Villette - Charlotte Bronte - ebook

Villette ebook

Bronte Charlotte

3,9

Opis

Villette” to ostatnia powieść Charlotte Brontë, która w opinii krytyków przyćmiła nawet „Dziwne losy Jane Eyre”. Jej bohaterka, Lucy Snowe, wyjeżdża z Anglii, uciekając przed bolesnymi wspomnieniami, i zatrudnia się jako nauczycielka we francuskiej szkole z internatem w miejscowości Villette. Tam niezamierzenie zostaje świadkiem burzliwego romansu między doktorem Johnem, przystojnym, młodym Anglikiem, którego sama darzy skrywanym uczuciem, a piękną kokietką Ginervą Fanshawe. Ginerva ostatecznie porzuca doktora, stawiając wyżej zamiłowanie do luksusu. Lucy konfrontuje się z własną tęsknotą i cierpieniem. Historia Lucy Snowe jest jednym z najbardziej wnikliwych studiów nad świadomością kobiety w literaturze angielskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 909

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (10 ocen)
4
3
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
viollaesz

Całkiem niezła

Jak dla mnie ta książka mogłaby być o połowę krótsza. Niestety nie polubiłam się z główną bohaterką. Bardzo ciekawe niejednoznaczne zakończenie.
00
muffinkowo

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia o oswajaniu się z umieraniem. Piękna historia życia Violette. Bardzo polecam!
00

Popularność




Roz­dział I

BRET­TON

Moja chrzestna matka miesz­kała w ład­nym domu wie­ko­wego schlud­nego mia­sta Bret­ton. Rodzina jej męża osia­dła tutaj od wielu poko­leń, nosząc nawet nazwi­sko jed­no­brz­miące z nazwą kolebki jej rodu: Bret­tonowie z Bret­ton. Czy stało się to jedy­nie dzięki oso­bli­wemu zbie­gowi oko­licz­no­ści, czy też jakiś daleki przo­dek był oso­bi­sto­ścią odpo­wied­nio wybitną i dosta­tecz­nie donio­słego zna­cze­nia, aby prze­ka­zać swoje nazwi­sko zamiesz­ki­wa­nej przez niego oko­licy – nic mi o tym nie wia­domo.

Kiedy byłam małą dziew­czynką, jeź­dzi­łam do Bret­ton mniej wię­cej dwa razy do roku, zawsze bar­dzo rada tym odwie­dzi­nom. Dom i jego miesz­kańcy szcze­gól­nie przy­pa­dli mi do gustu. Obszerne, ciche pokoje, sta­ran­nie dobrane ume­blo­wa­nie, wiel­kie, jasne okna, bal­kon zewnętrzny, wycho­dzący na piękną, starą ulicę, na któ­rej zda­wał się stale pano­wać odświętny nie­dziel­nie nastrój – taka cicha i spo­kojna była jej atmos­fera, takie czy­ste chod­niki i jezd­nia. Wszystko to podo­bało mi się nie­zmier­nie. W domu, zaj­mo­wa­nym wyłącz­nie przez ludzi doro­słych, przed­mio­tem ogól­nego zain­te­re­so­wa­nia bywa zazwy­czaj jedyne znaj­du­jące się wśród nich dziecko. I mną rów­nież wielce inte­re­so­wała się – w spo­sób zrów­no­wa­żony – pani Bret­ton, owdo­wiała, zanim jesz­cze ją pozna­łam, i mająca tylko jedy­nego syna. Jej mąż, lekarz, umarł, kiedy była jesz­cze młodą i przy­stojną kobietą.

Nie pamię­tam jej młodą, była jed­nak w cza­sie, kiedy ją pozna­łam, wciąż jesz­cze przy­stojna, wysoka, dobrze zbu­do­wana. Mimo że miała ciemną cerę jak na Angielkę, jej sma­głe policzki zawsze jaśniały rumień­cem zdro­wia, try­ska­ją­cego rów­nież z jej pięk­nych, pogod­nie patrzą­cych w świat, czar­nych oczu. Uwa­żano powszech­nie za godny poża­ło­wa­nia fakt, że nie prze­ka­zała cery synowi, któ­rego oczy były nie­bie­skie – jak­kol­wiek już nawet w chło­pię­cym wieku nader prze­ni­kliwe – a także koloru jego dłu­gich wło­sów, któ­rych barwy nie odwa­żali się przy­ja­ciele okre­ślać ści­ślej, nazy­wa­jąc je zło­tymi, ile­kroć padał na nie blask słońca. Odzie­dzi­czył nato­miast po matce rysy twa­rzy, jak rów­nież jej białe zęby, wzrost (a raczej zapo­wiedź wzro­stu, nie był jesz­cze bowiem roz­wi­nięty w pełni), a nade wszystko, co znacz­nie lep­sze, nie­ska­zi­telne zdro­wie oraz uspo­so­bie­nie równe i pogodne, warte wię­cej, ani­żeli posia­da­nie naj­więk­szej for­tuny.

Na jesieni roku… bawi­łam w Bret­ton, dokąd zabrała mnie moja matka chrzestna, przy­je­chaw­szy po mnie do krew­nych, u któ­rych stale miesz­ka­łam w owym cza­sie. Przy­pusz­czam, że wów­czas już musiała prze­wi­dy­wać przy­szły bieg wypad­ków, któ­rych ja oso­bi­ście nie podej­rze­wa­łam nawet, jak­kol­wiek nie­okre­ślone, mętne ich prze­czu­wa­nie wystar­czało do omro­cze­nia cie­niem smutku mojego ówcze­snego życia: zado­wo­lona też byłam z tej zmiany śro­do­wi­ska i ota­cza­ją­cych mnie osób.

Czas upły­wał dla mnie zawsze mile przy boku matki chrzest­nej, nie z zawrotną szyb­ko­ścią wpraw­dzie, ale łagod­nie niby wez­brana rzeka, prze­pły­wa­jąca przez rów­ninę. Moje odwie­dziny u niej podobne były do pobytu Chri­stiana i Hope­ful nad pew­nym miłym stru­my­kiem, obsa­dzo­nym po obu brze­gach zie­lo­nymi drze­wami i łąkami, pięk­nie pstrzą­cymi się przez cały rok liliami i innym kwie­ciem. Nie było tu uroku uroz­ma­ice­nia ani pod­niety nie­prze­wi­dzia­nych wyda­rzeń; tak jed­nak lubi­łam spo­kój i tak mało żądna byłam pod­niet, że kiedy przy­szły wresz­cie, odczu­łam je raczej jako nie­po­żą­dane zakłó­ce­nie spo­koju, żału­jąc, że nie pozo­stały z dala ode mnie.

Pew­nego dnia nad­szedł list, któ­rego treść była dla pani Bret­ton nie­spo­dzianką, a zara­zem nie­mile ją zasko­czyła. Myśla­łam w pierw­szej chwili, że to wia­do­mość od moich krew­nych, dono­szą­cych o Bóg wie jakiej kata­stro­fie; nie było jed­nak w liście żad­nej wzmianki o mnie. Chmura zda­wała się roz­pra­szać.

Naza­jutrz, kiedy po powro­cie z dłu­giej prze­chadzki weszłam do zaj­mo­wa­nej przeze mnie sypialni, zasta­łam w niej nie­spo­dzie­waną zmianę. Oprócz mojego fran­cu­skiego łóżka, któ­remu cha­rak­ter mile ocie­nio­nego ustro­nia nada­wały osła­nia­jące je kotary, stało w rogu udra­po­wane na biało łóżeczko, a oprócz mojej komody – mała komódka z róża­nego drewna.

Wpa­trzy­łam się zdu­miona.

– Co ozna­czają te sprzęty? – zapy­ta­łam.

Odpo­wiedź była wyraźna i jasna:

– Przy­bywa nowy gość. Pani Bret­ton ocze­kuje jesz­cze kogoś.

Przy obie­dzie, na który zeszłam nie­ba­wem, wyja­śniło się wszystko. Otrzy­mam nie­długo towa­rzyszkę, małą dziew­czynkę, córeczkę przy­ja­ciela i dale­kiego krew­nego nie­bosz­czyka dok­tora Bret­tona. Dziew­czynka ta – wyja­śniono mi – stra­ciła nie­dawno matkę, jak­kol­wiek – dodała pani Bret­ton – strata nie była tak wielka, jak mogłoby zrazu się zda­wać. Pani Home (tak brzmiało nazwi­sko rodzi­ców spo­dzie­wa­nego małego gościa) była kobietą bar­dzo przy­stojną, ale pło­chą, zanie­dbu­jącą swoje dziecko i spra­wia­jącą mężowi wiele roz­cza­ro­wań i zawo­dów. Zwią­zek ich oka­zał się tak bar­dzo daleki od mał­żeń­skiej har­mo­nii, że doszło wresz­cie do sepa­ra­cji, za zgodą obo­pólną, bez prze­pro­wa­dza­nia tej sprawy przez sądy. Rychło po tym pani Home, prze­mę­czyw­szy się zbyt­nio na balu, zazię­biła się, zapa­dła na gorącz­kową cho­robę i wkrótce umarła. Mąż jej, czło­wiek wielce uczu­ciowy i wraż­liwy z natury, wstrzą­śnięty nagłym zako­mu­ni­ko­wa­niem mu tej wia­do­mo­ści, wmó­wił sobie – i nie­po­dobna było prze­ko­nać go, aby mogło być ina­czej – że jego nad­mierna suro­wość wzglę­dem żony, brak cier­pli­wo­ści i wyro­zu­mia­ło­ści dla niej przy­czy­niły się do przy­śpie­sze­nia tra­gicz­nego końca. Tak bar­dzo tra­pił się tą myślą, że oddzia­łało to w końcu ujem­nie na jego psy­chikę. Leka­rze zale­cili mu odby­cie dłuż­szej podróży, licząc na sku­teczny wpływ zupeł­nej zmiany warun­ków i oto­cze­nia. Pani Bret­ton zaofia­ro­wała się zaopie­ko­wać na ten czas jego małą córeczką.

– Mam nadzieję – rze­kła moja chrzestna – że dziecko nie wda się w matkę i nie będzie taką pło­chą, trzpio­to­watą, o pta­sim móżdżku zalot­nicą, z jaką praw­dzi­wie roz­sąd­nemu czło­wie­kowi nie wpa­dłoby na myśl się żenić. Pan Home może być, co prawda, uwa­żany za czło­wieka roz­sąd­nego – po swo­jemu – jak­kol­wiek nie­zbyt prak­tycz­nego. Roz­mi­ło­wany w nauce, spę­dza pół życia w labo­ra­to­rium na robie­niu doświad­czeń – czego jego motyl­ko­wata żona nie była ni­gdy w sta­nie zro­zu­mieć ani znieść. Muszę przy­znać – dodała szcze­rze moja chrzestna matka – że i mnie samej nie bar­dzo podo­ba­łoby się to.

Na zadane jej przeze mnie w tej spra­wie pyta­nie wyja­śniła mi w dal­szym ciągu, że, jak utrzy­my­wał nie­bosz­czyk mąż, pan Home odzie­dzi­czył naukowe upodo­ba­nia po wuju z linii macie­rzy­stej, zna­nym fran­cu­skim uczo­nym. Albo­wiem pan Home był pocho­dze­nia mie­sza­nego: fran­cu­skiego i szkoc­kiego, i miał zamiesz­ka­łych we Fran­cji krew­nych, z któ­rych nie­jedni pisali swoje nazwi­sko z poprze­dza­ją­cym je ary­sto­kra­tycz­nym „de” i uwa­żali swój ród za szla­checki.

Tego samego wie­czora został wysłany słu­żący na spo­tka­nie kolasy pocz­to­wej, którą miał przy­być nasz mały gość. Pani Bret­ton i ja sie­dzia­ły­śmy w salo­nie w ocze­ki­wa­niu na przy­jazd dziecka, same, ze względu na nie­obec­ność Johna Gra­hama, który poje­chał w odwie­dziny do jed­nego ze swo­ich kole­gów szkol­nych, miesz­ka­ją­cego na wsi. Moja matka chrzestna skra­cała sobie czas ocze­ki­wa­nia czy­ta­niem gazety wie­czor­nej, a ja szy­łam. Noc była burz­liwa i słotna, deszcz siekł o szyby, wiatr dął nie­ustan­nie, zawo­dząc żało­śnie.

– Biedne dziecko! – wzdy­chała pani Bret­ton od czasu do czasu. – Jaka okropna pogoda do podró­żo­wa­nia! Chcia­ła­bym, aby zna­la­zła się już tutaj bez­piecz­nie.

Na krótko przed dzie­siątą jęk­nął dzwo­nek przy drzwiach wej­ścio­wych, oznaj­mia­jąc powrót War­rena (tak nazy­wał się wysłany po małą słu­żący). Gdy tylko zdą­żono otwo­rzyć drzwi na dole, zbie­głam do holu, gdzie stał już kufer oraz kilka tek­tu­ro­wych pudeł, przy nich młoda pia­stunka, u pod­nóża scho­dów zaś War­ren, nio­sący na rękach i tulący do sie­bie jakiś poowi­jany w szale tłu­mo­czek.

– Czy to jest przy­wie­zione dziecko? – zapy­ta­łam.

– Tak, pro­szę panienki.

Chcia­łam odwi­nąć szale, aby zoba­czyć twarz małej, jed­nak pośpiesz­nie odwró­ciła się i ukryła na ramie­niu War­rena.

– Pro­szę mnie spu­ścić na pod­łogę – szep­nęło dziecko cichut­kim gło­si­kiem w chwili, kiedy War­ren otwie­rał drzwi salonu – i zdjąć ze mnie ten szal – dodało, usi­łu­jąc jed­no­cze­śnie wycią­gnąć maleńką rączką szpilkę przy­trzy­mu­jącą szal, aby z rodza­jem kapry­śnego pośpie­chu zrzu­cić z sie­bie nie­zdarne opa­tu­le­nie. Istotka, która wyło­niła się spod niego, zro­biła umie­jętną próbę zło­że­nia szala, oka­zał się on jed­nak zbyt ciężki i wielki, aby mogła mu spro­stać siła drob­niut­kich rączek i ramion.

– Pro­szę to dać Har­riet – roz­ka­zała maleńka – już ona złoży go jak trzeba.

Po wyda­niu tego roz­po­rzą­dze­nia zwró­ciła się ku pani Bret­ton, w któ­rej twa­rzy utkwiła badaw­cze spoj­rze­nie.

– Chodź, kocha­nie – zachę­ciła pani Bret­ton. – Muszę zoba­czyć, czy nie prze­mo­kłaś i nie prze­zię­błaś. Chodź, ogrze­jesz się przy kominku.

Dziecko pośpie­szyło na to wezwa­nie. Uwol­niona z opa­tu­le­nia figurka oka­zała się nie­po­mier­nie drobna, zara­zem zgrab­niutka, lekka jak piórko, prze­dziw­nie kształtna i pocią­ga­jąca. Sie­dząc na kola­nach mojej matki chrzest­nej, spra­wiała wra­że­nie lalki raczej niż dziecka. Podo­bień­stwo do lalki potę­go­wała w moich oczach jej szyjka, cie­niuchna i deli­katna jak uto­czona z wosku, a także główka, okryta gąsz­czem jedwa­bi­stych loków.

Pani Bret­ton, roz­cie­ra­jąc rączki, nóżki i ramiona małej, prze­ma­wiała do niej krót­kimi, piesz­czo­tli­wymi zda­niami. Dziecko zrazu odpo­wia­dało na nie wpa­try­wa­niem się w star­szą kobietę z wni­kliwą cie­ka­wo­ścią, rychło jed­nak opro­mie­nił jej twa­rzyczkę uśmiech pełen ujmu­ją­cego wdzięku. Pani Bret­ton nie nale­żała na ogół do osób nazbyt łatwo i hoj­nie darzą­cych piesz­czo­tami; nawet w sto­sunku do wiel­bio­nego przez nią jedy­nego syna rzadko dawała powo­do­wać się sen­ty­men­tem, czę­sto wręcz prze­ciw­nie nawet, była, czy uda­wała, oschła. Kiedy jed­nak ta drobna dzie­cina się uśmiech­nęła, poca­ło­wała ją i zapy­tała:

– Jak cię zwą, pta­szyno?

– Panienką.

– A jak jesz­cze, prócz panienki?

– Polly – nazywa ją ojczu­lek.

– A czy Polly chęt­nie zamieszka u mnie?

– Nie na zawsze; tylko dopóki nie powróci ojczu­lek. Odje­chał – dodała, potrzą­sa­jąc wymow­nie główką.

– Ojczu­lek powróci do swo­jej Polly albo przy­śle po nią.

– Na pewno powróci, pro­szę pani? Czy pani wie o tym?

– Myślę, że tak.

– A Har­riet myśli, że nie; przy­naj­mniej, że nie tak prędko. Jest chory.

Oczy jej zaszkliły się łzami. Wysu­nęła rączkę z ręki pani Bret­ton i spró­bo­wała zsu­nąć się z jej kolan, napo­tkaw­szy wszakże na opór, rze­kła:

– Chcia­ła­bym zejść już, pro­szę pani. Mogę sie­dzieć na sto­łeczku.

Pani Bret­ton pozwo­liła jej się ześli­zgnąć, a wów­czas mała wzięła sto­łe­czek i prze­nio­sła go do kącika pogrą­żo­nego w naj­głęb­szym cie­niu, i tutaj usia­dła pośpiesz­nie. Pani Bret­ton, jak­kol­wiek natura wład­cza, a w rze­czach poważ­nych nie­ubła­ga­nie sta­now­cza nawet, bywała czę­sto bierna i ustę­pliwa w dro­bia­zgach: nie sprze­ci­wiała się też dziecku, pozo­sta­wia­jąc małej wolną wolę.

– Nie zwra­caj na nią uwagi na razie – ostrze­gła mnie.

Ja jed­nak zwró­ci­łam na małą uwagę, a raczej nie odwra­ca­łam ani na chwilę uwagi od niej, obser­wu­jąc ją – kiedy opie­rała drobny łokie­tek na drob­niuch­nym kolanku, a główkę na rączce. Dostrze­głam, że wyjęła z kie­szonki lal­czy­nej spód­niczki czwo­ro­kątną, cie­niuchną szma­teczkę baty­stu, która miała słu­żyć jej za chustkę do nosa. Po chwili do wyjąt­kowo wraż­li­wych moich uszu dole­ciał cichutki odgłos łka­nia. Inne dzieci zwy­kły, kiedy je coś boli czy smuci, pła­kać gło­śno, hała­śli­wie, nie wsty­dząc się ani powstrzy­mu­jąc łez. Ta maleńka istotka nato­miast łkała pra­wie nie­do­sły­szal­nie, od czasu do czasu tylko zdra­dza­jąc swoje wzru­sze­nie leciut­kim pocią­ga­niem noskiem. Pani Bret­ton nie sły­szała tego, na szczę­ście. Nie­ba­wem gło­sik, docho­dzący z ciem­nego kąta, zapy­tał:

– Czy można zadzwo­nić na Har­riet?

Zadzwo­ni­łam. Wezwana pia­stunka przy­szła nie­ba­wem.

– Trzeba mnie poło­żyć do łóżka – roz­ka­zała jej malutka pani. – Musisz zapy­tać, gdzie będę spała.

Har­riet wyja­śniła, że zdą­żyła już się tego dowie­dzieć.

– Zapy­taj, czy wolno ci będzie spać ze mną – powtó­rzyła mała.

– Nie, panienko – odparła Har­riet. – Ma panie­neczka spać w jed­nym pokoju z tą panią. – Wska­zała głową na mnie.

„Panie­neczka” nie wyszła z ciem­nego kąta, zauwa­ży­łam jed­nak, że jej oczy mnie szu­kają. Po paru chwi­lach nie­mego bada­nia wyło­niła się ze swo­jego kącika.

– Życzę pani dobrej nocy – rze­kła, zwra­ca­jąc się do pani Bret­ton, mnie wsze­lako omi­nęła w mil­cze­niu.

– Dobra­noc ci, Polly – powie­dzia­łam.

– Nie ma potrzeby mówić mi dobra­noc; mamy prze­cież spać w tym samym pokoju – odparła, po czym znik­nęła za drzwiami salonu. Usły­sza­ły­śmy jesz­cze tylko pro­po­zy­cję Har­riet zanie­sie­nia jej na górę.

– Nie ma potrzeby – brzmiała powtór­nie ta sama odpo­wiedź. – Nie ma potrzeby! Nie ma potrzeby! – wołała, wspi­na­jąc się mozol­nie po scho­dach, o czym świad­czył odgłos wle­cze­nia za sobą wyraź­nie znu­żo­nych drob­nych stó­pek.

Kiedy w godzinę póź­niej przy­szłam do sypialni, żeby poło­żyć się spać, zasta­łam małą wciąż jesz­cze czu­wa­jącą. Uło­żyła poduszki w taki spo­sób, aby mogły pod­trzy­mać ją w pozy­cji sie­dzą­cej: obie rączki spo­czy­wały na koł­drze, sple­cione gestem oso­bli­wie nie­dzie­cię­cej cichej rezy­gna­cji. Przez jakiś czas nie odzy­wa­łam się do niej, przed samym wszakże zga­sze­niem świecy pora­dzi­łam, aby poło­żyła się wygod­niej.

– I to przyj­dzie – brzmiała odpo­wiedź.

– Ale zazię­bisz się w ten spo­sób, mała panienko.

Wzięła z krze­sła sto­ją­cego przy łóżeczku drobną sztukę ubra­nia i narzu­ciła sobie na ramionka. Pozwo­li­łam jej robić, co chciała. Wsłu­chu­jąc się przez chwilę poprzez ciem­no­ści, zda­łam sobie sprawę, że maleńka wciąż jesz­cze pła­cze, usi­łuje jed­nak czy­nić to moż­li­wie naj­ci­szej i naj­pow­ścią­gli­wiej.

Obu­dziw­szy się o świ­cie, usły­sza­łam kapa­nie wody, ście­ka­ją­cej jak gdyby cienką strużką. Spoj­rza­łam w stronę, skąd docho­dził ten odgłos, i ujrza­łam małą Polly, która wstała już i wdra­paw­szy się na krze­sło przy umy­walni, z wysił­kiem prze­chy­lała dzba­nek (któ­rego nie była w sta­nie udźwi­gnąć i pod­nieść), aby prze­lać jego zawar­tość do miski. Cie­kawy był jej widok myją­cej się i ubie­ra­ją­cej. Drobna figurka uwi­jała się przy tych czyn­no­ściach tak żywo, a zara­zem tak bez­sze­lest­nie! Widoczne było, że nie przy­wy­kła oby­wać się przy ubie­ra­niu bez cudzej pomocy: guziki, haftki, wstą­żeczki, tasiemki i dziurki nastrę­czały jej wiele trud­no­ści, które usi­ło­wała poko­ny­wać ze wzru­sza­jącą wytrwa­ło­ścią. Zło­żyła porząd­nie koszulkę nocną, wygła­dziła jak tylko umiała naj­le­piej fałdy posła­nia, po czym, cof­nąw­szy się do kącika, w któ­rym ukry­wały ją zwoje dra­pu­ją­cych łóżeczko bia­łych muśli­no­wych fira­nek, zacho­wy­wała się cichutko. Unio­słam się na łóżku i wycią­gnę­łam głowę, aby zoba­czyć, co robi. Klę­czała, oparł­szy czoło na dło­niach. Widoczne było, że odma­wia pacie­rze.

Pia­stunka zastu­kała do drzwi. Mała się zerwała.

– Jestem ubrana, Har­riet – rze­kła. – Sama się ubra­łam, na pewno jed­nak nie jestem poza­pi­nana porząd­nie. Popraw na mnie wszystko.

– Dla­czego panie­neczka ubrała się sama?

– Cicho, Har­riet! Nie mów tak gło­śno, żeby nie obu­dzić tej dziew­czyny (oczy­wi­ste było, że mówi o mnie, przy­pusz­cza­jąc, że śpię, ponow­nie bowiem poło­ży­łam się i zamknę­łam oczy). Ubra­łam się umyśl­nie sama, żeby umieć, gdy odje­dziesz ode mnie.

– Czy panienka chce, żebym odje­chała?

– Kiedy byłaś zła, nie­raz chcia­łam, żebyś ode­szła od nas, ale teraz nie. Zawiąż mi porząd­nie szarfę w pasie i przy­gładź mi włosy jak się należy, pro­szę cię.

– Szarfa panie­neczki leży jak ulana. Jaka z panie­neczki porząd­nicka.

– Nie, nie, trzeba zawią­zać ją jesz­cze raz. Pro­szę cię, zrób to.

– Dobrze już, dobrze. Ale gdy pojadę, musi panie­neczka pro­sić tę młodą panią, żeby dopo­mo­gła przy ubie­ra­niu.

– Za nic w świe­cie.

– Dla­czego? Jest bar­dzo miła. Spo­dzie­wam się, że panie­neczka będzie grzeczna dla niej i nie będzie zadzie­rała na nią nosa po swo­jemu.

– Nie chcę, żeby mnie ubie­rała! Nie chcę, sły­szysz? Za żadne skarby!

– Śmieszne z panie­neczki stwo­rze­nie.

– Nie robisz mi rów­nego prze­działu, Har­riet. Będzie znów pokrę­cony.

– Kto by tam kiedy dogo­dził panience. No, a teraz dobrze?

– Tak sobie. Dokąd mam iść teraz, kiedy jestem ubrana?

– Zapro­wa­dzę panie­neczkę do pokoju śnia­da­nio­wego.

– Dobrze. Chodźmy.

Skie­ro­wały się ku drzwiom. Nagle mała się zatrzy­mała.

– O, Har­riet, dla­czego to nie jest dom ojczulka! Nie znam tych wszyst­kich ludzi!

– Niech panie­neczka będzie grzeczna. Nie kaprysi.

– Jestem grzeczna, ale boli mnie tutaj. – Dotknęła ręką oko­licy serca i, poję­ku­jąc z cicha, wyszła z pokoju.

– Ojczulku! Ojczulku! – zawo­dziła płacz­li­wie.

Pod­nio­słam się, aby poło­żyć kres tej sce­nie, dopóki jesz­cze można było zapo­biec gwał­tow­nemu wybu­chowi.

– Niech panienka powie dzień dobry mło­dej pani – naka­zała Har­riet.

Rzu­ciła pośpieszne „dzień dobry”, po czym wyszła za pia­stunką z pokoju.

Har­riet wyje­chała tego samego dnia, uda­jąc się do zna­jo­mych, miesz­ka­ją­cych w sąsiedz­twie.

Zszedł­szy na dół, zasta­łam Pau­linę (dziecko mówiło o sobie jako o Polly, pełne jej wszakże, nie­zdrob­niane imię brzmiało: Pau­lina Maria) sie­dzącą tuż przy stole śnia­da­nio­wym obok pani Bret­ton. Stał przed nią kubek mleka, a mała kromka chleba wypeł­niała rączkę, która leżała bez­czyn­nie na obru­sie. Mała nie jadła.

– Nie mam poję­cia, jak damy sobie radę z tym stwo­rzon­kiem – zwró­ciła się do mnie moja matka chrzestna po śnia­da­niu i odej­ściu Polly. – Nic nie bie­rze do ust, a po jej oczach i po całej twa­rzy poznać wyraź­nie, że nie spała.

Uspo­ko­iłam panią Bret­ton, wyra­ża­jąc ufność w upływ czasu i ser­deczne obcho­dze­nie się z dziec­kiem.

– Gdyby polu­biła kogoś w naszym domu, przy­zwy­cza­iłaby się wkrótce, nie wcze­śniej jed­nak – odparła pani Bret­ton.

Roz­dział II

PAU­LINA

Upły­nęło kilka dni i, jak się zda­wało, trudno było liczyć, aby dziecko miało polu­bić kogoś szcze­gól­niej w domu nowej opie­kunki. Nie była wła­ści­wie nie­grzeczna ani kapry­śna: nie­po­dobna byłoby nawet nazwać ją nie­po­słuszną, trudno wszakże zna­leźć istotę, która mniej niż ona nada­wa­łaby się do uko­je­nia, kie­ro­wa­nia, a cho­ciażby do przy­sto­so­wa­nia jej do nowych warun­ków. Była zgnę­biona, tak wyraź­nie zgnę­biona, że żadna osoba doro­sła nie mogłaby rów­nie bez­sprzecz­nie wyra­żać smutku ukła­dem twa­rzy i całej postaci. Żadne pożło­bione zmarszcz­kami obli­cze doro­słego wygnańca, tęsk­nią­cego za Europą i prze­by­wa­ją­cego na anty­po­dach lądu euro­pej­skiego, nie mogłoby zdra­dzać wyraź­niejszych oznak tęsk­noty za domem rodzin­nym ani­żeli twa­rzyczka tego dziecka. Zda­wała się sta­rzeć, szczu­pleć i mar­nieć w oczach. Ja oso­bi­ście, nie­ob­da­rzona udręką nazbyt buj­nej i prze­czu­lo­nej wyobraźni, dziw­nego zawsze dozna­wa­łam uczu­cia, ile­kroć otwo­rzyw­szy drzwi, zasta­wa­łam małą samą jedną, przy­kuc­niętą w kącie i opie­ra­jącą główkę na drob­niuch­nej rączce. Pokój, w któ­rym prze­by­wała, wyda­wał mi się nie­za­miesz­kany, ale nawie­dzony przez zjawę upiorną.

A kiedy znów, budząc się w noc księ­ży­cową, dostrze­ga­łam jej maleńką, białą figurkę, wyraź­nie odci­na­jącą się w noc­nej koszulce, klę­czącą na łóżku i modlącą się żar­li­wie jak gorąca kato­liczka czy meto­dystka – spra­wiała na mnie wra­że­nie świę­tej w eks­ta­zie zachwy­ce­nia. Nie wie­dzia­łam wów­czas, co mam o tym myśleć, czu­łam jed­nak, że fan­ta­zjuję tak samo nie­zdrowo i nie­lo­gicz­nie, jak ta, tra­wiona nie­dzie­cięcą tęsk­notą, mała dziew­czynka.

Rzadko pod­chwy­ty­wało moje ucho poje­dyn­cze słowa jej modli­twy, tak cichu­teńko ją szep­tała; cza­sem nawet modli­twa była zupeł­nie niema, nie­wy­po­wia­dana arty­ku­ło­wa­nymi dźwię­kami. Jeżeli jed­nak w rzad­kich chwi­lach uda­wało mi się roz­róż­nić jakieś słowa, było nimi nie­zmienne wezwa­nie: „Ojczulku, drogi mój ojczulku!”.

Zro­zu­mia­łam, że mam przed sobą osobę zdra­dza­jącą skłon­no­ści mania­kalne, które uwa­ża­łam zawsze za naj­więk­szą klę­skę, jaką może być dotknięta natura ludzka, bez róż­nicy męż­czyzn czy kobiet nimi obcią­żo­nych.

Trudno prze­wi­dzieć, do czego mogłoby w końcu dopro­wa­dzić małą jej samo­udrę­cza­nie, gdyby trwało w dal­szym ciągu, nie­uda­rem­nione przez nikogo. Na szczę­ście wszakże nastrój dziecka uległ nagłemu, nie­spo­dzie­wa­nemu zwro­towi.

Pew­nego dnia pani Bret­ton, chcąc wydo­stać małą z kąta, w któ­rym stale zaszy­wała się, i zająć czymś umysł, posa­dziła ją na ławeczce pod oknem i pole­ciła poli­czyć, ile pań i panów przej­dzie ulicą w ciągu okre­ślo­nego czasu. Ale dziecko sie­działo tępo, obo­jęt­nie, nie patrząc pra­wie, a już na pewno nie licząc, kiedy nagle – nie spusz­cza­łam z niej przez cały czas oczu – dostrze­głam na jej twa­rzy bły­ska­wiczną zmianę. Takie nie­bez­piecz­nie prze­wraż­li­wione (jak to się zwie) natury nastrę­czają wiele cie­ka­wych spo­strze­żeń obser­wu­ją­cym je oso­bom, szczę­śli­wie chro­nio­nym – dzięki chłod­niej­szemu tem­pe­ra­men­towi – przed pod­le­ga­niem nie­rów­nym nastro­jom i czczemu fan­ta­zjo­wa­niu. Wpa­trzone w jeden punkt oczy dziew­czynki roz­pa­liły się, drobne, stale nachmu­rzone czółko roz­ja­śniło się pro­mien­nie, wyraz smutku i zgnę­bie­nia znikł, jak gdyby zdmuch­nięty cza­rem z twa­rzyczki, ustę­pu­jąc miej­sca nagłemu oży­wie­niu i pod­nie­ce­niu.

– Tak! To on! – wyrwało się z jej ust.

I z szyb­ko­ścią ptaka czy wyrzu­co­nej z cię­ciwy strzały pomknęła do pokoju. W jaki spo­sób udało jej się otwo­rzyć cięż­kie drzwi wej­ściowe na dole, nie mam poję­cia, chyba że szczę­śli­wym dla niej tra­fem były uchy­lone. A może zetknęła się z War­re­nem, który nie mógł oprzeć się jej żąda­niu – wyobra­żam sobie, jak dalece natar­czy­wemu i gwał­tow­nemu! Fak­tem jest w każ­dym razie, że wypa­tru­jąc z zacie­ka­wie­niem przez okno, ujrza­łam maleńką figurkę w czar­nej sukience i zgrab­nym drobno zapli­so­wa­nym far­tuszku (nie­po­dobna było skło­nić Polly do nosze­nia ochra­nia­ją­cych całą sukienkę far­tu­chów, tak wielki żywiła do nich wstręt) bie­gnącą pędem przez połowę dłu­go­ści jezdni i w chwili kiedy zamie­rza­łam zwró­cić się do pani Bret­ton, aby ostrzec ją, że mała wybie­gła jak osza­lała na ulicę i że nale­ża­łoby natych­miast pośpie­szyć po nią, ujrza­łam dziecko pochwy­cone przez kogoś i ukryte na czy­jejś piersi zarówno przed moim okiem, jak przed zdu­mio­nymi spoj­rze­niami prze­chod­niów. Porwa­nia tego doko­nał jakiś pan, który teraz, osło­niw­szy maleńką swoim płasz­czem, skie­ro­wał się wraz z nią ku domowi, skąd wybie­gła.

Przy­pusz­cza­łam, że odda dziecko słu­żą­cemu, a sam odej­dzie, wbrew mojemu prze­wi­dy­wa­niu jed­nak wszedł i on także i po zatrzy­ma­niu się przez chwilę na dole, towa­rzy­szył małej na górne pię­tro.

Spo­sób przy­ję­cia go przez panią Bret­ton ujaw­nił mi od razu, że osoba jego była jej dobrze znana. Powi­tała go ser­decz­nie, wyda­jąc się jed­nak spło­szona, zdzi­wiona i nieco nie­mile zasko­czona. Niemy wyrzut, jaki przy­były wyczy­tał znać w jej spoj­rze­niu, skło­nił go do wyja­śnie­nia:

– Nie byłem w sta­nie oprzeć się, droga pani; nie mogłem opu­ścić kraju, nie prze­ko­naw­szy się oso­bi­ście, czy moja maleńka przy­zwy­cza­iła się do nowego oto­cze­nia.

– Pań­skie przy­by­cie znów ją od niego odzwy­czai.

– Mam nadzieję, że nie. I cóż, jak się ma i co pora­bia naj­słod­sza kru­szynka ojczu­siowa?

Z zapy­ta­niem tym zwró­cił się do Pau­liny, sia­da­jąc na krze­śle i sta­wia­jąc ją na posadzce przed sobą.

– Jak się ma i co pora­bia kru­szynka ojczu­siowa? – powtó­rzyła pyta­nie, przy­tu­lona do kolan ojca i wpa­trzona w zachwy­ce­niu w jego twarz.

Była to cicha i poza tymi kil­koma sło­wami niema scena, tak głę­boka wszakże, wzru­sza­jąca dzięki modli­tew­nemu nie­le­d­wie sku­pie­niu, w jakim się odbyła, że tym bar­dziej gnę­biące spra­wiała na mnie wra­że­nie. Przy wszel­kich nie­po­wścią­ga­nych siłą woli, nie­opa­no­wa­nych wybu­chach spra­wia widzowi ulgę poczu­cie pew­nej ich śmiesz­no­ści i stąd wzgardy dla nich; za najbar­dziej przy­tła­cza­jącą nato­miast uwa­ża­łam zawsze tego rodzaju wraż­li­wość, która gnębi siłą wła­snej potęgi – olbrzym nie­wol­nik ugi­na­jący się pod pano­wa­niem trzeź­wego roz­sądku.

Pan Home był męż­czy­zną o suro­wych – może nawet powie­dzieć nale­ża­łoby – twar­dych rysach; czoło miał pobruż­dżone, kości policz­kowe wysta­jące. Była to twarz typowo szkocka, w oczach jego wszakże malo­wała się nie­zwy­kła u Szko­tów głę­bia uczu­cia, w tej chwili ujaw­nio­nego wyraź­nie w pod­nie­ce­niu, jakiego nie­zdolny był poko­nać. Jego pół­nocny akcent har­mo­ni­zo­wał z całą fizjo­no­mią. Wyglą­dem spra­wiał zara­zem wra­że­nie czło­wieka dum­nego i pro­sto­li­nij­nego.

Poło­żył dłoń na pod­nie­sio­nej ku niemu główce dziecka, które szep­nęło:

– Poca­łuj swoją Polly, ojczulku!

Poca­ło­wał ją. Pra­gnę­łam usły­szeć z ust dziecka jakiś okrzyk spa­zma­tyczny, który przy­niósłby mi ulgę i przy­wró­ciłby spo­kój. Mała zacho­wy­wała się wszakże zadzi­wia­jąco cicho: jak gdyby speł­niło się wszystko, czego pra­gnęła, i dla­tego była upo­jona szczę­ściem i rado­ścią.

Nie przy­po­mi­na­jąc rodzica ani rysami, ani wyra­zem twa­rzy, była prze­cież nie­odrodną jego córką: uspo­so­bie­nie jej kształ­to­wało się pod jego wpły­wem, umysł zapeł­niony był tre­ścią jego umy­słu, niczym fili­żanka pły­nem wla­nym do niej z dzbanka.

Pan Home umiał nie­wąt­pli­wie po męsku pano­wać nad sobą, nie­za­leż­nie od uczuć, jakie mio­tały nim w ukry­ciu.

– Polly – rzekł, wpa­trzony w swoją małą córeczkę – zejdź do holu; leży tam na krze­śle moje palto; prze­szu­kaj jego kie­sze­nie, znaj­dziesz w jed­nej z nich chustkę do nosa, którą przy­nie­siesz mi tutaj.

Usłu­chała od razu, poszła i powró­ciła szybko, cze­ka­jąc posłusz­nie z chustką w rączce. Wyglą­dała praw­dzi­wie jak obra­zek z tą swoją zgrabną, drob­niutką figurką, opartą o kolana Home’a. Widząc jed­nak, że ojciec nie prze­staje roz­ma­wiać, jak gdyby nie­świa­domy jej powrotu, ujęła jego rękę, otwo­rzyła nie­opie­ra­jące się temu gestowi palce, wsu­nęła pomię­dzy nie chustkę i zamknęła ponow­nie. Przez chwilę zda­wał się w dal­szym ciągu nie widzieć małej i nie czuć jej obec­no­ści, rychło jed­nak pochy­lił się ku niej i posa­dził na swo­ich kola­nach, a ona przy­tu­liła się do niego, i mimo że żadne z nich ani nie patrzyło na dru­gie, ani też nie zamie­niło słowa w ciągu godziny, byli, jak przy­pusz­czam, oboje zado­wo­leni w pełni.

Pod­czas popo­łu­dnio­wej her­baty ruchy i zacho­wa­nie małej istotki spra­wiały, jak zazwy­czaj, praw­dziwą roz­kosz oczom obec­nych. Zaczęła od pokie­ro­wa­nia War­re­nem, jak ma usta­wić krze­sła.

– Pro­szę usta­wić krze­sło mojego ojczulka tutaj, a moje tuż obok, pomię­dzy ojczul­kiem a panią Bret­ton: muszę podać mu her­batę.

Usia­dła i wska­zała obok sie­bie miej­sce ojcu.

– Usiądź obok mnie, jak gdy­by­śmy byli u nas w domu.

A potem, kiedy wzięła dla niego fili­żankę napeł­nioną her­batą, którą wła­sno­ręcz­nie osło­dziła i do któ­rej wlała śmie­tankę, dodała:

– Zawsze w domu robi­łam to dla cie­bie; nikt nie umiał ci tak dogo­dzić jak ja, nawet ty sam, ojczulku, nie umia­łeś.

Przez cały czas posiłku uwi­jała się w dal­szym ciągu, usłu­gu­jąc ojcu w spo­sób chwi­lami zabaw­nie nie­do­rzeczny. Szczypce do cukru były za wiel­kie dla jed­nej rączki, musiała też użyć obu przy posłu­gi­wa­niu się tym instru­men­tem. Podźwi­gnię­cie srebr­nego dzba­nuszka do śmie­tanki, pół­mi­ska z krom­kami chleba z masłem, a nawet fili­żanki i spodeczka było zada­niem prze­ra­sta­ją­cym jej siły i moż­ność; odważ­nie jed­nak usi­ło­wała mu spro­stać, manew­ru­jąc każ­dym z tych przed­mio­tów po kolei, szczę­śli­wie też podo­łała wszyst­kiemu, nie prze­law­szy nic ani nie uszko­dziw­szy. Prawdę mówiąc, uwa­ża­łam ją za małą krę­cicką, ojciec jej wszakże, zaśle­piony, jak wszy­scy rodzice, zda­wał się z wiel­kim zado­wo­le­niem przyj­mo­wać jej usługi, cudow­nie nawet uko­jony krzą­ta­niem dookoła niego.

– To jedyna moja pocie­cha w życiu – nie mógł powstrzy­mać się od uczy­nie­nia wyzna­nia pani Bret­ton. Moja matka chrzestna miała taką samą wła­sną „pocie­chę”, nie­zrów­na­nie tylko więk­szych roz­mia­rów, w danym momen­cie nie­obecną w domu, w zupeł­no­ści też potra­fiła zro­zu­mieć i odczuć słabą stronę gościa.

Ta druga „pocie­cha” uka­zała się na widowni jesz­cze tego samego wie­czora. Wie­dzia­łam, że na ten dzień ozna­czony był jego powrót, zda­wa­łam też sobie sprawę, że pani Bret­ton pozo­sta­wała od rana już w tran­sie ocze­ki­wa­nia. Sie­dzie­li­śmy wszy­scy po her­ba­cie dookoła kominka, kiedy Gra­ham przy­łą­czył się do naszego koła. Nale­ża­łoby raczej powie­dzieć: prze­rwał je i wpro­wa­dził zamie­sza­nie; zja­wie­nie się mło­dego chłopca wywo­łało oczy­wi­ście nagły roz­gwar, wobec tego zaś, że świeżo przy­były pościł przez cały dzień, jak utrzy­my­wał, trzeba było zakrząt­nąć się dookoła solid­nego posiłku dla niego. On i pan Home przy­wi­tali się jako dawni dobrzy zna­jomi; na małą dziew­czynkę Gra­ham nie zwró­cił na razie wcale uwagi.

Po ukoń­cze­niu posiłku i odpo­wie­dzi na nie­zli­czone pyta­nia matki chło­piec wstał od stołu i usiadł przy kominku. Naprze­ciwko niego sie­dział pan Home i tuż przy nim dziecko. Mówiąc o niej jako o dziecku, uży­wam nie­wła­ści­wego, by­naj­mniej nie­okre­śla­ją­cego jej wyra­że­nia. Poję­cie „dziecko” nasuwa wszystko inne raczej, ani­żeli wizje poważ­nej, sku­pio­nej małej osóbki w żałob­nej sukience i bia­łym far­tuszku, mogą­cym nada­wać się rów­nie dobrze na ubra­nie lalki więk­szych roz­mia­rów. Osóbka ta umiesz­czona była na wyso­kim krze­sełku obok sto­lika z białą, z poli­tu­ro­wa­nego drewna szka­tułką do ręcz­nych robót i trzy­mała w rączce kawa­łek baty­stu, który pil­nie obrę­biała, prze­kłu­wa­jąc go raz w raz igłą, podobną w jej palusz­kach nie­le­d­wie do noża kuchen­nego. Manew­ru­jąc nią nie­po­rad­nie, kłuła się wciąż i pozo­sta­wiała na bia­łym baty­ście sze­reg maleń­kich czer­wo­nych pla­mek; od czasu do czasu wzdry­gała się, ile­kroć prze­korne narzę­dzie wymy­kało się spod jej wła­dzy i wpi­jało się głę­biej niż zazwy­czaj w maleńki palu­szek. Nie usta­wała jed­nak w pracy, cicha wciąż, pilna, prze­jęta doko­ny­wa­nym zada­niem, praw­dziwa mała kobietka.

Gra­ham był w owym cza­sie przy­stoj­nym szes­na­sto­let­nim wyrost­kiem, któ­rego wygląd nie wzbu­dzał jed­nak nazbyt wiel­kiego zaufa­nia do jego solid­no­ści. Zazna­czam ten rys nie dla­tego, aby chło­piec miał być w isto­cie szcze­gól­nie prze­wrotny z natury, ale dla­tego, że okre­śle­nie to wydaje mi się odpo­wied­nie do opi­sa­nia jego urody jasnej, cel­tyc­kiej (nie­sak­soń­skiej), falu­ją­cych jasno­kasz­ta­no­wych wło­sów, smu­kłej, kształt­nej postaci oraz czę­sto gosz­czą­cego na jego twa­rzy uśmie­chu, nie­po­zba­wio­nego ani pocią­ga­ją­cego uroku, ani prze­bie­gło­ści (nie w ujem­nym sen­sie jed­nak). Był w owym okre­sie psu­tym, samo­wol­nym chłop­cem.

Przez dłuż­szy czas przy­glą­dał się w mil­cze­niu drob­nej figu­rynce, sie­dzą­cej naprze­ciw niego z poważną sku­pioną minką, a kiedy chwi­lowa nie­obec­ność w pokoju pana Home’a prze­stała zmu­szać go do nie­śmia­łego pół­u­śmie­chu – jedy­nego u niego objawu onie­śmie­le­nia – zwró­cił się do pani Bret­ton.

– Mamo – rzekł – widzę w naszym towa­rzy­stwie młodą damę, któ­rej nie mia­łem dotych­czas zaszczytu być przed­sta­wio­nym.

– Masz pewno na myśli małą córeczkę pana Home’a – odparła matka.

– Tak, w samej rze­czy, łaskawa pani – skło­nił się syn. – Uwa­żam jed­nak spo­sób wyra­ża­nia się łaska­wej pani nazbyt mało cere­mo­nialny; mówiąc o mło­dej damie, którą mam na myśli, nazwał­bym ją panną Home.

– Słu­chaj, Gra­ha­mie, nie pozwolę ci dro­czyć się z dziec­kiem. Nie wyobra­żaj sobie, że zgo­dzę się, abyś zro­bił z niej swoją ofiarę.

– Łaskawa pani – zwró­cił się do małej, nie­stro­piony by­naj­mniej naganą z ust matki – czy mogę mieć zaszczyt przed­sta­wie­nia się pani, skoro nikt inny nie zdra­dza chęci wyświad­cze­nia pani ani mnie tej uprzej­mo­ści? Powolny sługa łaska­wej pani, John Gra­ham Bret­ton.

Spoj­rzała na niego, wsta­ją­cego z krze­sła i skła­da­ją­cego przed nią głę­boki ukłon. Odło­żyła roz­waż­nie napar­stek, nożyczki i robotę, zeszła ostroż­nie z wyso­kiego krze­sła i dyga­jąc przed nim nisko z nie­wy­po­wie­dzianą powagą, przy­wi­tała go uprzej­mym:

– Jak się pan ma?

– Cie­szę się pozo­sta­wa­niem w dobrym zdro­wiu, nieco tylko znu­żony jestem pośpieszną podróżą. Mam nadzieję, łaskawa pani, że i panią także widzę dobrze się mającą.

– Wcale znoś…śnie – brzmiała ambitna odpo­wiedź małej kobietki, która usi­ło­wała zająć swoje uprzed­nie wyso­kie sta­no­wi­sko; czu­jąc jed­nak, że nie będzie mogła tego doko­nać bez pew­nego wysiłku i nie­zgrab­nego wspi­na­nia się pod górę – a nie mogła prze­cież nara­zić w ten spo­sób na szwank swo­jej god­no­ści – z dru­giej zaś strony nie decy­du­jąc się za nic na świe­cie na szu­ka­nie cudzej pomocy w obec­no­ści tego mło­dego pani­cza, zrze­kła się wyso­kiego krze­sła na korzyść niskiego sto­łeczka. Ku sto­łecz­kowi temu przy­su­nął Gra­ham swoje krze­sło.

– Mam nadzieję, łaskawa pani, że jej obecna rezy­den­cja, dom mojej matki, wydaje się pani odpo­wied­nią sie­dzibą?

– Nie-nad-zwy-czaj-nie; chcia­ła­bym wró­cić do domu.

– Zupeł­nie natu­ralne i godne pochwały dąże­nie, łaskawa pani; będę jed­nak czy­nił, co tylko będzie w mojej mocy, aby mu się prze­ciw­sta­wić. Liczę na to, że uda mi się uzy­skać dzięki pani odro­binę cen­nego pier­wiastka, zwa­nego zabawą, któ­rej matka moja i tu obecna panna Snowe nie były zdolne mi zapew­nić.

– Wyjadę z moim ojczul­kiem i nie będę długo pozo­sta­wała u matki łaska­wego pana.

– Tak, tak, pozo­sta­nie pani u nas, ze mną, jestem pewien. Mam kucyka, na któ­rym będzie pani jeź­dziła, i mnó­stwo ksią­żek z obraz­kami, które będę pani poka­zy­wał.

– Czy i pan będzie teraz tutaj miesz­kał?

– Miesz­kam tutaj. Jest pani z tego zado­wo­lona? Podo­bam się pani?

– Nie.

– Dla­czego?

– Wydaje mi się pan jakiś dziwny.

– Moja twarz, łaskawa pani?

– Twarz pana i wszystko w panu. Ma pan dłu­gie czer­wone włosy.

– Kasz­ta­nowe, jeśli łaska: mama nazywa je kasz­ta­no­wymi czy zło­tymi. Tego samego zda­nia są o nich wszyst­kie jej przy­ja­ciółki. Ale nawet z moimi „dłu­gimi czer­wo­nymi wło­sami” (potrzą­snął z rodza­jem triumfu bujną czu­pryną, o któ­rej on sam dobrze wie­dział, że ma płowy odcień i dumny był z tej lwiej barwy) nie mógł­bym być dziw­niej­szy niż wasza łaska­wość, sza­nowna pani.

– Nazywa mnie pan dziwną?…

– Oczy­wi­ście.

(Po chwili mil­cze­nia).

– Myślę, że powin­nam już iść spać.

– Takie małe stwo­rzonko powinno od wielu godzin już być w łóżeczku, ale cze­kała pani na pewno na mnie, aby przyj­rzeć mi się, jak wyglą­dam, prawda?

– Nie. Wcale nie.

– Jestem pewien, że powo­dem tego opóź­nio­nego pój­ścia spać była chęć korzy­sta­nia z przy­jem­no­ści, jaką darzy pani moje towa­rzy­stwo. Wie­działa pani, że przy­jadę dzi­siaj, i stąd to cze­ka­nie na moż­ność zoba­cze­nia mnie?

– Nie poszłam spać dla­tego, że jest tutaj mój ojczu­lek, a nie kto inny.

– Ślicz­nie, łaskawa pani. Stanę się na pewno ulu­bień­cem pani: polubi pani wkrótce moje towa­rzy­stwo bar­dziej jesz­cze niż towa­rzy­stwo swo­jego ojczulka, ośmielę się wyra­zić przy­pusz­cze­nie.

Powie­działa dobra­noc pani Bret­ton i mnie; zawa­hała się, nie­pewna, czy Gra­ham zasłu­guje na te same względy, ale on w tej samej chwili pochwy­cił ją i uniósł w górę jedną ręką, i trzy­mał wysoko ponad swoją głową. Ujrzała w lustrze wła­sne odbi­cie w tej pozy­cji. Nagłość i łobu­zow­ska bez­ce­re­mo­nial­ność tego gestu, a nade wszystko oka­zany przez Gra­hama brak sza­cunku dla jej osoby, były nie do znie­sie­nia.

– Mógłby się pan wsty­dzić, panie Gra­ha­mie! – krzyk­nęła z obu­rze­niem – pro­szę mnie opu­ścić! – A kiedy sta­nęła ponow­nie na pod­ło­dze, dodała z powagą: – Cie­kawa jestem, co pomy­ślałby pan o mnie, gdy­bym chciała zro­bić to samo z panem i pod­nio­sła pana jedną ręką (pogro­ziła mu impo­nu­jącą górną koń­czyną) jak słu­żący War­ren pod­nosi małą kotkę.

Powie­dziaw­szy to, wyszła z god­no­ścią z pokoju.

Roz­dział III

TOWA­RZY­SZE ZABAWY

Pan Home pozo­stał dwa dni. Przez cały czas pobytu nie­po­dobna było skło­nić go do wyj­ścia z domu: sie­dział przez cały czas przy ogniu komin­ko­wym, chwi­lami w mil­cze­niu, cza­sem znów słu­cha­jąc uprzej­mie uwag i zapy­tań pani Bret­ton i odpo­wia­da­jąc na nie. Gawędy pani Bret­ton były odpo­wied­nio dostro­jone do cho­ro­bli­wie zgnę­bio­nego nastroju jej gościa. Umiała być nie nazbyt litu­jącą się, zara­zem jed­nak współ­czu­jącą i roz­sądną; zdo­by­wała się nawet na ton macie­rzyń­ski. Była o tyle star­sza od niego, że mogła sobie pozwo­lić na podobną rolę.

Co się tyczy małej Polly, była ona rów­no­cze­śnie uszczę­śli­wiona i mil­cząca, pochło­nięta i czujna. Ojciec czę­sto sadzał ją sobie na kolana; sie­działa wów­czas cichutko, przy­tu­lona do niego, dopóki nie poczuła, czy też nie wyobra­ziła sobie, że zaczyna się krę­cić nie­spo­koj­nie. Zwra­cała się wów­czas do niego, mówiąc:

– Opuść mnie, ojczulku, na pod­łogę, zanadto ci ciążę.

Z tymi sło­wami zsu­wał się potężny cię­żar z ojcow­skich kolan na dywan, na któ­rym przy­ku­cał przy samych nogach „ojczulka”, wydo­staw­szy z bia­łej skrzynki do robót ręcz­nych popla­miony krwią baty­stowy kwa­dra­cik. Miała to być, jak się zda­wało, chu­s­teczka, prze­zna­czona na upo­mi­nek dla „ojczulka”, musiała więc być obrę­biona przed jego wyjaz­dem; stąd pil­ność małej szwaczki, nie­zdol­nej obro­bić wię­cej niż kil­ka­na­ście ście­gów w ciągu pół godziny.

Wie­czór, spro­wa­dza­jący Gra­hama pod dach macie­rzyń­ski (cały dzień spę­dzał chło­piec w szkole), był dla nas rów­no­cze­śnie hasłem wzmo­żo­nego oży­wie­nia – nie­osła­bio­nego by­naj­mniej sce­nami, jakie roz­gry­wały się nie­odmien­nie pomię­dzy nim a „panną Pau­liną Home”.

Wyni­kiem jej obu­rze­nia na jego zacho­wa­nie pierw­szego wie­czora był pełen wynio­słej obco­ści spo­sób trak­to­wa­nia zuchwalca: stałą jej odpo­wie­dzią, ile­kroć zwra­cał się do niej, było:

– Nie mogę dotrzy­mać panu towa­rzy­stwa: mam o tylu innych rze­czach do myśle­nia.

Na bła­ga­nia, aby wyja­wiła, o jakich rze­czach, odpo­wia­dała:

– O waż­nych inte­re­sach.

Gra­ham pró­bo­wał sku­sić ją otwie­ra­niem swo­jego biurka i opróż­nia­niem go z nie­zmier­nie róż­no­rod­nej zawar­to­ści: wyj­mo­wał śliczne pie­czątki, barwne pałeczki wosku, scy­zo­ryki z roz­ma­itymi napi­sami, nie­które nawet wesoło kolo­ro­wane i skrzęt­nie przez niego gro­ma­dzone. Nie można było nawet utrzy­my­wać, aby kusze­nie to miało być zupeł­nie daremne: spoj­rze­nia małej, rzu­cane ukrad­kiem spo­nad roboty, zer­kały z zacie­ka­wie­niem w stronę biurka, usia­nego pocią­ga­ją­cymi obraz­kami. Rycina z wize­run­kiem dziecka bawią­cego się ze swoim wier­nym towa­rzy­szem, potul­nym wyżłem, upa­dła na pod­łogę jak gdyby przy­pad­kiem.

– Ładny pie­sek! – zawo­łała zachwy­cona.

Gra­ham prze­zor­nie uda­wał, że nie sły­szał jej słów. Po chwili, wysu­nąw­szy się ze swo­jego kącika, pode­szła bli­żej, aby móc lepiej obej­rzeć śliczny obra­zek. Nie była w sta­nie oprzeć się cza­rowi wiel­kich oczu psa i dłu­gich uszu, a także kape­lu­sza i stroj­nej sukienki dziecka.

– Ładny obra­zek! – przy­znała łaska­wie.

– Pro­szę go sobie wziąć, jeżeli się jaśnie panience podoba – rzekł Gra­ham.

Zda­wała się wahać. Chęć posia­da­nia ślicz­nego obrazka była prze­można, przy­ję­cie byłoby jed­nak ustęp­stwem z krzywdą wła­snej god­no­ści. Nie. Odło­żyła rycinę i ode­szła.

– Nie chcesz więc jej wziąć, Polly? – zapy­tał, prze­cho­dząc w zwra­ca­niu się do niej na ton natu­ral­nie poufały, kole­żeń­ski.

– Nie. Wolę nie. Dzię­kuję.

– Chcesz wie­dzieć, co zro­bię z tą ryciną, jeśli jej nie weź­miesz?

Zawró­ciła w poło­wie drogi, aby wysłu­chać.

– Potnę ją na fidi­busy do zapa­la­nia świecy.

– Nie!

– Wła­śnie, że tak zro­bię.

– Pro­szę, nie!

Gra­ham pozo­stał jed­nak nie­ugięty pomimo jej bła­gal­nego tonu i wyjął nożyczki z koszyka do robót swo­jej matki.

– Uwaga, tnę! – rzekł, robiąc groźny gest. – Widzisz, tędy, przez sam śro­dek głowy Fida i przy tym ode­tnę połowę nosa małemu Harry’emu.

– Nie! Nie! Nie!

– To chodź do mnie! Ale prę­dziutko, bo ina­czej zro­bię, co mówię.

Zawa­hała się, ocią­gała się chwilkę i wresz­cie ule­gła.

– A teraz, chcesz ją mieć?

– Pro­szę.

– Ale będę żądał zapłaty.

– Ile?

– Całusa.

– Pro­szę naprzód dać mi obra­zek do ręki.

Teraz Polly z kolei spra­wiała wra­że­nie pod­stęp­nej. Gra­ham dał jej rycinę. W tej samej chwili wymknęła się swo­jemu wie­rzy­cie­lowi i ucie­kła do ojca, znaj­du­jąc bez­pieczne schro­nie­nie na jego kola­nach. Gra­ham udał wielce zagnie­wa­nego i pod­sko­czył za nią. W stra­chu przed nim ukryła twarz w fał­dach ojcow­skiej kami­zelki.

– Ojczulku!… Ojczulku!… Każ mu odejść!

– Nie odejdę! – zagro­ził Gra­ham.

Z odwró­coną twa­rzą wycią­gnęła rączkę gestem odpy­cha­ją­cym, aby nie dopu­ścić go do sie­bie.

– W takim razie poca­łuję cię w rękę – rzekł, w tej samej chwili jed­nak rączka zaci­snęła się w minia­tu­rową piąstkę, która wymie­rzyła mu zapłatę w drob­nej mone­cie, nie­po­dob­nej by­naj­mniej do poca­łunku.

Gra­ham – na swój spo­sób nie ustę­pu­jąc prze­bie­gło­ścią małej towa­rzyszce zabaw – odsko­czył na pozór mocno skon­fun­do­wany i rzu­cił się na kanapę, tuląc głowę do poduszki, jak gdyby w przy­stę­pie gwał­tow­nego bólu. Polly, zdu­miona jego mil­cze­niem, zer­k­nęła na niego ukrad­kiem. Twarz chłopca i ręce ukryte były w dło­niach. Zanie­po­ko­jona, odwró­ciła się w jego stronę, nie scho­dząc jed­nak z kolan ojca, i wpa­try­wała się z nie­po­ko­jem w swo­jego prze­ciw­nika. Gra­ham jęk­nął.

– Ojczulku, co mu się stało? – szep­nęła.

– Sama go lepiej zapy­taj, Polly.

– Czy ude­rzy­łam go tak mocno? – (Powtórny jęk).

– Sądząc z jego jęków, nale­ża­łoby przy­pu­ścić, że bar­dzo mocno – odparł pan Home.

– Mamo – jęk­nął Gra­ham sła­bym gło­sem – myślę, że należy chyba posłać po dok­tora. O! Moje oko! – (Ponowna cisza, zakłó­cona tylko jękami Gra­hama). – Co będzie, jeżeli oślepnę?! – zawo­łał.

Krzyw­dzi­cielka jego nie była w sta­nie znieść podob­nej myśli.

– Pro­szę mi poka­zać oko; nie chcia­łam tra­fić w nie, tylko w usta. Nie przy­pusz­cza­łam, że ude­rzy­łam tak bar­dzo mocno.

Odpo­wie­dzią było mil­cze­nie. Twa­rzyczka jej zaczęła drgać.

– Tak mi przy­kro! Tak mi przy­kro…!

Wzru­sze­nie zna­la­zło ujście w łka­niu.

– Dość już drę­cze­nia dziecka! – obu­rzyła się pani Bret­ton.

– To tylko żarty, moja piesz­czotko – zawo­łał pan Home.

W tej chwili Gra­ham pod­niósł się nagłym sko­kiem, raz jesz­cze porwał ją wysoko w górę, a ona powtór­nie uka­rała go, i tar­ga­jąc za lwią czu­prynę, obsy­py­wała go gra­dem wyzwisk:

– Ty naj­nie­go­dziw­szy, naj­gor­szy, naj­nie­grzecz­niej­szy czło­wieku! Ty naj­strasz­niej­szy kłam­czu­chu, jaki tylko może być na całym świe­cie!

Z rana w dniu wyjazdu pana Home’a on i jego córka odbyli roz­mowę sam na sam, ukryci na ławeczce za firan­kami okien­nymi.

– Czy nie mogła­bym zapa­ko­wać swo­jej skrzynki i poje­chać razem z tobą, ojczulku? – szep­nęła zupeł­nie poważ­nie.

Potrzą­snął prze­cząco głową.

– Spra­wi­ła­bym ci kło­pot?

– Tak, Polly.

– Dla­tego że jestem mała?

– Dla­tego że jesteś mała i wątła. Podró­żo­wać mogą tylko doro­śli, silni ludzie. Nie miej jed­nak takiej smut­nej minki, małe moje kocha­nie; łamiesz mi tym serce. Ojczu­lek powróci wkrótce do swo­jej Polly.

– Nie jestem wcale smutna, wcale nie jestem smutna, ojczulku.

– Przy­kro byłoby mojej Polly, gdyby miała spra­wić ból swo­jemu ojczul­kowi, prawda?

– Jesz­cze przy­krzej niż przy­kro.

– W takim razie moja Polly musi być wesoła: nie pła­kać przy poże­gna­niu i nie smu­cić się po moim wyjeź­dzie. Musi myśleć o tym, że będziemy znów rychło razem, i sta­rać się być wesołą do tego czasu. Czy mogę liczyć na to, że moja pta­szyna będzie się sta­rała być wesoła?

– Będzie się sta­rała.

– Wie­rzę, że tak będzie. Żegnaj więc, kocha­nie. Czas już na mnie.

– Teraz?! Już teraz?!…

Podała ojcu drga­jące usteczka. Ojciec jej załkał, ale ona – zauwa­ży­łam to – nie pła­kała. Zsu­nąw­szy ją ze swo­ich kolan, uści­snął na poże­gna­nie ręce wszyst­kich obec­nych i odje­chał.

Kiedy drzwi wej­ściowe do holu zamknęły się za nim, opa­dła na kolana przy krze­śle z okrzy­kiem: „Ojczulku!”.

Okrzyk był przy­ci­szony, ale prze­cią­gły. Brzmiało w nim bole­sne pyta­nie: „Dla­czego mnie opu­ści­łeś…?” Widzia­łam, że przez pierw­szych kilka minut dziecko cierpi męki. W tym krót­kim ułamku swo­jego dzie­cięc­twa doznała wzru­szeń, jakich ni­gdy nie prze­ży­wają nie­któ­rzy. Leżało to w jej natu­rze, zapo­wia­da­jąc, że czeka ją wię­cej takich chwil, jeżeli będzie żyła. Nikt nie prze­mó­wił ani słowa. Pani Bret­ton, jako matka, uro­niła kilka łez. Gra­ham, zajęty pisa­niem, pod­niósł głowę i utkwił wzrok w Polly. Ja, Lucy Snowe, nie zatra­ci­łam rów­no­wagi.

Mała istotka, pozo­sta­wiona w ten spo­sób w spo­koju i nie­na­ga­by­wana przez nikogo, doko­nała dla samej sie­bie tego, czego nikt inny nie mógłby dla niej uczy­nić – pogo­dziła się z bólem nie do znie­sie­nia, jak się zda­wało, i nie­ba­wem opa­no­wała go nawet. Ani tego dnia, ani następ­nego nie byłaby zdolna przy­jąć pocie­sze­nia przez nikogo. Stop­niowo, z cza­sem, stała się bar­dziej bierna.

Trze­ciego wie­czora, kiedy cicha i zgnę­biona sie­działa na pod­ło­dze, Gra­ham, który wszedł do pokoju, pod­niósł ją łagod­nie, nie mówiąc ani słowa. Nie opie­rała mu się, przy­tu­liła się nawet do niego, jak gdyby wyczer­pana. Kiedy usiadł, zło­żyła główkę na jego ramie­niu i po chwili zasnęła; uśpioną zaniósł na górę do jej łóżeczka. Nie byłam wcale zdzi­wiona, kiedy naza­jutrz z rana pierw­szym jej pyta­niem było:

– Gdzie jest pan Gra­ham?

Traf chciał, że Gra­ham nie zszedł tego dnia na śnia­da­nie. Miał do napi­sa­nia jakieś wypra­co­wa­nie, które zmu­szony był wrę­czyć tego rana jesz­cze nauczy­cie­lowi w kla­sie, popro­sił więc matkę, aby przy­słała mu fili­żankę her­baty do pokoju. Polly sama się zaofia­ro­wała, że zanie­sie ją: musi prze­cież zająć się czymś, dbać o kogoś. Fili­żanka, nalana po brzegi, została jej powie­rzona; mimo że była małą krę­cicką, odzna­czała się wielką sta­ran­no­ścią i ostroż­no­ścią. Pokój, w któ­rym Gra­ham odra­biał lek­cje, poło­żony był naprze­ciwko pokoju śnia­da­nio­wego, a że oba pokoje miały drzwi jedne naprze­ciwko dru­gich po obu stro­nach prze­dzie­la­ją­cego je kory­ta­rza, mogłam łatwo śle­dzić małą.

– Co pan robi? – zapy­tała, wcho­dząc do pokoju Gra­hama.

– Piszę.

– Dla­czego nie przy­cho­dzi pan na śnia­da­nie, żeby zjeść je razem ze swoją mamą?

– Jestem zanadto zajęty.

– Chce pan dostać śnia­da­nie?

– Natu­ral­nie.

– Pro­szę, przy­nio­słam je.

Rze­kł­szy to, posta­wiła fili­żankę na dywa­nie, niby dozorca wię­zienny przy­no­szący więź­niowi kubek wody do drzwi jego celi, i cof­nęła się. Po chwili powró­ciła.

– Co pan chciałby dostać do jedze­nia… oprócz her­baty?

– Coś dobrego. Przy­nieś mi coś szcze­gól­nie dobrego, jak praw­dziwa dobra mała kobietka.

Polly powró­ciła do pani Bret­ton.

– Pro­szę, niech pani pośle swo­jemu synowi coś bar­dzo dobrego.

– Sama wybierz dla niego, Polly. Jak myślisz, co mamy mu posłać?

Mała wzięła po por­cji ze wszyst­kiego, co było naj­lep­sze na stole, ale nie­ba­wem powró­ciła, pro­sząc szep­tem o oso­bliwą jakąś mar­mo­ladę, któ­rej tu nie było. Otrzy­mała żądany przy­smak (pani Bret­ton nie odma­wiała ni­gdy niczego swo­jemu spad­ko­biercy) i wnet potem usły­sze­li­śmy Gra­hama, wychwa­la­ją­cego pod nie­biosa małą opie­kunkę i przy­rze­ka­ją­cego jej, że jak będzie miał wła­sny dom, przyj­mie ją za gospo­dy­nię, a może nawet – jeżeli okaże praw­dziwy talent kuli­narny – za kucharkę. Kiedy po zanie­sie­niu Gra­ha­mowi owej żąda­nej mar­mo­lady nie powró­ciła do jadalni, poszłam po nią i zasta­łam oboje, ją i Gra­hama, śnia­da­ją­cych tête-à-tête. Stała obok niego i dzie­liła jego por­cję, z wyjąt­kiem mar­mo­lady, któ­rej z wiel­kim tak­tem nie chciała tknąć, w oba­wie, aby, jak przy­pusz­czam, nie wyda­wało się, że posta­rała się o nią zarówno ze względu na samą sie­bie, jak i na niego. Stale ujaw­niała podob­nie miłe porywy, świad­czące o nie­zwy­kłej deli­kat­no­ści uczuć.

Zwią­zek przy­jaźni, zadzierz­gnięty w ten spo­sób, nie roz­wiał się już pośpiesz­nie. Oka­zało się wprost prze­ciw­nie, że czas i oko­licz­no­ści przy­czy­niły się raczej do umoc­nie­nia niż do osła­bie­nia go. Mimo że oboje byli, jak można naj­bar­dziej, nie­do­brani wie­kiem, płcią, dąże­niami i wszyst­kim w ogóle, w nie­wy­tłu­ma­czony wsze­lako spo­sób mieli sobie wza­jem bar­dzo wiele do powie­dze­nia. Co się tyczy Polly, zauwa­ży­łam, że jej wła­ściwa natura ujaw­niała się w pełni jedy­nie w towa­rzy­stwie mło­dego Bret­tona. Kiedy na dobre już oswo­iła się i przy­wy­kła do domu pani Bret­ton, oka­zała się dziec­kiem łatwym do pro­wa­dze­nia. Moja matka chrzestna zupeł­nie dobrze dawała sobie z nią radę. Całymi dniami sia­dy­wała dziew­czynka na sto­łeczku u stóp pani Bret­ton, ucząc się zada­nych lek­cji albo też szy­jąc czy pisząc cyfry szy­fer­kiem na tabliczce, ni­gdy jed­nak nie odzy­wa­jąc się z niczym ory­gi­nal­nym ani też nie zdra­dza­jąc żad­nego prze­bły­sku swo­jej oso­bli­wej natury. Prze­sta­łam też obser­wo­wać ją w tych warun­kach, jako że nie mogła budzić w takich chwi­lach więk­szego zain­te­re­so­wa­nia. Kiedy wszakże wie­czo­rem roz­le­gało się puka­nie do drzwi powra­ca­ją­cego do domu Gra­hama, doko­ny­wało się w małej momen­talne prze­isto­cze­nie. W jed­nej sekun­dzie była na gór­nym pode­ście klatki scho­do­wej. Jej powi­ta­nie bywało stale wymówką albo groźbą.

– Nie wytar­łeś (tykała go już) jak się należy nóg o sło­miankę. Powiem two­jej mamie!

– Już jesteś mała wier­ci­pięto?!

– Tak, ale nie możesz mnie dosię­gnąć. Stoję wyżej niż ty – chwa­liła się, wysu­wa­jąc główkę przez pręty balu­strady (nawet pod­no­sząc się na czubki pal­ców, nie mogła prze­chy­lić się ponad nią).

– Polly!

– Co, drogi chłop­cze? – (tak nazy­wała go czę­sto, prze­jąw­szy od jego matki ten spo­sób zwra­ca­nia się do niego).

– Umie­ram ze zmę­cze­nia – oświad­czał Gra­ham, opie­ra­jąc się o ścianę pasażu i uda­jąc zupełne wyczer­pa­nie. – Dok­tor Digby, nasz dyrek­tor, poko­nał mnie do reszty, zbi­ja­jąc mnie cał­kiem z nóg dodat­ko­wymi zada­niami. Zejdź na dół i dopo­móż mi zanieść na górę książki i zeszyty.

– O, wiem! wiem! Chcesz mnie zła­pać!

– Wcale nie. Mówię naj­praw­dziw­szą prawdę. Jestem słaby jak trzcinka. Zejdź dopo­móc mi.

– Oczy twoje są spo­kojne, jak u burej kotki, ale boję się, że sko­czysz na mnie.

– Ja?! Sko­czyć?! Nic podob­nego! Nie mam sił do ska­ka­nia. Zejdź, a się prze­ko­nasz.

– Może nawet zeszła­bym, jeżeli mi przy­rzek­niesz, że nie tkniesz mnie; że nie porwiesz mnie w górę i nie będziesz krę­cił mną jak wia­tra­kiem.

– O! Nie był­bym w sta­nie tego zro­bić! – jęczał, osu­wa­jąc się bez­sil­nie na krze­sło.

– No, dobrze; połóż książki na pierw­szym schodku, a sam odejdź o trzy kroki w tył.

Kiedy sta­wało się wedle jej życze­nia, zbie­gała na dół, nie spusz­cza­jąc oka z osła­bio­nego Gra­hama. Oczy­wi­ście, że jej zbli­że­nie się gal­wa­ni­zo­wało go od razu, budząc w nim nagły, gwał­towny przy­pływ sił: zabawa musiała udać się w tych warun­kach. Cza­sem wpa­dała w praw­dziwy gniew, cza­sem jed­nak odby­wało się wszystko względ­nie gładko; sły­sze­li­śmy ją w takich razach mówiącą przy pro­wa­dze­niu go po scho­dach:

– A teraz, drogi chłop­cze, chodź i napij się her­baty. Jestem pewna, że potrzeba ci tego.

Zabaw­nie było obser­wo­wać ją sie­dzącą przy Gra­ha­mie pod­czas jego posiłku. W jego nie­obec­no­ści była cichą, mil­czącą osóbką; przy nim oży­wiała się od razu, zaafe­ro­wana, nad­ska­ku­jąca mu, ruchliwa jak żywe sre­bro. Przy­cho­dziło mi nie­raz na myśl, że lepiej byłoby, gdyby myślała wię­cej o sobie i była spo­koj­niej­sza. Nic z tego jed­nak: jej wła­sna osoba scho­dziła zupeł­nie na drugi plan; cała jej uwaga zaprząt­nięta była nim wyłącz­nie. W jej poję­ciu nie mógł być ani dosta­tecz­nie, ani dość sta­ran­nie obsłu­żony; Wielki Mogoł był w jej oczach niczym w porów­na­niu z nim. Gro­ma­dziła dookoła niego jeden po dru­gim wszyst­kie pół­mi­seczki i koszyki z pie­czy­wem i cia­stem, a kiedy nale­żało już przy­pu­ścić, że miał pod ręką wszystko, czego mógł zapra­gnąć, wpa­dała na nowy pomysł.

– Pro­szę pani – przy­bie­gała, szep­cząc na ucho pani Bret­ton. – Może syn pani chciałby zjeść ciastko – wiem, że jest tutaj. – Wska­zy­wała palusz­kiem na kre­dens. Pani Bret­ton była z zasady prze­ciwna jedze­niu cia­stek do her­baty, prośba Polly bywała jed­nak szcze­gól­nie natar­czywa. – Jedno maleń­kie cia­steczko, pro­szę pani, tylko dla niego, musi prze­cież jesz­cze raz iść do szkoły – dziew­czę­tom takim jak ja i panna Snowe nie jest potrzebne doga­dza­nie, ale jemu – tak. Lubi tak bar­dzo ciastka…

Gra­ham w isto­cie bar­dzo lubił ciastka i pra­wie stale je dosta­wał. Należy oddać mu spra­wiedliwość, że miał zawsze naj­szczer­sze inten­cje dzie­le­nia się nimi z tą, któ­rej je zawdzię­czał. Ni­gdy jed­nak nie zga­dzała się na to. Nale­ga­nie na nią w tej mie­rze było nie­za­wod­nym spo­so­bem zepsu­cia jej humoru na cały wie­czór. Jedyną nagrodą, jakiej pra­gnęła za swoje sta­ra­nia, była moż­ność krzą­ta­nia się przy nim, sta­nia przy jego kola­nach i zagar­nia­nia pod­czas tych posił­ków na wyłączną wła­sność całej jego uwagi i towa­rzy­stwa, nie zaś dzie­le­nia się z nim sło­dy­czami.

Ze zdu­mie­wa­jącą goto­wo­ścią przy­sto­so­wy­wała się do tema­tów, które mogły go inte­re­so­wać. Można było pomy­śleć, że dziecko to nie ma wła­snego życia ani zain­te­re­so­wań, musi więc z koniecz­no­ści żyć, poru­szać się i ist­nieć cudzymi. Teraz, kiedy ojciec jej był daleko, przy­lgnęła do Gra­hama, zda­jąc się zdolna do odczu­wa­nia jedy­nie jego wraż­li­wo­ścią. Umiała wyli­czać z pamięci nie tylko wszyst­kie nazwi­ska, ale i wszyst­kie prze­zwi­ska jego kole­gów szkol­nych; prze­jęła od Gra­hama spo­sób okre­śla­nia każ­dego z nich z osobna; jedno jego słówko wystar­czało jej, aby domy­ślić się, o kim mówi. Ni­gdy nie zapo­mi­nała ani nie zamie­niała cha­rak­te­ry­stycz­nych cech żad­nego, nie myląc się ni­gdy co do tego; zda­rzało jej się nie­raz całymi wie­czo­rami mówić z Gra­ha­mem o jego kole­gach i nauczy­cie­lach, któ­rych nie widziała ani razu w życiu, zda­jąc się naj­zu­peł­niej świa­doma ich wyglądu, gestów, spo­sobu zacho­wy­wa­nia i upodo­bań. Potra­fiła nawet naśla­do­wać ich: jeden z młod­szych nauczy­cieli, do któ­rego Bret­ton czuł oso­bliwą odrazę, wyróż­niał się jaki­miś sła­bost­kami, które w mig pod­chwy­ciła z opo­wia­dań Gra­hama i nauczyła się prze­drzeź­niać ku wiel­kiej ucie­sze swo­jego towa­rzy­sza. Pani Bret­ton zga­niła ją jed­nak surowo i zaka­zała podob­nej zabawy.

Młoda parka rzadko się sprze­czała. Raz wszakże wyni­kła pomię­dzy oboj­giem scy­sja, która zadała dotkliwy cios jej uczu­ciom.

Pew­nego dnia Gra­ham miał z racji swo­ich uro­dzin przy­jąć u sie­bie kilku przy­ja­ciół – chłop­ców w jego wieku. Pani Bret­ton zapro­siła ich na obiad. Polly żywo zain­te­re­so­wała się tą wizytą; tak czę­sto mówiła z Gra­hamem o jego spo­dzie­wa­nych gościach; nale­żeli oni do tych, o któ­rych opo­wia­dał jej naj­czę­ściej. Po obie­dzie pozo­sta­wiono mło­dych chłop­ców samych w jadalni, gdzie zro­biło się nie­ba­wem bar­dzo wesoło, jak świad­czyły dola­tu­jące stam­tąd hałasy. Prze­cho­dząc przy­pad­kiem przez hol, zoba­czy­łam małą Polly, sie­dzącą samot­nie na naj­niż­szym stop­niu scho­dów, wpa­trzoną w poły­sku­jące kolo­rowe szyby oszklo­nych drzwi sto­ło­wego pokoju, w któ­rych odbi­jało się świa­tło lampy z holu. Drobne czółko dziew­czynki zasę­pione było ponu­rym roz­my­śla­niem.

– O czym tak myślisz, Polly?

– O niczym nad­zwy­czaj­nym; chcia­ła­bym tylko, żeby ta szyba była prze­zro­czy­sta: mogła­bym zaj­rzeć przez nią. Chłopcy są tacy weseli. Chcia­ła­bym móc wejść do nich, chcia­ła­bym być z Gra­ha­mem i przyj­rzeć się jego kole­gom.

– Cóż ci prze­szka­dza wejść?

– Boję się. Ale, jak pani myśli, czy mogła­bym? Czy mogła­bym zapu­kać do drzwi i popro­sić, żeby mnie wpu­ścili?

Przy­pusz­cza­łam, że chłopcy nie będą mieli nic prze­ciwko dopusz­cze­niu jej do swo­jego towa­rzy­stwa i dla­tego zachę­ci­łam ją do zapu­ka­nia.

Zapu­kała zbyt słabo zrazu, aby można było usły­szeć przez zamknięte drzwi, po pono­wio­nej wszakże przez nią pró­bie drzwi zostały uchy­lone i w ich otwo­rze uka­zała się głowa Gra­hama, roz­ba­wio­nego, zara­zem jed­nak znie­cier­pli­wio­nego.

– Czego chcesz, mała małpko?

– Wejść do was.

– Tylko tyle? Bar­dzo nam tu jesteś potrzebna! Cie­kaw jestem, co zro­bi­li­by­śmy z tobą. Zmy­kaj do mamy i do panny Snowe i powiedz im, żeby poło­żyły cię spać.

Kasz­ta­nowa grzywa i zaczer­wie­niona twarz Gra­hama zni­kły; drzwi zatrza­snęły się za nim z hała­sem. Polly stała oszo­ło­miona, onie­miała.

– Dla­czego mówił do mnie tak ostro? – szep­nęła po chwili. – Ni­gdy nie mówi do mnie w taki spo­sób. Co mu zro­bi­łam złego?

– Nie, Polly, nie zro­bi­łaś mu nic złego, tylko widzisz, Gra­ham zajęty jest swo­imi kole­gami.

– Tak. I lubi ich bar­dziej niż mnie! Odpę­dza mnie teraz, bo ma ich u sie­bie!

Chcia­łam ją pocie­szyć, a zara­zem sko­rzy­stać ze spo­sob­no­ści wpo­je­nia w nią paru pod­sta­wo­wych mak­sym filo­zo­ficz­nych, któ­rych pokaźny zasób mia­łam zawsze w pogo­to­wiu. Powstrzy­mała mnie jed­nak przy pierw­szym wypo­wie­dzia­nym sło­wie, zatkaw­szy sobie uszy palusz­kami, i rzu­ciła się na sło­miankę, twa­rzą do fliz kamien­nej posadzki. Ani War­re­nowi, ani kucharce nie udało się jej pod­nieść, pozo­sta­wi­li­śmy ją więc w spo­koju i pozwo­li­li­śmy leżeć, dopóki sama z wła­snej woli nie uwa­żała za wła­ściwe wstać i odejść.

Gra­ham tego samego jesz­cze wie­czora zapo­mniał o swoim znie­cier­pli­wie­niu i po odej­ściu kole­gów zwró­cił się jak zwy­kle do małej towa­rzyszki zabaw. Wyrwała mu się wszakże z ręki, oczy jej roz­bły­sły gnie­wem; nie chciała powie­dzieć mu dobra­noc, nie chciała patrzeć na niego. Naza­jutrz zacho­wał się wobec niej obo­jęt­nie, a ona była sztywna i zimna jak mar­mur. Kiedy po prze­mi­nię­ciu w ten spo­sób jesz­cze jed­nego dnia zaczął draż­nić ją dopy­ty­wa­niem, jaki jest wła­ści­wie powód jej dąsa­nia, nie otwo­rzyła ust. Nie mógł, oczy­wi­ście, gnie­wać się na nią praw­dzi­wie; zbyt nie­do­braną sta­no­wili pod każ­dym wzglę­dem parę; zrazu też pró­bo­wał uła­go­dzić ją, a potem zadrę­czać dopy­ty­wa­niem się:

– Dla­czego jesteś taka zagnie­wana na mnie? Co ci zro­bi­łem złego?

Za całą odpo­wiedź roz­pła­kała się, a wtedy ukoił ją piesz­czo­tami, które przy­wró­ciły dawną przy­jaźń. Nale­żała jed­nak do istot, po któ­rych podobne wyda­rze­nia nie prze­śli­zgują się bez śladu. Zauwa­ży­łam, że po tym odtrą­ce­niu ni­gdy już wię­cej nie szu­kała go, nie wpra­szała się do jego towa­rzy­stwa ani też nie narzu­cała mu się w żaden inny spo­sób. Pole­ci­łam jej pew­nego razu, aby zanio­sła mu jakąś książkę, kiedy sie­dział zamknięty w swoim pokoju do nauki.

– Pocze­kam, aż wyj­dzie – odparła dum­nie. – Nie chcę, żeby przeze mnie wsta­wał od biurka i otwie­rał mi drzwi.

Młody Bret­ton miał ulu­bio­nego kucyka, na któ­rym wyjeż­dżał czę­sto na spa­cer; Polly śle­dziła zawsze przez okno jego odjazd i przy­jazd. Ambi­cją jej było móc obje­chać na kucyku raz jeden cho­ciażby podwó­rze dookoła, ni­gdy jed­nak nie pro­siła o dostą­pie­nie tego zaszczytu. Pew­nego dnia zaszła na podwó­rze, aby być obecną przy zsia­da­niu Gra­hama z konia. Kiedy stała tak, oparta o furtkę, pra­gnie­nie prze­je­cha­nia się na kucyku pło­nęło ogniem tęsk­noty w jej oczach.

– Cóż, Polly, masz ochotę się prze­je­chać? – zapy­tał Gra­ham nieco nie­dbale. Przy­pusz­czam, że ton jego wydał jej się zbyt obo­jętny i lek­ce­wa­żący.

– Nie, dzię­kuję ci – odparła, odwra­ca­jąc się z dosko­nale uda­waną ozię­bło­ścią.

– Radzę ci, prze­jedź się – powtó­rzył. – Wiem, że sprawi ci to przy­jem­ność.

– Nie wyobra­żaj sobie, że dbam cho­ciaż tro­chę o to – odparła wynio­śle.

– Nie­prawda. Powie­dzia­łaś Lucy Snowe, że bar­dzo pra­gniesz móc się prze­je­chać.

– Lucy Snowe jest plot­karką – brzmiała jej odpo­wiedź (lek­kie seple­nie­nie i prze­krę­ca­nie liter w nie­któ­rych wyra­zach było jedyną jej cechą praw­dzi­wie dzie­cięcą, naj­mniej przed­wcze­sną). Powie­dziaw­szy to, weszła do domu. Gra­ham, który powró­cił wkrótce po niej, ode­zwał się do matki:

– Mamo, myślę, że to stwo­rze­nie musi być chyba pomy­lone; istny gabi­net oso­bli­wo­ści. Nudno jed­nak byłoby mi bez niej. Bawi mnie daleko wię­cej ani­żeli ty i Lucy Snowe.

– Panno Lucy – zwró­ciła się do mnie Polly (powoli przy­wy­kła wda­wać się ze mną w poga­wędkę, kiedy były­śmy same w naszym pokoju wie­czo­rem) – wie pani, któ­rego dnia w tygo­dniu naj­bar­dziej lubię Gra­hama?

– Skądże mogła­bym wie­dzieć coś rów­nie dziw­nego? Czy moż­liwe, aby ist­niał taki dzień spo­śród sied­miu, w któ­rym Gra­ham jest inny niż w pozo­stałe sześć?

– Rozu­mie się, że jest! Jak to?! Czy pani tego nie rozu­mie? Nie wie pani takiej pro­stej rze­czy? Jest naj­do­sko­nal­szy w nie­dzielę, bo mamy go w nie­dzielę cały dzień, i jest wten­czas taki spo­kojny, a wie­czo­rem jest taki dobry.

Uwaga nie była by­naj­mniej bez­pod­stawna: cho­dze­nie do kościoła i inne tego rodzaju obo­wiązki nastra­jały Gra­hama w nie­dzielę na nutę spo­koju; wie­czory nie­dzielne poświę­cał prze­waż­nie nie­win­nym, może tylko nieco gnu­śnym rodza­jom zabawy przy ogniu komin­ko­wym. Naj­czę­ściej brał w posia­da­nie kanapkę i wzy­wał do sie­bie Polly.

Gra­ham był chłop­cem nie­zu­peł­nie podob­nym do innych rówie­śni­ków; nie szu­kał wyłącz­nej roz­ko­szy w czy­nie; był skłonny do wpa­da­nia od czasu do czasu w momenty zadumy; znaj­do­wał także przy­jem­ność w czy­ta­niu, a jego lek­tura nie była dobie­rana doryw­czo, byle jak, na oślep. Miał wyraźne, cha­rak­te­ry­styczne upodo­ba­nia, a nawet prze­bły­ski intu­icyj­nego gustu w wybo­rze. Rzadko, co prawda, robił uwagi o tym, co czy­tał, nie­jed­no­krot­nie jed­nak widy­wa­łam go sie­dzą­cego i roz­my­śla­ją­cego o prze­czy­ta­nym dziele.

Polly klę­czała przy nim na małej podu­szeczce, umiesz­czo­nej na dywa­nie. Roz­mowa, która zawią­zy­wała się pomię­dzy oboj­giem, roz­po­czy­nała się zazwy­czaj szep­tem, przy­ci­szo­nym, ale dosły­szal­nym. Tu i ówdzie pod­chwy­ty­wa­łam jej urywki, w isto­cie też przy­znać musia­łam, że jakiś lep­szy i pod­nio­ślej­szy nastrój ani­żeli zwy­kły, z dni powsze­dnich, zda­wał się uspo­sa­biać Gra­hama oso­bli­wie łagod­nie.

– Nauczy­łaś się nowych hym­nów w tym tygo­dniu, Polly?

– Nauczy­łam się bar­dzo ład­nego. Ma cztery wer­sety. Chcesz, abym je wypo­wie­działa?

– Dobrze, ale mów ład­nie. Nie śpiesz się.

Po wypo­wie­dze­niu, a raczej po na wpół śpiew­nym wyre­cy­to­wa­niu przez nią hymnu pół­gło­sem, przy­stę­po­wał do wyka­za­nia błę­dów jej recy­ta­cji, udzie­la­jąc wsłu­cha­nej w jego słowa dziew­czynce for­mal­nego wykładu na ten temat. Uczyła się łatwo i z równą łatwo­ścią naśla­do­wała podany wzór, nade wszystko zaś przy­jem­ność, jaką spra­wiało jej poczu­cie, że zado­wo­liła Gra­hama, czy­niła z niej dosko­nały mate­riał na uczen­nicę. Po hym­nie nastę­po­wało gło­śne czy­ta­nie – cza­sem roz­działu z Biblii: tutaj rzadko potrzebne było popra­wia­nie; dziecko czy­tało płyn­nie i wni­kli­wie wszel­kie ustępy opi­sowe, a kiedy natra­fiła na temat, który była w sta­nie zro­zu­mieć, a zwłasz­cza jeżeli mógł ją zain­te­re­so­wać, wyra­zi­stość i głę­bia uczu­cia jej recy­ta­cji sta­wała się wręcz zdu­mie­wa­jąca. Józef wrzu­cony do studni, Daniel w jaskini lwów – były naj­ulu­bień­szymi jej opo­wie­ściami: szcze­rze wzru­szała ją zwłasz­cza pierw­sza.

– Biedny Jakub! – wołała czę­sto drżą­cymi ustecz­kami. – Jak bar­dzo kochał swo­jego syna Józefa! Tak bar­dzo – dodała pew­nego razu – tak bar­dzo, Gra­ha­mie, jak ja kocham cie­bie; gdy­byś miał umrzeć – otwo­rzyła ponow­nie księgę, odszu­kała wer­set i odczy­tała go – „Odma­wia­ła­bym wszel­kich słów pocie­chy i zestą­pi­ła­bym do two­jego grobu w żało­bie”.

Przy wypo­wie­dze­niu tych słów objęła Gra­hama drob­nymi ramion­kami, przy­cią­ga­jąc ku sobie głowę okrytą gęstą grzywą wło­sów. Gest ten ude­rzył mnie wów­czas – dobrze to pamię­tam – jako nie­opa­no­wa­nie poryw­czy; spra­wiało to wra­że­nie, jakiego można by doznać na widok zwie­rzę­cia, groź­nego z natury, sztucz­nie wszakże na wpół oswo­jo­nego i nazbyt nie­ostroż­nie darzo­nego piesz­czo­tami. Nie dla­tego, abym miała oba­wiać się, że Gra­ham wyrzą­dzić jej może istotną krzywdę albo też nazbyt szorstko ją odtrą­cić, przy­cho­dziło mi jed­nak na myśl, że mała naraża się na nie­cier­pliwe czy obo­jętne potrak­to­wa­nie jej, co byłoby gor­sze dla niej nie­mal ani­żeli fak­tyczny cios.

Na ogół wszakże Gra­ham przyj­mo­wał takie wybu­chy miło­ści z jej strony raczej bier­nie: cza­sem nawet wyraz zado­wo­lo­nego zdu­mie­nia wobec jej poważ­nych oświad­czyn roz­pa­lał wesołe bły­ski w oczach. Pew­nego dnia powie­dział:

– Lubisz mnie pra­wie tak samo, jak gdy­byś była moją małą sio­strzyczką, prawda, Polly?

– O, tak, lubię cię – odrze­kła – lubię cię bar­dzo!

Nie było mi dane zaba­wiać się długo stu­dio­wa­niem cie­ka­wego cha­rak­teru dziew­czynki. Zale­d­wie od dwóch mie­sięcy prze­by­wała w Bret­ton, kiedy nad­szedł list od pana Home’a, dono­szą­cego, że osie­dlił się obec­nie na kon­ty­nen­cie w pobliżu swo­jej rodziny z linii macie­rzy­stej. Wobec tego zaś, że nic go nie cią­gnie do Anglii, która stała mu się zde­cy­do­wa­nie nie­miła, nie myśli powró­cić tutaj w ciągu dłu­gich lat, życzy sobie też nie­zwłocz­nego powrotu małej córeczki.

– Cie­kawa jestem, jak mała przyj­mie tę wia­do­mość? – rze­kła pani Bret­ton po prze­czy­ta­niu listu. I ja także byłam cie­kawa tego, pod­ję­łam się też zako­mu­ni­ko­wa­nia Polly waż­kiej dla niej nowiny.

Udaw­szy się do salonu – gdzie, ze względu na jego ciszę i ozdob­ność, lubiła prze­by­wać sama i gdzie można było śmiało ją pozo­sta­wić, nie doty­kała bowiem niczego, a w każ­dym razie nie bru­dziła niczego dotknię­ciem swo­ich palusz­ków – zasta­łam ją sie­dzącą w pozie oda­li­ski na kanapce, na wpół ocie­nio­nej opa­da­ją­cymi fał­dami kotar sąsied­niego okna. Wyda­wała się szczę­śliwa; wszyst­kie jej narzę­dzia pracy umiesz­czone były dookoła niej: biała drew­niana skrzy­neczka do robót, parę kawał­ków baty­stu, tro­chę wstą­że­czek – sło­wem: wszystko, co mogło jej być potrzebne do sfa­bry­ko­wa­nia kape­lu­sza dla lalki. Lalka w noc­nym stroju spo­czy­wała w łóżeczku; jej opie­kunka usy­piała ją nuce­niem koły­sanki, zda­jąc się naj­głę­biej prze­świad­czoną o usy­pia­ją­cym wpły­wie wła­snego śpiewu. Rów­no­cze­śnie zajęte jej oczy były książką z obraz­kami, spo­czy­wa­jącą na kola­nach.

– O, panno Lucy – szep­nęła – to cudowna książka! Kan­du­sia – lalka, ochrzczona tym imie­niem przez Gra­hama – usnęła teraz, mogę więc opo­wie­dzieć pani o książce, ale musimy obie mówić cichutko, żeby jej nie obu­dzić. Dał mi tę książkę Gra­ham; opi­suje ona dale­kie kraje, do któ­rych trzeba bar­dzo długo jechać z Anglii; żaden podróż­nik nie może dostać się tam, nie prze­pły­wa­jąc tysięcy mil po morzach. W kra­jach tych miesz­kają dzicy ludzie, wie pani? Ubie­rają się zupeł­nie ina­czej niż my, nie­któ­rzy z nich nie noszą pra­wie żad­nego ubra­nia, bo chcą, żeby im było chłodno. Tam u nich, widzi pani, jest strasz­nie gorąco. Niech pani przyj­rzy się – tutaj, na tym obrazku, są ich tysiące na pustyn­nym miej­scu – nic tylko pia­ski i pia­ski. Wszy­scy oni zebrali się dookoła jakie­goś pana w czar­nym ubra­niu – dobrego, dobrego Anglika misjo­na­rza, który ma do nich kaza­nie pod drze­wem pal­mo­wym – wska­zała palusz­kiem na kolo­rową rycinę. – A tutaj – dodała – są obrazki jesz­cze zadzi­wia­jąt­sze – w zapale opo­wia­da­nia zapo­mniała o pra­wi­dłach gra­ma­tycz­nych. – O, tutaj, widzi pani, jest ten cudowny Wielki Mur Chiń­ski; a tutaj chiń­ska pani; ma nóżki jesz­cze mniej­sze niż moje. A tutaj dziki koń tatar­ski… O, a tutaj coś jesz­cze dziw­niej­szego niż wszystko – kraj samych śnie­gów i lodów, bez zie­lo­nych pól, ogro­dów i lasów. W tym kraju zna­le­ziono – mówi Gra­ham – kości jakie­goś mamuta: teraz nie ma tam już mamu­tów. Jestem pewna, że pani nie wie, panno Lucy, jak taki mamut wyglą­dał, ale ja wiem, mogę go pani opi­sać, bo Gra­ham opo­wie­dział mi o nim. Strasz­nie wielki. Taki wysoki jak ten pokój i taki długi jak nasz hol, ale nie­dra­pieżny i nie­mię­so­żerny – tak myśli Gra­ham. Mówi, że gdy­bym spo­tkała takiego mamuta w lesie, nie pożarłby mnie, chyba że pode­szła­bym do niego bar­dzo, ale to bar­dzo bli­sko. Wtedy mógłby stra­to­wać mnie swo­imi wiel­kimi łapami pośród krze­wów, tak samo jak ja mogła­bym stra­to­wać konika polnego wśród łąki i nic nie wie­dzia­ła­bym o tym.

Gwa­rzy­łaby tak bez końca, gdy­bym nie prze­rwała jej pyta­niem:

– Chcia­ła­byś podró­żo­wać, Polly?

– Nie teraz jesz­cze – odparła prze­zor­nie. – Może za jakie dwa­dzie­ścia lat, kiedy będę doro­słą kobietą, taką dużą jak pani Bret­ton, będę mogła podró­żo­wać z Gra­ha­mem. Chcemy poje­chać do Szwaj­ca­rii i dostać się tam na Mount Blanc – tak się nazywa ich naj­więk­sza góra. A kie­dyś może nawet popły­niemy do Ame­ryki Połu­dnio­wej i wdra­piemy się na Kim… kim… borazo.

– A nie chcia­ła­byś podró­żo­wać teraz z twoim ojczul­kiem?

Odpo­wiedź, któ­rej udzie­liła mi nie od razu, ale po dłuż­szej pau­zie dopiero, wyka­zała skłon­ność małej do nie­spo­dzie­wa­nych wybu­chów roz­draż­nie­nia.

– Na co się zdało mówie­nie o takich nie­moż­li­wych głup­stwach?! – zawo­łała. – Dla­czego wspo­mniała pani o ojczulku? Co panią może obcho­dzić mój ojczu­lek? Zaczę­łam już wła­śnie się uspo­ka­jać i nie myśleć o nim tak dużo, i znów wszystko zacznie się na nowo.

Usteczka jej drgały. Pospie­szy­łam zako­mu­ni­ko­wać wia­do­mość o liście otrzy­ma­nym od jej ojca, który pisze, że ona i Har­riet mają nie­zwłocz­nie poje­chać tam, gdzie zamiesz­kał teraz.

– I cóż, Polly, jesteś zado­wo­lona? – doda­łam.

Nic nie odpo­wie­działa. Upu­ściła książkę na pod­łogę i prze­stała koły­sać swoją lalkę, wle­piw­szy we mnie oczy z nie­zwy­kłą nawet u niej powagą.

– Czyż­byś nie miała ochoty jechać do swo­jego ojczulka?

– Rozu­mie się, że mam ochotę – odcięła się zwy­kłym, ostrym, sta­now­czym tonem prze­ma­wia­nia do mnie, zupeł­nie odmien­nym od jej spo­sobu mówie­nia z panią Bret­ton i zasad­ni­czo znów róż­nią­cym się od brzmie­nia jej głosu, kiedy zwra­cała się do Gra­hama.

Pra­gnę­łam poznać bli­żej bieg jej myśli, nie chciała jed­nak roz­ma­wiać ze mną wię­cej na ten temat i pobie­gła od razu do pani Bret­ton, aby zapy­tać, czy wia­do­mość, któ­rej udzie­li­łam jej, jest praw­dziwa. Usły­szała, oczy­wi­ście, z ust mojej matki chrzest­nej naj­zu­peł­niej­sze potwier­dze­nie ści­sło­ści mojej infor­ma­cji. Donio­słe zna­cze­nie tej nowiny utrzy­mało ją przez cały dzień w poważ­nym nastroju. Wie­czo­rem, w chwili otwie­ra­nia przez Gra­hama drzwi wej­ścio­wych do holu, pod­bie­gła do mnie i zaczęła nie­spo­dzie­wa­nie popra­wiać roz­luź­nioną wstążkę, którą mia­łam dookoła szyi, wyj­mo­wać i prze­kła­dać grze­byki, pod­trzy­mu­jące moją fry­zurę. Była zajęta tym, kiedy wszedł do pokoju Gra­ham.

– Niech go pani przy­go­tuje powoli do tego, że odjeż­dżam – szep­nęła mi do ucha.

Zako­mu­ni­ko­wa­łam mu naj­śwież­szą nowinę w trak­cie picia przez nas wszyst­kich popo­łu­dnio­wej her­baty. Głowa chłopca była w danej chwili zaprząt­nięta pew­nym, roz­pi­sa­nym przez szkołę zada­niem kon­kur­so­wym do nagrody, o którą i Gra­ham także zamie­rzał się ubie­gać. Tak był zamy­ślony, że musia­łam powtó­rzyć mu dwa razy wia­do­mość, zanim dotarła ona wresz­cie w spo­sób wła­ściwy do jego świa­do­mo­ści, a nawet i wów­czas prze­mknęła przez nią prze­lot­nie tylko.

– Co takiego?! Polly ma odje­chać?! Jaka szkoda! Droga, kochana Myszka. Szkoda mi będzie ją utra­cić!… Ale musi przy­je­chać do nas znów, mamo!

I prze­łknąw­szy pośpiesz­nie her­batę, wziął świecę, którą posta­wił wraz ze swo­imi książ­kami na małym sto­liku, i po chwili pogrą­żył się nie­po­dziel­nie w pracy.

„Kochana Myszka” przy­su­nęła się do niego i przy­kuc­nęła na dywa­nie u nóg, opu­ściw­szy główkę tak nisko, że nie­mal doty­kała nią dywanu. Niema i nie­po­ru­szona, utrzy­mała tę pozy­cję aż do chwili pój­ścia spać. W pew­nym momen­cie dostrze­głam, że Gra­ham – praw­do­po­dob­nie zupeł­nie nie­świa­domy jej obec­no­ści tak bli­sko – popchnął ją koń­cem będą­cej w nie­ustan­nym ruchu nogi. W następ­nej chwili jedna rączka, wysu­nięta spod ukry­wa­ją­cej się pod nią twa­rzyczki dziecka, czule pogła­skała nie­uważną stopę. Na zwró­coną jej uwagę, że czas już iść spać, pod­nio­sła się i wyszła posłusz­nie z pokoju, zło­żyw­szy wszyst­kim obec­nym bar­dzo przy­ci­szo­nym gło­sem życze­nia dobrej nocy.

Nie powiem, abym oba­wiała się pój­ścia w godzinę póź­niej na górę do naszej wspól­nej sypialni, poszłam jed­nak z wyraź­nym uczu­ciem nie­po­koju, prze­czu­wa­jąc, że nie zastanę małej uśpioną, jak nale­ża­łoby. Prze­czu­cia nie omy­liły mnie. Polly, zzięb­nięta i czu­wa­jąca, sie­działa jak sku­lony mały pta­szek na kra­wę­dzi łóżeczka. Nie wie­dzia­łam, jak się do niej zbli­żyć, nie­po­dobna było prze­cież postą­pić z nią, jak nale­ża­łoby postą­pić w takim wypadku z każ­dym innym dziec­kiem. Ona sama jed­nak zwró­ciła się do mnie pierw­sza. W chwili, kiedy zamknąw­szy za sobą drzwi posta­wi­łam na toa­le­cie zapa­loną świecę, jęk­nęła:

– Nie mogę… nie mogę spać… I tak samo nie mogę… nie mogę żyć!

Zapy­ta­łam, co jej dolega.

– Ste­raszne zmart…wie­nie – wyse­ple­niła, jak zwy­kle w momen­tach wiel­kiego wzru­sze­nia.

– Czy mam popro­sić tutaj panią Bret­ton?

– To byłoby zupeł­nie głu­pie – brzmiała znie­cier­pli­wiona odpo­wiedź małej. Ja sama, co prawda, wie­dzia­łam, że na odgłos kro­ków pani Bret­ton wsu­nę­łaby się pod koł­drę cichutko jak myszka. Nie krę­pu­jąc się wcale z ujaw­nia­niem swo­ich dzi­wactw wobec mnie – dla któ­rej nie siliła się uda­wać nawet sza­cunku ani ser­decz­niej­szych uczuć – nie zdra­dzała ni­gdy wobec mojej matki chrzest­nej ani cie­nia wła­ści­wej swo­jej istoty, zacho­wu­jąc się zawsze jak grzeczne, posłuszne, może nieco tylko nie­zwy­kłe dziew­czątko. Spoj­rza­łam na nią: policzki jej były szkar­łatne, oczy o roz­sze­rzo­nych źre­ni­cach pło­nęły, drę­cząco roz­bie­gane. Zda­łam sobie sprawę, że nie można pozo­sta­wić dziecka w tym sta­nie przez całą noc. Domy­śli­łam się, co tak strasz­nie jej doskwie­rało.

– Może chcia­ła­byś powie­dzieć raz jesz­cze dobra­noc Gra­ha­mowi – zapy­ta­łam. – Nie poszedł jesz­cze do swo­jego pokoju.

Wycią­gnęła do mnie od razu oba drobne ramionka, aby ją pod­nieść. Otu­liw­szy małą cie­płym sza­lem, zanio­słam ją z powro­tem do salonu. Gra­ham wycho­dził wła­śnie stam­tąd.

– Nie może zasnąć, dopóki się nie zoba­czy i nie pomówi z panem raz jesz­cze – rze­kłam. – Mar­twi się na myśl, że będzie musiała roz­stać się z panem.

– Roz­pie­ści­łem ją – odparł, bio­rąc małą z moich rąk i cału­jąc jej roz­go­rącz­ko­waną twa­rzyczkę i pło­nące usteczka.

– Czy naprawdę mia­ła­byś kochać mnie wię­cej niż swo­jego ojczulka?

– Tak, kocham cię, ale ty wcale mnie nie kochasz – szep­nęła w odpo­wie­dzi.

Zapew­nił ją, że jest w błę­dzie, poca­ło­wał raz jesz­cze, a potem oddał mi dziecko ponow­nie, abym odnio­sła je z powro­tem do łóżeczka, nie­stety, wcale nie­uko­jone.

Kiedy wyda­wało mi się, że zdolna jest mnie wysłu­chać, powie­dzia­łam:

– Nie powin­naś zamar­twiać się, Polly, że Gra­ham nie kocha cię tak bar­dzo jak ty jego. Tak być musi.

Jej pod­nie­sione badaw­czo oczy wyraź­nie pytały, dla­czego tak być musi.

– Dla­tego że jest chłop­cem, a ty dziew­czynką; on ma szes­na­ście lat, a ty sześć dopiero; on jest silny i wesoły z natury, a ty masz uspo­so­bie­nie zupeł­nie odmienne.

– Ale ja kocham go tak bar­dzo; powi­nien kochać mnie choć tro­szeczkę.

– Kocha cię. Kocha cię praw­dzi­wie. Jesteś jego ulu­bie­nicą.

– Naprawdę jestem ulu­bie­nicą Gra­hama?

– Tak. Bar­dziej niż któ­re­kol­wiek z dzieci, które znam.

Zapew­nie­nie to uspo­ko­iło ją nieco. Uśmiech­nęła się nawet.

– Nie żądaj jed­nak od niego zbyt wiele – doda­łam – żeby mu się nie uprzy­krzyć, bo wtedy będzie po wszyst­kim.

– Po wszyst­kim – jęk­nęła sła­bym gło­sem. – O, w takim razie będę dobra i spo­kojna. Będę sta­rała się być dobra i spo­kojna, panno Lucy.

Poło­ży­łam ją do łóżka.

– Czy tylko wyba­czy mi ten jeden raz? – usły­sza­łam jej pyta­nie, kiedy zaczę­łam już się roz­bie­rać. Zapew­ni­łam, że jej wyba­czy, że, jak dotych­czas, kocha ją po daw­nemu i że musi być tylko ostrożna na przy­szłość.

– Nie będzie żad­nej przy­szło­ści – rze­kła. – Odjeż­dżam. Czy kie­dyś… jesz­cze… zoba­czę go, jak wyjadę z Anglii?

Uspo­ko­iłam ją zapew­nie­niem, że nie­wąt­pli­wie zoba­czy go kie­dyś ponow­nie. Zga­si­łam świecę. Upły­nęło jesz­cze pół godziny. Przy­pusz­cza­łam, że Polly usnęła, kiedy nagle maleńka biała postać unio­sła się na łóżeczku i cichy gło­sik zapy­tał:

– Lubi pani Gra­hama, panno Lucy?

– Tak. Dość go lubię.

– Tylko dość? Czy lubi go pani tak samo, jak ja go lubię?

– Myślę, że nie. Nie, nie tak jak ty.

– A czy lubi go pani bar­dzo?

– Powie­dzia­łam ci prze­cież, że lubię go tylko dość. Tak sobie. Dla­czego mia­ła­bym kochać go tak bar­dzo? Ma tak wiele wad.

– Naprawdę?

– Wszy­scy chłopcy mają wiele wad.

– Wię­cej jesz­cze niż dziew­czynki?

– Tak mi się wydaje. Mądrzy ludzie mówią, że nie­roz­sąd­kiem jest uwa­żać jakie­go­kol­wiek czło­wieka za dosko­na­łość, a co się tyczy lubie­nia i nielubie­nia powin­ni­śmy być życz­li­wie i przy­ja­ciel­sko uspo­so­bieni do wszyst­kich, nie ubó­stwiać jed­nak nikogo.

– Czy pani, panno Lucy, jest mądrą osobą?

– Chcia­ła­bym być nią. Ale teraz śpij.

– Nie mogę usnąć. Czy panią nie boli tutaj? – zapy­tała, kła­dąc maleńką, ni to lal­czyną rączkę na rów­nie minia­tu­ro­wej piersi. – Nie czuje pani bólu tutaj na myśl, że będzie pani musiała opu­ścić Gra­hama? Bo prze­cież to nie jest pani dom?

– Doprawdy, Polly, nie powinno cię to tak bar­dzo boleć; masz prze­cież jechać do two­jego ojczulka, z któ­rym będziesz wkrótce razem. Czy nie pra­gniesz już być jego małą towa­rzyszką?

Mar­twa cisza zapa­dła po tym pyta­niu, na które nie otrzy­ma­łam odpo­wie­dzi.

– Połóż się, maleńka, i uśnij – pro­si­łam.

– Tak wyzię­bło moje łóżko – jęk­nęła. – Nie mogę się ogrzać.

Widzia­łam, że mała istot­nie drży z zimna.

– Chodź do mnie – rze­kłam, pra­gnąc, zara­zem jed­nak nie mając nadziei, aby przy­jęła moje zapro­sze­nie. Była takim nie­sły­cha­nie dziw­nym, kapry­śnym, małym stwo­rzon­kiem, kapry­śnym zwłasz­cza i nie­rów­nym w sto­sunku do mojej osoby. Natych­miast wszakże przy­szła do mnie, prze­śli­zgnąw­szy się bez­sze­lest­nie po dywa­nie, niby drobny, biały duszek. Przy­tu­li­łam ją do sie­bie. Była skost­niała. Ogrza­łam ją w moich ramio­nach. Drżała ner­wowo. Udało mi się uspo­koić ją powoli. Uko­jona wresz­cie i upiesz­czona przeze mnie, zasnęła.

Wyjąt­kowe dziecko, pomy­śla­łam, przy­glą­da­jąc się jej uśpio­nej w mdłym świe­tle księ­życa i ostroż­nie osu­sza­jąc cienką baty­stową chu­s­teczką mokre od pła­czu powieki i policzki.

W jaki spo­sób zdoła przejść przez życie i zwal­czać jego prze­ciw­no­ści? Jak będzie zno­sić jego ciosy i roz­cza­ro­wa­nia, upo­ko­rze­nia i klę­ski, które, jak pouczają mnie książki i jak pod­szep­tuje mi mój wła­sny rozum, prze­zna­czone są każ­dej żyją­cej isto­cie?

Odje­chała naza­jutrz, drżąc jak listek w momen­cie poże­gna­nia, usi­łu­jąc wszakże opa­no­wać się, i względ­nie panu­jąc nad sobą.