Villette - Bronte Charlotte - ebook + książka

Villette ebook

Bronte Charlotte

4,0

Opis

Arcydzieło literatury i życia.

Ostatnia powieść Charlotte Brontë

Cóż za namiętność, ileż w niej ognia! W tej książce jest coś nadnaturalnego

– George Eliot

Najlepsza powieść Charlotte Brontë

– Virginia Woolf

Opublikowane w 1853 roku Villette Charlotte Brontë jest prekursorem powieści psychologicznej i pierwszym w światowej literaturze utworem, w którym zastosowano strumień świadomości – odmianę monologu wewnętrznego, która na dobre ukształtuje się dopiero w XX wieku[color=black].[/color] Dopiero za dwadzieścia lat urodzi się Proust, za trzydzieści Virginia Woolf i James Joyce. Powieść stanowiła nową propozycję. Gotycki charakter i burzliwą akcję, kojarzone zwykle z nazwiskiem Brontë, zastąpiła mistyka. Lecz chociaż Villette to studium samotności, dla czytelnika nie ma nic cenniejszego niż uczestniczyć w przygodach pięknego umysłu.

z przedmowy Eryka Ostrowskiego

Brontë oparła swoje ostatnie dzieło na wątkach autobiograficznych. Pod nazwą Villette kryje się Bruksela, gdzie w latach 40. XIX w. przyszła pisarka przeżywała zakazaną miłość do żonatego mężczyzny, profesora Constantina Hégera. Główna bohaterka powieści, Lucy Snowe, pozbawiona w Anglii widoków na przyszłość, decyduje się wziąć los we własne ręce i wyrusza do Europy. Przypadkiem w nocy trafia na pensję dla dziewcząt mieszczącą się w budynku dawnego klasztoru żeńskiego. Otrzymawszy tu posadę, wiedzie z początku bezbarwne życie nauczycielki angielskiego. Wkrótce jednak spostrzega, że każdy jej ruch w tym miejscu jest przez kogoś obserwowany. Usiłując rozwiązać zagadkę, zostaje uwikłana w wydarzenia z pogranicza świata materialnego i duchowego…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1016

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (39 ocen)
16
9
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lucyna70

Nie oderwiesz się od lektury

Jak można się spodziewać po autorce, wspaniała powiešć nie atroniąca od poważnych tematów : polityki, religii czy tematów społecznych Wspaniale nakeeślone postacie z krwi i kości.
00
Beata_G08

Nie oderwiesz się od lektury

Początkowo wydawała mi się nie do przebrnięcia. Nie dawałam jednak za wygraną. Stopniowo, wciągała coraz bardziej, zmieniając kierunki moich odczuć i przywiązania do bohaterów. W końcu pochłonęła mnie całkowicie, zaskoczyła, wzruszyła. Mistrzostwo opisu najdrobniejszych drgań duszy i serca.
00
miskeit

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka, choć początki mogą wydać się nużące. Ale czytajcie, czytajcie — warto, aż do samego końca.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: Vil­let­te

Co­py­ri­ght © 2013, MG

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ścio­we – tyl­ko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­cie­la praw.

ISBN: 978-83-7779-163-9

Wstęp: Eryk Ostrow­ski

Pro­jekt okład­ki: Elż­bie­ta Choj­na

Ko­rek­ta: Do­ro­ta Ring

Skład: Ja­cek An­to­niuk

www.wy­daw­nic­twomg.pl

kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Arcydzieło literatury i życia

OSTAT­NIA PO­WIEŚĆ CHAR­LOT­TE BRON­TË

Jest 23 stycz­nia 1850 roku. Char­lot­te Bron­të pi­sze pierw­szy frag­ment no­wej po­wie­ści: „Moja chrzest­na mat­ka miesz­ka­ła w ład­nym domu wie­ko­we­go schlud­ne­go mia­sta Bret­ton”…

Mi­nął wła­śnie mie­siąc, od­kąd wró­ci­ła z Lon­dy­nu, gdzie przez kil­ka ty­go­dni prze­by­wa­ła z wi­zy­tą u swe­go wy­daw­cy, Geo­r­ge’a Smi­tha, i jego ro­dzi­ny. Tępy ból po tra­gicz­nym roku 1848–9, któ­ry w cią­gu dzie­wię­ciu mie­się­cy za­brał jej bra­ta i obie sio­stry, z wol­na za­czy­na za­stę­po­wać inne, daw­no nie­do­zna­wa­ne uczu­cie. Do Lon­dy­nu je­cha­ła w cięż­kiej ża­ło­bie, by wy­peł­nić zo­bo­wią­za­nia za­wo­do­we w związ­ku z wy­da­niem dru­giej po­wie­ści, Shir­ley. Wró­ci­ła z dziw­nie lek­kim ser­cem. My­śli jej sta­le krą­ży­ły wo­kół Geo­r­ge’a, mło­de­go, wów­czas za­le­d­wie dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­nie­go wy­daw­cy jej ksią­żek, z któ­rym do­tych­czas łą­czy­ła ją tyl­ko służ­bo­wa ko­re­spon­den­cja. „Pięk­ny okaz mło­de­go, an­giel­skie­go biz­nes­me­na – za ta­kie­go go bio­rę i je­stem dum­na, że sta­no­wię je­den z jego fi­la­rów” – na­pi­sze o nim do przy­ja­ciół­ki już trzy dni po po­wro­cie do Ha­worth1. Czy tyl­ko za ta­kie­go? W po­wie­ści, nad któ­rą bę­dzie pra­co­wa­ła po­nad dwa lata, prze­czy­ta­my: „Oce­niam war­tość jego wi­do­ku i boję się zo­stać nim ośle­pio­na”… Dr John, a ra­czej Gra­ham Bret­ton – tak go na­zwa­ła. Do­kąd to uczu­cie za­pro­wa­dzi głów­ną bo­ha­ter­kę?

W tym okre­sie pan­nie Bron­të nie za­przą­ta­ły gło­wy roz­wa­ża­nia nad roz­wo­jem eu­ro­pej­skiej li­te­ra­tu­ry i roli, jaką ode­gra w tym pro­ce­sie jej wła­sna twór­czość. W jej ży­ciu wła­śnie roz­po­czy­na­ła się przy­go­da, w któ­rej dzień po dniu, mie­siąc po mie­sią­cu ży­cie bę­dzie in­spi­ro­wa­ło fik­cję. Nie wie­dzia­ła jesz­cze wów­czas, że i fik­cja za­in­spi­ru­je ży­cie, a pi­sa­ne przez nią kar­ty no­wej po­wie­ści to kar­ty losu, któ­ry przez chwi­lę po­zwo­li trzy­mać się w rę­kach.

Cze­ka­ła na na­tchnie­nie. Kie­dy wresz­cie przy­cho­dzi­ło, snu­ła my­śli o po­rwa­nym toku wy­po­wie­dzi i cha­otycz­nej skład­ni. Two­rząc wi­zje, nie za­sta­na­wia­ła się nad tym, że pod jej pió­rem przy­bie­ra­ją for­mę nie­zna­ną jesz­cze li­te­ra­tu­rze. Do­pie­ro za dwa­dzie­ścia lat uro­dzi się Pro­ust, za trzy­dzie­ści Vir­gi­nia Wo­olf i Ja­mes Joy­ce. Do wy­da­nia pierw­szej czę­ści W po­szu­ki­wa­niu stra­co­ne­go cza­su zo­sta­je jesz­cze całe pięć­dzie­siąt lat, do Ulis­se­sa – sześć­dzie­siąt, do Pani Dal­lo­way – sie­dem­dzie­siąt pięć. Hen­ry Ja­mes ma do­pie­ro sie­dem lat i wie­le cza­su upły­nie, nim za­cznie zgłę­biać taj­ni­ki ko­bie­ce­go ser­ca i umy­słu.

Opu­bli­ko­wa­ne w 1853 roku Vil­let­te Char­lot­te Bron­të jest pier­wo­wzo­rem po­wie­ści psy­cho­lo­gicz­nej i pierw­szym w świa­to­wej li­te­ra­tu­rze utwo­rem, w któ­rym za­sto­so­wa­no stru­mień świa­do­mo­ści – od­mia­nę mo­no­lo­gu we­wnętrz­ne­go, któ­ra na do­bre ukształ­tu­je się do­pie­ro w XX wie­ku. Pew­ne par­tie po­wie­ści na­śla­du­ją tu prze­bieg mowy we­wnętrz­nej w sta­dium po­prze­dza­ją­cym wy­po­wiedź. Zdu­mio­na Eli­za­beth Ga­skell, przy­ja­ciół­ka i przy­szła bio­graf­ka pi­sar­ki, wprost spy­ta­ła ją, czy pi­sząc Vil­let­te, za­ży­wa­ła opium. Po­wieść sta­no­wi­ła nową pro­po­zy­cję. Go­tyc­ki cha­rak­ter i burz­li­wą ak­cję, ko­ja­rzo­ne zwy­kle z na­zwi­skiem Bron­të, za­stą­pi­ła mi­sty­ka. Lecz cho­ciaż Vil­let­te to stu­dium sa­mot­no­ści, dla czy­tel­ni­ka nie ma nic cen­niej­sze­go, niż uczest­ni­czyć w przy­go­dach pięk­ne­go umy­słu.

Była to naj­bar­dziej ocze­ki­wa­na książ­ka tam­tych lat, od­nio­sła też na­tych­miast ogrom­ny suk­ces. Współ­cze­śni nie szczę­dzi­li po­chwał, ale i nie kry­li za­sko­cze­nia. „Co­kol­wiek na­pi­sze Cur­rer Bell, jest nie­zwy­kłe. Na wszyst­kim, cze­go tknie, po­zo­sta­wia zna­mię ory­gi­nal­no­ści. Z trzech jej po­wie­ści ta jest chy­ba naj­dziw­niej­sza, naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­ca…” – pi­sa­ła Har­riet Mar­ti­ne­au2. „Wła­śnie wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści, bo skoń­czy­łam czy­tać Vil­let­te, jesz­cze cu­dow­niej­szą po­wieść niż Jane Eyre. W tej książ­ce jest coś nad­na­tu­ral­ne­go” – za­chwy­ca­ła się Geo­r­ge Eliot3. „Naj­lep­sza po­wieść Char­lot­te Bron­të” – po­wie po la­tach Vir­gi­nia Wo­olf.

Au­tor­ka Jane Eyre two­rzy­ła swe ostat­nie dzie­ło, co­raz bar­dziej pod­da­jąc się de­pre­sji. Na dłu­gie ty­go­dnie za­rzu­ca­ła pi­sa­nie, cze­ka­jąc na in­spi­ra­cję, któ­rą pod­po­wie jej roz­wój wy­pad­ków w ży­ciu oso­bi­stym. Jed­nak uczu­cie mi­ło­ści, któ­re za­in­spi­ro­wa­ło Vil­let­te, z wol­na za­czę­ło ją prze­ra­stać. Była znu­żo­na cią­głą nie­pew­no­ścią, a du­cho­wa szar­pa­ni­na nie sprzy­ja­ła pra­cy nad ol­brzy­mią po­wie­ścią. Tak, z po­czu­cia we­wnętrz­nej nie­mo­cy, na­ro­dzi­ło się ar­cy­dzie­ło. Jak to moż­li­we?

Char­lot­te Bron­të za­wsze wie­rzy­ła w praw­dę, a spo­śród jej po­wie­ści ta naj­wier­niej od­zwier­cie­dla dzie­je jej ser­ca. Bo nie tyl­ko roz­gry­wa­ją­cy się w tym okre­sie wą­tek ze Smi­them tra­fia do Vil­let­te. Pi­sar­ka cofa się tu w prze­szłość, się­ga­jąc do wy­da­rzeń sprzed dzie­się­ciu lat, kie­dy prze­by­wa­jąc w Bruk­se­li, prze­ży­wa­ła swą mi­łość do Con­stan­ti­na Hége­ra. Temu wiel­kie­mu se­kre­to­wi Char­lot­te Bron­të po­świę­co­no już nie­jed­ną książ­kę, lecz tyl­ko mię­dzy wier­sza­mi Vil­let­te uważ­ny czy­tel­nik może zna­leźć od­po­wiedź na to, co na­praw­dę łą­czy­ło przy­szłą pi­sar­kę z jej żo­na­tym na­uczy­cie­lem.

Nie­zwy­kłe były też oko­licz­no­ści wpro­wa­dze­nia do po­wie­ści dru­gie­go wąt­ku mi­ło­sne­go. Wia­do­mo, że Geo­r­ge Smith, otrzy­maw­szy z koń­cem li­sto­pa­da 1852 roku rę­ko­pis trze­cie­go tomu Vil­let­te, prze­żył szok, któ­re­mu dał wy­raz w li­ście do Char­lot­te. Jed­nak to nie li­te­ra­tu­ra wy­wo­ła­ła w nim taki wstrząs. Zro­zu­miał, że otwie­ra­ją­cy tom XXXI roz­dział Nim­fa le­śna sta­no­wi, sym­bo­licz­nie prze­ka­za­ną, osta­tecz­ną de­cy­zję pi­sar­ki w ich spra­wie. „Lucy nie może po­ślu­bić dok­to­ra Joh­na; jest na to zbyt mło­dy, przy­stoj­ny, po­god­ny i uro­czy; to «umi­ło­wa­ny syn» Na­tu­ry i Losu, więc musi przy­cią­gnąć wy­gra­ną w lo­te­rii ży­cia. Jego żona po­win­na być mło­da, bo­ga­ta i ład­na…” – na­pi­sze Char­lot­te w od­po­wie­dzi swe­mu wy­daw­cy, pa­ra­fra­zu­jąc szek­spi­row­skie­go Otel­la4.

Vil­let­te to nie tyl­ko ar­cy­dzie­ło świa­to­wej li­te­ra­tu­ry, to tak­że naj­bar­dziej au­to­bio­gra­ficz­na z po­wie­ści Bron­të. Sto sześć­dzie­siąt lat od jej pierw­sze­go wy­da­nia rzu­ca na czy­tel­ni­ka ten sam urok. Lecz je­że­li urok rzu­ca Char­lot­te Bron­të, nie znaj­dzie się na świe­cie oso­ba, któ­ra chcia­ła­by zo­stać od­cza­ro­wa­na.

Eryk Ostrow­ski

1 Char­lot­te Bron­të do El­len Nus­sey, 18 grud­nia 1849, przeł. A. Przed­peł­ska-Trze­cia­kow­ska. Wszyst­kie cy­ta­ty we­dług: E. Ostrow­ski, Char­lot­te Bron­të i jej sio­stry śpią­ce, MG, War­sza­wa 2013.

2 Har­riet Mar­ti­ne­au, „The Da­ily News”, 3 lu­te­go 1853, przeł. A. Przed­peł­ska-Trze­cia­kow­ska.

3 Geo­r­ge Eliot do pani Bray, 15 lu­te­go 1853, przeł. A. Przed­peł­ska-Trze­cia­kow­ska.

4 C.B. do Geo­r­ge’a Smi­tha, 3 li­sto­pa­da 1852, przeł. A. Wit­kow­ska.

ROZDZIAŁ IBretton

Moja chrzest­na mat­ka miesz­ka­ła w ład­nym domu wie­ko­we­go schlud­ne­go mia­sta Bret­ton. Ro­dzi­na jej męża osia­dła tu­taj od wie­lu po­ko­leń, no­sząc na­wet na­zwi­sko jed­no­brz­mią­ce z na­zwą ko­leb­ki jej rodu: Bret­to­no­wie z Bret­ton. Czy sta­ło się to je­dy­nie dzię­ki oso­bli­we­mu zbie­go­wi oko­licz­no­ści, czy też da­le­ki ja­kiś przo­dek był oso­bi­sto­ścią od­po­wied­nio wy­bit­ną i do­sta­tecz­nie do­nio­słe­go zna­cze­nia, aby prze­ka­zać swo­je na­zwi­sko za­miesz­ki­wa­nej przez nie­go oko­li­cy – nic mi o tym nie wia­do­mo.

Kie­dy by­łam małą dziew­czyn­ką, jeź­dzi­łam do Bret­ton mniej wię­cej dwa razy w roku, za­wsze bar­dzo rada tym od­wie­dzi­nom. Dom i jego miesz­kań­cy szcze­gól­nie przy­pa­dli mi do gu­stu. Ob­szer­ne, ci­che po­ko­je, sta­ran­nie do­bra­ne me­ble, wiel­kie, ja­sne okna, bal­kon z wi­do­kiem na pięk­ną, sta­rą uli­cę, na któ­rej – zda­wa­ło się – sta­le pa­no­wał na­strój nie­dziel­nie od­święt­ny, tak była ci­cha, spo­koj­na i czy­sta. Wszyst­ko to po­do­ba­ło mi się nie­zmier­nie. W domu za­miesz­ka­nym przez lu­dzi do­ro­słych przed­mio­tem ogól­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia bywa za­zwy­czaj je­dy­ne znaj­du­ją­ce się wśród nich dziec­ko. I mną rów­nież wiel­ce in­te­re­so­wa­ła się – w spo­sób zrów­no­wa­żo­ny – pani Bret­ton, owdo­wia­ła, za­nim jesz­cze po­zna­łam ją, i ma­ją­ca tyl­ko je­dy­ne­go syna. Jej mąż, le­karz, umarł, kie­dy była jesz­cze mło­dą i przy­stoj­ną ko­bie­tą.

Nie pa­mię­tam jej mło­dą; jed­nak w cza­sie kie­dy ją po­zna­łam, była wciąż jesz­cze przy­stoj­na, wy­so­ka, do­brze zbu­do­wa­na i, mimo że mia­ła ciem­ną cerę jak na An­giel­kę, sma­głe jej po­licz­ki ja­śnia­ły za­wsze ru­mień­cem zdro­wia, try­ska­ją­ce­go rów­nież z jej pięk­nych, po­god­nie pa­trzą­cych na świat, czar­nych oczu. Uwa­ża­no po­wszech­nie za god­ny po­ża­ło­wa­nia fakt, że nie prze­ka­za­ła cery sy­no­wi, któ­ry miał nie­bie­skie oczy – już w wie­ku chło­pię­cym na­der prze­ni­kli­we – ani ko­lo­ru jego dłu­gich wło­sów, któ­rych bar­wy nie od­wa­ża­li się jego przy­ja­cie­le okre­ślić ści­ślej, na­zy­wa­jąc je zło­ty­mi, ile­kroć pa­dał na nie blask słoń­ca. Odzie­dzi­czył na­to­miast po mat­ce rysy twa­rzy, jak rów­nież bia­łe zęby, wzrost (a ra­czej za­po­wiedź wzro­stu, nie był jesz­cze bo­wiem roz­wi­nię­ty w peł­ni), a nade wszyst­ko, co znacz­nie lep­sze, zna­ko­mi­te zdro­wie oraz uspo­so­bie­nie zrów­no­wa­żo­ne i po­god­ne, war­te wię­cej ani­że­li po­sia­da­nie naj­więk­szej for­tu­ny.

Na je­sie­ni roku… ba­wi­łam w Bret­ton, do­kąd za­bra­ła mnie moja mat­ka chrzest­na, przy­je­chaw­szy po mnie do krew­nych, u któ­rych sta­le miesz­ka­łam w owym cza­sie. Przy­pusz­czam, że już wów­czas prze­wi­dy­wać mu­sia­ła przy­szły bieg wy­pad­ków, któ­rych ja oso­bi­ście nie po­dej­rze­wa­łam na­wet, jak­kol­wiek ich nie­okre­ślo­ne, męt­ne prze­czu­wa­nie wy­star­cza­ło do omro­cze­nia cie­niem smut­ku mo­je­go ów­cze­sne­go ży­cia; za­do­wo­lo­na też by­łam z tej zmia­ny śro­do­wi­ska i ota­cza­ją­cych mnie osób.

Czas upły­wał mi za­wsze mile u boku mo­jej mat­ki chrzest­nej, nie z za­wrot­ną szyb­ko­ścią wpraw­dzie, ale ła­god­nie, niby wez­bra­na rze­ka, prze­pły­wa­ją­ca przez rów­ni­nę. Moje od­wie­dzi­ny u niej po­dob­ne były do po­by­tu Chri­stia­na i Ho­pe­ful nad pew­nym mi­łym stru­my­kiem, ob­sa­dzo­nym po obu brze­gach zie­lo­ny­mi drze­wa­mi i łą­ka­mi, pięk­nie pstrzą­cy­mi się przez cały rok li­lia­mi i in­nym kwie­ciem. Nie było tu uro­ku uroz­ma­ice­nia ani pod­nie­ty nie­prze­wi­dzia­nych wy­da­rzeń; tak jed­nak lu­bi­łam spo­kój i tak mało żąd­na by­łam pod­niet, że kie­dy przy­szły wresz­cie, od­czu­łam je ra­czej jako nie­po­żą­da­ne za­kłó­ce­nie spo­ko­ju, ża­łu­jąc, że nie po­zo­sta­ły z dala ode mnie.

Pew­ne­go dnia nad­szedł list, któ­re­go treść była dla pani Bret­ton nie­spo­dzian­ką, a za­ra­zem nie­mi­le ją za­sko­czy­ła. My­śla­łam w pierw­szej chwi­li, że to wia­do­mość od mo­ich krew­nych, do­no­szą­cych o Bóg wie ja­kiej ka­ta­stro­fie; nie było jed­nak w li­ście żad­nej wzmian­ki o mnie. Chmu­ra zda­wa­ła się roz­pra­szać.

Na­za­jutrz, kie­dy po po­wro­cie z dłu­giej prze­chadz­ki we­szłam do zaj­mo­wa­nej prze­ze mnie sy­pial­ni, za­sta­łam w niej nie­spo­dzie­wa­ną zmia­nę. Oprócz mo­je­go fran­cu­skie­go łóż­ka, któ­re­mu cha­rak­te­ru mile ocie­nio­ne­go ustro­nia nada­wa­ły osła­nia­ją­ce je ko­ta­ry, sta­ło w rogu udra­po­wa­ne na bia­ło łó­żecz­ko, a oprócz mo­jej ko­mo­dy – mała ko­mód­ka z ró­ża­ne­go drew­na. Pa­trzy­łam zdu­mio­na.

– Co ozna­cza­ją te sprzę­ty? – za­py­ta­łam.

Od­po­wiedź była wy­raź­na i ja­sna.

– Przy­by­wa nowy gość. Pani Bret­ton ocze­ku­je jesz­cze ko­goś.

Przy obie­dzie, na któ­ry ze­szłam nie­ba­wem, wy­ja­śni­ło się wszyst­ko. Wkrót­ce będę mia­ła to­wa­rzysz­kę, małą dziew­czyn­kę, có­recz­kę przy­ja­cie­la i da­le­kie­go krew­ne­go nie­bosz­czy­ka dok­to­ra Bret­to­na. Dziew­czyn­ka ta – ob­ja­śnio­no mnie – stra­ci­ła nie­daw­no mat­kę, jak­kol­wiek – do­da­ła pani Bret­ton – stra­ta nie była tak wiel­ka, jak zra­zu mo­gło­by się wy­da­wać. Pani Home (tak brzmia­ło na­zwi­sko ro­dzi­ców ocze­ki­wa­ne­go go­ścia) była ko­bie­tą bar­dzo przy­stoj­ną, ale pło­chą, za­nie­dbu­ją­cą swo­je dziec­ko i spra­wia­ją­cą swo­je­mu mę­żo­wi wie­le roz­cza­ro­wań i za­wo­dów. Zwią­zek ich oka­zał się tak bar­dzo da­le­ki od mał­żeń­skiej har­mo­nii, że do­szło wresz­cie do se­pa­ra­cji, za zgo­dą obo­pól­ną, bez prze­pro­wa­dza­nia tej spra­wy przez sądy. Ry­chło po tym pani Home, prze­mę­czyw­szy się zbyt­nio na balu, za­zię­bi­ła się, za­pa­dła na go­rącz­ko­wą ja­kąś cho­ro­bę i wkrót­ce umar­ła. Mąż jej, czło­wiek wiel­ce uczu­cio­wy i wraż­li­wy z na­tu­ry, wstrzą­śnię­ty na­zbyt na­głym za­ko­mu­ni­ko­wa­niem mu tej wia­do­mo­ści, wmó­wił so­bie – i nie­po­dob­na było prze­ko­nać go, aby mo­gło być in­a­czej – że jego nad­mier­na su­ro­wość wzglę­dem żony, brak cier­pli­wo­ści i wy­ro­zu­mia­ło­ści dla niej przy­czy­ni­ły się do przy­spie­sze­nia tra­gicz­ne­go jej koń­ca. Tak bar­dzo tra­pił się tą my­ślą, że od­dzia­ła­ło to w koń­cu na­der ujem­nie na jego psy­chi­kę. Le­ka­rze za­le­ci­li mu dłuż­szą po­dróż, li­cząc na sku­tecz­ny wpływ zu­peł­nej zmia­ny wa­run­ków i oto­cze­nia. Pani Bret­ton za­ofia­ro­wa­ła się za­opie­ko­wać na ten czas jego małą có­recz­ką.

– Mam na­dzie­ję – rze­kła moja chrzest­na – że dziec­ko nie wda się w mat­kę i nie bę­dzie taką pło­chą, trzpio­to­wa­tą za­lot­ni­cą o pta­sim móżdż­ku, z jaką praw­dzi­wie roz­sąd­ne­mu czło­wie­ko­wi nie przy­szło­by na myśl się oże­nić. Pan Home może być, co praw­da, uwa­ża­ny za czło­wie­ka roz­sąd­ne­go – na swój spo­sób – jak­kol­wiek nie­zbyt prak­tycz­ne­go. Roz­mi­ło­wa­ny w na­uce, spę­dza pół ży­cia w la­bo­ra­to­rium na ro­bie­niu do­świad­czeń – cze­go jego mo­tyl­ko­wa­ta żona nie była nig­dy w sta­nie zro­zu­mieć ani znieść. Mu­szę przy­znać – do­da­ła szcze­rze moja chrzest­na mat­ka – że i mnie sa­mej nie bar­dzo by się to po­do­ba­ło.

Na za­da­ne jej w tej spra­wie py­ta­nie wy­ja­śni­ła mi, że, jak utrzy­my­wał jej nie­bosz­czyk mąż, pan Home odzie­dzi­czył na­uko­we upodo­ba­nia po wuju z li­nii ma­cie­rzy­stej, zna­nym fran­cu­skim uczo­nym. Al­bo­wiem pan Home był po­cho­dze­nia mie­sza­ne­go: fran­cu­skie­go i szkoc­kie­go, i miał krew­nych we Fran­cji, z któ­rych nie­je­den pi­sał swo­je na­zwi­sko z po­prze­dza­ją­cym je ary­sto­kra­tycz­nym „de” i uwa­żał swój ród za szla­chec­ki.

Tego sa­me­go wie­czo­ru wy­sła­no słu­żą­ce­go na spo­tka­nie ko­la­sy pocz­to­wej, któ­rą miał przy­być nasz mały gość. Pani Bret­ton i ja sie­dzia­ły­śmy w sa­lo­nie w ocze­ki­wa­niu na przy­jazd dziec­ka, same ze wzglę­du na nie­obec­ność Joh­na Gra­ha­ma, któ­ry po­je­chał w od­wie­dzi­ny do jed­ne­go z ko­le­gów szkol­nych, miesz­ka­ją­ce­go na wsi. Moja mat­ka chrzest­na skra­ca­ła so­bie czas ocze­ki­wa­nia czy­ta­niem ga­ze­ty wie­czor­nej, a ja szy­łam. Wie­czór był burz­li­wy i słot­ny, deszcz siekł o szy­by, wiatr dął nie­ustan­nie, za­wo­dząc ża­ło­śnie.

– Bied­ne dziec­ko! – wzdy­cha­ła pani Bret­ton od cza­su do cza­su. – Jaka okrop­na po­go­da do po­dró­żo­wa­nia! Chcia­ła­bym, aby zna­la­zła się już bez­piecz­nie tu­taj.

Na krót­ko przed dzie­sią­tą jęk­nął dzwo­nek przy drzwiach wej­ścio­wych, oznaj­mia­jąc po­wrót War­re­na (tak na­zy­wał się wy­sła­ny po małą słu­żą­cy). Gdy tyl­ko otwo­rzo­no drzwi na dole, zbie­głam do holu, gdzie stał już ku­fer oraz kil­ka tek­tu­ro­wych pu­deł, a przy nich mło­da pia­stun­ka, u pod­nó­ża scho­dów zaś War­ren, nio­są­cy na rę­kach i tu­lą­cy do sie­bie ja­kieś po­owi­ja­ne w sza­le za­wi­niąt­ko.

– Czy to jest przy­wie­zio­ne dziec­ko? – za­py­ta­łam.

– Tak, pro­szę pa­nien­ki.

Chcia­łam od­wi­nąć sza­le, aby zo­ba­czyć małą, ona jed­nak po­spiesz­nie od­wró­ci­ła gło­wę i ukry­ła twarz na ra­mie­niu War­re­na.

– Pro­szę mnie po­sta­wić na pod­ło­gę – szep­nę­ło dziec­ko ci­chut­kim gło­sem w chwi­li, kie­dy War­ren otwie­rał drzwi sa­lo­nu – i zdjąć ze mnie ten szal – do­da­ło, usi­łu­jąc rów­no­cze­śnie wy­cią­gnąć ma­leń­ką rącz­ką szpil­kę przy­trzy­mu­ją­cą szal, aby z ro­dza­jem ka­pry­śne­go po­śpie­chu zrzu­cić z sie­bie nie­zdar­ne opa­tu­le­nie. Istot­ka, któ­ra wy­ło­ni­ła się spod nie­go, pró­bo­wa­ła zło­żyć szal, jed­nak oka­zał się on zbyt cięż­ki i wiel­ki, aby mo­gła mu spro­stać siła drob­niut­kich rą­czek i ra­mion.

– Pro­szę to dać Har­riet – roz­ka­za­ła ma­leń­ka. – Już ona zło­ży go jak trze­ba.

Po wy­da­niu tego roz­po­rzą­dze­nia zwró­ci­ła się ku pani Bret­ton, w któ­rej twa­rzy utkwi­ła ba­daw­cze spoj­rze­nie.

– Chodź, ko­cha­nie – za­chę­ci­ła ją pani Bret­ton. – Mu­szę zo­ba­czyć, czy nie prze­mo­kłaś i nie zzię­błaś. Ogrze­jesz się przy ko­min­ku.

Dziec­ko po­spie­szy­ło na to we­zwa­nie. Uwol­nio­na z opa­tu­le­nia fi­gur­ka oka­za­ła się nie­po­mier­nie drob­na, za­ra­zem zgrab­niut­ka, lek­ka jak piór­ko, nad­zwy­czaj kształt­na i po­cią­ga­ją­ca. Sie­dząc na ko­la­nach mo­jej mat­ki chrzest­nej, spra­wia­ła wra­że­nie lal­ki ra­czej niż dziec­ka. Po­do­bień­stwo do lal­ki po­tę­go­wa­ła w mo­ich oczach jej szyj­ka, cie­niut­ka i de­li­kat­na jak uto­czo­na z wo­sku, a tak­że głów­ka okry­ta gąsz­czem je­dwa­bi­stych lo­ków.

Pani Bret­ton, roz­cie­ra­jąc dło­nie, nóż­ki i ra­mio­na ma­łej, prze­ma­wia­ła do niej krót­ki­mi, piesz­czo­tli­wy­mi zda­nia­mi. Dziec­ko zra­zu wpa­try­wa­ło się w star­szą ko­bie­tę z wni­kli­wą cie­ka­wo­ścią, ry­chło jed­nak jej twa­rzycz­kę opro­mie­nił uśmiech pe­łen uj­mu­ją­ce­go wdzię­ku. Pani Bret­ton nie na­le­ża­ła na ogół do osób na­zbyt ła­two i hoj­nie da­rzą­cych piesz­czo­ta­mi; na­wet w sto­sun­ku do uwiel­bia­ne­go je­dy­ne­go syna rzad­ko da­wa­ła po­wo­do­wać się sen­ty­men­tem, czę­sto wręcz prze­ciw­nie na­wet, była czy też uda­wa­ła oschłą. Kie­dy jed­nak ta drob­na dzie­ci­na uśmiech­nę­ła się do niej, po­ca­ło­wa­ła ją i za­py­ta­ła:

– Jak cię zwą, pta­szy­no?

– Pa­nien­ką.

– A jak jesz­cze, prócz pa­nien­ki?

– Pol­ly – tak na­zy­wa ją oj­czu­lek – do­da­ła opie­kun­ka.

– A czy Pol­ly chęt­nie za­miesz­ka u mnie?

– Nie na za­wsze; tyl­ko do­pó­ki nie po­wró­ci oj­czu­lek. Od­je­chał – do­da­ła, po­trzą­sa­jąc wy­mow­nie głów­ką.

– Oj­czu­lek po­wró­ci do swo­jej Pol­ly albo przy­śle po nią.

– Na pew­no po­wró­ci, pro­szę pani? Czy pani wie o tym?

– My­ślę, że tak.

– A Har­riet my­śli, że nie; przy­najm­niej, że nie tak pręd­ko. Jest cho­ry.

Oczy jej za­szkli­ły się łza­mi. Wy­su­nę­ła rącz­kę z ręki pani Bret­ton i spró­bo­wa­ła zsu­nąć się z jej ko­lan, na­po­tkaw­szy wszak­że opór, rze­kła:

– Chcia­ła­bym zejść już, pro­szę pani. Mogę sie­dzieć na sto­łecz­ku.

Pani Bret­ton po­zwo­li­ła jej ze­śli­zgnąć się, a wów­czas mała wzię­ła sto­łe­czek, prze­nio­sła go do po­grą­żo­ne­go w naj­głęb­szym cie­niu kąta i tam usia­dła. Pani Bret­ton, jak­kol­wiek na­tu­ra wład­cza, a w spra­wach po­waż­nych na­wet nie­ubła­ga­nie sta­now­cza, by­wa­ła czę­sto bier­na i ustęp­liwa w dro­bia­zgach: nie sprze­ci­wi­ła się też dziec­ku, po­zo­sta­wia­jąc ma­łej wol­ną wolę.

– Nie zwra­caj na nią uwa­gi na ra­zie – ostrze­gła mnie.

Ja jed­nak nie od­wra­ca­łam od niej uwa­gi ani na chwi­lę, ob­ser­wu­jąc ją, opie­ra­ją­cą drob­ny ło­kieć na drob­niut­kim ko­lan­ku, a głów­kę na rącz­ce. Do­strze­głam, że wy­ję­ła z kie­szon­ki swo­jej ma­łej spód­nicz­ki czwo­ro­kąt­ny cie­niut­ki ka­wa­łek ba­ty­stu, któ­ry miał słu­żyć jej za chust­kę do nosa. Po chwi­li do mo­ich wy­jąt­ko­wo wraż­li­wych uszu do­le­ciał ci­chut­ki od­głos łka­nia. Inne dzie­ci zwy­kły, kie­dy je coś boli czy smu­ci, pła­kać gło­śno, ha­ła­śli­wie, nie wsty­dząc się ani nie po­wstrzy­mu­jąc łez. Ta ma­leń­ka isto­ta łka­ła pra­wie nie­do­sły­szal­nie, od cza­su do cza­su tyl­ko zdra­dza­jąc swo­je wzru­sze­nie le­ciut­kim po­cią­ga­niem no­sem. Pani Bret­ton nie sły­sza­ła tego, na szczę­ście. Nie­ba­wem gło­sik, do­cho­dzą­cy z ciem­ne­go kąta, za­py­tał:

– Czy moż­na za­dzwo­nić na Har­riet?

Za­dzwo­ni­łam. We­zwa­na pia­stun­ka przy­szła nie­ba­wem.

– Trze­ba mnie po­ło­żyć do łóż­ka – roz­ka­za­ła jej ma­lut­ka pani. – Mu­sisz za­py­tać, gdzie będę spa­ła.

Har­riet wy­ja­śni­ła, że zdą­ży­ła już się do­wie­dzieć.

– Za­py­taj, czy wol­no ci bę­dzie spać ze mną – po­le­ci­ła mała.

– Nie, pa­nien­ko – od­par­ła Har­riet. – Ma pa­nie­necz­ka spać w jed­nym po­ko­ju z tą pa­nią. – Wska­za­ła gło­wą na mnie.

„Pa­nie­necz­ka” po­zo­sta­ła w ciem­nym ką­cie, za­uwa­ży­łam jed­nak, że szu­ka mnie wzro­kiem. Przy­glą­da­ła mi się ba­daw­czo przez chwi­lę, po czym skie­ro­wa­ła się do wyj­ścia.

– Ży­czę pani do­brej nocy – po­wie­dzia­ła, zwra­ca­jąc się do pani Bret­ton, mnie zaś omi­nę­ła w mil­cze­niu.

– Do­bra­noc ci, Pol­ly – po­wie­dzia­łam.

– Nie ma po­trze­by mó­wić mi do­bra­noc; mamy prze­cież spać w tym sa­mym po­ko­ju – od­po­wie­dzia­ła, po czym zni­kła za drzwia­mi sa­lo­nu. Usły­sza­ły­śmy jesz­cze tyl­ko pro­po­zy­cję Har­riet za­nie­sie­nia jej na górę.

– Nie ma po­trze­by – brzmia­ła od­po­wiedź. – Nie ma po­trze­by! Nie ma po­trze­by! – wo­ła­ła, wspi­na­jąc się mo­zol­nie po scho­dach i wy­raź­nie po­włó­cząc zmę­czo­ny­mi drob­ny­mi sto­pa­mi.

Gdy go­dzi­nę póź­niej przy­szłam do sy­pial­ni, mała jesz­cze nie spa­ła. Uło­ży­ła po­dusz­ki w ten spo­sób, aby mo­gły pod­trzy­mać ją w po­zy­cji sie­dzą­cej: obie jej rącz­ki spo­czy­wa­ły na koł­drze, sple­cio­ne ge­stem ci­chej re­zy­gna­cji. Przez ja­kiś czas nie od­zy­wa­łam się do niej, wszak­że przed zga­sze­niem świe­cy po­ra­dzi­łam jej, aby po­ło­ży­ła się wy­god­niej.

– I to przyj­dzie – brzmia­ła od­po­wiedź.

– Ale za­zię­bisz się w ten spo­sób, mała pa­nien­ko.

Wzię­ła z krze­sła, sto­ją­ce­go przy jej łó­żecz­ku, drob­ną ja­kąś sztu­kę ubra­nia i na­rzu­ci­ła ją so­bie na ra­mion­ka. Po­zwo­li­łam jej ro­bić, co chcia­ła. Wsłu­chu­jąc się przez chwi­lę w ciem­no­ści, zda­łam so­bie spra­wę, że ona wciąż jesz­cze pła­cze, usi­łu­je jed­nak czy­nić to moż­li­wie naj­ci­szej i naj­pow­ścią­gli­wiej.

Obu­dziw­szy się o świ­cie, usły­sza­łam szum wody ście­ka­ją­cej jak gdy­by cien­ką struż­ką. Spoj­rza­łam w stro­nę, skąd do­cho­dził ten od­głos i uj­rza­łam Pol­ly, któ­ra już wsta­ła i wdra­paw­szy się na krze­sło przy umy­wal­ni, z wy­sił­kiem prze­chy­la­ła dzba­nek (któ­re­go nie była w sta­nie udźwi­gnąć), aby prze­lać jego za­war­tość do mi­ski. Cie­ka­wy był wi­dok jej my­ją­cej się i ubie­ra­ją­cej. Drob­na fi­gur­ka uwi­ja­ła się przy tych czyn­no­ściach tak żywo, a za­ra­zem tak bez­sze­lest­nie! Wi­docz­ne było, że nie przy­wy­kła oby­wać się przy ubie­ra­niu bez cu­dzej po­mo­cy: gu­zi­ki, ha­ft­ki, wstą­żecz­ki, ta­siem­ki i dziur­ki do ich prze­wle­ka­nia na­strę­cza­ły jej wie­le trud­no­ści, któ­re usi­ło­wa­ła po­ko­ny­wać ze wzru­sza­ją­cą wy­trwa­ło­ścią. Zło­ży­ła po­rząd­nie swo­ją ko­szul­kę noc­ną, wy­gła­dzi­ła, jak tyl­ko umia­ła naj­le­piej, fał­dy po­sła­nia, po czym, cof­nąw­szy się do ką­ci­ka, w któ­rym ukry­wa­ły ją zwo­je dra­pu­ją­cych łó­żecz­ko bia­łych mu­śli­no­wych fi­ra­nek, za­cho­wy­wa­ła się ci­cho. Unio­słam się na łóż­ku i wy­cią­gnę­łam gło­wę, aby zo­ba­czyć, co robi. Klę­cza­ła, oparł­szy czo­ło na dło­niach. Wi­docz­ne było, że od­ma­wia pa­cie­rze.

Pia­stun­ka za­stu­ka­ła do drzwi. Mała ze­rwa­ła się.

– Je­stem ubra­na, Har­riet – rze­kła. – Sama się ubra­łam, na pew­no jed­nak nie je­stem po­za­pi­na­na po­rząd­nie. Po­praw na mnie wszyst­ko.

– Dla­cze­go pa­nie­necz­ka ubra­ła się sama?

– Ci­cho, Har­riet! Nie mów tak gło­śno, żeby nie obu­dzić tej dziew­czy­ny.

Oczy­wi­ste było, że mówi o mnie, przy­pusz­cza­jąc, że śpię, po­now­nie bo­wiem po­ło­ży­łam się i za­mknę­łam oczy.

– Ubra­łam się umyśl­nie sama, żeby umieć, jak od­je­dziesz ode mnie.

– Czy pa­nie­necz­ka chce, że­bym od­je­cha­ła?

– Kie­dy by­łaś zła, nie­raz chcia­łam, że­byś ode­szła od nas, ale te­raz nie. Za­wiąż mi po­rząd­nie szar­fę w pa­sie i przy­gładź mi wło­sy, jak na­le­ży, pro­szę cię.

– Szar­fa pa­nie­necz­ki leży jak ula­na. Jaka z pa­nie­necz­ki po­rząd­nic­ka.

– Nie, nie, trze­ba za­wią­zać ją jesz­cze raz. Pro­szę cię, zrób to.

– Do­brze już, do­brze. Ale jak po­ja­dę, musi pa­nie­necz­ka pro­sić tę mło­dą pa­nią, żeby po­mo­gła przy ubie­ra­niu.

– Za nic w świe­cie.

– Dla­cze­go? Jest bar­dzo miła. Spo­dzie­wam się, że pa­nie­necz­ka bę­dzie grzecz­na dla niej i nie bę­dzie za­dzie­ra­ła nosa po swo­je­mu.

– Nie chcę, żeby mnie ubie­ra­ła! Nie chcę, sły­szysz? Za żad­ne skar­by!

– Śmiesz­ne z pa­nie­necz­ki stwo­rze­nie.

– Nie ro­bisz mi rów­ne­go prze­dzia­łu, Har­riet. Bę­dzie znów po­krę­co­ny.

– Kto by tam kie­dy do­go­dził pa­nien­ce. No, a te­raz do­brze?

– Tak so­bie. Do­kąd mam iść te­raz, kie­dy je­stem ubra­na?

– Za­pro­wa­dzę pa­nie­necz­kę do po­ko­ju śnia­da­nio­we­go.

– Do­brze. Chodź­my.

Skie­ro­wa­ły się ku drzwiom. Na­gle mała za­trzy­ma­ła się.

– O, Har­riet, dla­cze­go to nie jest dom oj­czul­ka! Nie znam tych wszyst­kich lu­dzi!

– Niech pa­nie­necz­ka bę­dzie grzecz­na i nie ka­pry­si.

– Je­stem grzecz­na, ale boli mnie tu­taj. – Do­tknę­ła ręką oko­li­cy ser­ca. – Oj­czul­ku! Oj­czul­ku! – za­wo­dzi­ła płacz­li­wie.

Pod­nio­słam się, aby po­ło­żyć kres tej sce­nie, do­pó­ki jesz­cze moż­na było za­po­biec gwał­tow­ne­mu wy­bu­cho­wi.

– Niech pa­nien­ka po­wie dzień do­bry mło­dej pani – na­ka­za­ła Har­riet.

Rzu­ci­ła po­śpiesz­nie „dzień do­bry”, po czym wy­szła za pia­stun­ką z po­ko­ju.

Har­riet wy­je­cha­ła tego sa­me­go dnia, uda­jąc się do swo­ich zna­jo­mych, miesz­ka­ją­cych w są­siedz­twie.

Zszedł­szy na dół, za­sta­łam Pau­li­nę (dziec­ko mó­wi­ło o so­bie: Pol­ly, wszak­że jej peł­ne, nie­zdrob­nia­łe imię brzmia­ło Pau­li­na Ma­ria) sie­dzą­cą przy sto­le śnia­da­nio­wym tuż obok pani Bret­ton. Stał przed nią ku­bek mle­ka, a mała krom­ka chle­ba wy­peł­nia­ła rącz­kę le­żą­cą bez ru­chu na ob­ru­sie. Mała nie ja­dła.

– Nie mam po­ję­cia, jak damy so­bie radę z tym stwo­rzon­kiem – zwró­ci­ła się do mnie moja mat­ka chrzest­na po śnia­da­niu i odej­ściu Pol­ly. – Nic nie bie­rze do ust, a po jej oczach i ca­łej twa­rzy wi­dać wy­raź­nie, że nie spa­ła.

Uspo­ko­iłam pa­nią Bret­ton, wy­ra­ża­jąc uf­ność we wpływ cza­su i ser­decz­ne ob­cho­dze­nie się z dziec­kiem.

– Gdy­by po­lu­bi­ła ko­goś w na­szym domu, przy­zwy­cza­iła­by się wkrót­ce, nie wcze­śniej jed­nak – od­par­ła pani Bret­ton.

ROZDZIAŁ IIPaulina

Upły­nę­ło kil­ka dni i, jak się zda­wa­ło, trud­no było li­czyć na to, aby dziec­ko mia­ło po­lu­bić ko­goś szcze­gól­nie w domu no­wej opie­kun­ki. Nie była wła­ści­wie nie­grzecz­na ani ka­pry­śna, nie moż­na by­ło­by na­wet na­zwać jej nie­po­słusz­ną. Trud­no wszak­że o isto­tę, któ­rej nie spo­sób tak jak jej uko­ić, kie­ro­wać nią, a cho­ciaż­by przy­sto­so­wać do no­wych wa­run­ków. Była zgnę­bio­na, tak wy­raź­nie zgnę­bio­na, że żad­na oso­ba do­ro­sła nie mo­gła­by rów­nie bez­sprzecz­nie wy­ra­żać swe­go smut­ku ukła­dem twa­rzy i ca­łej po­sta­ci. Żad­ne po­żło­bio­ne zmarszcz­ka­mi ob­li­cze do­ro­słe­go wy­gnań­ca, prze­by­wa­ją­ce­go na an­ty­po­dach i tę­sk­nią­ce­go za Eu­ro­pą, nie mo­gło­by zdra­dzać wy­raź­niej­szych oznak tę­sk­no­ty za do­mem ro­dzin­nym ani­że­li twa­rzycz­ka tego dziec­ka. Zda­wa­ła się sta­rzeć, szczu­pleć i mi­zer­nieć w oczach. Ja oso­bi­ście, nie­ob­da­rzo­na udrę­ką na­zbyt buj­nej i prze­czu­lo­nej wy­obraź­ni, do­zna­wa­łam za­wsze dziw­ne­go uczu­cia, ile­kroć, otwo­rzyw­szy drzwi, za­sta­wa­łam małą samą jed­ną, przy­kuc­nię­tą w ką­cie i opie­ra­ją­cą głów­kę na drob­niut­kiej rącz­ce. Po­kój, w któ­rym prze­by­wa­łam, wy­da­wał mi się nie­za­miesz­ka­ny, ale na­wie­dzo­ny przez zja­wę upior­ną.

A nie­kie­dy znów, gdy bu­dzi­łam się w noc księ­ży­co­wą, do­strze­ga­łam jej ma­leń­ką bia­łą fi­gur­kę w noc­nej ko­szul­ce, klę­czą­cą na łóż­ku i mod­lącą się żar­li­wie, jak go­rą­ca ka­to­licz­ka czy me­to­dyst­ka – spra­wia­ła na mnie wra­że­nie świę­tej w eks­ta­zie za­chwy­ce­nia. Nie wie­dzia­łam wów­czas, co mam o tym my­śleć, czu­łam jed­nak, że fan­ta­zju­ję tak samo nie­zdro­wo i nie­lo­gicz­nie jak ta, tra­wio­na nie­dzie­cię­cą tę­sk­no­tą, mała dziew­czyn­ka.

Rzad­ko moje ucho pod­chwy­ty­wa­ło po­je­dyn­cze sło­wa jej mo­dli­twy, tak ci­cho ją szep­ta­ła; cza­sem na­wet była to mo­dli­twa zu­peł­nie nie­ma, nie­wy­po­wia­da­na ar­ty­ku­ło­wa­ny­mi dźwię­ka­mi. Je­śli jed­nak cza­sa­mi uda­wa­ło mi się roz­róż­nić ja­kieś sło­wa, było to nie­zmien­ne we­zwa­nie: „Oj­czul­ku, mój dro­gi oj­czul­ku!”.

Zro­zu­mia­łam, że mam przed sobą nie­zwy­kłą kon­struk­cję psy­chicz­ną, zdra­dza­ją­cą skłon­no­ści ma­nia­kal­ne, któ­re uwa­ża­łam za­wsze za naj­więk­szą klę­skę, jaką może być do­tknię­ta na­tu­ra ludz­ka.

Trud­no prze­wi­dzieć, do cze­go mo­gło­by w koń­cu do­pro­wa­dzić małą jej sa­mo­udrę­cze­nie, gdy­by trwa­ło w dal­szym cią­gu, nie­uda­rem­nio­ne przez ni­ko­go. Na szczę­ście wszak­że na­strój dziec­ka uległ na­głe­mu i nie­spo­dzie­wa­ne­mu zwro­to­wi.

Pew­ne­go dnia pani Bret­ton, chcąc wy­do­stać małą z kąta, w któ­rym sta­le za­szy­wa­ła się, i za­jąć czymś jej umysł, po­sa­dzi­ła ją na ła­wecz­ce pod oknem i po­le­ci­ła jej po­li­czyć, ile pań i ilu pa­nów przej­dzie uli­cą w cią­gu okre­ślo­ne­go cza­su. Dziec­ko jed­nak sie­dzia­ło z miną tępą i obo­jęt­ną, nie pa­trząc pra­wie, a już na pew­no nie li­cząc, gdy na­gle – nie spusz­cza­łam z niej przez cały czas oczu – do­strze­głam na jej twa­rzy zmia­nę bły­ska­wicz­ną. Ta­kie nie­bez­piecz­nie prze­wraż­li­wio­ne (jak to się na­zy­wa) na­tu­ry na­strę­cza­ją wie­le cie­ka­wych spo­strze­żeń ob­ser­wu­ją­cym je oso­bom, szczę­śli­wie chro­nio­nym – dzię­ki chłod­niej­sze­mu tem­pe­ra­men­to­wi – przed ule­ga­niem nie­rów­nym na­stro­jom i czcze­mu fan­ta­zjo­wa­niu. Wpa­trzo­ne w je­den punkt oczy dziew­czyn­ki roz­pa­li­ły się, drob­ne, sta­le na­chmu­rzo­ne czół­ko roz­ja­śni­ło się pro­mien­nie, wy­raz smut­ku i przy­gnę­bie­nia znikł, jak gdy­by zdmuch­nię­ty cza­rem, z jej twa­rzycz­ki, ustę­pu­jąc miej­sca na­głe­mu oży­wie­niu i pod­nie­ce­niu.

– Tak! To on! – wy­rwa­ło się z jej ust.

I z szyb­ko­ścią pta­ka czy wy­rzu­co­nej z łuku strza­ły po­mknę­ła z po­ko­ju. W jaki spo­sób uda­ło jej się otwo­rzyć cięż­kie drzwi wej­ścio­we na dole, nie mam po­ję­cia, chy­ba że szczę­śli­wym dla niej tra­fem były uchy­lo­ne. A może ze­tknę­ła się z War­re­nem, któ­ry nie mógł oprzeć się jej żą­da­niu – wy­obra­żam so­bie, jak da­le­ce na­tar­czy­we­mu i gwał­tow­ne­mu! W każ­dym ra­zie, wy­pa­tru­jąc z za­cie­ka­wie­niem przez okno, uj­rza­łam ma­leń­ką fi­gur­kę w czar­nej su­kien­ce i w zgrab­nym, drob­no pli­so­wa­nym far­tusz­ku (nie­po­dob­na było skło­nić Pol­ly do no­sze­nia ochra­nia­ją­cych całą su­kien­kę far­tu­chów, tak wiel­ki ży­wi­ła do nich wstręt), bie­gną­cą pę­dem przez jezd­nię. W chwi­li gdy za­mie­rza­łam zwró­cić się do pani Bret­ton, aby ją ostrzec, że mała wy­bie­gła jak osza­la­ła na uli­cę i że na­le­ża­ło­by na­tych­miast po­spie­szyć za nią, zo­ba­czy­łam, że dziec­ko zo­sta­ło po­chwy­co­ne przez ko­goś i ukry­te na czy­jejś pier­si za­rów­no przed moim wzro­kiem, jak i przed zdu­mio­ny­mi spoj­rze­nia­mi prze­chod­niów. Po­rwa­nia tego do­ko­nał ja­kiś pan, któ­ry te­raz, okryw­szy ma­leń­ką swo­im płasz­czem, skie­ro­wał się wraz z nią ku do­mo­wi, skąd wy­bie­gła.

Przy­pusz­cza­łam, że odda dziec­ko słu­żą­ce­mu, a sam odej­dzie, wbrew mo­je­mu prze­wi­dy­wa­niu jed­nak wszedł i on tak­że, to­wa­rzy­sząc ma­łej na pię­tro.

Spo­sób przy­ję­cia go przez pa­nią Bret­ton ujaw­nił mi od razu, że jego oso­ba jest jej do­brze zna­na. Po­wi­ta­ła go ser­decz­nie, wy­da­jąc się jed­nak spło­szo­na, zdzi­wio­na i chy­ba nie­mi­le za­sko­czo­na. Nie­my wy­rzut, jaki przy­by­ły wy­czy­tał w jej spoj­rze­niu, skło­nił go do wy­ja­śnie­nia:

– Nie by­łem w sta­nie oprzeć się, dro­ga pani; nie mo­głem opu­ścić kra­ju, nie prze­ko­naw­szy się oso­bi­ście, czy moja ma­leń­ka przy­zwy­cza­iła się do no­we­go oto­cze­nia.

– Pań­skie przy­by­cie znów ją od nie­go od­zwy­czai.

– Mam na­dzie­ję, że nie. I cóż, jak się ma i co po­ra­bia naj­słod­sza kru­szyn­ka oj­czu­sio­wa?

Z py­ta­niem tym zwró­cił się do Pau­li­ny, sia­da­jąc na krze­śle i sta­wia­jąc ją na pod­ło­dze przed sobą.

– Jak się ma i co po­ra­bia kru­szyn­ka oj­czu­sio­wa? – po­wtó­rzy­ła py­ta­nie, przy­tu­lo­na do ko­lan ojca i wpa­trzo­na w za­chwy­cie w jego twarz.

Była to ci­cha i poza tymi kil­ko­ma sło­wa­mi nie­ma sce­na, tak głę­bo­ko wszak­że wzru­sza­ją­ca dzię­ki mo­dli­tew­ne­mu nie­le­d­wie sku­pie­niu, w ja­kim się od­by­ła, że tym bar­dziej przy­gnę­bia­ją­ce spra­wi­ła na mnie wra­że­nie. Przy wszel­kich, nie­po­wścią­ga­nych siłą woli, nie­opa­no­wa­nych wy­bu­chach spra­wia wi­dzo­wi ulgę po­czu­cie pew­nej ich śmiesz­no­ści, i stąd wzgar­dy dla nich; za naj­bar­dziej przy­tła­cza­ją­cą na­to­miast uwa­ża­łam za­wsze tego ro­dza­ju wraż­li­wość, któ­ra gnę­bi siłą wła­snej po­tę­gi – ol­brzym nie­wol­nik ugi­na­ją­cy się pod pa­no­wa­niem trzeź­we­go roz­sąd­ku.

Pan Home był męż­czy­zną o su­ro­wych – może na­wet na­le­ża­ło­by po­wie­dzieć twar­dych – ry­sach; czo­ło miał po­bruż­dżo­ne, ko­ści po­licz­ko­we wy­sta­ją­ce. Była to twarz ty­po­wo szkoc­ka, w oczach jego wszak­że ma­lo­wa­ła się nie­zwy­kła u Szko­tów głę­bia uczu­cia, w tej chwi­li ujaw­nio­ne­go wy­raź­nie w pod­nie­ce­niu, któ­re­go nie był zdol­ny po­ko­nać. Jego pół­noc­ny ak­cent w mo­wie har­mo­ni­zo­wał z całą fi­zjo­no­mią. Wy­glą­dem spra­wiał wra­że­nie czło­wie­ka za­ra­zem dum­ne­go i pro­sto­li­nij­ne­go.

Po­ło­żył dłoń na pod­nie­sio­nej ku nie­mu głów­ce dziec­ka, któ­re szep­nę­ło:

– Po­ca­łuj swo­ją Pol­ly, oj­czul­ku!

Po­ca­ło­wał ją. Pra­gnę­łam usły­szeć z ust dziec­ka ja­kiś spa­zma­tycz­ny okrzyk, któ­ry przy­niósł­by mi ulgę i przy­wró­cił­by mi spo­kój. Mała za­cho­wy­wa­ła się wszak­że za­dzi­wia­ją­co ci­cho: jak gdy­by speł­ni­ło się wszyst­ko, cze­go pra­gnę­ła i dla­te­go była upo­jo­na szczę­ściem i ra­do­ścią.

Nie przy­po­mi­na­jąc swe­go ojca ani ry­sa­mi, ani wy­ra­zem twa­rzy, była prze­cież jego nie­odrod­ną cór­ką: uspo­so­bie­nie jej kształ­to­wa­ło się pod jego wpły­wem, jej umysł na­peł­nio­ny był tre­ścią jego umy­słu ni­czym fi­li­żan­ka – pły­nem wla­nym do niej z dzban­ka.

Pan Home umiał nie­wąt­pli­wie po mę­sku pa­no­wać nad sobą, nie­za­leż­nie od emo­cji, ja­kie wy­wo­ły­wa­ły w nim pew­ne spra­wy.

– Pol­ly – rzekł wpa­trzo­ny w swo­ją małą có­recz­kę – zejdź do holu; leży tam na krze­śle moje pal­to; prze­szu­kaj kie­sze­nie, znaj­dziesz w jed­nej z nich chust­kę do nosa, któ­rą przy­nie­siesz mi tu­taj.

Usłu­cha­ła od razu, po­szła i po­wró­ci­ła szyb­ko, cze­ka­jąc po­słusz­nie z chust­ką w rącz­ce. Wy­glą­da­ła praw­dzi­wie jak ob­ra­zek z tą swo­ją zgrab­ną, drob­niut­ką fi­gur­ką, opar­ta o ko­la­na Home’a. Wi­dząc jed­nak, że oj­ciec nie prze­sta­je roz­ma­wiać, jak gdy­by nie­świa­do­my jej po­wro­tu, uję­ła jego rękę, od­chy­li­ła nie­opie­ra­ją­ce się temu ge­sto­wi pal­ce i wsu­nę­ła po­mię­dzy nie chust­kę. Przez chwi­lę zda­wał się w dal­szym cią­gu nie wi­dzieć ma­łej i nie czuć jej obec­no­ści, ry­chło jed­nak po­chy­lił się ku niej i po­sa­dził ją na ko­la­nach, a ona przy­tu­li­ła się do nie­go. I mimo że nie pa­trzy­li na sie­bie ani też nie za­mie­ni­li sło­wa w cią­gu go­dzi­ny, byli, jak przy­pusz­czam, obo­je w peł­ni za­do­wo­le­ni.

Pod­czas po­po­łu­dnio­wej her­ba­ty za­cho­wa­nie ma­łej spra­wia­ło, jak za­zwy­czaj, praw­dzi­wą roz­kosz obec­nym. Za­czę­ła od po­kie­ro­wa­nia War­re­nem, jak ma usta­wić krze­sła.

– Pro­szę po­sta­wić krze­sło mo­je­go oj­czul­ka tu­taj, a moje tuż obok, po­mię­dzy oj­czul­kiem a pa­nią Bret­ton: mu­szę po­dać mu her­ba­tę – po­wie­dzia­ła.

Usia­dła i wska­za­ła ojcu miej­sce obok sie­bie.

– Usiądź obok mnie, jak gdy­by­śmy byli u nas w domu.

A po­tem, gdy wzię­ła fi­li­żan­kę na­peł­nio­ną her­ba­tą, któ­rą wła­sno­ręcz­nie osło­dzi­ła i do któ­rej wla­ła śmie­tan­kę, do­da­ła:

– Za­wsze w domu ro­bi­łam to dla cie­bie; nikt nie umiał ci tak do­go­dzić jak ja, na­wet ty sam, oj­czul­ku, nie umia­łeś.

Przez cały czas po­sił­ku krzą­ta­ła się, usłu­gu­jąc ojcu, chwi­la­mi w spo­sób za­baw­nie nie­do­rzecz­ny. Szczyp­ce do cu­kru były za wiel­kie dla jed­nej rącz­ki, mu­sia­ła więc użyć obu przy po­słu­gi­wa­niu się tym in­stru­men­tem. Po­dźwi­gnię­cie srebr­ne­go dzba­nusz­ka do śmie­tan­ki, pół­mi­ska z krom­ka­mi chle­ba z ma­słem, a na­wet fi­li­żan­ki i spodecz­ka było za­da­niem prze­ra­sta­ją­cym jej siły i moż­li­wo­ści; od­waż­nie jed­nak usi­ło­wa­ła spro­stać temu za­da­niu, ma­new­ru­jąc każ­dym z przed­mio­tów, szczę­śli­wie też po­do­ła­ła wszyst­kie­mu, nie roz­law­szy nic ani nie uszko­dziw­szy. Praw­dę mó­wiąc, uwa­ża­łam ją za małą krę­cic­ką, oj­ciec jej wszak­że, za­śle­pio­ny jak wszy­scy ro­dzi­ce, zda­wał się z wiel­kim za­do­wo­le­niem przyj­mo­wać usłu­gi, cu­dow­nie uko­jo­ny jej krzą­ta­ni­ną.

– To je­dy­na moja po­cie­cha w ży­ciu – nie mógł po­wstrzy­mać się od uczy­nie­nia wy­zna­nia pani Bret­ton.

Moja mat­ka chrzest­na mia­ła taką samą „po­cie­chę”, nie­po­rów­na­nie tyl­ko więk­szych roz­mia­rów, w tym mo­men­cie nie­obec­ną w domu, po­tra­fi­ła więc zro­zu­mieć i od­czuć sła­bą stro­nę swo­je­go go­ścia.

Ta dru­ga „po­cie­cha” uka­za­ła się na wi­dow­ni jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ru. Wie­dzia­łam, że na ten dzień ozna­czo­ny był jego po­wrót, zda­wa­łam też so­bie spra­wę, że pani Bret­ton po­zo­sta­wa­ła od rana już w tran­sie ocze­ki­wa­nia. Sie­dzie­li­śmy wszy­scy po her­ba­cie przy ko­min­ku, gdy do na­sze­go koła przy­łą­czył się tak­że Gra­ham. Na­le­ża­ło­by ra­czej po­wie­dzieć: prze­rwał je i wpro­wa­dził za­mie­sza­nie. Po­ja­wie­nie się mło­de­go chłop­ca wy­wo­ła­ło oczy­wi­ście na­gły roz­gwar, wo­bec tego zaś, że świe­żo przy­by­ły po­ścił przez cały dzień, jak utrzy­my­wał, trze­ba było go so­lid­nie na­kar­mić. On i pan Home przy­wi­ta­li się jak do­brzy zna­jo­mi; na małą dziew­czyn­kę Gra­ham nie zwró­cił na ra­zie wca­le uwa­gi.

Po po­sił­ku chło­piec od­po­wie­dział na nie­zli­czo­ne py­ta­nia mat­ki, wstał od sto­łu i usiadł przy ko­min­ku. Na­prze­ciw­ko nie­go sie­dział pan Home, a tuż przy nim dziec­ko. Mó­wiąc o niej „dziec­ko”, uży­wam nie­wła­ści­we­go okre­śle­nia. Po­ję­cie „dziec­ko” wy­ra­ża wszyst­ko inne ra­czej ani­że­li wi­zję po­waż­nej, sku­pio­nej ma­łej osób­ki w ża­łob­nej su­kien­ce i bia­łym far­tusz­ku, mo­gą­cy­mi nada­wać się rów­nie do­brze na ubra­nie więk­szych roz­mia­rów lal­ki. Osób­ka ta sie­dzia­ła na wy­so­kim krze­seł­ku obok sto­li­ka z bia­łą, z po­li­tu­ro­wa­ne­go drew­na szka­tuł­ką do ręcz­nych ro­bó­tek i trzy­ma­ła w rącz­ce ka­wa­łek ba­ty­stu, któ­ry pil­nie ob­rę­bia­ła, prze­kłu­wa­jąc go raz w raz igłą, po­dob­ną w jej pa­lusz­kach do roż­na ku­chen­ne­go nie­le­d­wie. Ma­new­ru­jąc nią nie­po­rad­nie, kłu­ła się wciąż i po­zo­sta­wia­ła na bia­łym ba­ty­ście wie­le ma­leń­kich czer­wo­nych pla­mek; od cza­su do cza­su wzdry­ga­ła się, ile­kroć nie­po­słusz­ne na­rzę­dzie wy­my­ka­ło się spod jej wła­dzy i wpi­ja­ło głę­biej niż za­zwy­czaj w ma­leń­ki pa­lu­szek. Nie usta­wa­ła jed­nak w pra­cy, ci­cha wciąż, pil­na, prze­ję­ta wy­ko­ny­wa­nym za­da­niem, praw­dzi­wa mała ko­biet­ka.

Gra­ham był w owym cza­sie przy­stoj­nym szes­na­sto­let­nim wy­rost­kiem, któ­re­go wy­gląd nie wzbu­dzał jed­nak zbyt wiel­kie­go za­ufa­nia do jego so­lid­no­ści. Za­zna­czam ten rys nie dla­te­go, aby chło­piec miał być w isto­cie szcze­gól­nie prze­wrot­ny z na­tu­ry, ale dla­te­go, że okre­śle­nie to wy­da­je mi się od­po­wied­nie do opi­sa­nia jego ja­snej, cel­tyc­kiej (nie sak­soń­skiej) uro­dy, fa­lu­ją­cych ja­sno­kasz­ta­no­wych wło­sów, smu­kłej, kształt­nej po­sta­ci oraz czę­sto gosz­czą­ce­go na jego twa­rzy uśmie­chu, nie­po­zba­wio­ne­go ani po­cią­ga­ją­ce­go uro­ku, ani prze­bie­gło­ści (nie w ujem­nym sen­sie jed­nak). W owym okre­sie Gra­ham był roz­piesz­czo­nym, sa­mo­wol­nym chłop­cem.

Przez dłuż­szy czas przy­glą­dał się w mil­cze­niu drob­nej fi­gur­ce sie­dzą­cej na­prze­ciw nie­go z po­waż­ną, sku­pio­ną min­ką, a kie­dy chwi­lo­wa nie­obec­ność w po­ko­ju pana Home’a prze­sta­ła zmu­szać go do nie­śmia­łe­go pół­u­śmie­chu – je­dy­ne­go u nie­go ob­ja­wu onie­śmie­le­nia – zwró­cił się do pani Bret­ton:

– Mamo, wi­dzę w na­szym to­wa­rzy­stwie mło­dą damę, któ­rej nie mia­łem do­tych­czas za­szczy­tu być przed­sta­wio­nym.

– Masz pew­no na my­śli có­recz­kę pana Home’a – od­par­ła mat­ka.

– Tak, w sa­mej rze­czy, ła­ska­wa pani. – Syn się skło­nił. – Uwa­żam jed­nak spo­sób wy­ra­ża­nia się ła­ska­wej pani za zbyt mało ce­re­mo­nial­ny; mó­wiąc o mło­dej da­mie, któ­rą mam na my­śli, na­zwał­bym ją pan­ną Home.

– Słu­chaj, Gra­ha­mie, nie po­zwo­lę ci dro­czyć się z dziec­kiem. Nie wy­obra­żaj so­bie, że zgo­dzę się, abyś zro­bił z niej two­ją ofia­rę.

– Ła­ska­wa pani – zwró­cił się do ma­łej, nie­stro­pio­ny na­ga­ną z ust mat­ki – czy mogę mieć za­szczyt przed­sta­wie­nia się pani, sko­ro nikt inny nie zdra­dza chę­ci wy­świad­cze­nia pani ani mnie tej uprzej­mo­ści? Po­wol­ny słu­ga ła­ska­wej pani, John Gra­ham Bret­ton.

Spoj­rza­ła na nie­go wsta­ją­ce­go z krze­sła i skła­da­ją­ce­go przed nią głę­bo­ki ukłon. Odło­ży­ła po­waż­nie na­par­stek, no­życz­ki i ro­bo­tę, ze­szła ostroż­nie z wy­so­kie­go krze­sła i dy­ga­jąc przed nim ni­sko z nie­wy­po­wie­dzia­ną po­wa­gą, przy­wi­ta­ła go uprzej­mie:

– Jak się pan ma?

– Cie­szę się po­zo­sta­wa­niem w do­brym zdro­wiu, nie­co tyl­ko znu­żo­ny je­stem po­spiesz­ną po­dró­żą. Mam na­dzie­ję, ła­ska­wa pani, że i pani tak­że do­brze się mie­wa.

– Wca­le znoś… śnie – brzmia­ła am­bit­na od­po­wiedź ma­łej ko­biet­ki, któ­ra, po wy­po­wie­dze­niu jej, usi­ło­wa­ła za­jąć uprzed­nie wy­so­kie swo­je sta­no­wi­sko; czu­jąc jed­nak, że nie bę­dzie mo­gła tego do­ko­nać bez pew­ne­go wy­sił­ku i nie­zgrab­ne­go wspi­na­nia się pod górę – a nie mo­gła prze­cież na­ra­zić w ten spo­sób na szwank swo­jej god­no­ści – z dru­giej zaś stro­ny nie de­cy­du­jąc się za nic w świe­cie na szu­ka­nie cu­dzej po­mo­cy w obec­no­ści tego mło­de­go pa­ni­cza, zrze­kła się wy­so­kie­go krze­sła na ko­rzyść ni­skie­go sto­łecz­ka. Ku temu sto­łecz­ko­wi przy­su­nął Gra­ham swo­je krze­sło.

– Mam na­dzie­ję, ła­ska­wa pani, że jej obec­na re­zy­den­cja, dom mo­jej mat­ki, wy­da­je się pani od­po­wied­nią sie­dzi­bą?

– Nie nad-zwy-czaj-nie; chcia­ła­bym wró­cić do domu.

– Zu­peł­nie na­tu­ral­ne i god­ne po­chwa­ły dą­że­nie, ła­ska­wa pani; będę jed­nak czy­nił, co tyl­ko bę­dzie w mo­jej mocy, aby mu się prze­ciw­sta­wić. Li­czę na to, że uda mi się uzy­skać dzię­ki pani odro­bi­nę cen­ne­go pier­wiast­ka, zwa­ne­go za­ba­wą, któ­rej moja mat­ka i obec­na tu pan­na Sno­we nie były zdol­ne mi za­pew­nić.

– Wy­ja­dę z moim oj­czul­kiem i nie po­zo­sta­nę dłu­go u mat­ki ła­ska­we­go pana.

– Tak, tak, po­zo­sta­nie pani u nas, ze mną, je­stem pe­wien. Mam ku­cy­ka, na któ­rym bę­dzie pani jeź­dzi­ła, i mnó­stwo ksią­żek z ob­raz­ka­mi, któ­re będę pani po­ka­zy­wał.

– Czy i pan bę­dzie miesz­kał te­raz tu­taj?

– Miesz­kam tu­taj. Jest pani z tego za­do­wo­lo­na? Po­do­bam się pani?

– Nie.

– Dla­cze­go?

– Wy­da­je mi się pan ja­kiś dziw­ny.

– Moja twarz, ła­ska­wa pani?

– Twarz pana i wszyst­ko w panu. Ma pan dłu­gie czer­wo­ne wło­sy.

– Kasz­ta­no­we, je­śli ła­ska: mama na­zy­wa je kasz­ta­no­wy­mi albo zło­ty­mi. Tego sa­me­go zda­nia są o nich wszyst­kie jej przy­ja­ciół­ki. Ale na­wet z mo­imi „dłu­gi­mi czer­wo­ny­mi wło­sa­mi” (po­trzą­snął z ro­dza­jem trium­fu buj­ną czu­pry­ną, o któ­rej sam do­brze wie­dział, że ma pło­wy od­cień, i dum­ny był z tej lwiej bar­wy) nie mógł­bym być dziw­niej­szy niż wa­sza ła­ska­wość, sza­now­na pani.

– Na­zy­wa mnie pan dziw­ną?…

– Oczy­wi­ście.

Po chwi­li mil­cze­nia dziew­czyn­ka po­wie­dzia­ła:

– My­ślę, że po­win­nam już iść spać.

– Ta­kie małe stwo­rzon­ko po­win­no już od wie­lu go­dzin być w łó­żecz­ku, ale cze­ka­ła pani na pew­no na mnie, aby przyj­rzeć mi się, jak wy­glą­dam, praw­da?

– Nie. Wca­le nie.

– Je­stem pe­wien, że po­wo­dem tego opóź­nio­ne­go pój­ścia spać była chęć ko­rzy­sta­nia z przy­jem­no­ści, jaką daje moje to­wa­rzy­stwo. Wie­dzia­ła pani, że przy­ja­dę dzi­siaj i stąd to cze­ka­nie, żeby mnie zo­ba­czyć?

– Nie po­szłam spać dla­te­go, że jest tu­taj mój oj­czu­lek, a wca­le nie kto inny.

– Ślicz­nie, ła­ska­wa pani. Sta­nę się na pew­no pani ulu­bień­cem: po­lu­bi pani wkrót­ce moje to­wa­rzy­stwo bar­dziej jesz­cze niż to­wa­rzy­stwo swe­go oj­czul­ka, ośmie­lę się wy­ra­zić przy­pusz­cze­nie.

Po­wie­dzia­ła do­bra­noc pani Bret­ton i mnie; za­wa­ha­ła się nie­pew­na, czy Gra­ham za­słu­gu­je na te same wzglę­dy, ale on w tej­że chwi­li po­chwy­cił ją i uniósł jed­ną ręką i tą jed­ną ręką trzy­mał ją wy­so­ko po­nad swo­ją gło­wą. Od­bi­cie wła­sne w tej po­zy­cji uj­rza­ła w lu­strze umiesz­czo­nym nad ko­min­kiem. Na­głość i ło­bu­zer­ska bez­ce­re­mo­nial­ność tego ge­stu, a nade wszyst­ko oka­za­ny przez Gra­ha­ma brak sza­cun­ku dla jej oso­by, były nie do znie­sie­nia.

– Mógł­by się pan wsty­dzić, pa­nie Gra­ha­mie! – krzyk­nę­ła z obu­rze­niem. – Pro­szę mnie pu­ścić!

A kie­dy sta­nę­ła po­now­nie na wła­snych no­gach na pod­ło­dze, do­da­ła z po­wa­gą:

– Cie­ka­wa je­stem, co po­my­ślał­by pan o mnie, gdy­bym chcia­ła zro­bić to samo z pa­nem i pod­nio­sła­bym pana jed­ną ręką (przy tych sło­wach po­gro­zi­ła mu), jak słu­żą­cy War­ren pod­no­si małą kot­kę.

Po­wie­dziaw­szy to, z god­no­ścią wy­szła z po­ko­ju.

ROZDZIAŁ III Towarzysze zabaw

Pan Home po­zo­stał dwa dni. Przez cały czas po­by­tu nie­po­dob­na było skło­nić go do wyj­ścia z domu; sie­dział wciąż przy ko­min­ku, chwi­la­mi w mil­cze­niu, cza­sem znów słu­cha­jąc uprzej­mie uwag pani Bret­ton i od­po­wia­da­jąc na jej py­ta­nia. Ga­wę­dy pani Bret­ton były od­po­wied­nio do­stro­jo­ne do cho­ro­bli­wie zgnę­bio­ne­go na­stro­ju jej go­ścia. Umia­ła być nie na­zbyt li­tu­ją­cą się, za­ra­zem jed­nak współ­czu­ją­cą i roz­sąd­ną; zdo­by­wa­ła się na­wet na ton ma­cie­rzyń­ski. Była o tyle star­sza od nie­go, że mo­gła so­bie po­zwo­lić na po­dob­ną rolę.

Co się ty­czy ma­łej Pol­ly, była ona rów­no­cze­śnie uszczę­śli­wio­na i mil­czą­ca, po­chło­nię­ta i czuj­na. Oj­ciec czę­sto sa­dzał ją so­bie na ko­la­na; była wów­czas ci­chut­ka, przy­tu­lo­na do nie­go, do­pó­ki nie po­czu­ła czy też nie wy­obra­zi­ła so­bie, że za­czy­na on krę­cić się nie­spo­koj­nie. Zwra­ca­ła się wów­czas do nie­go, mó­wiąc:

– Puść mnie, oj­czul­ku, na pod­ło­gę, za­nad­to ci cią­żę.

Z tymi sło­wa­mi zsu­wał się ów „cię­żar” z oj­cow­skich ko­lan na dy­wan, na któ­rym przy­ku­cał przy sa­mych no­gach „oj­czul­ka” i wyj­mo­wał z bia­łej skrzyn­ki do ro­bót ręcz­nych po­pla­mio­ny krwią ba­ty­sto­wy kwa­dra­cik. Mia­ła to być, jak się zda­wa­ło, chu­s­tecz­ka, prze­zna­czo­na na upo­mi­nek dla „oj­czul­ka”, mu­sia­ła więc być ob­rę­bio­na przed jego wy­jaz­dem; stąd pil­ność ma­łej szwacz­ki, nie­zdol­nej zro­bić wię­cej niż kil­ka­na­ście ście­gów w cią­gu pół go­dzi­ny.

Wie­czór spro­wa­dza­ją­cy Gra­ha­ma pod dach ma­cie­rzyń­ski (cały dzień chło­piec spę­dzał w szko­le) był dla nas rów­no­cze­śnie cza­sem wzmo­żo­ne­go oży­wie­nia – nie­osła­bio­ne­go by­najm­niej sce­na­mi, ja­kie roz­gry­wa­ły się nie­odmien­nie po­mię­dzy nim a „pan­ną Pau­li­ną Home”.

Obu­rzo­na jego za­cho­wa­niem pierw­sze­go wie­czo­ru, trak­to­wa­ła zu­chwal­ca w spo­sób pe­łen wy­nio­słej ob­co­ści. Ile­kroć zwra­cał się do niej, od­po­wia­da­ła:

– Nie mogę do­trzy­mać panu to­wa­rzy­stwa: mam tyle spraw do prze­my­śle­nia.

Na bła­ga­nia, aby wy­ja­wi­ła, ja­kie to spra­wy, od­po­wia­da­ła:

– Waż­ne in­te­re­sy.

Gra­ham nie­zmier­nie pró­bo­wał za­in­te­re­so­wać ją róż­no­rod­ną za­war­to­ścią swo­je­go biur­ka: wyj­mo­wał ślicz­ne pie­cząt­ki, barw­ne pa­łecz­ki wo­sku, scy­zo­ry­ki z roz­ma­ity­mi na­pi­sa­mi, nie­któ­re na­wet we­so­ło ko­lo­ro­wa­ne i skrzęt­nie przez nie­go gro­ma­dzo­ne. Nie moż­na po­wie­dzieć, aby ku­sze­nie to było zu­peł­nie da­rem­ne: za­cie­ka­wio­ne spoj­rze­nia ma­łej, rzu­ca­ne ukrad­kiem spo­nad ro­bo­ty, bie­gły w stro­nę biur­ka usia­ne­go in­te­re­su­ją­cy­mi ob­raz­ka­mi. Ry­ci­na z wi­ze­run­kiem dziec­ka ba­wią­ce­go się z wier­nym swo­im to­wa­rzy­szem, po­tul­nym wy­żłem, upa­dła na pod­ło­gę, jak gdy­by przy­pad­kiem.

– Ład­ny pie­sek! – za­wo­ła­ła za­chwy­co­na.

Gra­ham prze­zor­nie uda­wał, że nie sły­szy jej słów. Po chwi­li, wy­su­nąw­szy się ze swo­je­go ką­ci­ka, po­de­szła bli­żej, aby móc le­piej obej­rzeć ob­ra­zek. Nie była w sta­nie oprzeć się cza­ro­wi wiel­kich oczu psa i dłu­gich jego uszu, a tak­że ka­pe­lu­sza i stroj­nej su­kien­ki dziec­ka.

– Ład­ny – przy­zna­ła ła­ska­wie.

– Pro­szę go so­bie wziąć, je­śli się ja­śnie pa­nien­ce po­do­ba – rzekł Gra­ham.

Zda­wa­ła się wa­hać. Chęć po­sia­da­nia ob­raz­ka była prze­moż­na, przy­ję­cie go by­ło­by jed­nak ustęp­stwem z ujmą dla wła­snej god­no­ści. Nie. Odło­ży­ła ry­ci­nę i ode­szła.

– Nie chcesz więc jej wziąć, Pol­ly? – za­py­tał, zwra­ca­jąc się do niej to­nem na­tu­ral­nie po­ufa­łym, ko­le­żeń­skim.

– Nie. Wolę nie. Dzię­ku­ję.

– Chcesz wie­dzieć, co zro­bię z tą ry­ci­ną, je­śli jej nie weź­miesz?

Za­wró­ci­ła w po­ło­wie dro­gi.

– Po­tnę ją na fi­di­bu­sy1 do za­pa­la­nia świe­cy.

– Nie!

– Wła­śnie że tak zro­bię.

– Pro­szę, nie!

Gra­ham po­zo­stał jed­nak nie­ugię­ty po­mi­mo jej bła­gal­ne­go tonu i wy­jął no­życz­ki z ko­szy­ka do ro­bót swo­jej mat­ki.

– Uwa­ga, tnę! – rzekł, ro­biąc groź­ny gest. – Wi­dzisz, tędy, przez sam śro­dek gło­wy Fida, i przy tym ode­tnę po­ło­wę nosa ma­łe­mu Har­ry’emu.

– Nie! Nie! Nie!

– To chodź do mnie! Ale prę­dziut­ko, bo in­a­czej zro­bię, co mó­wię.

Za­wa­ha­ła się, ocią­ga­ła się chwil­kę i wresz­cie ule­gła.

– A te­raz chcesz ją mieć?

– Pro­szę.

– Ale będę żą­dał za­pła­ty.

– Ile?

– Ca­łu­sa.

– Pro­szę naj­pierw dać mi ob­ra­zek do ręki.

Te­raz z ko­lei Pol­ly spra­wia­ła wra­że­nie pod­stęp­nej. Gra­ham dał jej ry­ci­nę. W tej sa­mej chwi­li wy­mknę­ła się swo­je­mu wie­rzy­cie­lo­wi i ucie­kła do ojca, znaj­du­jąc bez­piecz­ne schro­nie­nie na jego ko­la­nach. Gra­ham udał wiel­ce za­gnie­wa­ne­go i sko­czył za nią. W stra­chu przed nim ukry­ła twarz w fał­dach oj­co­wej ka­mi­zel­ki.

– Oj­czul­ku!… Oj­czul­ku!… Każ mu odejść!

– Nie odej­dę! – za­gro­ził Gra­ham.

Z od­wró­co­ną twa­rzą wy­cią­gnę­ła rącz­kę ge­stem od­py­cha­ją­cym, aby nie do­pu­ścić go do sie­bie.

– W ta­kim ra­zie po­ca­łu­ję cię w rękę – rzekł. W tej sa­mej chwi­li jed­nak rącz­ka za­ci­snę­ła się w mi­nia­tu­ro­wą piąst­kę, któ­ra wy­mie­rzy­ła mu za­pła­tę w drob­nej mo­ne­cie, nie­po­dob­nej by­najm­niej do po­ca­łun­ku.

Gra­ham – na swój spo­sób nie ustę­pu­jąc prze­bie­gło­ścią ma­łej to­wa­rzysz­ce za­ba­wy – od­sko­czył na po­zór moc­no skon­fun­do­wa­ny i rzu­cił się na ka­na­pę, tu­ląc gło­wę do po­dusz­ki, jak gdy­by w przy­stę­pie gwał­tow­ne­go bólu. Pol­ly, zdu­mio­na jego mil­cze­niem, zer­k­nę­ła na nie­go ukrad­kiem. Twarz chłop­ca ukry­ta była w dło­niach. Pol­ly za­nie­po­ko­jo­na od­wró­ci­ła się w jego stro­nę, nie scho­dząc jed­nak z ko­lan ojca, i wpa­try­wa­ła się w swo­je­go prze­ciw­ni­ka. Gra­ham jęk­nął.

– Oj­czul­ku, co mu się sta­ło? – szep­nę­ła.

– Sama go le­piej za­py­taj, Pol­ly.

– Czy ude­rzy­łam go tak moc­no?

Po­wtór­ny jęk.

– Są­dząc z jego ję­ków, bar­dzo moc­no – od­parł pan Home.

– Mamo – rzekł Gra­ham sła­bym gło­sem – my­ślę, że na­le­ży po­słać po dok­to­ra. O! Moje oko!

Przez chwi­lę pa­no­wa­ła ci­sza, za­kłó­co­na tyl­ko uty­ski­wa­niem Gra­ha­ma.

– Co bę­dzie, je­śli oślep­nę?! – za­wo­łał.

Krzyw­dzi­ciel­ka jego nie była w sta­nie znieść po­dob­nej my­śli.

– Pro­szę mi po­ka­zać; nie chcia­łam tra­fić w oko, tyl­ko w usta. Nie przy­pusz­cza­łam, że ude­rzy­łam tak bar­dzo moc­no.

Od­po­wie­dzią było mil­cze­nie. Twa­rzycz­ka Pol­ly za­czę­ła drgać.

– Tak mi przy­kro! Tak mi przy­kro!… – za­wo­ła­ła.

Wzru­sze­nie zna­la­zło uj­ście w łka­niu.

– Dość już drę­cze­nia dziec­ka! – obu­rzy­ła się pani Bret­ton.

– To tyl­ko żar­ty, moja piesz­czot­ko! – za­wo­łał pan Home.

W tej chwi­li Gra­ham pod­niósł się na­głym sko­kiem, raz jesz­cze po­rwał ją wy­so­ko w górę, a ona po­wtór­nie go uka­ra­ła, tar­ga­jąc jego lwią czu­pry­nę, po czym na­stą­pił grad wy­zwisk:

– Ty naj­nie­go­dziw­szy, naj­gor­szy, naj­bar­dziej nie­grzecz­ny ze wszyst­kich czło­wie­ku! Ty naj­strasz­niej­szy kłam­czu­chu, jaki tyl­ko może być na świe­cie!

Rano, w dniu wy­jaz­du, pan Home i jego cór­ka od­by­li roz­mo­wę sam na sam, ukry­ci na ła­wecz­ce za fi­ran­ka­mi okien­ny­mi.

– Czy nie mo­gła­bym za­pa­ko­wać mo­jej skrzyn­ki i po­je­chać ra­zem z tobą, oj­czul­ku? – szep­nę­ła zu­peł­nie po­waż­nie.

Po­trzą­snął prze­czą­co gło­wą.

– Spra­wi­ła­bym ci kło­pot?

– Tak, Pol­ly.

– Dla­te­go, że je­stem mała?

– Dla­te­go, że je­steś mała i wą­tła. Po­dró­żo­wać mogą tyl­ko do­ro­śli, sil­ni lu­dzie. Nie miej jed­nak ta­kiej smut­nej min­ki, małe moje ko­cha­nie; ła­miesz mi tym ser­ce. Oj­czu­lek po­wró­ci wkrót­ce do swo­jej Pol­ly.

– Nie je­stem wca­le smut­na, wca­le nie je­stem smut­na, oj­czul­ku.

– Przy­kro by­ło­by mo­jej Pol­ly, gdy­by mia­ła spra­wić ból swo­je­mu oj­czul­ko­wi, praw­da?

– Jesz­cze bar­dziej niż przy­kro.

– W ta­kim ra­zie moja Pol­ly musi być we­so­ła, nie może pła­kać przy po­że­gna­niu ani smu­cić się po moim wy­jeź­dzie. Musi my­śleć o tym, że bę­dzie­my znów wkrót­ce ra­zem i sta­rać się być we­so­ła do tego cza­su. Czy mogę li­czyć na to, że moja pta­szy­na bę­dzie się sta­ra­ła być we­so­ła?

– Bę­dzie się sta­ra­ła.

– Wie­rzę, że tak bę­dzie. Że­gnaj więc, ko­cha­nie. Czas już na mnie.

– Te­raz?! Już te­raz?!… – po­wie­dzia­ła drżą­cym gło­sem.

Po­da­ła ojcu drga­ją­ce usta. Oj­ciec za­łkał, ale Pol­ly – za­uwa­ży­łam to – nie pła­ka­ła. Zsu­nąw­szy ją ze swo­ich ko­lan, uści­snął na po­że­gna­nie ręce wszyst­kich obec­nych i od­je­chał.

Kie­dy drzwi wej­ścio­we do holu za­mknę­ły się za nim, opa­dła na ko­la­na przy krze­śle z okrzy­kiem: „Oj­czul­ku!”.

Okrzyk był przy­ci­szo­ny, ale prze­cią­gły. Brzmia­ło w nim bo­le­sne py­ta­nie: „Dla­cze­go mnie opu­ści­łeś?”.

Wi­dzia­łam, że przez pierw­szych kil­ka mi­nut dziew­czyn­ka cier­pia­ła męki. W tym krót­kim ułam­ku swo­je­go dzie­ciń­stwa do­zna­ła wzru­szeń, ja­kich nie­któ­rzy nie prze­ży­wa­ją nig­dy. Taką mia­ła na­tu­rę, a to za­po­wia­da­ło, że cze­ka ją wię­cej ta­kich chwil, o ile bę­dzie żyła. Nikt nie po­wie­dział ani sło­wa. Pani Bret­ton, jako mat­ka, uro­ni­ła kil­ka łez. Gra­ham, za­ję­ty pi­sa­niem, pod­niósł gło­wę i utkwił wzrok w Pol­ly. Ja, Lucy Sno­we, nie stra­ci­łam rów­no­wa­gi.

Mała istot­ka, po­zo­sta­wio­na w ten spo­sób w spo­ko­ju i nie­na­ga­by­wa­na przez ni­ko­go, do­ko­na­ła dla sa­mej sie­bie tego, cze­go nikt inny nie mógł­by dla niej uczy­nić – po­go­dzi­ła się z bó­lem nie do znie­sie­nia, jak się zda­wa­ło, i nie­ba­wem opa­no­wa­ła go na­wet. Ani tego dnia, ani na­stęp­ne­go nie by­ła­by zdol­na przy­jąć słów po­cie­chy od ni­ko­go. Stop­nio­wo, z cza­sem, sta­wa­ła się co­raz bar­dziej bier­na.

Trze­cie­go wie­czo­ru, kie­dy ci­cha i zgnę­bio­na sie­dzia­ła na pod­ło­dze, Gra­ham, któ­ry wszedł do po­ko­ju, pod­niósł ją ła­god­nie, nie mó­wiąc ani sło­wa. Nie opie­ra­ła mu się, przy­tu­li­ła się na­wet do nie­go, jak gdy­by wy­czer­pa­na. Zło­ży­ła głów­kę na jego ra­mie­niu i po chwi­li za­snę­ła; uśpio­ną za­niósł na górę do jej łó­żecz­ka. Nie by­łam wca­le zdzi­wio­na, gdy na­za­jutrz z rana pierw­szym jej py­ta­niem było:

– Gdzie jest pan Gra­ham?

Tak się zło­ży­ło, że Gra­ham nie przy­szedł tego dnia na śnia­da­nie. Miał do na­pi­sa­nia ja­kieś wy­pra­co­wa­nie, któ­re po­wi­nien jesz­cze tego sa­me­go dnia wrę­czyć na­uczy­cie­lo­wi w kla­sie, po­pro­sił więc mat­kę, aby przy­sła­ła mu fi­li­żan­kę her­ba­ty do po­ko­ju. Pol­ly sama za­ofia­ro­wa­ła się, że ją za­nie­sie: musi prze­cież za­jąć się czymś, dbać o ko­goś. Fi­li­żan­ka, na­la­na po brze­gi, zo­sta­ła jej po­wie­rzo­na; mimo że była małą krę­cic­ką, od­zna­cza­ła się wiel­ką sta­ran­no­ścią i ostroż­no­ścią. Po­kój, w któ­rym Gra­ham od­ra­biał lek­cje, po­ło­żo­ny był na­prze­ciw­ko po­ko­ju śnia­da­nio­we­go i przy otwar­tych drzwiach sły­chać było roz­mo­wę.

– Co pan robi? – za­py­ta­ła, wcho­dząc do po­ko­ju Gra­ha­ma.

– Pi­szę.

– Dla­cze­go nie przy­cho­dzi pan na śnia­da­nie, żeby zjeść je ra­zem ze swo­ją mamą?

– Je­stem za­nad­to za­ję­ty.

– Chce pan do­stać śnia­da­nie?

– Na­tu­ral­nie.

– Pro­szę, przy­nio­słam je.

Rze­kł­szy to, po­sta­wi­ła fi­li­żan­kę na dy­wa­nie, niby do­zor­ca wię­zien­ny przy­no­szą­cy więź­nio­wi ku­bek wody do drzwi jego celi, i cof­nę­ła się. Po chwi­li wró­ci­ła.

– Co pan chciał­by do­stać do je­dze­nia… oprócz her­ba­ty?

– Coś do­bre­go. Przy­nieś mi coś szcze­gól­nie do­bre­go, jak praw­dzi­wa do­bra mała ko­biet­ka.

Pol­ly po­wró­ci­ła do pani Bret­ton.

– Pro­szę, niech pani po­śle swo­je­mu sy­no­wi coś bar­dzo do­bre­go.

– Sama coś wy­bierz, Pol­ly. Jak my­ślisz, co mamy mu po­słać?

Mała wzię­ła po por­cji ze wszyst­kie­go, co było naj­lep­sze na sto­le, a nie­ba­wem wró­ci­ła, pro­sząc szep­tem o oso­bli­wą ja­kąś mar­mo­la­dę, któ­rej tu nie było. Otrzy­ma­ła żą­da­ny przy­smak (pani Bret­ton nie od­ma­wia­ła nig­dy ni­cze­go swo­je­mu spad­ko­bier­cy) i wnet usły­sze­li­śmy Gra­ha­ma wy­chwa­la­ją­ce­go pod nie­bio­sa małą opie­kun­kę i przy­rze­ka­ją­ce­go jej, że jak bę­dzie miał wła­sny dom, przyj­mie ją za go­spo­dy­nię, a może na­wet – o ile oka­że praw­dzi­wy ta­lent ku­li­nar­ny – za ku­char­kę. Dłu­go nie wra­ca­ła, po­szłam więc po nią i za­sta­łam obo­je, Gra­ha­ma i Pol­ly, śnia­da­ją­cych tête-à-tête. Sta­ła obok nie­go i dzie­li­ła z nim po­si­łek, z wy­jąt­kiem mar­mo­la­dy, któ­rej z wiel­kim tak­tem nie tknę­ła w oba­wie, aby, jak przy­pusz­czam, nie wy­da­wa­ło się, że po­sta­ra­ła się o ten sma­ko­łyk nie tyl­ko dla nie­go, ale i dla sie­bie. Sta­le ujaw­nia­ła po­dob­nie miłe po­ry­wy, świad­czą­ce o nie­zwy­kłej de­li­kat­no­ści uczuć.

Zwią­zek przy­jaź­ni, za­dzierz­gnię­ty w ten spo­sób, nie roz­wiał się już po­spiesz­nie. Oka­za­ło się wprost prze­ciw­nie, czas i oko­licz­no­ści przy­czy­ni­ły się ra­czej do umoc­nie­nia niż do osła­bie­nia go. Mimo że obo­je byli nie­do­bra­ni wie­kiem, dą­że­nia­mi i w ogó­le wszyst­kim, w nie­wy­tłu­ma­czo­ny spo­sób mie­li so­bie na­wza­jem bar­dzo wie­le do po­wie­dze­nia. Co się ty­czy Pol­ly, za­uwa­ży­łam, że jej praw­dzi­wa na­tu­ra ujaw­nia­ła się w peł­ni je­dy­nie w to­wa­rzy­stwie mło­de­go Bret­to­na. Kie­dy na do­bre już oswo­iła się i przy­wy­kła do domu pani Bret­ton, oka­za­ła się dziec­kiem ła­twym do pro­wa­dze­nia. Moja mat­ka chrzest­na zu­peł­nie do­brze da­wa­ła so­bie z nią radę. Ca­ły­mi dnia­mi dziew­czyn­ka sia­dy­wa­ła na sto­łecz­ku u stóp pani Bret­ton, ucząc się za­da­nych lek­cji albo też szy­jąc czy pi­sząc cy­fry szy­fer­kiem na ta­blicz­ce, nig­dy jed­nak nie od­zy­wa­jąc się z ni­czym ory­gi­nal­nym ani też nie zdra­dza­jąc żad­ne­go prze­bły­sku oso­bli­wej na­tu­ry. Prze­sta­łam ją ob­ser­wo­wać, po­nie­waż nie bu­dzi­ła w ta­kich chwi­lach więk­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia. Kie­dy wszak­że wie­czo­rem roz­le­ga­ło się pu­ka­nie do drzwi po­wra­ca­ją­ce­go do domu Gra­ha­ma, w ma­łej do­ko­ny­wa­ło się mo­men­tal­ne prze­isto­cze­nie. W jed­nej se­kun­dzie była na gór­nym po­de­ście klat­ki scho­do­wej. Jej po­wi­ta­nie by­wa­ło sta­le wy­mów­ką albo groź­bą.

– Nie wy­tar­łeś – ty­ka­ła go już – jak się na­le­ży nóg o sło­mian­kę. Po­wiem two­jej ma­mie!

– Już je­steś, mała wier­ci­pię­to?!

– Tak, ale nie mo­żesz mnie do­się­gnąć. Sto­ję wy­żej niż ty – chwa­li­ła się, wy­su­wa­jąc głów­kę przez prę­ty ba­lu­stra­dy (na­wet sta­jąc na czub­kach pal­ców, nie mo­gła prze­chy­lić się przez nią).

– Pol­ly!

– Co, dro­gi chłop­cze? – tak na­zy­wa­ła go czę­sto, prze­jąw­szy ten zwrot od jego mat­ki.

– Umie­ram ze zmę­cze­nia – oświad­czał Gra­ham, opie­ra­jąc się o ścia­nę pa­sa­żu i uda­jąc zu­peł­nie wy­czer­pa­ne­go. – Dok­tor Dig­by, nasz dy­rek­tor, wy­koń­czył mnie do resz­ty do­dat­ko­wy­mi za­da­nia­mi. Zejdź na dół i po­móż mi za­nieść na górę książ­ki i ze­szy­ty.

– O, wiem, wiem! Chcesz mnie zła­pać!

– Wca­le nie. Mó­wię naj­praw­dziw­szą praw­dę. Je­stem sła­by jak trzcin­ka. Zejdź i po­móż mi.

– Oczy two­je są spo­koj­ne jak u bu­rej kot­ki, ale boję się, że sko­czysz na mnie.

– Ja?! Sko­czyć?! Nic po­dob­ne­go! Nie mam sił do ska­ka­nia. Zejdź, a prze­ko­nasz się.

– Może na­wet zej­dę, je­że­li mi przy­rzek­niesz, że mnie nie tkniesz, że nie po­rwiesz mnie w górę i nie bę­dziesz krę­cił mną jak wia­tra­kiem.

– O! Nie był­bym w sta­nie tego zro­bić! – ję­czał, osu­wa­jąc się bez­sil­nie na krze­sło.

– No, do­brze. Po­łóż książ­ki na pierw­szym schod­ku, a sam odejdź o trzy kro­ki w tył.

Kie­dy sta­wa­ło się we­dle jej ży­cze­nia, zbie­ga­ła na dół, nie spusz­cza­jąc oka z osła­bio­ne­go Gra­ha­ma. Oczy­wi­ście jej zbli­że­nie po­ru­sza­ło go od razu, bu­dząc w nim na­gły, gwał­tow­ny przy­pływ sił: za­ba­wa mu­sia­ła udać się w tych wa­run­kach. Cza­sem wpa­da­ła w praw­dzi­wy gniew, cza­sem jed­nak od­by­wa­ło się wszyst­ko względ­nie gład­ko; po­ma­ga­ła Gra­ha­mo­wi wejść po scho­dach i mó­wi­ła:

– A te­raz, dro­gi chłop­cze, chodź i na­pij się her­ba­ty. Je­stem pew­na, że tego ci po­trze­ba.

Za­baw­nie było ob­ser­wo­wać ją, gdy sia­da­ła przy Gra­ha­mie pod­czas po­sił­ku. W jego nie­obec­no­ści była ci­chą, mil­czą­cą osób­ką; przy nim oży­wia­ła się od razu, za­afe­ro­wa­na, nad­ska­ku­ją­ca, ru­chli­wa jak żywe sre­bro. Przy­cho­dzi­ło mi nie­raz na myśl, że le­piej by­ło­by, gdy­by my­śla­ła wię­cej o so­bie i była spo­koj­niej­sza. Nic z tego jed­nak, jej wła­sna oso­ba scho­dzi­ła zu­peł­nie na dru­gi plan; cała jej uwa­ga za­prząt­nię­ta była wy­łącz­nie nim. W jej po­ję­ciu nie mógł być ani do­sta­tecz­nie, ani dość sta­ran­nie ob­słu­żo­ny; Wiel­ki Mo­goł był w jej oczach ni­czym w po­rów­na­niu z nim. Gro­ma­dzi­ła do­ko­ła nie­go wszyst­kie pół­mi­ski i ko­szy­ki z pie­czy­wem i cia­stem, a kie­dy moż­na by są­dzić, że miał pod ręką wszyst­ko, cze­go za­pra­gnął, wpa­da­ła na nowy jesz­cze po­mysł.

– Pro­szę pani – przy­bie­ga­ła, szep­cząc na ucho pani Bret­ton – może syn pani chciał­by zjeść ciast­ko, wiem, że jest tu­taj. – Wska­zy­wa­ła pa­lusz­kiem na kre­dens. Pani Bret­ton była z za­sa­dy prze­ciw­na je­dze­niu cia­stek do her­ba­ty, Pol­ly by­wa­ła jed­nak szcze­gól­nie na­tar­czy­wa. – Jed­no ma­leń­kie cia­stecz­ko, pro­szę pani, tyl­ko dla nie­go, musi prze­cież jesz­cze raz iść do szko­ły. Dziew­czę­tom ta­kim jak ja i jak pan­na Sno­we nie jest po­trzeb­ne do­ga­dza­nie, ale jemu – tak. Tak bar­dzo lubi ciast­ka…

Gra­ham w isto­cie bar­dzo lu­bił ciast­ka i pra­wie sta­le je do­sta­wał. Na­le­ży od­dać mu spra­wie­dli­wość, że miał za­wsze naj­szczer­sze in­ten­cje dzie­le­nia się nimi z tą, któ­rej je za­wdzię­czał. Nig­dy jed­nał nie zga­dza­ła się na to. Na­le­ga­nie na nią w tej mie­rze było nie­za­wod­nym spo­so­bem, żeby ze­psuć jej hu­mor na cały wie­czór. Je­dy­ną na­gro­dą, ja­kiej pra­gnę­ła za swo­je sta­ra­nia, była moż­li­wość krzą­ta­nia się przy nim, sta­nia przy jego ko­la­nach i za­gar­nia­nia pod­czas tych po­sił­ków na wy­łącz­ną swo­ją wła­sność ca­łej jego uwa­gi i jego to­wa­rzy­stwa.

Ze zdu­mie­wa­ją­cą go­to­wo­ścią zaj­mo­wa­ła się wszyst­kim, co mo­gło go in­te­re­so­wać. Moż­na było po­my­śleć, że dziec­ko to nie ma wła­sne­go ży­cia ani wła­snych za­in­te­re­so­wań, musi więc z ko­niecz­no­ści żyć cu­dzy­mi. Te­raz, kie­dy oj­ciec jej był da­le­ko, przy­lgnę­ła do Gra­ha­ma, zda­jąc się być zdol­ną do od­czu­wa­nia jego wraż­li­wo­ścią je­dy­nie, ist­nieć jego ist­nie­niem wy­łącz­nie. Umia­ła wy­li­czyć z pa­mię­ci nie tyl­ko wszyst­kie na­zwi­ska, ale i wszyst­kie prze­zwi­ska jego ko­le­gów szkol­nych; prze­ję­ła od Gra­ha­ma jego spo­sób okre­śla­nia każ­de­go z nich z osob­na; jed­no jego słów­ko wy­star­cza­ło jej, aby do­my­ślić się, o kim mówi. Nig­dy nie za­po­mi­na­ła ani nie my­li­ła cha­rak­te­ry­stycz­nych cech żad­ne­go z nich; zda­rza­ło jej się nie­raz ca­ły­mi wie­czo­ra­mi mó­wić z Gra­ha­mem o jego ko­le­gach i na­uczy­cie­lach, któ­rych nie wi­dzia­ła ani razu w swo­im ży­ciu, zda­jąc się naj­zu­peł­niej świa­do­mą ich wy­glą­du, ge­stów, spo­so­bu za­cho­wa­nia i upodo­bań. Po­tra­fi­ła na­wet na­śla­do­wać ich: je­den z młod­szych na­uczy­cie­li, do któ­re­go mło­dy Bret­ton czuł szcze­gól­ną od­ra­zę, wy­róż­niał się ja­ki­miś sła­bost­ka­mi, któ­re w mig pod­chwy­ci­ła z opo­wia­dań Gra­ha­ma i na­uczy­ła się prze­drzeź­niać go ku wiel­kiej ucie­sze swo­je­go to­wa­rzy­sza. Pani Bret­ton zga­ni­ła ją jed­nak za to su­ro­wo i za­ka­za­ła po­dob­nej za­ba­wy.

Mło­da par­ka rzad­ko się sprze­cza­ła. Raz wszak­że wy­ni­kła po­mię­dzy oboj­giem scy­sja, któ­ra za­da­ła do­tkli­wy cios jej uczu­ciom.

Pew­ne­go dnia miał Gra­ham z ra­cji swo­ich uro­dzin przy­jąć u sie­bie kil­ku przy­ja­ciół – chłop­ców w jego wie­ku. Pani Bret­ton za­pro­si­ła ich na obiad. Pol­ly żywo in­te­re­so­wa­ła się tą wi­zy­tą; tak czę­sto mó­wi­ła z Gra­ha­mem o spo­dzie­wa­nych go­ściach; o nich to opo­wia­dał jej naj­czę­ściej. Po obie­dzie po­zo­sta­wio­no chłop­ców sa­mych w ja­dal­ni, gdzie zro­bi­ło się nie­ba­wem bar­dzo we­so­ło, jak świad­czy­ły do­la­tu­ją­ce stam­tąd ha­ła­sy. Prze­cho­dząc przy­pad­kiem przez hol, zo­ba­czy­łam małą Pol­ly, sie­dzą­cą sa­mot­nie na naj­niż­szym stop­niu scho­dów, wpa­trzo­ną w po­ły­sku­ją­ce ko­lo­ro­we szy­by oszklo­nych drzwi sto­ło­we­go po­ko­ju, w któ­rych od­bi­ja­ło się świa­tło lam­py. Drob­ne czo­ło dziew­czyn­ki za­sę­pio­ne było po­nu­rym roz­my­śla­niem.

– O czym tak my­ślisz, Pol­ly?

– O ni­czym nad­zwy­czaj­nym; chcia­ła­bym tyl­ko, żeby ta szy­ba w drzwiach była prze­zro­czy­sta: mo­gła­bym zaj­rzeć przez nią. Chłop­cy są tacy we­se­li. Chcia­ła­bym wejść do nich, chcia­ła­bym być z Gra­ha­mem i przyj­rzeć się jego ko­le­gom.

– Cóż ci prze­szka­dza wejść?

– Boję się. Ale, jak pani my­śli, czy mo­gła­bym? Czy mo­gła­bym za­pu­kać do drzwi i po­pro­sić, żeby mnie wpu­ści­li?

Przy­pusz­cza­łam, że chłop­cy nie będą mie­li nic prze­ciw­ko je to­wa­rzy­stwu i dla­te­go za­chę­ci­łam ją do za­pu­ka­nia.

Za­pu­ka­ła, zbyt sła­bo zra­zu, aby moż­na było to pu­ka­nie usły­szeć przez za­mknię­te drzwi, po po­no­wio­nej wszak­że pró­bie drzwi uchy­li­ły się i uka­za­ła się w nich gło­wa Gra­ha­ma, roz­ba­wio­ne­go, a za­ra­zem znie­cier­pli­wio­ne­go.

– Cze­go chcesz, mała małp­ko?

– Wejść do was.

– Tyl­ko tyle? Bar­dzo po­trzeb­na nam tu je­steś! Cie­kaw je­stem, co zro­bi­li­by­śmy z tobą. Zmy­kaj do mamy i pan­ny Sno­we i po­wiedz im, żeby po­ło­ży­ły cię spać.

Kasz­ta­no­wa grzy­wa i za­czer­wie­nio­na twarz Gra­ha­ma znik­nę­ły; drzwi za­trza­snę­ły się za nim z ha­ła­sem. Pol­ly sta­ła oszo­ło­mio­na, onie­mia­ła.

– Dla­cze­go mó­wił do mnie tak ostro? – szep­nę­ła po chwi­li. – Nig­dy nie mó­wił do mnie w taki spo­sób. Co mu zro­bi­łam złe­go?

– Nie, Pol­ly, nie zro­bi­łaś mu nic złe­go, tyl­ko wi­dzisz, Gra­ham za­ję­ty jest te­raz swo­imi ko­le­ga­mi.

– Tak. I lubi ich bar­dziej ode mnie! Od­pę­dza mnie te­raz, bo ma ich u sie­bie!

Chcia­łam ją po­cie­szyć, a za­ra­zem sko­rzy­stać ze spo­sob­no­ści wpo­je­nia w nią paru pod­sta­wo­wych mak­sym fi­lo­zo­ficz­nych, któ­rych po­kaź­ny za­sób mia­łam za­wsze w po­go­to­wiu. Po­wstrzy­ma­ła mnie jed­nak przy pierw­szym wy­po­wie­dzia­nym sło­wie, za­tkaw­szy so­bie uszy pa­lusz­ka­mi, i rzu­ci­ła się na ka­mien­ną pod­ło­gę, po­kry­tą sło­mia­nym chod­ni­kiem.

Ani War­re­no­wi, ani ku­char­ce nie uda­ło się jej pod­nieść, zo­sta­wi­li­śmy ją więc w spo­ko­ju i po­zwo­li­li­śmy jej le­żeć, do­pó­ki sama z wła­snej woli nie uzna­ła za wła­ści­we wstać i odejść.

Gra­ham jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ru za­po­mniał o swo­im znie­cier­pli­wie­niu i, po odej­ściu ko­le­gów, zwró­cił się, jak zwy­kle, do ma­łej to­wa­rzysz­ki za­baw. Wy­rwa­ła mu się wszak­że z rąk, oczy jej roz­bły­sły gnie­wem, nie chcia­ła po­wie­dzieć mu do­bra­noc, nie chcia­ła pa­trzeć na nie­go. Na­za­jutrz za­cho­wał się wo­bec niej obo­jęt­nie, a ona była sztyw­na i zim­na jak mar­mur. W ten spo­sób mi­nął jesz­cze je­den dzień. Gdy do­py­ty­wał się, jaki jest wła­ści­wie po­wód jej dą­sów, nie otwo­rzy­ła ust. Nie mógł oczy­wi­ście gnie­wać się na nią praw­dzi­wie: zbyt nie­do­bra­ną sta­no­wi­li pod każ­dym wzglę­dem parę; zra­zu też pró­bo­wał ją uła­go­dzić, a po­tem po­now­nie za­drę­czał py­ta­nia­mi:

– Dla­cze­go je­steś taka za­gnie­wa­na na mnie? Co ci zro­bi­łem złe­go?

Za całą od­po­wiedź roz­pła­ka­ła się, a wte­dy uko­ił ją piesz­czo­ta­mi, któ­re przy­wró­ci­ły daw­ną ich przy­jaźń. Na­le­ża­ła jed­nak do istot, po któ­rych po­dob­ne wy­da­rze­nia nie prze­śli­zgu­ją się bez śla­du. Za­uwa­ży­łam, że po tej hi­sto­rii już nig­dy wię­cej nie szu­ka­ła go, nie wpra­sza­ła się do jego to­wa­rzy­stwa ani też nie na­rzu­ca­ła mu się w ża­den spo­sób. Po­le­ci­łam jej pew­ne­go razu, aby za­nio­sła mu książ­kę, kie­dy sie­dział za­mknię­ty w swo­im po­ko­ju do na­uki.

– Po­cze­kam, aż wyj­dzie – od­par­ła dum­nie. – Nie chcę, żeby prze­ze mnie wsta­wał od biur­ka i otwie­rał mi drzwi.

Mło­dy Bret­ton miał ulu­bio­ne­go ku­cy­ka, na któ­rym czę­sto wy­jeż­dżał na spa­cer; Pol­ly śle­dzi­ła za­wsze przez okno jego od­jazd i przy­jazd. Am­bi­cją jej było móc ob­je­chać na ku­cy­ku cho­ciaż­by je­den raz po­dwó­rze do­ko­ła, nig­dy jed­nak nie pro­si­ła o do­stą­pie­nie tego za­szczy­tu. Pew­ne­go dnia ze­szła na po­dwó­rze, aby być obec­na przy zsia­da­niu Gra­ha­ma z ku­cy­ka. Gdy sta­ła opar­ta o furt­kę, pra­gnie­nie prze­jażdż­ki pło­nę­ło ogniem w jej oczach.

– Cóż, Pol­ly, masz ocho­tę prze­je­chać się? – za­py­tał Gra­ham nie­co nie­dba­le. Przy­pusz­czam, że ton jego wy­dał jej się zbyt obo­jęt­ny i lek­ce­wa­żą­cy.

– Nie, dzię­ku­ję ci – od­par­ła, od­wra­ca­jąc się z do­sko­na­le uda­wa­ną ozię­bło­ścią.

– Ra­dzę ci, prze­jedź się – po­wtó­rzył. – Wiem, że spra­wi ci to przy­jem­ność.

– Nie wy­obra­żaj so­bie, że dbam cho­ciaż tro­chę o to – od­par­ła wy­nio­śle.

– Nie­praw­da. Po­wie­dzia­łaś Lucy Sno­we, że bar­dzo pra­gniesz móc się prze­je­chać.

– Lucy Sno­we jest plot­ka­rą – brzmia­ła jej od­po­wiedź (lek­kie se­ple­nie­nie i prze­krę­ca­nie li­ter w nie­któ­rych wy­ra­zach było je­dy­ną jej ce­chą praw­dzi­wie dzie­cię­cą). Po­wie­dziaw­szy to, we­szła do domu. Gra­ham, któ­ry wró­cił wkrót­ce po niej, ode­zwał się mat­ki:

– Mamo, my­ślę, że to stwo­rze­nie musi być chy­ba po­my­lo­ne, ist­ny ga­bi­net oso­bli­wo­ści. Nud­no jed­nak by­ło­by mi bez niej. Bawi mnie da­le­ko wię­cej ani­że­li ty i Lucy Sno­we.

– Pan­no Lucy – zwró­ci­ła się do mnie Pol­ly (po­wo­li przy­wy­kła wda­wać się ze mną w po­ga­węd­ki, kie­dy by­ły­śmy wie­czo­rem same w na­szym po­ko­ju) – wie pani, któ­re­go dnia w ty­go­dniu naj­bar­dziej lu­bię Gra­ha­ma?

– Skąd­że mia­ła­bym wie­dzieć coś rów­nie dziw­ne­go? Czy moż­li­we, aby ist­niał taki dzień spo­śród sied­miu, w któ­rym Gra­ham jest inny niż w po­zo­sta­łe sześć?

– Ro­zu­mie się, że jest! Jak to?! Czy pani tego nie ro­zu­mie? Nie wie pani ta­kiej pro­stej rze­czy? Jest naj­do­sko­nal­szy w nie­dzie­lę, bo mamy go w nie­dzie­lę cały dzień i jest wten­czas taki spo­kój, a wie­czo­rem jest taki do­bry.

Uwa­ga nie była by­najm­niej bez­pod­staw­na: cho­dze­nie do ko­ścio­ła i inne tego ro­dza­ju obo­wiąz­ki na­stra­ja­ły Gra­ha­ma w nie­dzie­lę na nutę spo­ko­ju; wie­czo­ry nie­dziel­ne po­świę­cał prze­waż­nie nie­win­nym, może tyl­ko nie­co gnu­śnym ro­dza­jom za­ba­wy przy ogniu ko­min­ko­wym. Naj­czę­ściej brał w po­sia­da­nie ka­na­pę i wzy­wał do sie­bie Pol­ly.

Gra­ham był chłop­cem nie­zbyt po­dob­nym do in­nych ró­wie­śni­ków; nie szu­kał wy­łącz­nej roz­ko­szy w czy­nie; był skłon­ny do wpa­da­nia od cza­su do cza­su w mo­men­ty za­du­my; znaj­do­wał tak­że przy­jem­ność w czy­ta­niu, a jego lek­tu­ra nie była do­bie­ra­na do­ryw­czo, byle jak, na oślep. Miał wy­raź­ne, cha­rak­te­ry­stycz­ne upodo­ba­nia, a na­wet prze­bły­ski in­tu­icyj­ne­go gu­stu w wy­bo­rze. Rzad­ko, co praw­da, ro­bił uwa­gi o tym, co czy­tał, nie­jed­no­krot­nie jed­nak wi­dy­wa­łam go sie­dzą­ce­go i roz­my­śla­ją­ce­go o prze­czy­ta­nym dzie­le.

Pol­ly klę­cza­ła przy nim na ma­łej po­du­szecz­ce umiesz­czo­nej na dy­wa­nie. Roz­mo­wa, któ­ra za­wią­zy­wa­ła się po­mię­dzy oboj­giem, roz­po­czy­na­ła się za­zwy­czaj szep­tem, przy­ci­szo­nym, ale sły­szal­nym. Tu i ów­dzie pod­chwy­ty­wa­łam jej uryw­ki, w isto­cie też przy­znać mu­sia­łam, że ja­kiś lep­szy i pod­nio­ślej­szy na­strój zda­wał się uspo­sa­biać Gra­ha­ma oso­bli­wie ła­god­nie.

– Na­uczy­łaś się no­wych hym­nów w tym ty­go­dniu, Pol­ly?

– Na­uczy­łam się bar­dzo ład­ne­go. Ma czte­ry wer­se­ty. Chcesz, abym je wy­po­wie­dzia­ła?

– Do­brze, ale mów ład­nie. Nie spiesz się.

Pol­ly na wpół śpiew­nie wy­re­cy­to­wa­ła hymn, a on przy­stą­pił do wy­ka­za­nia błę­dów jej re­cy­ta­cji, udzie­la­jąc for­mal­ne­go wy­kła­du na ten te­mat dziew­czyn­ce wsłu­cha­nej w jego sło­wa.

Uczy­ła się ła­two i z rów­ną ła­two­ścią na­śla­do­wa­ła po­da­ny wzór, nade wszyst­ko zaś przy­jem­ność, jaką spra­wia­ło jej po­czu­cie, że za­do­wo­li­ła Gra­ha­ma, czy­ni­ła z niej do­sko­na­ły ma­te­riał na uczen­ni­cę. Póź­niej na­stę­po­wa­ło gło­śne czy­ta­nie – cza­sem roz­dzia­łu z Bi­blii: tu­taj rzad­ko po­trzeb­ne było po­pra­wia­nie. Dziec­ko czy­ta­ło płyn­nie i wni­kli­wie wszel­kie ustę­py opi­so­we, a kie­dy na­tra­fi­ła na te­mat, któ­ry była w sta­nie zro­zu­mieć, a zwłasz­cza je­śli mógł ją za­in­te­re­so­wać, wy­ra­zi­stość i głę­bia uczu­cia jej re­cy­ta­cji sta­wa­ły się wręcz zdu­mie­wa­ją­ce. Jó­zef wrzu­co­ny do stud­ni, Da­niel w ja­ski­ni lwów – były jej ulu­bio­ny­mi opo­wie­ścia­mi; zwłasz­cza pierw­sza szcze­rze ją wzru­sza­ła.

– Bied­ny Ja­kub! – wo­ła­ła czę­sto ze wzru­sze­niem. – Jak bar­dzo ko­chał swo­je­go syna, Jó­ze­fa! Tak bar­dzo – do­da­ła pew­ne­go razu – tak bar­dzo, Gra­ha­mie, jak ja ko­cham cie­bie; gdy­byś miał umrzeć (otwo­rzy­ła po­now­nie księ­gę, od­szu­ka­ła wer­set i od­czy­ta­ła go): „Od­ma­wia­ła­bym wszel­kich słów po­cie­chy i zstą­pi­ła­bym do two­je­go gro­bu w ża­ło­bie”.

Ob­ję­ła Gra­ha­ma drob­ny­mi ra­mio­na­mi, przy­cią­ga­jąc ku so­bie jego gło­wę z gę­stą grzy­wą wło­sów. Gest ten ude­rzył mnie wów­czas – do­brze to pa­mię­tam – jako nie­opa­no­wa­ny, po­ryw­czy; spra­wia­ło to wra­że­nie, ja­kie­go moż­na by do­znać na wi­dok zwie­rzę­cia, groź­ne­go z na­tu­ry, jed­nak na wpół oswo­jo­ne­go i na­zbyt nie­ostroż­nie da­rzo­ne­go piesz­czo­ta­mi. Nie dla­te­go, abym się oba­wia­ła, że Gra­ham może wy­rzą­dzić jej krzyw­dę albo też na­zbyt szorst­ko od­trą­cić ją, przy­cho­dzi­ło mi jed­nak na myśl, że mała na­ra­ża się na nie­cier­pli­we czy obo­jęt­ne trak­to­wa­nie, co by­ło­by dla niej gor­sze ani­że­li fak­tycz­ny cios.

Na ogół wszak­że Gra­ham przyj­mo­wał ta­kie wy­bu­chy mi­ło­ści z jej stro­ny ra­czej bier­nie: cza­sem na­wet wy­raz za­do­wo­lo­ne­go zdu­mie­nia wo­bec jej po­waż­nych oświad­czyn roz­pa­lał we­so­łe bły­ski w jego oczach. Pew­ne­go dnia po­wie­dział:

– Lu­bisz mnie pra­wie tak samo, jak gdy­byś była moją małą sio­strzycz­ką, praw­da, Pol­ly?

– O, tak, lu­bię cię – od­rze­kła – lu­bię cię bar­dzo!

Nie było mi dane za­ba­wiać się dłu­go stu­dio­wa­niem cie­ka­we­go cha­rak­te­ru dziew­czyn­ki. Za­le­d­wie od dwóch mie­się­cy prze­by­wa­li w Bret­ton, kie­dy nad­szedł list od pana Home’a. Do­no­sił, że osie­dlił się obec­nie na kon­ty­nen­cie w po­bli­żu swo­jej ro­dzi­ny z li­nii ma­cie­rzy­stej. Wo­bec tego zaś, że nic go nie cią­gnie do An­glii, któ­ra sta­ła mu się zde­cy­do­wa­nie nie­mi­ła, nie my­śli po­wró­cić tu­taj w cią­gu dłu­gich lat może, ży­czy so­bie też nie­zwłocz­ne­go po­wro­tu swo­jej ma­łej có­recz­ki.

– Cie­ka­wa je­stem, jak mała przyj­mie tę wia­do­mość – rze­kła pani Bret­ton po prze­czy­ta­niu li­stu. I ja tak­że cie­ka­wa by­łam tego, pod­ję­łam się więc za­ko­mu­ni­ko­wa­nia Pol­ly waż­nej no­wi­ny.

Udaw­szy się do sa­lo­nu – gdzie, ze wzglę­du na jego ci­szę i na­strój, lu­bi­ła prze­by­wać sama i gdzie moż­na było śmia­ło ją po­zo­sta­wić, nie do­ty­ka­ła bo­wiem ni­cze­go, a w każ­dym ra­zie nie bru­dzi­ła ni­cze­go do­tknię­ciem swo­ich pa­lusz­ków – za­sta­łam ją sie­dzą­cą w po­zie oda­li­ski na ka­nap­ce, na wpół ocie­nio­nej opa­da­ją­cy­mi fał­da­mi ko­tar są­sied­nie­go okna. Wy­da­wa­ła się szczę­śli­wa; wszyst­kie jej na­rzę­dzia pra­cy umiesz­czo­ne były do­ko­ła: bia­ła drew­nia­na skrzy­necz­ka do ro­bót, parę ka­wał­ków ba­ty­stu, tro­chę wstą­żek – sło­wem wszyst­ko, co mo­gło być jej po­trzeb­ne do sfa­bry­ko­wa­nia ka­pe­lu­sza dla lal­ki. Lal­ka w noc­nym stro­ju spo­czy­wa­ła w swo­im łó­żecz­ku; jej opie­kun­ka usy­pia­ła ją nu­ce­niem ko­ły­san­ki, zda­jąc się naj­głę­biej prze­świad­czo­ną o usy­pia­ją­cym wpły­wie wła­sne­go śpie­wu. Rów­no­cze­śnie prze­glą­da­ła książ­kę z ob­raz­ka­mi.