opo­wia­dać o swo­ich pla­nach dopiero co pozna­nej oso­bie.

– Teraz wła­ści­wie niczym.

– Faj­nie. Ale będziesz stu­dio­wać?

Zło­ży­łam papiery w kilku miej­scach w Sztok­hol­mie, więc przy­tak­nę­łam. Pomy­śla­łam o moim kon­cie w banku, które top­niało w alar­mu­ją­cym tem­pie.

– Mam taki zamiar. Ale tro­chę potrwa, zanim dostanę odpo­wiedź – odpar­łam.

– Skąd znasz Axela? – spy­tała ta druga, Sara, i kiw­nęła głową w jego stronę.

– Przez Vik­tora, może go zna­cie, pozna­łam go wczo­raj w Bud­dha Bar.

– Spa­łaś tutaj?

Przy­tak­nę­łam.

W mil­cze­niu wypa­liły papie­rosy i poszły.

– Julia i Vik­tor byli kie­dyś parą – wyja­śnił Axel.

– Co zna­czy „kie­dyś”?

– Jakieś trzy mie­siące temu. Dziś widzą się po raz pierw­szy, odkąd wró­ciła z Lund.

Julia i Sara poszły z nami do Bud­dha Bar. Trzy­mały się bli­sko Vik­tora i cały czas patrzyły na mnie z nie­chę­cią. Im wię­cej piłam, tym bar­dziej mnie to zło­ściło.

Vik­tor zro­bił sobie małą prze­rwę w pusz­cza­niu płyt i pod­szedł do mnie i Axela. Obję­łam go, patrząc w zwę­żone oczy Julii. Poca­ło­wał mnie, ugry­złam go lekko w dolną wargę. Kiedy przy­szła pora wró­cić do kabiny didżeja, spy­tał, czy mogła­bym mu poto­wa­rzy­szyć. Obej­mo­wał mnie ramie­niem w pasie, kiedy prze­dzie­ra­li­śmy się przez tłum. Powoli nam szło, bo cią­gle ktoś go zatrzy­my­wał. W końcu dotar­li­śmy. Vik­tor nało­żył słu­chawki, poru­szył kil­koma suwa­kami i zaczął się kiwać w takt muzyki.

Ja też. Potem chwy­ci­łam jego rękę i wło­ży­łam sobie pod sukienkę, mię­dzy nogi. Byłam bez maj­tek.

– Pój­dziesz ze mną do domu? – spy­tał.

– Ow­szem, a chcesz?

Jego spoj­rze­nie wystar­czyło za odpo­wiedź.

– I co będziemy robić? – spy­ta­łam, draż­niąc się z nim.

Zaśmiał się i zmie­nił melo­dię.

Ogar­nęło mnie wspa­niałe uczu­cie. Jestem wolna. Mogę robić, co chcę, i być, kim chcę. Bez prze­szło­ści, która pasku­dziła wszystko wokół mnie i we mnie. Bez tych wszyst­kich ludzi, któ­rzy mnie ścią­gali w dół. Powoli, kawa­łek po kawałku, zamie­nia­łam się w kogoś innego.

Spoj­rza­łam z góry na tań­czą­cych, zamknę­łam oczy i przy­po­mnia­łam sobie Fjällbackę. Wścib­skie spoj­rze­nia, które podą­żały za mną, gdzie­kol­wiek szłam, fascy­na­cja pomie­szana ze współ­czu­ciem, lepka, ciężka i mdląca. Tutaj nikt nie wie­dział. Nie widział. Moje miej­sce było tu. W Sztok­hol­mie.

– Idę do łazienki! – krzyk­nę­łam.

– Okej. Za dzie­sięć minut koń­czę grać. Zoba­czymy się przy wyj­ściu?

Kiw­nę­łam głową i skie­ro­wa­łam się do łazienki. Usta­wi­łam się w kolejce i uśmiech­nę­łam się na myśl, że Vik­tor jest mój i tylko mój. Z dala docho­dziła muzyka z sali tanecz­nej, lustro na ścia­nie wibro­wało do taktu.

Spoj­rza­łam na swoje odbi­cie w lustrze. Włosy mi jesz­cze zja­śniały, byłam opa­lona i czu­łam się świeżo. Mia­łam wra­że­nie, że wyglą­dam poważ­niej niż zale­d­wie tydzień temu. Dziew­czyna sto­jąca przy umy­walce skie­ro­wała różowy pojem­nik ze spre­jem na swoją fry­zurę i naci­snęła. Zakłuło mnie w nosie, bo zapach był słodki, ale sta­no­wił przy­jemny kon­trast z wonią potu, wódki i ubrań prze­siąk­nię­tych dymem.

Drzwi za mną otwo­rzyły się, na sekundę zro­biło się gło­śniej.

Poczu­łam puk­nię­cie w ramię i odwró­ci­łam się. Mignęła mi Julia, a potem pole­ciał na mnie drink. Kawa­łek lodu tra­fił mnie w czoło, spadł na pod­łogę i pole­ciał dalej. Zaszczy­pały mnie oczy, zamru­ga­łam ze zdu­mie­nia i z bólu.

– Co ty robisz, do cho­lery? – krzyk­nę­łam, cofa­jąc się.

– Pro­win­cjo­nalna kurewka – powie­działa Julia, odwró­ciła się na pię­cie i wyszła.

Kilka innych dziew­czyn zaśmiało się. Wytar­łam się papie­ro­wym ręcz­ni­kiem. Odbie­ra­łam upo­ko­rze­nie całym cia­łem, jakby opadł mnie rój insek­tów. Poczu­łam się jak dawna ja. Ta, która się kuliła, cho­wała w cie­niu, ugi­na­jąc się pod cię­ża­rem nazbyt wielu tajem­nic.

A potem się wypro­sto­wa­łam i spoj­rza­łam w lustro. Ni­gdy wię­cej.

Tydzień póź­niej dosta­łam pocztą zawia­do­mie­nie, że zosta­łam przy­jęta do Handelshögskolan. Skse­ro­wa­łam je, odszu­ka­łam adres Julii, kupi­łam kopertę i wło­ży­łam odbitkę razem ze zdję­ciem, które Vik­tor i ja zro­bi­li­śmy sobie przy uży­ciu samo­wy­zwa­la­cza; ja na czwo­ra­kach, Vik­tor za mną, na twa­rzy miał gry­mas roz­ko­szy. Wrzu­ca­jąc kopertę do skrzynki na listy w domu Julii, mia­łam w gło­wie tylko jedną myśl. Ni­gdy wię­cej nie dam się nikomu upo­ko­rzyć.

Mie­siąc póź­niej, przy reje­stro­wa­niu się na uczelni, poda­łam, że mam na imię Faye, było to moje dru­gie imię, po autorce ulu­bio­nej książki mojej mamy. Matylda prze­stała ist­nieć.

Z tyłu za Faye prze­mknął pospiesz­nie kel­ner, pew­nie do któ­re­goś z brzu­cha­tych gości sie­dzą­cych kilka sto­li­ków dalej. Do tego rodzaju męż­czyzn zawsze kel­nerom jest spieszno. Wła­ści­wie nic dziw­nego, zwa­żyw­szy na to, że wszy­scy wyglą­dali, jakby od zawału dzie­liła ich zale­d­wie jedna por­cja Biff Ryd­berg8.

Spoj­rzała na Alice, która wła­śnie usia­dła naprze­ciw niej. Poznała ją przy tej samej oka­zji co inne kobiety z tego samego towa­rzy­stwa, które okre­ślała jako gęsi, bo ich głów­nym zada­niem było zno­sze­nie jaj dla swo­ich mężów. Miały rodzić spad­ko­bier­ców, a potem trząść się nad nimi, osła­nia­jąc skrzy­dłami udra­po­wa­nymi w ciu­chy od Guc­ciego. Kiedy w końcu dzieci szły do sta­ran­nie wybra­nych przed­szkoli, nale­żało roz­wi­nąć jakieś zain­te­re­so­wa­nia, cho­dzić na jogę, na mani­kiur, wyda­wać kola­cje, pil­no­wać sprzą­ta­czek i dłu­giego sze­regu niań. Dbać o wagę, a naj­le­piej, żeby w ogóle nie było tego tematu. I jesz­cze żeby zawsze być w sek­su­al­nej goto­wo­ści. A naj­waż­niej­sze: nauczyć się zamy­kać oczy, ile­kroć mąż wraca z póź­nej „służ­bo­wej kola­cji” z koszulą niesta­ran­nie wsu­niętą do spodni.

Począt­kowo szy­dziła z nich. Z luk w wykształ­ce­niu i kom­plet­nego braku zain­te­re­so­wa­nia tym, co naprawdę ważne w życiu, z tego, że ich ambi­cje nie się­gały dalej niż do ostat­niego modelu torebki Rock­stud od Valen­tino i decy­zji, czy na ferie zimowe wyje­chać do Sankt Moritz czy na Male­diwy. Jed­nak Jack chciał, żeby „utrzy­my­wała z nimi dobre sto­sunki”. Zwłasz­cza z Alice, która była żoną Hen­rika. Dla­tego spo­ty­kała się z nimi regu­lar­nie.

Faye i Alice nie żywiły do sie­bie szcze­gól­nej sym­pa­tii, ale chcąc nie chcąc, były ze sobą zwią­zane poprzez firmę swo­ich mężów. Poprzez „ich nie­zwy­kłą przy­jaźń”, jak się kie­dyś wyra­ziła pewna gazeta biz­ne­sowa.

Alice Ber­gen­dahl miała dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, czyli była trzy lata młod­sza od Faye. Miała wydatne kości policz­kowe, talię jak u dzie­się­cio­latki, a nogi jak jakaś pie­przona Heidi Klum na szczu­dłach. W dodatku uro­dziła dwoje pięk­nych, uda­nych dzieci. Pew­nie z uśmie­chem na ustach pod­czas całego porodu. A mię­dzy bólami przy­pusz­czal­nie robiła na dru­tach cza­peczkę dla tego cudu, który roze­rwał jej pach­nącą mufkę na dwie ide­alne czę­ści. Alice Ber­gen­dahl była bowiem nie tylko piękna, dziew­częca, szczu­pła i pach­nąca, ale jesz­cze kre­atywna i towa­rzy­ska, orga­ni­zo­wała zachwy­ca­jące imprezki, na które wszyst­kie gęsi przy­pro­wa­dzały swo­ich mężów. W prze­ciw­nym razie tra­fi­łyby na czarną listę Alice, co dla sztok­holm­skich lep­szych sfer było czymś w rodzaju Guan­ta­namo.

Alice przy­pro­wa­dziła do Riche jesz­cze jedną dłu­go­nogą kobietę, o imie­niu Iris, żonę finan­si­sty Jespera, który zaj­mo­wał się tra­din­giem. Na razie był gol­cem, ale podobno dobrze roko­wał, a Iris została przy­jęta do towa­rzy­stwa Alice na coś w rodzaju okresu prób­nego do momentu, gdy suk­ces Jespera sta­nie się fak­tem. Jej los miał się zapewne roz­strzy­gnąć w ciągu paru mie­sięcy.

Zamó­wiły sałatki – oczy­wi­ście po pół, nie po całej – i po kie­liszku cavy. Jadły drob­nymi kęskami i uśmie­chały się do sie­bie, opo­wia­da­jąc o swo­ich dzie­ciach. Był to jedyny temat ich roz­mów. Oczy­wi­ście oprócz mężów.

– Jesper wziął urlop na ferie wiel­ka­nocne – powie­działa Iris. – Wyobra­ża­cie sobie? Jeste­śmy cztery lata po ślu­bie i ni­gdy w ciągu roku nie miał dłuż­szego urlopu jak tydzień. A parę dni temu przy­cho­dzi i robi mi nie­spo­dziankę, że jedziemy na Seszele.

Faye poczuła ukłu­cie zazdro­ści. Pomógł łyk cavy.

– To wspa­niale – zauwa­żyła.

A w duchu zasta­na­wiała się, jaki Jesper ma powód, aby w ten spo­sób zagłu­szyć wyrzuty sumie­nia.

Restau­ra­cja była pełna. Tury­stów sadzano przy oknach, cie­szyli się, że w ogóle zna­la­zło się dla nich jakieś miej­sce. Pod wie­loma sto­łami stały torby pełne zaku­pów. Przy­bie­rali obo­jętne miny, ale roz­glą­dali się mię­dzy jed­nym kęsem a dru­gim, otwie­ra­jąc sze­roko oczy, kiedy dostrze­gli jakąś ważną osobę, i szep­tali poro­zu­mie­waw­czo; byli pod wiel­kim wra­że­niem obec­nych w restau­ra­cji pre­zen­te­rów tele­wi­zyj­nych, arty­stów i poli­ty­ków. Jed­nak ludzi praw­dzi­wej wła­dzy nie roz­po­zna­wali. Tych, któ­rzy za kuli­sami pocią­gają za sznurki. Cho­ciaż aku­rat Faye wie­działa dokład­nie, kim są.

– Seszele są naprawdę cudowne – ode­zwała się Alice. – Takie egzo­tyczne. Pyta­nie, jak sobie tam radzą z bez­pie­czeń­stwem. Było tam tro­chę… pro­ble­mów.

– Czy Seszele są na Bli­skim Wscho­dzie? – spy­tała nie­pew­nie Iris, wodząc po tale­rzu kawał­kiem awo­kado.

Faye wypiła łyk cavy, żeby powstrzy­mać śmiech.

– No gdzieś w tam­tej oko­licy? Pew­nie jest tam ISIS i cała reszta.

Alice skrzy­wiła się lekko, bo Faye, sły­sząc to, aż zabul­go­tała.

– Nie, no na pewno jest tam spo­kój – cią­gnęła Iris, teraz wodząc po tale­rzu połówką jajka. – Jesper nie nara­żałby na żadne ryzyko mnie i małego Orvara.

Małego Orvara? Jak można dać dziecku imię odpo­wied­nie raczej dla osiem­na­sto­wiecz­nego pirata cho­rego na syfi­lis? Z dru­giej strony musiała przy­znać, że Julienne też jest pre­ten­sjo­nalne. Ale tak chciał Jack. Mówił, że ład­nie brzmi i spraw­dzi się w wielu kra­jach. Takie rze­czy trzeba zapew­niać dziecku już na eta­pie życia pło­do­wego. Co rodzi­com Orvara naj­wy­raź­niej umknęło, ale to da się jesz­cze zmie­nić. W przed­szkolu Julienne parę mie­sięcy temu pewien Sixten stał się nagle Hen­rim. Dla trzy­latka musiał to być totalny stres, ale nie spo­sób brać pod uwagę takie rze­czy, jeśli się chce, żeby chło­pak dobrze wypadł w kon­tek­ście mię­dzy­na­ro­do­wym.

Faye dopiła wino i kiw­nęła dys­kret­nie na kel­nerkę, żeby jej dolała.

– Oczy­wi­ście, że nie nara­żałby was – sko­men­to­wała Alice, żując pożą­dli­wie liść sałaty.

Spra­wiała wra­że­nie lubież­nie prze­żu­wa­ją­cej krowy, bo w jakimś piśmie o zdro­wiu wyczy­tała, że każdy kęs należy pogryźć przy­naj­mniej trzy­dzie­ści razy. Faye spoj­rzała ponuro na swój talerz. Zja­dła już swoją połówkę sałatki i była rów­nie głodna jak na początku. Spoj­rzała tęsk­nie na zamó­wie­nia przy­nie­sione wła­śnie na sąsied­nie sto­liki. Biff Ryd­berg. Klop­siki. Pasta. Kel­ne­rzy sta­wiali tale­rze przed pulch­nymi panami w gar­ni­tu­rach. Takimi, któ­rzy mogą sobie pozwo­lić na oty­łość brzuszną. Biedni męż­czyźni są tłu­ści, bogaci są dobrze zbu­do­wani. Ode­rwała wzrok od klop­si­ków. W towa­rzy­stwie Alice nie jada się klop­si­ków w sosie śmie­ta­no­wym z ziem­nia­kami purée.

– Małe, kil­ku­ty­go­dniowe porwanko mogłoby ci nawet dobrze zro­bić, co, Iris? – suge­ro­wała Faye. – Mia­ła­byś super­dietę, a gdy­byś ład­nie popro­siła, mogliby ci nawet zor­ga­ni­zo­wać matę do jogi – dodała, patrząc na nie­tkniętą sałatkę Iris.

– To nie jest temat do żar­tów. To jest straszne!

Alice pokrę­ciła głową, a Faye wes­tchnęła.

– Seszele to wyspy na Oce­anie Indyj­skim. Na Bli­ski Wschód jest bli­żej od nas niż stam­tąd.

Zapa­dło mil­cze­nie. Iris i Alice sku­piły się na swo­ich sałat­kach, a Faye na koń­czą­cej się znów cavie.

– Widzi­cie, kto tam jest? – szep­nęła Iris, nachy­la­jąc się do nich, ze wzro­kiem utkwio­nym w wej­ściu do restau­ra­cji.

Faye pró­bo­wała się domy­ślić, o kogo jej cho­dzi.

– Ten facet, który wła­śnie wszedł. Stoi i roz­ma­wia z bar­ma­nem.

Teraz Faye już zoba­czyła. Pio­sen­karz John Descen­tis. Ulu­biony wyko­nawca Jacka. Od kilku lat prze­ży­wał pasmo nie­po­wo­dzeń i poja­wiał się głów­nie w skan­da­li­zu­ją­cych pisem­kach w związku z nie­uda­nymi roman­sami, ban­kruc­twami i żenu­ją­cymi migaw­kami z życia cele­bry­tów. Wraz z towa­rzyszką, ufar­bo­waną na czarno ładną dwu­dzie­sto­pię­cio­latką w skó­rza­nej ramo­ne­sce, zostali zapro­wa­dzeni do sto­lika naprze­ciw nich.

– Dwa piwa – zwró­cił się do kel­nera. – Na począ­tek.

Alice i Iris prze­wró­ciły oczami.

– Dzi­wię się, że dają mu sto­lik – mruk­nęła Alice. – Ten lokal zaczyna scho­dzić na psy.

Iris tak się wzdry­gnęła, że aż zagrze­cho­tały jej złote bran­so­letki od Car­tiera.

Faye spoj­rzała na Descen­tisa. Pla­no­wała wypra­wić uro­dziny Jacka, który na pewno byłby zachwy­cony, gdyby wystą­pił John Descen­tis. Wstała i ku prze­ra­że­niu Alice i Iris pode­szła do sto­lika arty­sty.

– Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam. Jestem Faye.

John Descen­tis spoj­rzał, zmie­rzył ją wzro­kiem od góry do dołu.

– Cześć, Faye – odparł z uśmiesz­kiem. – Bez obaw, wcale nie prze­szka­dzasz.

– Mój mąż Jack ma uro­dziny w kwiet­niu, orga­ni­zuję mu imprezę w Has­sel­bac­ken9. On cie­bie uwiel­bia. Pomy­śla­łam, że spy­tam, czy będziesz wtedy wolny i mógł­byś wpaść, żeby zaśpie­wać kilka kawał­ków.

– Jack Adel­heim? Ten przed­się­biorca?

Dziew­czyna ścią­gnęła usta, ale John wypro­sto­wał się, sie­dząc na ławie.

Faye uśmiech­nęła się.

– Zga­dza się, jest wła­ści­cie­lem firmy Com­pare.

– No pew­nie, wiem, kim jest. Oczy­wi­ście, nie ma pro­blemu. Nie wie­dzia­łem, że lubi moje pio­senki.

– Odkąd był nasto­lat­kiem. Ma w domu wszyst­kie twoje płyty. Fizycz­nie.

Zaśmiała się.

– W wywia­dach dla dzien­ni­ków gospo­dar­czych raczej nie ma miej­sca, żeby czło­wiek pochwa­lił się czymś takim – zauwa­żył John.

Dziew­czyna wes­tchnęła gło­śno, wstała od stołu i poin­for­mo­wała obo­jęt­nie, że idzie do toa­lety.

Faye usia­dła na jej miej­scu. Kusiło ją, żeby wypić piwo, które kel­ner wła­śnie posta­wił na stole, ale opa­no­wała się. Kątem oka widziała wpa­tru­jące się w nią Alice i Iris.

Musi opo­wie­dzieć Jac­kowi. Wła­ści­wie powinna zacho­wać to w tajem­nicy, zro­bić z tego nie­spo­dziankę, ale znała sie­bie i wie­działa, że nie wytrzyma.

– Czy mogę… czy mógł­byś podać mi swój tele­fon? Żebym zadzwo­niła i doga­dała szcze­góły. Usta­li­li­by­śmy cenę i tak dalej.

– Pew­nie, podaj mi swój numer, wyślę ci ese­mesa.

Napi­sał ese­mesa i rzu­cił jej uśmiech, który wciąż miał pewien urok. Plotki mówiły, że jego pobyty w kli­ni­kach odwy­ko­wych nie były spo­wo­do­wane jedy­nie alko­ho­lem, ale w tym momen­cie chyba nie był pod wpły­wem.

Komórka zapisz­czała. Faye zer­k­nęła na ese­mesa i pusz­cza­jący oko uśmiech­nięty emo­ti­kon, a potem wró­ciła do swo­jego sto­lika.

– Co mu powie­dzia­łaś? – spy­tała szep­tem Alice, cho­ciaż praw­do­po­dob­nie sły­szała każde słowo.

Gdyby Faye nie wie­działa, że Alice ma czoło ostrzy­kane botok­sem, mogłaby przy­siąc, że dostrze­gła na nim zmarszczkę.

– Będzie grał na uro­dzi­nach Jacka.

– On? – syk­nęła Alice.

– Tak. John Descen­tis. Jack go uwiel­bia.

– Jac­kowi to się nie spodoba – stwier­dziła Alice. – Przyjdą różni zna­jomi z biz­nesu. To po pro­stu nie wypada.

– Chyba ja wiem naj­le­piej, co lubi, a czego nie lubi mój mąż. Pil­nuj swo­jej rodziny, Alice, a ja będę pil­no­wała swo­jej.

Po wyj­ściu z Riche Faye zacią­gnęła poły płasz­cza. Od zatoki wiał lodo­waty wiatr. Niebo było szare. Ludzie szli pośpiesz­nie, wychy­leni do przodu. Sie­dem­dzie­się­cio­pro­cen­towa wyprze­daż u Schu­ter­ma­nów zmie­rzała ku koń­cowi, sklep wyglą­dał dość pusto.

Została jej godzina, zanim będzie musiała wró­cić do domu, by zwol­nić nia­nię. Szła w stronę Stu­re­plan, kiedy wście­kle czer­wony porsche boxter zaha­mo­wał przy niej tak gwał­tow­nie, że jadący tuż za nim kie­rowca Taxi Stoc­kholm zatrą­bił wście­kle.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Östermalm − dziel­nica Sztok­holmu, gdzie miesz­kają ludzie zamożni i bogaci (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

ICA − sieć super­mar­ke­tów. [wróć]

Stu­re­plan − plac w cen­trum Sztok­holmu, popu­larne miej­sce spo­tkań. [wróć]

„Dagens Indu­stri” − dzien­nik finan­sowy wyda­wany w Sztok­hol­mie przez sześć dni w tygo­dniu. [wróć]

Lidingö − wyspa w bez­po­śred­nim sąsiedz­twie Sztok­holmu. [wróć]

Djurgården − wyspa i dziel­nica Sztok­holmu z licz­nymi par­kami i muze­ami. [wróć]

Handelshögskolan − Wyż­sza Szkoła Han­dlowa. [wróć]

Biff Ryd­berg − drobno kro­jona polę­dwica pod­sma­żana z cebulą i ziem­nia­kami, poda­wana z żółt­kiem. [wróć]

Has­sel­bac­ken − znana sztok­holm­ska restau­ra­cja. [wróć]