Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Wybitny neurobiolog, ateista, prowokator, zwolennik legalizacji marihuany
Pierwsza biografia Jerzego Vetulaniego
2 marca 2017 roku zostaje ranny w wypadku na przejściu dla pieszych. Nie odzyska już przytomności. Umiera po pięciu tygodniach.
Rok wcześniej mówi: „Warto żyć tak długo, jak długo jesteśmy w stanie myśleć, jak długo pracuje nasz mózg”.
Kocha wprawiać innych w osłupienie. Dla niego „życie jest wrzodem na ciele Wszechświata”, ale bada je, poznaje i uczy o nim.
Vetulani całe życie związany jest z Krakowem. To on współtworzy Piwnicę pod Baranami i staje się jedną z legend tego miejsca. W krakowskim Instytucie Farmakologii Polskiej Akademii Nauk rozwija naukową karierę.
Walczy o rzeczy ważne. O wolność w opozycji demokratycznej. O prawa kobiet. O prawa społeczności LGBT+. O legalizację marihuany do celów medycznych.
Nikogo, kto się z nim styka, nie pozostawia obojętnym. Studenci go uwielbiają, a świat nauki i podziwia, i krytykuje.
A wszystko to zaczyna się w 1965 roku, gdy jego brat tonie podczas spływu kajakowego. Jerzy jest wstrząśnięty, ale właśnie ta śmierć mobilizuje go do obrony doktoratu. Kariera naukowa rozpędzi się w sposób imponujący. Vetulani zostanie jednym z najczęściej cytowanych polskich naukowców w dziedzinie biomedycyny.
A może zaczyna się wcześniej, gdy jako dziecko podczas ponurych lat niemieckiej okupacji jeździ wąskotorówką do Kocmyrzowa, by łapać motyle?
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tadkowi, mojemu synowi
O nekrolog wybuchnie awantura.
Zmarł
Jerzy Vetulani
neuroentuzjasta, uczony błazen
pędzący zawsze na wariackich papierach.
Jako przyrodnik mówił, że „życie jest wrzodem na ciele Wszechświata”
ale Jego życie nie było wrzodem było pełne pasji i przyjemności.
Pełna uznania dla wspaniałego
Męża, Ojca i Dziadka
rodzina
Taki nekrolog ukaże się 10 kwietnia 2017 roku w ogólnopolskim wydaniu „Gazety Wyborczej”. Autorem będzie wnuk zmarłego – Franciszek Vetulani, przebywający w tym czasie w Wiedniu na stypendium Erasmusa. 6 kwietnia zadzwoni do niego ojciec. Powie, że trzeba napisać nekrolog. W ten sposób poinformuje go o śmierci dziadka.
Franciszek wie, że nekrolog powinien być szokujący, czyli w stylu dziadka.
Maria Vetulani, żona zmarłego, nekrolog zaakceptuje. Anna Vetulani, wnuczka zmarłego – pół Polka, pół Holenderka – też nie zgłosi sprzeciwu. Ojciec Franciszka, Marek Vetulani, poprosi syna tylko o to, by usunął zdanie: „Odszedł nie mniej efektownie, niż żył”.
Zapyta jeszcze, kto za to zapłaci. Franciszek obruszy się, że w tym momencie to rozważania mało istotne, może wyłożyć ze swoich oszczędności.
Franciszek będzie pamiętał i o tym, że nekrolog powinien jeszcze przeczytać mieszkający w Utrechcie stryj, Tomasz Vetulani. Franciszek wyśle do Tomasza mejl z proponowaną treścią. Ten stwierdzi, że mejla nie dostał. (Nie znajdzie też w swojej skrzynce żadnej korespondencji z tamtych dni).
I wtedy wybuchnie awantura.
Tomasz będzie miał pretensje o formę nekrologu, stwierdzi, że jest niegodna ojca. Maria i Anna też wycofają swoje zgody. Wyjdzie na to, że nekrolog to dzieło wyłącznie Marka i Franciszka. Zrobi się nerwowo, każdy uzna, że ma do czegoś prawo.
13 kwietnia 2017 roku w „Gazecie Wyborczej” ukaże się drugi nekrolog. Jego autorem będzie Tomasz Vetulani.
Z głębokim żalem zawiadamiamy, że w dniu 6 kwietnia 2017 r. zmarł
Jerzy Adam Gracjan
Vetulani
21.01.1936–06.04.2017
Uroczystości pogrzebowe rozpoczną się
we wtorek 18 kwietnia 2017 roku o godzinie 14.00
w Sali Pożegnań na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie,
po czym nastąpi odprowadzenie prochów Zmarłego
do grobu w Alei Zasłużonych.
Pogrążeni w żałobie
żona, synowie, synowe oraz wnuki
Kraków, czwartek, 2 marca 2017 roku, przedwiosenna słota. W Instytucie Farmakologii PAN trwa posiedzenie Rady Naukowej, w czasie którego ma zostać wybrany nowy dyrektor, następca profesora Krzysztofa Wędzonego.
Krzysztof Wędzony umiera nagle, w połowie kadencji, w listopadzie 2016 roku. Na kilka miesięcy profesorowie Irena Nalepa i Władysław Lasoń zostają p.o. przewodniczącego.
Narada jest długa, burzliwa, emocjonująca. Po jej zakończeniu, około szesnastej, Irena Nalepa z Jerzym Vetulanim wracają do Zakładu Biochemii Mózgu.
Krótka rozmowa i rozchodzą się do gabinetów; planują jeszcze pracować. Około osiemnastej trzydzieści Nalepa zaczyna zbierać się do domu. Zagląda do gabinetu Vetulaniego, pyta, czy podrzucić go do miasta. On odpowiada, że coś kończy, żeby poczekała. Ona nie może czekać, jest umówiona. Vetulani stwierdza, że w takim razie sam sobie poradzi.
Z Instytutu wychodzi około dziewiętnastej. Ciemno, rozmyte kontury domów, ławek, krawężników. Trasę od ulicy Smętnej 12 przez ulicę Zielony Most do pętli tramwajowej w Bronowicach zna na pamięć. Teraz z grupą ludzi czeka przed przejściem dla pieszych przy ulicy Balickiej. W pewnym momencie robi krok. Uderza w niego volkswagen caddy. Vetulani upada na asfalt. Oddycha, lecz traci przytomność.
Karetka zabiera go do Centrum Urazowego Medycyny Ratunkowej, kierowanego przez profesora Jerzego Wordliczka, przyjaciela rodziny.
Na wieść o wypadku Maria i smuci się, i złości. Myśli, że prędzej czy później musiało się to wydarzyć. Tyle razy powtarzała, by uważał, by patrzył na boki, by nie lazł przed siebie jak cielę. Nie raz w ostatniej chwili chwytała go za ramię i odciągała, nim wpadł pod koła hamującego auta.
Pod pewnym kątem Vetulani nie widzi nic. Postępująca jaskra zbiera żniwo. W Holandii Tomasz kupuje dla ojca elegancką laseczkę. Otoczenie ma dostać sygnał, że ten człowiek ma kłopoty ze wzrokiem i należy zachować szczególną ostrożność.
Tyle że Jerzy z laską chodzić nie zamierza. Odmawia radykalnie.
3 marca, za pośrednictwem fanpage’a Vetulaniego na Facebooku, w imieniu rodziny Marek Vetulani informuje o wypadku. Za pięć dni pojawia się kolejny wpis: „Tu rodzina. Jesteśmy Państwu wdzięczni za tak ogromną ilość słów wsparcia i życzeń zdrowia dla Jurka. Gdyby to tak działało, to samą życzliwością powinniście Państwo postawić na nogi co najmniej dziesięciu nieboszczyków”.
O wypadku Vetulaniego rozpisuje się prasa. Znajomi chcą znać każdy szczegół.
Franciszek żywi przekonanie, że dziadek zrobił kolejne story ze sobą w roli głównej. Wpadł pod samochód, świat ten fakt odnotował, tydzień potrwa zamieszanie, w tym czasie wyzdrowieje, wyjdzie ze szpitala i nadal będzie błyszczeć. Dziadek przecież kocha wprawiać towarzystwo w osłupienie – to jego konik, to jego słabość.
Przyjdzie moment, w którym Franciszek skonfrontuje się z rzeczywistością. W trakcie zwiedzania Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu, pomiędzy Tycjanem a Brueglem, czyta w telefonie newsy o stanie zdrowia dziadka – o uszkodzeniach wielonarządowych i wstrząśnieniu mózgu – i dociera do niego powaga sytuacji. Kupuje bilet do Krakowa. Przyjeżdża na trzy dni, śpi u dziadków. Podziwia opanowanie babci. Telefon urywa się non stop, dzwonek nieznośnie brzęczy, wszyscy chcą znać aktualne dane. Nie rozumieją, że ciekawość plus troska jednych równa się zmęczenie innych. Maria mogłaby kogoś opieprzyć, ale ona właśnie to rozumie: raz po raz podnosi słuchawkę i bez nuty pretensji komunikuje, że nic się nie zmieniło, i dziękuje za zainteresowanie.
Mieszkanie Vetulanich w tych dniach przypomina sztab oblężonej twierdzy, do którego co chwilę ktoś się zgłasza, choć nic z tego nie wynika.
W tym czasie Tomasz z trójką swoich dzieci spędza ferie zimowe w austriackich Alpach. W ostatni dzień pobytu dzwoni Marek z informacją o wypadku ojca. Rzuca: „Wszystko jest w porządku”. Za kilka minut Tomasz odbierze telefon od swojej żony, lekarki. Ta powie prosto z mostu: „Szansa Jerzego na przeżycie jest minimalna”.
Tomasz wsiada w auto, jedzie do Utrechtu. W domu przepakowuje się i rusza prosto do Krakowa.
Jerzy Vetulani jest wprowadzony w śpiączkę farmakologiczną.
„Gadający Pies”, pismo mówione, które co miesiąc ma „wydanie” w krakowskim klubie Piękny Pies, z myślą o Vetulanim 22 marca organizuje specjalny numer pod hasłem: V jak Vetulani. By „wygenerować pozytywną energię dla jego wielkiej gwiazdy” – brzmi uzasadnienie.
Franciszkowi pomysł się nie podoba. Idzie w poprzek racjonalnego światopoglądu dziadka. Wysyłanie pozytywnej energii i inne tego typu pięknoduchostwa wywoływały na twarzy Jerzego cyniczny uśmiech i prowokowały go do kąśliwych uwag.
Wierzy na swój szczególny sposób. Mimo że lekarze szanse dziadka na przeżycie obliczają na pięć do dziesięciu procent, wnuk nie daje wybić się z optymizmu. Pięć do dziesięciu procent to coś, czego można się złapać.
Obuchem po głowie dostanie, gdy wejdzie wraz z babcią, Anną i Tomaszem na salę, w której leży dziadek. Dyżurująca lekarka monotonnym tonem, używając medycznych sformułowań, daje opis stanu zdrowia Jerzego. Że usunięto śledzionę, że po lewej stronie praktycznie nie ma żeber. Że strzaskały się mediatory, czyli fragmenty kości, a ich drobinki przedostały się w inne części ciała. Że nie pracują trzustka i wątroba. Że są obrażenia mózgu.
Franciszek skalą obrażeń jest wstrząśnięty. Blednie, wychodzi na korytarz. Czuje, jak miękną mu nogi, przed oczyma wirują mu mroczki. Od upadku ratuje go Ania.
Przez kolejne dni Franciszek ma powracający sen: dziadek w pełnym zdrowiu wychodzi ze szpitala.
W Marku też tli się nadzieja. Budując dom na Polesiu, wydziela pokój dla ojca – z szerszymi drzwiami przystosowanymi do gabarytów wózka inwalidzkiego. Początkowo planowany jest dla Marii, przechodzącej chwilę wcześniej załamanie zdrowotne. Teraz Marek snuje plan: za dwa, trzy miesiące, kiedy ojciec dojdzie do siebie, rekonwalescencję odbędzie na Polesiu. Równolegle zastanawia się, czy to możliwe, by ojciec jeszcze był w stanie chodzić.
W czwartek, 6 kwietnia 2017 roku, o godzinie 22.20 w Centrum Urazowym Medycyny Ratunkowej i Katastrof w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie umiera Jerzy Vetulani. Od wypadku mija pięć tygodni.
Jego ciało zostaje spopielone w krematorium w Podgórkach Tynieckich. W ceremonii pożegnalnej uczestniczy najbliższa rodzina – żona, synowie, wnuki oraz przyjaciel – Andrzej Mirocki.
Vetulani mawiał: „Nie przygotowuję się na okoliczność śmierci. Na ulicy nie zostawią mnie leżącego”.
Fakt, nie zostawiają leżącego, a on nie zostawia testamentu. Umywa ręce od odpowiedzialności za „życie po”. Zupełnie inaczej niż jego ojciec – Adam Vetulani – który pisze nawet instrukcję swojego pochówku.
Jurek Owsiak na Facebooku pod informacją o pogrzebie zamieszcza wpis:
Osobiście miałem jedynie ulotną okazję spotkać się z Panem Profesorem na rozdaniu nagród TOK FM imienia Anny Laszuk w 2016 roku. I człowiek taki głupi. Zamiast mocno do serca przytulić Pana Profesora, uścisnąć, podziękować za to, co słał pod naszym adresem, tylko zamieniłem kilka słów, bo wszystkim nam się wydaje, że jeszcze jutro, jeszcze pojutrze i jeszcze wiele chwil przed nami.
18 kwietnia na Cmentarzu Rakowickim urnę z prochami Jerzego Vetulaniego niosą syn Tomasz oraz wnuki: Franciszek, Anna, Jaïr. Mimo ziąbu przychodzi tłum. Ceremonia ma charakter świecki, jej mistrzem jest Aleksander Janicki – grafik, scenograf, performer, przyjaciel rodziny.
Alek jest przejęty niecodzienną rolą. W żadnym wypadku nie chce wyjść na sztywniaka, a jeszcze bardziej na luzaka. Boi się ciągnących się bezlitośnie napompowanych sentymentem przemówień VIP-ów: prezydentów, marszałków, współpracowników. Chciałaby, żeby król życia i dowcipu, szarlatan i cynik, wywrotowiec i skandalista pochwalił go za to, w jakim stylu został pożegnany.
Nad urną z prochami Vetulaniego rozbrzmiewa „symfonia pacyfizmu” – piosenka Let the Sunshine in z musicalu Hair. To pomysł Marii i ukłon w stronę najlepszego czasu w ich małżeństwie, kiedy mieszkali w Stanach Zjednoczonych.
Lecz o to, by spocząć w Alei Zasłużonych, Jerzy zadba sam. No, prawie sam. Rok przed wypadkiem zażartuje, że taniej dla rodziny wyszłoby, gdyby pochowano go w Alei Zasłużonych, wtedy koszty pogrzebu pokryłoby miasto. Franciszek podchwyci temat, podsunie kartkę, zachęci: „Dziadku, napisz swoją wolę”. Dziadek napisze. A potem kartka zginie. Możliwe, że wnuk ją zniszczy, bo Jerzy doda, że chce, by jego ciało zostało spopielone. Franek zżymie się: „Dlaczego spopielone? Ciało powinno być pochowane w całości, by móc kiedyś je odkopać w celu pobrania próbek DNA”.
Po śmierci dziadka chce pobrać z jego ciała próbki. Sprawa jest prosta: patyczkiem pobiera się wymaz z wewnętrznej strony policzka. Tyle że proponuje to w fatalnym momencie: podczas identyfikacji zwłok. W prosektorium Maria, Tomasz i Franciszek stoją nad pożółkłym ciałem Jerzego. Tomasz ostro oprotestowuje pomysł bratanka, uznaje to za świństwo; popiera go w tym Maria. W ogóle z zasady cała rodzina do pomysłów Franciszka podchodzi nieufnie.
Jak jeden mąż wszyscy zaufają Frankowi wtedy, gdy powie, że wolą dziadka było spocząć w Alei Zasłużonych.
Jerzy i Maria Vetulani z wnukami. Od lewej Anna, Jaïr, Daphne, Franciszek// Archiwum rodzinne Vetulanich
Franciszek Vetulani:
– Gdy przychodzi do spraw poważnych, my, Vetulani, stoimy za sobą murem.
Tomasz Vetulani na pogrzebie ojca wygłasza mowę:
Kiedy byłem małym chłopcem, tato w wolnym czasie (a nie miał go wiele) zabierał Marka i mnie na piesze wycieczki: do leżącego na końcu świata Instytutu Farmakologii, dalej przez lasek Ludowego Wojska Polskiego do Mydlnik, nad Rudawę i aż do Skały Kmity. Chodził prędko, wybierał własne ścieżki albo szedł na przełaj. Dreptałem za nim najszybciej, jak umiałem, ale i tak się wlokłem. Mantrą tych eskapad była moja dziecięca rymowanka: „Tato, tato, proszę, poczekato!”.
Ojciec wymykał się szablonowym próbom opisu. Niekonwencjonalność była jego konwencją. Był za to uwielbiany, ale i nieznoszony, podziwiany i odsądzany od czci i wiary. Mam wrażenie, że tato grał z rzeczywistością, z życiem w ping-ponga. Subtelnie, przewrotnie, złośliwie, dowcipnie i mądrze podkręcał piłeczkę, by ją mistrzowsko odbić i w ten sposób utrzymać w niekończącej się grze.
Przyszedł czas, że wybrałem własne ścieżki, własne tempo i własne przełaje, ale wspólne wędrówki się nie skończyły. Gdy tylko nadarzała się okazja, łaziliśmy razem po podkrakowskich dolinkach, po górze Karmel w Izraelu, po Pieninach i Beskidach. Dowcipkowaliśmy, wymienialiśmy różne spostrzeżenia, prowadziliśmy lekkie rozmowy.
Ale to już przeszłość.
Teraz stoję tu jak mały chłopczyk sprzed prawie pół wieku i wołam: „Tato, tato, proszę, poczekato!”. Ale tato już nie słyszy, już zniknął za granią.
I pozostaje tylko gorzkie, ale kochające: żegnaj!
Jeszcze mowa Doroty Gudaniec:
Byłam mamą umierającego syna. Profesor Jerzy Vetulani jako jedyny znaczący w Polsce autorytet popierał legalizację medycznej marihuany; ona pomogła bardzo mojemu dziecku. W tym miejscu chciałabym mu za to podziękować.
Marek Vetulani nie spełnia ostatniej woli ojca, którą ten wyraził jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Jerzy chciał, by na jego pogrzebie odbył się konkurs zawodowych płaczek. Dla najlepszej (najgłośniejszej) przewidziana była nagroda: 100 dolarów. Konkurs rozstrzygać miała Zuzanna, partnerka Marka, matka Franciszka.
Stypa odbywa się w mieszkaniu przy placu Inwalidów 4/7 (dawniej: plac Wolności), tam, gdzie niespełna trzy miesiące wcześniej Jerzy Vetulani gromadnie, wesoło i hucznie obchodził osiemdziesiąte pierwsze urodziny.
Tu też o mało co wybucha awantura.
Franciszek wpada na pomysł, by przygotować dla gości do wyboru dwa dania: mięsne i wegetariańskie. O przepis na jarskie jedzenie prosi Kalinę – córkę Witolda de Nisau, kuzyna Jerzego – która proponuje leczo z cukinii i bakłażanów. Wdowę po Jerzym ten pomysł irytuje. Uznaje, że ktoś wchodzi w obszar jej kompetencji. Szepcze: „Kalina – idiotka, Kalina – idiotka”.
Jan Güntner, aktor i współzałożyciel Piwnicy pod Baranami, mówi, że ma żal do Vetulaniego o tę śmierć, że Jerzy okazał się lekkoduchem, że zginął przez własną nieodpowiedzialność, że wchodząc pod koła auta, przyłożył rękę do własnego kresu.
Czy Jerzy Vetulani przeczuwał swoją śmierć? Czy to zbieg okoliczności, że w styczniu 2012 roku na blogu Piękno neurobiologii napisał:
Na starość zwykle chodzimy wolniej, a śmierć się do nas przybliża. Jak szybko śmierć za nami podąża? Jak szybko musimy chodzić, aby jej umknąć? Pytanie to postawili sobie badacze […], mierząc szybkość chodu starszych panów i badając ich przeżywalność. […]
[B]adano, ile czasu zajmie im przebycie normalnym krokiem odległości 6 m. […] Starsi panowie poruszali się z różną prędkością: najszybszy pokonał dystans 6 m w ciągu 3,79 s, a więc szedł z szybkością 5,7 km/h. Najwolniejszemu zabrało to 40,46 s, a więc prędkość jego chodu wynosiła 0,53 km/h.
[…] W ciągu tych pięciu lat badania zmarło 266 osób.
Analiza statystyczna zależności śmiertelności od szybkości chodu wykazała, że tzw. Indeks Youdena osiąga maksimum przy 2,95 km/h. Wyznacza to wartość najbardziej charakterystyczną do przewidywania śmiertelności – osoby poruszające się szybciej mają o ponad 20% większą szansę uniknięcia śmierci w ciągu najbliższych pięciu lat. Możemy więc przypuścić, że śmierć najchętniej przechadza się raczej dostojnie, z szybkością około 3 km/h.
Omawiane badania wykazały jeszcze, że żadna z osób poruszających się z szybkością 5 km/h lub szybciej nie zmarła w ciągu 5 lat od badania. Tak więc chodzących szybko śmierć dołapać nie może. W Krakowie bezpieczni byliby panowie, którzy ulicę Karmelicką od teatru Bagatela do Alej przechodzą w ciągu nieco poniżej 9 minut1.
Trzy lata później pytanie postawione przez Katarzynę Bielas, jak by się mogła potoczyć jego kariera naukowa, gdyby w połowie lat siedemdziesiątych pozostał w Stanach Zjednoczonych, kwituje: „A skąd ja mogę wiedzieć? Mogłem tam wpaść pod samochód”2.
Jeszcze rok przed śmiercią w rozmowie z księdzem Grzegorzem Strzelczykiem Vetulani mówi: „Jeżeli jestem już na siedem sekund przed przejściem przez ulicę zdecydowany, że przejdę, a w ostatniej sekundzie pojawi się samochód, to źle się to dla mnie skończy”3.
W marcu 2019 roku Franciszek Vetulani wyznaje, że nadal miewa realistyczne sny z dziadkiem w roli głównej. Opowiada mi ten, który robi na nim największe wrażenie: „Dziadek wraca do domu po długiej nieobecności. I trzeba odkręcić informację, która wyciekła do mediów: że on nie żyje”.
1 Jerzy Vetulani, Powiedz mi, jak chodzisz, a powiem ci, kiedy umrzesz, www.vetulani.wordpress.com, dostęp: 06.09.2019.
W przytoczonych w książce cytatach zachowano pisownię oryginalną. Poprawione zostały jedynie rażące błędy ortograficzne oraz interpunkcyjne, a także literówki, w niektórych miejscach poprawiono również zapis dla lepszego odbioru tekstu.
2 Katarzyna Bielas, Jerzy Vetulani: Bądź przekorny, nie obrażaj, www.wyborcza.pl, dostęp: 14.01.2021.
3 Jerzy Vetulani, Grzegorz Strzelczyk, Ćwiczenia duszy, rozciągnie mózgu. Rozmawiają Jerzy Vetulani i ks. Grzegorz Strzelczyk, Kraków: Miesięcznik Znak, 2016, s. 62.
Jana zgubi nieuwaga. Albo: Jana zgubi piękno natury. Młodszy brat Jerzego zagapi się – uniesie głowę, straci z oczu horyzont.
Jest piątek, 18 czerwca 1965 roku. Słońce wzeszło o 3.13, zajdzie o 20.03.
Trwa drugi dzień XXIV Międzynarodowego Spływu Kajakowego na Dunajcu. Startuje 1876 uczestników. Start w Nowym Targu, meta w Nowym Sączu. Poziom wody powodziowy, przez ostatnie dni nieprzerwanie padał deszcz.
Andrzej Mirocki, lekarz, w spływie uczestniczy jako szef służby zdrowia – w razie wypadku ma udzielać pomocy. Płynie w ogonie. W okolicach Sokolicy widzi stu-, studwudziestometrowe bystrze – gwałtownie płynącą wodę, a w niej kamienie i inne cuda-niewidy. Obserwuje zjawisko, z którym nigdy wcześniej ani później się nie spotka, choć na wodzie spędzi mnóstwo czasu. Na odcinku, gdzie woda płynie już spokojnie, tworzy się wir o średnicy około dziesięciu metrów. W jego środku woda zamienia się chwilami w lej, a chwilami w grzyb wysoki na kilkadziesiąt centymetrów. Mirocki mówi na głos: „Gdyby tutaj ktoś wpadł do wody, nie sądzę, by mógł się uratować”.
Nie ma pojęcia, że dwie godziny wcześniej wywrócił się tu kajak, którym płynął Jan.
Jan płynie w kajaku ze Stanisławem Waltosiem, sześć lat starszym kolegą, prawnikiem. Do pokonania mają dwadzieścia cztery kilometry między Czorsztynem a Krościenkiem. Woda jest mętna, kajak z dykty, są bez kapoków. Sycą oczy przyrodą. Nagle czują zryw, kajak rozkręca się jak śmigło. Lądują w wodzie, wszystko trwa ułamki sekund. Janka wciąga wir, znika pod wodą. Jakaś para ma odwagę podpłynąć na tyle blisko, by podać Waltosiowi wiosło. Łapie się, jemu się udaje.
Ciało Jana zostaje wyłowione poniżej Krościenka. Kilometrami dryfuje z nurtem Dunajca. Kilka godzin wcześniej, podczas tego samego spływu, ginie doktor weterynarii – Aleksander Ratomski.
Kiedy w mieszkaniu Vetulanich dzwoni telefon, słuchawkę podnosi Irena, matka Jana. Ktoś mówi, że prosi do telefonu żonę Jerzego, czyli Marię, jej synową. Irena na to: „Już wołam”. Chwilę czeka i zmienionym głosem wypowiada zadanie: „Słucham, tu Maria Vetulani”. Ktoś w słuchawce – zapewne z trudem – przekazuje informację o śmierci Janka.
Jan Vetulani// Archiwum rodzinne Vetulanich
Irena odkłada słuchawkę. Martwieje. Przez jej duszę przechodzi lawina rozpaczy. Podnosi słuchawkę po raz drugi, wykręca numer arcybiskupa Karola Wojtyły, przyjaciela rodziny. Prosi go o przyjście do ich mieszania przy placu Wolności. Nie czeka długo, teraz już są razem, siedzą w salonie. Z wykładu powinien już wrócić Adam, mąż Ireny, ojciec Jerzego i Jana. W końcu jest, otwiera drzwi, od progu, jak to ma w zwyczaju, mówi śpiewne „Halooooo”. Widzi w salonie Irenę i Karola. Tknięty przeczuciem, pyta: „Janek?”.
Teraz już rozmawiają we trójkę. Pochyleni, skupieni. Adam i Irena nagle starsi o całe swoje życie. Następnego dnia Vetulani, profesor prawa kanonicznego, zmacerowany i blady jak ściana, idzie prowadzić wykład.
Etos profesorski nie pozwala mu opuścić zajęć.
„Dziennik Polski” w wydaniu z dnia 18 czerwca 1965 roku:
Obydwaj zmarli byli wytrawnymi kajakarzami-turystami, wielokrotnie brali udział w tego rodzaju imprezach wodniackich, opisane wypadki miały już miejsce po przepłynięciu najtrudniejszych odcinków rzeki.
Na znak żałoby ze spływu wycofały się wszystkie załogi Klubu Turystyki Kajakowej PTTK z Krakowa, którego członkami byli obydwaj tragicznie zmarli turyści4.
W tym samym numerze „Dziennika”, kilka stron dalej, zamieszczony zostaje nekrolog:
Jan Vetulani, magister praw i magister filozofii, asystent Uniwersytetu Jagiellońskiego, ur. 4 maja 1938 r., zmarł śmiercią tragiczną dnia 18 czerwca 1965 r. Pogrzeb odbędzie się w kaplicy na cmentarzu Rakowickim w poniedziałek dnia 21 czerwca, o godz. 14 – o czym zawiadamiają pogrążeni w głębokiej żałobie rodzice, braterstwo i rodzina.
Nabożeństwo żałobne zostanie odprawione we wtorek dnia 22 czerwca, o godz. 18 w kościele OO. Kapucynów.
W nekrologu Jana uderza słowo „braterstwo”. Dziwne, jakby nie na miejscu.
Są niczym Kain i Abel. Jerzy – prowokujący, Jan – wyważony. Starszy – ateista, młodszy – wierzący. Pierwszy testuje granice cierpliwości rodziców, drugi jest dla nich opoką. Pierwszy – kąsa, drugi – łagodzi.
Jurek – ekstrawertyczny, gaduła, pysk mu się nie zamyka, wszystko wie, wszystko przeczytał, a jak nie przeczytał, to dobrze słyszał. Janek – małomówny introwertyk.
Nawet trudno powiedzieć, czy się lubią.
Bracia// Archiwum rodzinne Vetulanich
Jurek niezadowolenie okazuje już w momencie narodzin Janka. Staje na głowie, by go wyeliminować. Wanienkę, w której Janek jest kąpany, wyparzano, więc on do niej ukradkiem pluje. Kiedy indziej Jurkowi udaje się skraść puderniczkę swojej matki chrzestnej, Doni Dobrowolskiej, i wysypać jej zawartość na kilkumiesięcznego Janka. Na szczęście szybko nadbiegają opiekunki, usłyszawszy kaszel berbecia.
Później, podczas obiadów, Jurek nie może sobie darować, by przechodząc obok Janka, nie rąbnąć go pięścią w plecy.
Zygmunt Vetulani5, informatyk i matematyk, kuzyn Jurka i Janka, uważa, że bracia, wychowywani przez „nadkochających” i tolerancyjnych rodziców, prowadzili w wieku młodzieńczym nieustanną rywalizację o ich względy. A rywalizacja wynikała w dużym stopniu z różnicy temperamentów. Młodszy o dwa lata Janek był, jak się niektórym osobom wydawało, w szczególnych łaskach u swojej mamy – kobiety wykształconej, przyrodniczki o dużym potencjale naukowym, co nie było wcale regułą w krakowskich rodzinach profesorskich, a przy tym osoby całkowicie oddanej rodzinie i dalekiej od świadomego faworyzowania któregoś z synów. Tym niemniej Jurek instynktownie wyczuwał różnice w traktowaniu synów przez mamę i stopniowo wchodził w rolę tego „złego”. Przybierając maskę czarnego charakteru, chciał odróżnić się od „dobrego” młodszego brata i przyciągnąć uwagę rodziców.
Jerzy nad Janem ma władzę, dopóki ten nie nabierze ciała i siły – wtedy to młodszy wleje starszemu. Od tego momentu Jerzy już nigdy więcej nie podniesie na brata ręki. Dokucza mu wyłącznie kpiną, przezywa: „rycerzyk Niepokalanej”.
Bracia mają jednak coś wspólnego – ruchliwość nie do ujarzmienia. Wszędzie ich pełno – szybko się ruszają, szybko mówią, szybko podejmują decyzje.
Obaj też tracą życie przez nieuwagę.
Jerzy i Jan Vetulani// Archiwum rodzinne Vetulanich
W czasie żałobnej mszy za Janka, odprawianej przez arcybiskupa Karola Wojtyłę, Jurek siedzi samotnie w ławce, z głową opartą o dłonie, kompletnie zdruzgotany. Trzęsie się, szlocha. To nie ten sam człowiek, który wcześniej śmiał się z każdej celebry.
Jerzy Vetulani: „Brat jechał pełen entuzjazmu, nikt nie brał po uwagę, że może stać się coś złego. […] Gdy mama powiedziała mi, co się stało, dostałem ataku histerii. […] W końcu wziąłem się w garść”6.
Po raz drugi Jerzy Vetulani dostaje ataku histerii, gdy wraz z profesorem Stanisławem Włodyką, zaprzyjaźnionym sąsiadem z kamienicy przy placu Wolności, w Krościenku identyfikuje ciało brata.
Arcybiskup Wojtyła w kazaniu nad trumną Jana Vetulaniego: „Życie i śmierć stanowi całość losu człowieka na ziemi. Jakże szybko utworzyły one całość Twojego losu!”7.
Na nagrobku Jana Vetulaniego widnieje napis: „Kochał Boga, był promienny, dobry dla wszystkich, zginął tragicznie”.
Profesor Stanisław Waltoś, z którym spotykam się w listopadzie 2019 roku w jego gabinecie mieszczącym się w renesansowych murach Collegium Maius, niechętnie wraca do przeszłości. Łamiącym się głosem wyznaje, że wciąż czuje się winny, że powinien zginąć on, a nie Janek. Waltoś, zapalony kajakarz, po śmierci Janka sprzedaje składak. Pasja się kończy, trauma zostaje.
Ale nigdy nie zapomni ciepła, którym obdarzył go Jurek w tych tragicznych chwilach. Pocieszał, obejmował. Identycznie zachowywał się jego ojciec.
Do dziś kilka razy w roku pali znicze na grobie Janka.
4Wodna śmierć nadal groźna. Dwie ofiary nurtu Dunajca, „Dziennik Polski” 1965, R. 21, nr 145.
5 Zygmunt Vetulani urodził się 12 września 1950 roku w Poznaniu jako syn Tadeusza Vetulaniego (brata Adama), zoologa, i Marii z domu Godlewskiej, doktorki medycyny, stomatolożki. Został wcześnie osierocony przez ojca, który zmarł w 1952 roku, i był wychowywany głównie przez matkę. Jest informatykiem, lingwistą komputerowym specjalizującym się w inżynierii języka i sztucznej inteligencji. Był założycielem i wieloletnim kierownikiem Zakładu Lingwistyki Informatycznej i Sztucznej Inteligencji na Wydziale Matematyki i Informatyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.
6 Marcin Rotkiewicz, Mózg i błazen. Rozmowa z Jerzym Vetulanim, Wołowiec: Czarne, 2015, s. 54, 55.
7 Korespondencja A. Vetulaniego, w: Kalendarium życia Karola Wojtyły, oprac. Adam Boniecki, wyd. II popr. i uzup., Kraków: Znak, 2000, s. 205.
Ich dzieciństwo przypada na czas okupacji.
We wrześniu 1939 roku Jurek ma lat trzy, Janek – rok. Jerzy pamięta, jak 6 września Niemcy wjeżdżają do Krakowa ulicami Królewską i Karmelicką. Mama odsuwa synów od szyby – boi się strzałów w okna.
Chwilę wcześniej Polacy wywożą galarami Wisłą do Sandomierza ołtarz Wita Stwosza, a przez Rumunię do Kanady skarby z Wawelu – arrasy, chorągwie, najcenniejsze egzemplarze broni.
Rozpoczyna się pierwszy z 1961 dni okupacji.
Dekretem Hitlera z części okupowanych ziem polskich – województw kieleckiego, krakowskiego, lubelskiego oraz części łódzkiego i warszawskiego – powstaje Generalne Gubernatorstwo o powierzchni prawie stu tysięcy kilometrów kwadratowych, zamieszkałe przez około dwanaście milionów ludzi, ze stolicą w Krakowie.
Niemcy planują, że Kraków stanie się metropolią „niemieckiego Wschodu”.
Lewy brzeg – z Wawelem, Rynkiem Głównym, monumentalnymi Alejami i Błoniami – jest pomyślany jako przestrzeń czysto niemiecka. Miasto zbudowane na planie magdeburskim, z silnym w średniowieczu żywiołem niemieckiego mieszczaństwa, z Kopernikiem, który tu studiował, i Witem Stwoszem, który pozostawił tu po sobie dzieła znacznie istotniejsze niż w Norymberdze, z nadal żywotnym sentymentem habsburskim – wszystko to daje pożywkę nazistowskim propagandystom.
Powtarza się więc, że Kraków to uralte Deutsche Stadt – prastare miasto niemieckie. Hasło to ściąga nad Wisłę kupców i przedsiębiorców, którzy – jak Oskar Schindler – wietrzą tu eldorado; urzędników, którzy znajdują tu spokojną pracę daleko na zapleczu frontu; młode kobiety, które niekoniecznie chcąc rodzić arcyaryjskie dzieci, próbują wybić się na samodzielność; wreszcie żołnierzy Wehrmachtu, Luftwaffe i Waffen SS (były tu nie tylko garnizony, lecz także szpitale i ośrodki wypoczynkowe, w których spędzali urlopy). Wraz z nimi zjeżdżają żony, dzieci, kochanki, rodzice, pracownicy.
Maj 1941 r. Irena Vetulani z synami// Archiwum rodzinne Vetulanich
Główne ulice miasta zostają przemianowane: Rynek Główny na Adolf Hitler Platz, Mały Rynek – Kleiner Markt, plac Wszystkich Świętych – Rathaus Platz, Aleja Trzech Wieszczów – Aussenring, ulica Grodzka – Burgstrasse, ulica Długa – Johann Haller Strasse, ulica Basztowa – Wehrmachtstrasse, a ulice Dunajewskiego, Podwale, Straszewskiego i Podzamcze – Westring.
Na Wawelu zamieszkują Generalny Gubernator Hans Frank i sekretarz stanu rządu GG Josef Bühler. Rząd GG lokuje się w gmachu Akademii Górniczej. Siedziba urzędu dystryktu Kraków mieści się w pałacu Pod Baranami, a Urząd Statystyczny w Collegium Novum; budynek Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Feniks” przy ulicy Basztowej to Urząd Propagandy, Polska Akademia Umiejętności zmienia się w bibliotekę NSDAP.
6 listopada naziści przeprowadzają Sonderaktion Krakau.
Tadeusz Lehr-Spławiński, rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, a także ojciec chrzestny Jerzego, zaprasza kadrę profesorską na wykład Sturmbannführera SS Brunona Müllera, który ma przedstawić stosunek III Rzeszy i narodowego socjalizmu do zagadnień nauki i szkolnictwa wyższego. Spotkanie ma się odbyć o dwunastej w Collegium Novum, w sali wykładowej numer 66 im. Mikołaja Kopernika (dziś sala ma numer 56 i nosi imię Józefa Szujskiego). Rektor apeluje o liczny udział pracowników. To skutkuje: obecni są prawie wszyscy profesorowie. Niektórzy, spóźnieni i zatrzymani przez niemiecki kordon otaczający UJ, domagają się, by ich przepuszczono.
Müller wchodzi do sali, a za nim esesmani z bronią. Zamiast prelekcji profesorowie usłyszą krótkie oświadczenie: „Moi panowie, zwołałem was, aby wam powiedzieć, że Uniwersytet Krakowski był zawsze ogniskiem antyniemieckich nastrojów, w tym duchu nieżyczliwym wychowywał młodzież. Teraz panowie próbowali otworzyć uniwersytet, nie pytając się nas; panowie próbowali odbywać egzaminy, nie pytając się nas. Dlatego zostaniecie aresztowani i posłani do obozu”.
Stanisław Estreicher podnosi ręce na znak, że proszą o głos. Müller odmawia, wskazuje drzwi. „Herr Rektor, bitte voran” (Panie rektorze, proszę przodem) – mówi z ironiczną kurtuazją.
Rozlegają się krzyki: „Raus! Alle raus!” (Wszyscy wyjść). Jeden z Niemców kopie Estreichera, a gdy ten odwraca głowę z gniewem, zostaje spoliczkowany. Inny uderza kolbą w plecy byłego rektora Fryderyka Zolla, którego chwilę wcześniej przedstawiono Müllerowi jako członka Akademii Prawa Niemieckiego. Znieważając profesorów, Niemcy ładują ich na ciężarówki zaparkowane dyskretnie z tyłu Collegium.
Naziści zatrzymują stu osiemdziesięciu czterech pracowników naukowych, większość deportują pod Berlin do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen, gdzie profesorów wita adiutant komendanta (potem kierownik obozu) Rudolf Höss: „Wszyscy jesteście gównem Pangermańskiej Rzeszy. Obóz dla internowanych jest jedną kupą gówna, gdzie wszyscy macie zdechnąć. Jedyną drogą ku wolności jest dla was komin krematorium”.
W obozie panują fatalne warunki: skąpe wyżywienie i brak ciepłej odzieży. Perwersyjne formy znęcania się nad więźniami przynoszą plon: wielogodzinne apele na stojąco przy temperaturze dochodzącej w styczniu 1940 roku do minus dwudziestu pięciu stopni Celsjusza błyskawicznie wycieńczają uczonych w podeszłym wieku. Trzynastu spośród nich – w tym Stanisław Estreicher, Ignacy Chrzanowski, Leon Sternbach i Michał Siedlecki – nie dożyją zwolnienia w lutym 1940 roku.
W styczniu 2017 roku Jerzy Vetulani powie:
[B]yły to czasy, kiedy właściwie wszyscy profesorowie reprezentowali wysokie standardy etyczne. Owi internowani profesorowie zorganizowali życie w sposób, który pozwalał na zachowanie godności. Jeden z nich, najuczciwszy z uczciwych, zajmował się dzieleniem chleba, bo wiadomo było, że ani kruszynki więcej nie weźmie dla siebie. Zorganizowano komitet ochrony rąk prof. Miodońskiego, który był chirurgiem laryngologiem, więc dla niego ręce były najważniejsze. Inni profesorowie, dla których palce nie były tak istotne, nosili za niego kotły. Zatem nawet w skrajnych warunkach silny wzorzec etyczny może bardzo wiele zdziałać. Prof. Brzezicki, psychiatra, przed wojną był uważany za takiego trochę lekkomyślnego galanta, fircyka. Po Sachsenhausen stał się jedną z najbardziej cenionych postaci. Trudne warunki ujawniły jego pozytywne cechy. W innych przypadkach nieraz było odwrotnie, wystarczy podać przykłady kolaboracji8.
9 listopada odbywa się Zweite Sonderaktion Krakau, akcja, podczas której uwięzionych zostaje trzydziestu dwóch nauczycieli, a także prawnicy, posłowie, urzędnicy, księża. Łącznie zostaje aresztowanych około stu dwudziestu osób, których część trafia do więzienia w Nowym Wiśniczu, później do Auschwitz.
Wprowadzony zostaje zakaz używania polskiej nazwy Kraków i herbu polskiego orła. Niszczone są pomniki: Grunwaldzki, Kościuszki i Mickiewicza.
Od 12 listopada 1939 roku do 17 stycznia 1945 roku w Pałacu Prasy przy ulicy Wielopole 1 wydawana jest gadzinówka „Krakauer Zeitung”.
Od września 1939 roku do końca roku pojawiają się obwieszczenia i zarządzenia władz okupacyjnych adresowane do mieszkańców Krakowa.
Zarządzenie z 13 września:
Wszystkie sklepy żydowskie, oraz restauracje i kawiarnie, należy natychmiast zaznaczyć jako firmy żydowskie.
Zaznaczenie odbywa się poprzez umieszczenie gwiazdy dawidowej w wystawach sklepowych, przy otwartych stoiskach, przez wywieszenie odnośnego plakatu9.
Rozporządzenie z 10 października:
Świadome słuchanie audycji obcych stacji radiowych jest wzbronione. Przekroczenia będą karane więzieniem. Będące w użyciu aparaty zostaną zarekwirowane.
Kto świadomie rozpowszechnia wiadomości, podane przez zagraniczne stacje radiowe, a mogące zaszkodzić obronności Narodu Niemieckiego, będzie karany więzieniem, w wyjątkowych wypadkach śmiercią10.
Obwieszczenie z 27 listopada:
Polscy i żydowscy posiadacze samochodów wszelkiego rodzaju w mieście Kraków, winni się ze swoimi pojazdami wraz z przyczepkami stawić na Małym Rynku, począwszy od 8. rano11.
Obwieszczenie z 19 grudnia:
Obok języka niemieckiego jako urzędowego, dozwolone jest również używanie języka ukraińskiego. Język hebrajski i żargony żydowskie są zakazane.
[…]
Żydowskim przedsiębiorstwom zakazuje się używania w oznaczeniu przedsiębiorstwa w języka niemieckiego. Muszą być one oznaczone gwiazdą Syjonu w taki widoczny sposób, aby zakład przemysłowy z ulicy natychmiast można było rozpoznać jako żydowski12.
(Od 23 grudnia 1939 roku szef magistratu w Krakowie nosi tytuł Stadthauptmann der Stadt Krakau).
Dalej pojawiają się obwieszczania o zakazach: używania tramwajów przez Żydów (1 marca 1940 roku), wchodzenia Żydom na Planty i Rynek Główny (29 kwietnia 1940 roku), wprowadzania się do miasta osób narodowości nieniemieckiej (22 listopada 1941 roku).
Kinoteatr Scala (dzisiejszy Teatr Bagatela) dostępny jest nur für Deutsche, podobnie jak kawiarnie – Feniks przy ulicy Jana czy Literarische Kaffeehaus (dziś mieści się w tym miejscu Klub Dziennikarzy Pod Gruszką).
W pięćdziesiąte pierwsze urodziny Adolfa Hitlera, 20 kwietnia 1940 roku, w budynku Collegium Maius oficjalnie rozpoczyna swoją działalność Institut für Deutsche Ostarbeit (Instytut Niemieckich Prac na Wschodzie), w skrócie zwany Instytutem Wschodnim (Ostinstitut). Prezesem zostaje sam gubernator Hans Frank. Instytut ma badać zajęte tereny wschodnie pod kątem ich przydatności dla Rzeszy Niemieckiej oraz udowadniać ich prastary niemiecki charakter. Służyć temu mają zaawansowane badania antropologiczne, prowadzone przez sekcję rasową Ostinstitutu.
Podczas spaceru alejkami Plant, między ulicą Dunajewskiego a Pałacem Sztuki, Jurek pyta mamę o pomnik Grottgera13. „Czy ten pan żyje, czy umarł?” „Umarł” – odpowiada Irena. „A czy zginął od bomby, czy go rozstrzelano?”
Informacje o zabitych przychodzą dzień w dzień – chleb powszedni wojny. Jurek z kolegami rozmawia o zastrzelonych Niemcach i o tym, jaki kolor ma ciało trupa. W pamięć zapadnie mu zasłyszana opowieść o żołnierzu, który „dostał strzał w jaja”, a z nich wypłynęła żółta maź.
„Baliśmy się, nie czując grozy” – mówił Jerzy Vetulani Maciejowi Zborkowi14.
I jednocześnie marzył o tym, być mieć władzę nad ludźmi – jak dobry czarodziej. „Chciałem, żeby ludziom było ze mną dobrze. Miałem też marzenie, żeby poprawić świat”15.
Ponieważ sztukę składania liter opanował jako czterolatek (alfabetu uczył się, stukając w klawisze starej maszyny do pisania), samodzielnie czyta niemieckie plakaty. Są w różnych kolorach w zależności od treści. Szczególną uwagę przykuwają Bekanntmachung (obwieszczenia) o egzekucjach – drukowane na czerwonym papierze, „krzyczące z murów” o śmierci nie do odwołania. Równiutkie słupki nazwisk, jak na obwieszczeniu z 30 stycznia 1944 roku: stu ludzi – tylu Niemcy rozstrzelali w odwecie „za podłożenie materiałów wybuchowych przez członków narodowych kół wywrotowych pod pociąg pospieszny Lwów – Kraków”.
Od czasu wydania przez Hansa Franka Rozporządzenia celem zwalczania zamachów na niemieckie dzieło odbudowy w Generalnym Gubernatorstwie z dnia 2 października 1943 roku, czyli tak zwanego dekretu o sądach doraźnych, przeprowadzono w Krakowie ponad sto masowych egzekucji. Część z nich ma charakter publiczny – ginie w nich około tysiąca sześciuset osób.
Egzekucje mają swoją oprawę: nazwiska skazanych czytane są przez megafony – uliczne lub te zainstalowane na niemieckich samochodach. W przerwach pomiędzy jedną a drugą zapowiedzią nadawana jest taneczna muzyka.
Jeśli egzekucja miała odbyć się przez powieszenie, że „coś się szykuje”, zapowiadała budowa szubienicy. Jeżeli rozstrzeliwano, nagle nadjeżdżały policyjne samochody i motocykle, zamykano ulice, w wyznaczone miejsce przywożono więźniów w pełnej obstawie.
W obozie w Płaszowie egzekucje odbywały się cztery razy w tygodniu na wzgórzu nazywanym Hujową Górką, od nazwiska nadzorującego je esesmana – Alberta Hujara. Jeden z dowódców obozu, Ferdinand Glaser, zabawia się dodatkowo, ustawiając więźniów przed rozstrzelaniem w figury geometryczne.
Skazańcy na rozkaz esesmana wyskakują z ciężarówek, składają z boku swoje ubrania, nadzy schodzą do przygotowanego rowu i kładą się twarzą do ziemi. Mordowani są strzałem w kark. Ich ciała pozostawiano na miejscu na kilku godzin (w przypadku rozstrzeliwań) lub kilka dni (w przypadku powieszonych), by większa liczba osób mogła je zobaczyć.
Kiedyś Jurek zaskoczy mamę prośbą: „Mogę popatrzeć na egzekucję?”. Irenę przejdą ciarki, odmówi.
Jan Güntner, pięć lat starszy od Jurka, w latach czterdziestych jest na tyle duży, że nie musi pytać dorosłego o pozwolenie.
Wspomina:
– Z kolegą jeździliśmy zwiedzać szubienice. Tramwaj dojeżdżał prawie pod sam dworzec w Płaszowie, gdzie stała szubienica w kształcie trzepaka do dywanów. Na drucie wisiało piętnaście zwłok, wśród których była jedna kobieta, to znaczy jedne zwłoki w spódnicy. I to nie byli ludzie, tylko manekiny. Taka pokazówka, by zastraszyć.
Tramwajem jeździliśmy też do getta – z ciekawości; sprawdzaliśmy, co się tam dzieje. Nasze tramwaje, tak zwane sanockie, trafiły do Norymbergi, a do Krakowa z Norymbergi przyjechały stare, rozklekotane wozy na pantografy.
W getcie widzieliśmy pięciometrowe słupy i zasieki z drutu kolczastego. Wkoło mnóstwo gettowej policji – Jüdischer Ordnungsdienst. Pilnowali, by pasażerowie nie rzucali czegoś z tramwaju.
A myśmy wcześniej zbierali chleb, kroiliśmy go w kostki, potem suszyli i w papierowych torbach wyrzucali z tramwaju. Czasami rzucaliśmy też jabłka, cebulę.
To nie był żaden heroizm, tylko zabawa.
Jerzy Vetulani lubi chleb – lepiący, ciężki, ciemny. Na stole pojawia się codziennie. Zazwyczaj je się go z margaryną, bywa, że z marmoladą. Można się od niego uzależnić. Najlepiej smakuje z solą.
Jego matka ten chleb lubi za coś innego: nic nie uspokaja dzieci lepiej niż kilka jego kromek. Skutkiem ubocznym jest to, że natychmiast następuje rozwolnienie. Po bochenki chodzi się do sklepu Mazgajewskiej przy Krupniczej albo do Mięty, kilka kroków dalej. Potem Jurkowi już żaden chleb nie smakuje tak dobrze.
Matka, na ile to możliwe, stara się uchronić synów przed wojennymi upiornościami. Sytuacja z 28 lipca 1943 roku uzmysławia, ile ma w tym determinacji.
Czerwiec 1942 r. Jerzy i Jan z matką// Archiwum rodzinne Vetulanich
Jest upalne wtorkowe popołudnie, we trójkę spacerują nad Rudawą. W pewnym momencie Irena rzuca: „A teraz pobawimy się w Indian. Chodźcie za mną, będziemy uciekać przez ogródki i chować się przed białymi”. Chłopcy są przeszczęśliwi – przechodzą przez płoty, kryją się po krzakach; dla nich to pierwszorzędna zabawa, dla niej – gra o życie. Jeszcze nad Rudawą Irena orientuje się, że szykuje się coś groźnego: dostrzega Niemców obstawiających brzegi rzeki. Wie, że jej synowie nie mogą poczuć grama niepokoju – wówczas „zabawa” w szczęśliwy powrót mogłaby mieć zupełnie inny finał.
Po latach Jerzy Vetulani dowie się, że 29 lipca o siódmej rano na Woli Justowskiej rozpoczęła się akcja pacyfikacyjna. Niemiecka i granatowa policja przeszukała gospodarstwa, mężczyzn po rewizji osobistej wyprowadzano na Błonia i kazano im leżeć twarzą do ziemi z wyciągniętymi rękami, w palącym słońcu, bez wody, do późnych godzin popołudniowych, i czekać na wynik przesłuchań, podczas których podejrzani byli wieszani za ręce, bici cepami i styliskami od narzędzi rolniczych.
W wyniku akcji ginie dwudziestu jeden ludzi. Zostają też zlikwidowane konspiracyjne drukarnie. Jedna z nich mieści się w domu Ludmiły Korbuttowej, wdowy po lekarzu. W październiku 1939 roku Korbuttowa włącza się w działalność Organizacji Orła Białego16. Już w pierwszych miesiącach okupacji zainstalowana zostaje w jej domu maszyna drukarska, potem wydająca między innymi „Dziennik Polski”.
Po siedemdziesięciu dwóch latach od tego zdarzenia Jerzy doceni mamę: „Zachowała zimną krew i nas świetnie oszukała, bo kompletnie nie zdawaliśmy sobie sprawy z zagrożenia”17.
Irena rozbudza w synach ducha patriotyzmu. Na domowym stole leży prasa podziemna. To z niej Jerzy dowiaduje się, że 4 lipca 1943 roku w katastrofie gibraltarskiej zginął generał Sikorski. Czyta w niej również o tym, że w Warszawie 1 sierpnia 1944 roku o godzinie „W” rozpoczęło się powstanie.
Błaga mamę, by pojechali do Warszawy walczyć z Niemcami; o tym samym marzy większość jego kolegów.
Jurek osobiście zna powstańca. To Witek de Nisau, jego kuzyn. Choć ranny na barykadzie, przeżyje, ale tragicznie straci swoją mamę, a Jurka ciocię. Malola – Maria de Nisau, z domu Vetulani – działaczka harcerska, w powstaniu walczy w zgrupowaniu „Leśnik”, ranna w obronie budynku PWPW, leczona w szpitalu przy Długiej 7 i tam 2 września 1944 roku zamordowana wraz z innymi pacjentami i lekarzami.
Jurek podziwia Witka i jego mamę. Pod wpływem tamtych zdarzeń zaczyna pisać wiersz.
Tamto orkiestrą jest peemów granice,
A widowiskiem – to ludzi konanie.
Biedna Warszawo, stolico Ojczyny,
Dziś z Ciebie tylko gruzy, spalenizny18.
„W każdą niedzielę w domu odbywało się misterium – stawaliśmy z bratem przed krzyżykiem, który był rodzajem relikwiarza. Modliliśmy się, potem śpiewaliśmy Boże, coś Polskę i coś tam jeszcze…”19
Przeżycie wojenne do Jurka będzie wracać latami jak bumerang.
Jan Güntner jest przekonany, że okupacja człowieka naznacza na zawsze, że z niej się nie wyrasta jak ze starych ubrań.
– Jesteśmy dziećmi wojny. I tego nie można z siebie wymazać. To część naszej natury. Gdy idę przez Rynek Główny, to idę przez Adolf Hitler Platz. Gdy idę koło Filharmonii, to idę przez Westring. Jak idę przez Aleje, to idę przez Aussenring.
A wąskotorówką, której trasa biegła koło młynów na Wieczystej i dalej, do Kocmyrzowa, jeździłem łapać motyle. Tą samą wąskotorówką na motyle jeździli Jurek z Andrzejem Mirockim.
8 Kamil Broszko, Nasz świat jest wynikiem zdrowej duszy, czyli zdrowego mózgu, www.magazynterazpolska.pl, dostęp: 03.11.2019.
9 Archiwum Narodowe w Krakowie, Zbiór afiszy i plakatów, sygnatura 29/665/0/-/1620.
10 Ibidem, sygnatura 29/665/0/-/1633.
11 Ibidem, sygnatura 29/665/0/-/1657.
12 Ibidem, 29/665/1664.
13 Artur Grottger – czołowy przedstawiciel romantyzmu w malarstwie polskim, ilustrator, rysownik, autor cyklu kartonów o powstaniu styczniowym. Jego pomnik na Plantach, dzieło Wacława Szymanowskiego, został wykonany w 1901 roku. Odsłonięto go w 1903 roku. Stoi pomiędzy Pałacem Sztuki a ulicą Dunajewskiego.
14 Rozmowa przeprowadzona przez Macieja Zborka w ramach projektu „Pamięć Uniwersytetu” realizowanego w Archiwum UJ.
15 Rozmowa przeprowadzona przez Annę Kaplińską do katalogu z wystawy Fundacji Mam Marzenie. Zdjęcie Jerzego Vetulaniego, wykonane przez Michała Szlagę, można było zobaczyć i kupić na aukcji projektu „Marzenie” 15 listopada 2017 roku.
16 Tajna Organizacja Wojskowa „Związek Orła Białego” – jedna z pierwszych organizacji konspiracyjnych w okupowanej Polsce, o największych wpływach w Małopolsce i na Górnym Śląsku. Rozwinęła działalność dywersyjną przeciwko niemieckim liniom zaopatrzenia, zbudowała własny wywiad i prowadziła akcje propagandowe przeciwko okupantom. Latem 1940 roku podporządkowała się Związkowi Walki Zbrojnej.
17 Marcin Rotkiewicz, Mózg i błazen. Rozmowa z Jerzym Vetulanim, Wołowiec: Czarne, 2015, s. 18.
18 Archiwum rodzinne Vetulanich.
19 Marcin Rotkiewicz, Mózg i błazen…, op. cit., s. 18.
Właśnie – Andrzej Mirocki.
Vetulani powie: „Wnuk generałowej Zielińskiej20 […] okazał się człowiekiem, który mnie ukształtował”21. I doda, że bił go sznurkiem po rękach, kiedy nie umiał powiedzieć z pamięci całej liczby pi.
Mirocki dla Jerzego jest jak brat.
Okoliczności temu sprzyjają: mieszkają w jednej kamienicy, rodzina Vetulanich zajmuje lokal pod rodziną Mirockich.
Ale najpierw, we wrześniu 1939 roku, Niemcy wyrzucają Vetulanich z mieszkania przy placu Wolności. Stryj i mama Jurka szukają miejsca, gdzie mogliby się zatrzymać. Trafiają do babci Mirockiego, Józefy Zielińskiej, z domu Onitsch, współwłaścicielki kamienicy przy Garncarskiej 4. Zbiegiem okoliczności na parterze zwalna się miejsce. Wcześniej mieszkał tam Ludwik Wojtyczko22, znakomity krakowski architekt między innymi domu przy placu Wolności, który opuszczają Vetulani.
Jurek z Andrzejem przyjacielskie ostrogi zdobywają stopniowo. Najpierw spotykają się na balkonie, potem w ogrodzie, w końcu odwiedzają się w domach. Wymyślają tajemny alfabet – „dogadują się” pukaniem w ścianę; w ten sposób informują się, czy się widzą za pół godziny, czy za dwie.
Jako miłośnicy motyli, chrząszczy i much zakładają KZO – Klub Zbieraczy Owadów. Uchwalają, że Andrzej jest prezesem, Jurek – wiceprezesem, a Janek – skarbnikiem. Prawdę powiedziawszy, skarbnik nie ma nic do roboty ze względu na zerowe fundusze, lecz tu chodzi raczej o prestiż, o to, by każdy sprawiedliwie dostał tytuł i poczuł się ważny.
Chłopcy łapią motyle wiszące potem w gablotach pokoju Andrzeja. Podejmują też próby hodowli – kiedyś pod koniec zimy z gąsienic wylęgły się pazie królowej.
Chcą na temat przyrody wiedzieć wszystko. Czytają, pytają, oglądają. Mama Jurka jeździ z synami do znajomych, właścicieli domu z ogrodem w Bronowicach. Z kolei Andrzej bywa u ciotki na Prądniku. Po takiej wizycie zaczyna się festiwal samochwalstwa: jeden widział takie kwiaty, drugi takie, ten to, tamten siamto. Eskalują napięcie, jeden drugiemu chce bardziej, jeszcze bardziej, najbardziej zaimponować. Jurek mówi, że w Bronowicach rośnie krzak z czerwonymi gałęziami. Andrzeja z wrażenia zatyka, po chwili wypala: „A wiesz, Jurek, tam, u cioci, był krzak, co miał gałęzie niebieskie!”.
Łże, i to wierutnie. Ale efekt osiąga: Jurek ze zdumienia otwiera buzię.
Żółwie to już zasługa okupantów, mogą być im wdzięczni. Niemcy sprowadzą je do Krakowa koleją z Grecji. Żółwie czmychają przez niedomknięte drzwi wagonów stojących na dworcu – nawet one potrafią szybko tuptać na krótkich nóżkach, ścigane strachem przed tym, że trafią na stół w formie parującej zupy.
Andrzejowi udaje się zdobyć jednego żółwia, potem drugiego. Dzień w dzień Andrzej z Jurkiem maszerują po sałatę na plac Szczepański – gadzie śniadanie, obiad i kolację.
Kiedyś kładą je ziemi w odległości około trzech metrów od siebie. Gdy jeden się budzi, zaczyna wykonywać dziwne ruchy na boki. Podbiega do drugiego i łup – uderza w niego skorupą. Tłucze tak mocno, że tamten chowa łapy, i tak głośno, że lokatorzy wychodzą na balkon, by sprawdzić, co się dzieje. Potem żółw pierwszy wspina się na żółwia drugiego.
To są zaloty, trwają trzy dni.
Ogród to ich raj, tu spędzają całe dnie. Kiedyś wpada im do głowy, że powinny w nim mieszkać zaskrońce – jadą je łapać nad stawy przy Skałkach Twardowskiego. Wracają tramwajem z plecakami pełnymi węży. Wysiadają na przystanku przy moście Dębnickim, sprawdzają, co słychać u ich podopiecznych. A tam ani jednego zaskrońca, wszystkie uciekły. Najpierw ogarnia ich złość, potem żałują, że nie widzieli reakcji pasażerów.
Andrzej na przyjaciela ma dobry wpływ. Nastoletni Jurek popala. Andrzej tłumaczy, że to niezdrowe i szkodliwe. Jurek jednak jest uparty. Andrzeja olśniewa i zdobywa amerykańskie chesterfieldy. Wiedzie na pokuszenie: „Wiesz, Jurek, jak chcesz, to mam papierosy”. Jurek: „Jakie?”. Andrzej: „Amerykańskie”. Jurek: „A, no to dawaj”.
Wypala pierwszego. Mało. Andrzej podsuwa drugiego. Przy trzecim Jurek wymiotuje.
Rzuca palenie na kilka lat.
Po 1945 roku Andrzej z Jurkiem nadal zabawiają się w wojnę. W ogrodzie budują bunkry – im są starsi, tym bunkry są większe, głębsze i bardziej ukryte. Jeżdżą do Cichego Kącika, tam w okopach zbierają naboje. Potem je otwierają, wysypują proch, a puste pociski wykorzystują do strzelania z procy do butelek z karbonitem.
Sami też produkują proch z węgla drzewnego, siarki i saletry. Proch wsypują do rowka, dorzucają łuski i naboje, podpalają lont i zaczyna się strzelanina. Aż dziw, że mają wszystkie palce.
Przychodzie czas, kiedy Andrzej i Jurek zaczynają interesować się ciążą. Dociekają, w jaki sposób dziecko wydostaje się z brzucha na zewnątrz. Z tą kwestią występują do mamy Jurka. Trochę jest zaskoczona, ale w podsumowaniu mówi, że wychodzi ono przez otwór. W drugim pokoju kręcą głową z niedowierzaniem: „Ale nas buja! Gdzie, co, jaki otwór?”. Po kilku miesiącach są już uświadomieni przez starszych kolegów.
Do Rożnowa, na obóz żeglarski, pierwszy jedzie Andrzej w 1949 roku. Rodzice Cześka Mostowskiego, utalentowanego malarza i fotografa, w Kobyle-Gródku – na półwyspie, na końcu którego rośnie lipa – mają chatkę i trzy jachty. Za rok Andrzej w Rożnowie jest już z Jurkiem. Tworzy się paczka, w niej między innymi Jurek Kapko, późniejszy profesor Politechniki Krakowskiej, i Stasiu Maszewski, w przyszłości profesor ASP. Najpierw należą do klubu „Szkwał”, potem są w sekcji „Kolejarz”.
Na wodzie spędzają każdą wolną chwilę. Pływają po rzekach i jeziorach na żaglówkach i w kajakach.
Mirocki czeka na Jurka, gdy ten zdaje teoretyczny egzamin żeglarski. Uchyla drzwi i egzaminujący go Czesiek Mostowski rzuca: „Co żeś ty za kujona przyprowadził? Ten facet zna na pamięć budownictwo jachtowe”.
Tak rzeczywiście jest: Jurek podręcznik Jachtowa żegluga przybrzeżna opanowuje w zaledwie trzy dni. Gdy pytają, co to jest bojler, mówi: „To rysunek sto czterdziesty piąty – bojka, którą się wiesza na kotwicy, i dzięki temu widać, gdzie ona jest umieszczona”.
W trakcie rejsu trzymają się zasady: jednego dnia steruje Jurek, drugiego Andrzej.
Lubią wyprawy we dwójkę. Samodzielnie szyją namiot z płótna z jednej strony nieprzemakalnego, bez podłogi. Robią też materace – do worków z płótna wkładają trzy dętki. Śpi się wyśmienicie, choć z głową na zewnątrz zbyt krótkiego namiotu.
Jerzego „badania terenowe”// Archiwum rodzinne Vetulanich
W końcu lat czterdziestych jadą nad jezioro Niegocin, niedaleko Giżycka. Mają kilka konserw z UNRRA, wielką wtedy zdobycz. Gotują makaron lub płatki owsiane, czasem smażą grzyby zabrane w lesie. Sporadycznie używają przedwojennego palnika na naftę, zazwyczaj rozpalają ognisko. Oszczędzają, na czym się da. Kupują chleb dwu-, trzydniowy i najlepiej ciemny, by starczał na dłużej, bo świeży znika natychmiast, a nieświeży schodzi powoli. Jurek smaruje go musztardą, Andrzej – bevitem, pastą składającą się głównie z drożdży.
Na jednym postoju kręci się stado gęsi. Równocześnie przychodzi im głowy pomysł: złapać, upiec w glinie w ognisku, zjeść. Nagonią się za gęgającym ptakiem, ale mają go w garści. Siedzą zdyszani, gęś próbuje się wyrwać, a im niespieszno jednak do tego, by ukręcić jej łeb. Po dłuższym milczeniu znowu w dwóch głowach – czy raczej w miękkich sercach – jedna idea: gęś puścić wolno.
Tuż przed powrotem do domu dostają informację, że na Wigrach mogą startować w czwórmeczu Warszawa – Kraków – Poznań – Bydgoszcz.
Jurek i Andrzej mają reprezentować Kraków. Łapią najtańszy pociąg, noc przesypiają na ławkach w jakiejś szkole, rano maszerują dziesięć kilometrów nad jezioro Wigry. Po zawodach dostają z klubu pieniądze – wtedy normalny obyczaj – i idą do pobliskiej restauracji na obiad; ostatni posiłek jedli dzień wcześniej. Zamawiają schabowego o średnicy dużego talerza. Gdy kończą, podchodzi kelnerka i pyta, czy podać coś jeszcze. Oni: schabowy. Więc przynosi po raz drugi, a potem to samo odbywa się po raz trzeci.
I jeszcze taka sytuacja: chcą przepłynąć Śniardwy na kajaku z dziurami. W pewnym monecie Andrzej widzi, że woda sięga jego kostek. Wie, że Jurek pływa słabo, nie chce siać paniki. Krzyczy: „Widzisz ten cypel? Gazu!”. Przed nimi dwieście, trzysta metrów. Dwadzieścia metrów przed brzegiem Andrzej wyskakuje z kajaka, pcha go z całych sił. Kajak z Jurkiem chwilę płynie i w pewnym momencie idzie na dno, ale w tym miejscu woda jest po pas. Tylko świeże zakupy, w tym cukier, rozpuszczają się w wodzie. Przygarniają ich okoliczni gospodarze, karmią, pozwalają spać w szopie. Zostają u nich dwa dni, pomagają przy młócce, noszą pięćdziesięciokilogramowe worki. W tym czasie kajak schnie. Zreperują go po powrocie do Krakowie, popłyną nim jeszcze dwa razy.
W 1955 roku, jadąc na Mazury, zatrzymają się w Warszawie, gdzie rozpoczyna się Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów – miasto w kolorach, domy zrujnowane za okupacji udekorowane transparentami z napisami w różnych językach. Pod Pałacem Kultury grupa przewodników szkoli się do tego, by następnego dnia oprowadzać zagranicznych gości. Andrzej z Jurkiem mieszają się z grupą przewodników. Ich alibi stanowią dżinsy ogrodniczki, wtedy szał modowy, mało kto je ma. Wkładają ręce do kieszeni i na bezczelnego wchodzą do Pałacu.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Projekt okładki
Eliza Luty
Fotografia na okładce
Adam Golec
Fotografia na trzeciej stronie okładki
Józef Gałka
Redakcja
Dorota Gruszka
Opieka redakcyjna
Magdalena Kowalewska
Krzysztof Chaba
Wybór ilustracji
Katarzyna Kubisiowska
Magdalena Kowalewska
Opieka promocyjna
Agnieszka Dominiak
Adiustacja
Kinga Kosiba
Korekta
Maria Zając
Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez KBF ze środków Gminy Miejskiej Kraków.
Copyright © by Katarzyna Kubisiowska
© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2022
ISBN 978-83-240-7938-4
Znak Horyzont
www.znakhoryzont.pl
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik
