Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pasjonująca biografia legendarnego boksera, który w latach 1908 - 1910 był zawodowym mistrzem świata wagi średniej. Syn polskich emigrantów dorastał w niewielkim mieście w stanie Michigan i z czasem stał się niezwyciężonym królem ringu. Stojąc u szczytu sławy, zginął w dramatycznych okolicznościach, mając zaledwie 24 lata. Jego krótkie życie obfitowało romanse, podróże i sensacyjne wydarzenia. Opowieść o tym niezwykłym człowieku może zainteresować nie tylko miłośników boksu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 395
Rok wydania: 2014
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja i korekta
Elżbieta Spadzińska-Żak
Projekt okładki
Marek J. Piwko
Redakcja techniczna
Damian Walasek
Skład i łamanie
Ewa Mierzwa
Wykorzystane w książce zdjęcia pochodzą z: archiwum Autora, archiwum
Wydawnictwa i z zasobów internetowych.
Wydanie I, Chorzów 2012
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35
fax 32-348-31-25
office@videograf.pl
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2012
ISBN 978-83-7835-080-4
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Vitae brevis cursus gloriae sempiternus
(Życie jest krótkie, sława nieśmiertelna)
Cycero
Któż nie słyszał takich nazwisk jak Pietrzykowski, Kulej, Drogosz, Kasprzyk, Paździor, Szczepański, Średnicki, Chychła czy Rybicki. Wymienieni panowie przywieźli z igrzysk olimpijskich, mistrzostw świata czy Europy worek złotych medali i beczkę srebrnych. Rozsławili imię naszego kraju na wszystkich kontynentach, od Rzymu po Tokio i od Montrealu po Meksyk.
Kiedy polski boks amatorski umarł, zaczęliśmy się pasjonować sukcesami naszych zawodowych mistrzów pięści. Tutaj wymienić można już jedynie dwa nazwiska znane nie tylko nad Wisłą, ale również nad Renem, Tamizą, Sekwaną, Wołgą i od Rio Grande po Jukon. To oczywiście panowie Michalczewski i Gołota. Znają ich nie tylko fani boksu, ale również ci wszyscy, którzy chociaż od czasu do czasu czytają gazetę lub oglądają telewizję. Ostatnio na bokserskie szczyty wdarli się Tomasz Adamek oraz Krzysztof Włodarczyk, ale prawdziwie wielka, światowa sława jeszcze przed nimi – miejmy nadzieję.
Niestety, tylko nieliczni, najbardziej zagorzali sympatycy pięściarstwa wiedzą, że był w dziejach tego sportu Polak, o którym legendy do dziś jeszcze krążą między Atlantykiem a Pacyfikiem. Znany jest jak świat długi i szeroki pod nazwiskiem Stanley Ketchel i był zawodowym mistrzem świata wagi średniej w latach 1908-1910. Naprawdę nazywał się Stanisław Kiecal i przez większość ekspertów zgodnie uznawany jest za najlepszego „średniego” w już ponadstuletniej historii nowożytnego boksu. Na listach najwybitniejszych pięściarzy, układanych bez względu na reprezentowaną kategorię wagową, zawsze zajmuje wysokie miejsca. Bert Randolph Sugar, jeden z najbardziej znanych historyków boksu, zwany „Guru”, na opublikowanej liście stu największych pięściarzy wszech czasów umieścił Ketchela na 21. miejscu. W ankiecie rozpisanej wśród dziennikarzy całego świata przez popularny amerykański miesięcznik „The Ring” Stanley Ketchel – po zliczeniu wszystkich głosów – znalazł się na miejscu 13. W roku 2004 bokserscy fachowcy uznali go na łamach tego samego magazynu za szóstego w dziejach pięściarstwa punchera, czyli najsilniej bijącego zawodnika.
Daleko w tyle pozostają w tych klasyfikacjach takie bokserskie gwiazdy jak Archie Moore, „Sugar” Ray Leonard, Joe Frazier, Bob Foster, Georges Carpentier, James Jeffries, Marvin Hagler, Wilfredo Gomez, Oscar de la Hoya i wielu, wielu innych. Sława Gołoty i Michalczewskiego blednie przy osiągnięciach Stanisława Kiecala.
Czy Stanisław Kiecal był Polakiem? Urodził się przecież na ziemi amerykańskiej jako obywatel Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Problem to delikatny i wielce skomplikowany. Człowiek jest zwykle tym, kim się czuje.
*
Czy Stanisław Kiecal czuł się Polakiem? Dostępne materiały pokazują, że tak. Nie możemy już jednak zapytać go o to osobiście. Tak jak nie możemy zapytać, czy czuł się Polakiem Mikołaj Kopernik. Znał język polski, ale pochodził z rodziny, której powiązania na Śląsku, a także koneksje wśród mieszczan piętnastowiecznego Krakowa, Torunia i Fromborka wskazują raczej na związki z elementem niemieckojęzycznym. Nigdy nie przyznał się do żadnej narodowości, był za to lokalnym patriotą. W czasach Kopernika zarówno on, jak i jego współcześni na ogół nie przywiązywali żadnej wagi do kwestii narodowości.
Od lat już toczy się z bezsensowną pasją spór pomiędzy Polakami i Niemcami o przynależność Mikołaja do jednej czy drugiej nacji. Człowiek to nie kawałek tortu, który jeśli ktoś odgryzie, to dla drugiego już nic nie zostanie. Po co się więc spierać? Kopernik nie był ani Polakiem ani Niemcem, będąc jednocześnie zarówno jednym, jak i drugim. Możemy być z niego dumni tak samo jak i Niemcy.
Podobnie – w pewnym sensie – było z Dariuszem Michalczewskim. „Tygrys” urodził się w Polsce, tu się wychował i tu odnosił swoje pierwsze ringowe sukcesy. Potem został obywatelem niemieckim i zamieszkał w Hamburgu. Gdyby nie ta decyzja, nigdy przypuszczalnie nie zostałby mistrzem świata. Nie za bardzo nam się podobało, kiedy przystępującemu do kolejnej obrony tytułu czempiona WBO wagi półciężkiej panu Darkowi grano zamiast Mazurka Dąbrowskiego inną, dobrze znaną melodię. Ale i Niemcom chyba nie przypadło specjalnie do gustu, gdy po kilku latach sukcesów pod czarno-czerwono-żółtą flagą Michalczewski oświadczył nagle, że odtąd znowu jest Polakiem.
Kim więc był Kiecal? Stanley Ketchel był Amerykaninem, urodził się i mieszkał w Stanach. Stanisław Kiecal był Polakiem. Obydwoje jego rodzice byli Polakami. Stanley Kiecal był Polakiem w takim samym stopniu jak Joachim Lelewel, którego rodzina pochodziła z Niemiec. W takim samym stopniu jak Fryderyk Chopin, którego ojciec był Francuzem i który wprawdzie urodził się w Żelazowej Woli, ale większość dorosłego życia spędził w Paryżu. Tak samo, jak wielki poeta polski Adam Mickiewicz, który pisał: „Litwo, Ojczyzno moja”. Podobnie jak generał Henryk Dąbrowski (ten od Mazurka), którego nazywano „Starym Sasem” i który źle mówił po polsku. Podobnie jak wielki król polski Stefan Batory, książę siedmiogrodzki, twórca Trybunału Koronnego i piechoty wybranieckiej, założyciel Akademii Wileńskiej, który odebrał dla nas Moskwie Inflanty.
Jeżeli chodzi o Ketchela, to polskie pochodzenie wielkiego czempiona jest powszechnie znane w Ameryce i na świecie – wszystkie encyklopedie i almanachy bokserskie pamiętają o tym fakcie, dodając w nawiasie przy nazwisku Stanley Ketchel: Stanislaus Kiecal.
Właśnie o nim jest ta opowieść. O tym niezwykłym człowieku, którego legenda wciąż jest żywa we wszystkich stanach od Maine po Hawaje i od Alaski po Florydę. O człowieku, o którym niektórzy dziś jeszcze opowiadają, że miał ponad dwa metry wzrostu, 130 kilo wagi, że strach było na niego patrzeć i że jednym szarpnięciem przedzierał nowojorskie książki telefoniczne na pół. Oddzielmy jednak prawdę historyczną od mniej lub bardziej prawdopodobnych heroicznych opowieści o czynach, zwycięstwach i przewagach, aby nie znalazł w polskiej historii miejsca gdzieś pomiędzy królem Popielem a wawelskim smokiem. I tak zostanie jeszcze wiele materiału na sensacyjną historię. Chociaż… sam nie mam nic przeciwko bajkom. Bez nich świat byłby nudny i szary jak kurtka policjanta. Osobiście nawet zdecydowanie bardziej wolę wierzyć w krasnoludki niż w protony. Ani jednych, ani drugich nigdy nie widziałem, ale krasnoludki wydają mi się o wiele sympatyczniejsze.
Obok Irlandii i Sycylii, ziemie polskie mają nieproporcjonalnie duży udział w zasilaniu szeregów europejskiej emigracji. Powikłane i tragiczne dzieje naszego narodu sprawiły, że za granicą mieszka niemal jedna trzecia ogółu Polaków. Polską diasporę oblicza się obecnie na 12-15 milionów.
Emigrację można podzielić na dwie główne kategorie: polityczną i ekonomiczną. Jest wprawdzie jeszcze i trzecia kategoria, obejmująca milionowe rzesze Polaków, ale tych, których wysadzano z sań czy kibitek w tajgach Syberii, bądź z bydlęcych wagonów gdzieś wśród suchych stepów Kazachstanu, trudno nazwać emigrantami. Trudno określić tą nazwą również tych, którzy pewnego dnia obudzili się we własnym łóżku, we własnym domu i z przerażeniem dowiedzieli się, że to łóżko i ten dom nie znajdują się już w Polsce, lecz w kraju nazywanym Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Polityczna emigracja rozpoczęła się w latach trzydziestych XVIII wieku, a jej pierwszym wybitnym przedstawicielem był Stanisław Leszczyński (1677-1766), król polski w latach 1704-1709 oraz 1733-1736. Wybrany na tron przy poparciu Szwedów, po ich klęsce opuścił kraj. W 1733 roku z pomocą króla francuskiego Ludwika XV ponownie włożył na głowę koronę. Po wojnie sukcesyjnej i wprowadzeniu na tron polski pod osłoną rosyjskich bagnetów Augusta III wyemigrował do Francji, gdzie do śmierci zarządzał księstwem Lotaryngii.
Potem ruszyło już na dobre. Niekorzystny obrót koła politycznej fortuny wypędzał z ojczyzny coraz to nowe, niezliczone rzesze Polaków. Po klęsce konfederacji barskiej w 1772 roku wielu tych, którzy „z królami nie chcieli być w aliansach” musiało wyjechać do Francji. Głównie do Lipska i Drezna podążyli dowódcy i politycy z obozu reform po przegranej wojnie z Rosją w 1792 roku i drugim rozbiorze. Upadek insurekcji kościuszkowskiej oraz trzeci rozbiór w 1795 roku spowodowały opuszczenie kraju przez kolejną falę emigrantów.
W szeregach Wielkiej Emigracji z roku 1831 – po klęsce powstania listopadowego – znalazła się cała niemal elita polityczna Królestwa Kongresowego, a także znaczny procent wybitnych przedstawicieli świata nauki i sztuki. Potem napłynęli weterani z powstania galicyjskiego w 1846 roku, mierosławczycy z powstania wielkopolskiego w 1848, żołnierze Bema z kampanii węgierskiej i żołnierze polscy z legionu Garibaldiego. Tradycję Wielkiej Emigracji podjęła tak zwana młoda emigracja, która pojawiła się na Zachodzie, głównie we Francji i w Belgii, po upadku powstania styczniowego w roku 1863.
W latach: 1905, 1939 i 1944 – przegrane wojny i powstania powodowały exodus wciąż nowych i nowych pokoleń buntowniczych patriotów. Następnie był rok 1956, potem 1968, i wreszcie 1981.
Emigracja ekonomiczna rozpoczęła się w latach czterdziestych XIX wieku. W drugiej połowie stulecia rozrosła się do rozmiarów potopu i trwa właściwie nieprzerwanie aż do dzisiaj. Według oficjalnych danych, przez wyspę Ellis, główne centrum przyjmowania imigrantów w USA, w latach 1899-1931 przeszło ponad półtora miliona Polaków. W tym samym czasie ludność zaboru pruskiego, głównie z Górnego Śląska i Wielkopolski, wyjechała do Westfalii, gdzie w tamtejszych kopalniach można było znaleźć pracę.
Innym ważnym ośrodkiem emigracji była tradycyjnie Francja, w latach trzydziestych XX wieku mieszkało tam ponad pół miliona obywateli polskich, głównie w rejonie Nord-Pas-de-Calais.
Jest rzeczą naturalną – i wysoce dla naszego kraju szkodliwą – że wśród emigrantów znajdował się duży procent ludzi wybitnych, wykształconych, utalentowanych i aktywnych, którzy swój rozum i zdolności musieli sprzedawać obcym. Sir Paweł Edmund Strzelecki (1797-1873) wykonał pierwszą mapę australijskiego interioru i użyczył swojego nazwiska najwyższemu szczytowi górskiemu tego kontynentu. Maurycy Beniowski (1746-1786) podbił z ramienia Francji Madagaskar. Bronisław Piłsudski (1865-1918) odegrał pionierską rolę w naukowych badaniach ludów Syberii, Azji Środkowej i północnego Pacyfiku. Michał Czajkowski (1804-1886), znany jako Sadyk Pasza, założył w Konstantynopolu w 1841 roku agenturę Hotelu Lambert, a w 1850 w armii tureckiej stworzył tak zwany pułk kozaków ottomańskich, okrywając się nieśmiertelną chwałą w wojnie krymskiej. Karol Rolow-Miałowski (1842-1907) jako generał-inspektor wojsk kubańskich walczył dzielnie o niepodległość „Gorącej Wyspy” w latach 1869-1898, a następnie objął tekę ministra skarbu. Imieniem Ignacego Domeyki (1802-1889) – profesora Uniwersytetu w Santiago – nazwano pasmo górskie w Andach Chilijskich. Ernest Malinowski (1808-1899) wybudował w Peru najwyżej położoną linię kolejową na świecie. Maria Curie-Skłodowska (1867-1934) odkryła rad i polon. Joseph Conrad (Józef Konrad Korzeniowski, 1857-1924), autor Smugi cienia, zdobył sławę jako angielski powieściopisarz, a Apolinary Kostrowicki (Guillaume Apollinaire, 1880-1918) jako francuski poeta.
Lista ta jest bardzo, bardzo długa: pianiści Ignacy Jan Paderewski (1860-1941) i Artur Rubinstein (1886-1982), dyrygent Leopold Stokowski, biochemik Kazimierz (Casimir) Funk (1884-1967), antropolog Bronisław Malinowski (1884-1942), matematyk Stanisław Ulam (1904-1984), gwiazdy sportu: Raymond Kopaczewski (Kopa), Antoni Florian Załęski (Tony Zale), Guy Drut, czy ekranu: Pola Negri (Apolonia Chałupiec), Marion Davis, Roman Polański.
Nie ma na ziemskim globie miejsca, gdzie nie mieszkaliby Polacy. Jerozolima jest jednym z wielu miast na świecie, gdzie przybysz mówiący po polsku nie musi się obawiać, że nie odnajdzie drogi. Wielkie skupiska Polonii znajdują się w Kanadzie (Montreal, Quebec oraz prowincje: Ontario, Manitoba i Kolumbia Brytyjska), Brazylii (prowincje: Parana, Santa Catarina i Rio Grande do Sul), Australii (Sydney, Melbourne, Canberra, Brisbane), Rosji – gdzie los setek tysięcy polskiej ludności cywilnej deportowanej w latach 1939-1940 oraz dziesiątków tysięcy żołnierzy Armii Krajowej uwięzionych w latach 1944-1946 – wciąż jeszcze nie jest dokładnie znany.
W Europie emigracja jest najliczniejsza we Francji, Belgii, Niemczech i na Wyspach Brytyjskich. Sporo Polaków zamieszkuje również Italię, Szwajcarię i Holandię. Dużą grupę tworzą pozostałości polskiej i spolonizowanej ludności, która od wieków zamieszkiwała Litwę, Białoruś i Ukrainę.
Pierwszym miejscem szczyci się jednakże Polonia amerykańska. Około 6,5 miliona polskich Amerykanów tworzy nie tylko największą polską wspólnotę żyjącą poza granicami kraju, ale także jedną z najliczniejszych mniejszości etnicznych na terenie USA. Nazwisk pionierów należy szukać na pierwszych stronach historii amerykańskiej kolonizacji. Według niektórych źródeł, Polak, kaper gdański i kapitan jednostek pływających w służbie króla duńskiego Christiana I - Jan z Kolna alias Johannes Scolnus Polonus dotarł do wybrzeży Ameryki w 1476 roku. Szesnaście lat przed Kolumbem! Podobno słynny Genueńczyk był członkiem tej wyprawy dowodzonej przez Jana, w związku z czym ponowne odkrycie Ameryki nie przedstawiało już dla niego problemu. Pisał o tym między innymi w swej Historii powszechnej świata z roku 1570 francuski historyk Francois de Belleforest:
(…) Aby się nie zdawało, że zbyt pochlebiam swoim rodakom, trzeba pokrótce ukazać, komu należy się sława odkrycia tego kraju borealnego [Półwyspu Labradorskiego]; nie przysługuje ona Hiszpanowi, Portugalczykowi ani Francuzowi, gdyż to Polak, Jan Scolnus, dotarł tam już w Roku Pańskim 1476 – ów polski pan, przepłynąwszy Morze Norweskie oraz Wyspy Grenlandzkie, Thule i inne nieznane, dotarł do cieśniny, która zwie się Cieśniną Arktyczną.
Przez nikogo niekwestionowanym faktem jest natomiast, że w październiku 1608 roku statek o nazwie „Mary and Margaret” przywiózł na swoim pokładzie pierwszych polskich osadników do Jamestown w stanie Virginia. 12 lat wcześniej, zanim do brzegów dzisiejszego Massachussetts przybił słynny „Mayflower”! I nie byli to przestępcy i awanturnicy, lecz spokojni ludzie pracy. Zostali sprowadzeni przez angielskie towarzystwo kolonizacyjne Virginia Company of London jako wykwalifikowani rzemieślnicy, którzy znali się przede wszystkim na produkcji smoły, dziegciu i innych produktów. W starych dokumentach przechowały się nazwiska uczestników tej wyprawy: Michał Łowicki – kupiec, Zbigniew Stefański z Włocławka – dmuchacz szkła, Jan Mata z Krakowa – mydlarz, Stanisław Sadowski z Radomia – budowniczy młynów oraz Jan Bogdan z Kołomyi – cieśla okrętowy. Stworzyli pierwszą hutę szkła, uruchomili mydlarnię, rozpoczęli uprawę lnu oraz konopi i trudnili się wyrobem miodu pitnego.
Wiemy o nich, że brali udział w walkach z okolicznymi Indianami i że uratowali życie stojącemu na czele osady kapitanowi Johnowi Smithowi. Ponieważ w roku 1619 nie dopuszczono ich do udziału w głosowaniu w wyborach Zgromadzenia Obywatelskiego, pełniącego w wirginijskiej kolonii funkcje ustawodawcze, zbuntowali się przeciwko dyskryminacji. Ogłosili strajk i zwyciężyli w pierwszej walce o swobody demokratyczne na ziemi amerykańskiej. Uzyska li nie tylko prawo głosu, ale również prawo do posiadania własności. Dziewięć lat później, z racji uprawiania przez nich gry w palanta, polskich rzemieślników z Jamestown obarczono odpowiedzialnością za wynalezienie bejsbolu. Od tego czasu Polacy brali udział we wszystkich ważnych wydarzeniach w historii Ameryki.
W wojnie o niepodległość, poza Tadeuszem Kościuszką i Kazimierzem Pułaskim, których czyny znane są każdemu uczniowi podstawówki, uczestniczyli również nasi rodacy tej miary, co Karol Blaszkowicz, kartograf morski, który walczył po stronie lojalistów, czy bijący się po stronie rewolucji kapitan korsarskiego statku z Nowej Anglii Feliks Miklaszewicz. W wojnie domowej uczestniczyli tacy Polacy jak: generał Kacper Tochman z Wirginii, weteran powstania listopadowego, pełniący służbę w sztabie głównym konfederatów, czy służący sprawie unii poznaniak, generał Włodzimierz Krzyżanowski. Może nie przegralibyśmy tylu wojen o własną niepodległość, gdyby polscy generałowie nie byli przez stulecia jednym z naszych najlepszych towarów eksportowych.
Antoni Sadowski, handlarz futer z Filadelfii, dokonał w XVIII wieku odkrycia doliny Ohio. Chirurg z korpusu medycznego armii amerykańskiej, doktor Feliks Paweł Wierzbicki, urodzony we wsi Czerniawka na Wołyniu, zwiedził Kalifornię, gdy jeszcze należała do Meksyku. W roku 1848 wydał w San Francisco książkę, która wstrząsnęła kontynentem. Jego California as it is, or as it may be, or a Guide to the Gold Region (Kalifornia taka jaką jest, albo jaką mogłaby być, czyli przewodnik po Rejonie Złota) była pierwszą książką wydrukowaną na zachód od Gór Skalistych i stała się standardowym przewodnikiem dla tysięcy zarażonych gorączką poszukiwaczy złota.
Aleksander Hołyński (1816-1887) zbadał Południową Kalifornię i był jednym z inicjatorów budowy Kanału Panamskiego. Na przełomie wieków aktorka Helena Modjeska (Modrzejewska, 1840-1909) była zapewne pierwszą emigrantką polską, której nazwisko znalazło się w nagłówkach gazet. Jej synowi Ralfowi Modjeskiemu (1861-1940) Stany zawdzięczają most Benjamina Franklina. Inny architekt, Sir Kazimierz Gzowski (1813-1898) zaprojektował most nad Niagarą. Pola Negri (Apolonia Chałupiec, 1897-1987) była w latach dwudziestych i trzydziestych obiektem erotycznych marzeń milionów Amerykanów płci męskiej, w tym samego Rudolfa Valentino.
Producent filmowy Samuel Goldwyn (Zyd z Warszawy, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Goldfisch). Korczak Ziółkowski, którego dziad – hrabia Ignacy Ziółkowski wywędrował w XIX wieku do Stanów z Krakowa – zwany „Szalonym Polakiem” (Crazy Polack), twórca największej rzeźby świata, wykonanej dynamitem z góry Mount Thunderhead sylwetki indiańskiego wodza Crazy Horse’a. Pisarz Jerzy Kosiński, senator Edmund Muskie, arcybiskup Filadelfii John Król, profesor Zbigniew Brzeziński… Dosyć! Polacy w Ameryce to temat na grubą, wielotomową encyklopedię.
*
Wśród milionów podobnych poszukiwaczy szczęścia znalazł się w Ameryce również Tomasz Kiecal wraz ze swą świeżo poślubioną żoną, młodziutką Julią, z domu Niszewską1, której rodzina wywodziła się z miejscowości Pińsk. Tomasz pochodził ze wsi Sulmierzyce, leżącej w powiecie noworadomskim, w dawnej guberni piotrkowskiej, w zaborze carskim. Do opuszczenia rodzinnej zagrody zmusiły państwa Kiecalów te same czynniki, co chłopów ze Śląska, Podhala czy Małopolski. Wzrastające przeludnienie wsi, dokuczliwa nędza, upadek opartej na rolnictwie dawnej gospodarki, rewolucja przemysłowa. Mimo uwłaszczenia chłopów, rolnictwo zaboru rosyjskiego rozwijało się słabo. Gospodarstwa chłopskie były niewielkie, często karłowate i ogromnie zaniedbane. Plony były wprawdzie wyższe niż w Galicji, ale daleko odbiegały od tego, co uzyskiwano z ziemi w Wielkopolsce. „Praca u podstaw” natrafiała na wsi na nie dające się przezwyciężyć trudności.
Terror zaborców stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Po klęsce powstania styczniowego gubernator Priwislinskiego Kraju uzyskał ogromną i niemal niczym nieograniczoną władzę. Z pominięciem sądów mógł skazywać na zsyłkę lub więzienie, nakazać represje lub ich zaniechać, wzmóc lub rozluźnić ucisk. Szczególnie tragicznie zrobiło się za rządów generała-gubernatora Josifa Hurki, który brutalnie rusyfikował szkoły, język polski pozostawiając jedynie w nauczaniu religii.
Kiedy po śmierci Aleksandra II, zamordowanego w 1881 roku przez Ignacego Hryniewieckiego, na tron wstąpił tępy i butny Aleksander III, represje wobec Polaków jeszcze bardziej się nasiliły. Nie oszczędzano zwłaszcza szlachty i Kościoła, ale prześladowania dotknęły także i rodzinę Kiecalów. Ludwik Kiecal, ojciec Tomasza, należał do tej części patriotycznego chłopstwa, która posłuchawszy manifestu Tymczasowego Rządu Narodowego z 22 stycznia 1863 roku, wzywającego naród do powstania, nadającego chłopom ziemię oraz znoszącego wszelkie powinności i czynsze, podjęła z zaborcą walkę zbrojną. Niewielu ich było i nic w tym dziwnego. Dla tych, którzy powstanie wywołali, liczyła się wprawdzie miłość do ojczyzny, ale pańska jeno, szlachecka, batami od chłopskiej odgrodzona.
Losy rzuciły Ludwika Kiecala w Kieleckie, gdzie przystąpił do oddziału Langiewicza. Po krwawej bitwie pod Małogoszczą cofnął się razem z generałem ku granicy Galicji i, wymykając się z powodzeniem przez długi czas organizowanym przez wojska rosyjskie obławom, kąsał je boleśnie, kiedy tylko nadarzyła się ku temu okazja.
Siły były jednak nierówne i opór powstańców słabł niemal z każdym miesiącem. Do walki z nimi Rosja angażowała coraz większą liczbę wojska. W kwietniu 1863 roku siły rosyjskie walczące przeciw powstańcom oceniano na 270 tysięcy żołnierzy, a w lipcu tegoż roku – na 340 tysięcy, co stanowiło około połowy stanu ówczesnej armii rosyjskiej. Po stronie polskiej walczyło w lecie 1863 roku około 30 tysięcy słabo uzbrojonych powstańców.
Po rozbiciu oddziału, Ludwik Kiecal przedostał się do Warszawy, gdzie 5 sierpnia 1864 roku wraz z tłumem pogrążonych w żałobie mieszkańców stolicy śpiewał błagalną modlitwę Święty Boże, święty mocny, kiedy na stokach Cytadeli wieszano Romualda Traugutta. Umierając w 1876 roku, zostawił jedynemu synowi w spadku tylko maleńką chałupę w Sulmierzycach i gorące umiłowanie ojczyzny. Ale to było za mało, by przeżyć.
Zostając w rodzinnej wiosce, Tomasz i Julia Kiecalowie mogli liczyć jedynie na nędzę i brak jakichkolwiek perspektyw. A tymczasem wielki świat kusił możliwością zdobycia nieprzebranych bogactw. W drugiej połowie XIX wieku wieści o wielkim i bogatym zamorskim kraju silnie oddziaływały na wyobraźnię ludu. „Amerykańska gorączka” jak prawdziwa choroba ogarniała całą Europę, poczynając od Irlandii, która opustoszała w lęku przed klęską głodu, a na Śląsku i Wielkopolsce kończąc. Już w 1855 roku kilkusetosobowa gromada chłopów ze Śląska, z krzyżem parafialnym, dzwonem i proboszczem, zacnym a gospodarnym księdzem Leopoldem Moczygembą, dotarła wraz z innymi poddanymi pruskimi do Teksasu, dając początek polskiej odmianie „amerykańskiej gorączki”. W pobliżu złączenia rzek Cibolo i San Antonio założyli pierwszą, do dzisiaj istniejącą osadę polską – Panna Maria, zbudowali pierwszy polski kościół i polską szkołę. Za nimi wyruszyli inni. Wkrótce jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać skupiska o wymownych nazwach: Częstochowa, Święta Jadwiga, Kościuszko czy Polonia. W 1870 roku było w Stanach około 50 tysięcy Polaków. Pięć lat później – 200 tysięcy, a w roku 1900 – 2 miliony. O kwitnącym tam dobrobycie świadczyły przychodzące zza oceanu pieniądze i listy:
Tam ci w Ameryce możesz brać gruntu, ile ci potrzeba. Robisz co chcesz, nikt cię nie pilnuje. Pszenica i inne zboże rodzi się dwa razy do roku. Roli nawozić ani uprawiać nie trzeba. Nawóz się pali, albo wyrzuca do wody. Złoto się tam kopie jak u nas kartofle. Zające są tam ogromne i człowieka się nie boją. Możesz mieć mięsa, ile tylko zechcesz. Świnie, bydło i konie same się w lasach i na polu chowają. Trawy są dużo większe od człowieka. Żaby ci są tam takie, jak u nas krowy. Jak jest na drodze, to się musi ją objechać, żeby nie wywróciła wozu. Na wszystkich drzewach rosną owoce i każdy może rwać, ile mu się podoba. (Wincenty Witos, Jedna wieś, Chicago 1955).
Ludzie bez zastrzeżeń wierzyli, że Ameryka jest krajem Pana Boga, a Nowy Jork jest miastem cudów, że wszyscy Amerykanie są zdrowi a Amerykanki najpiękniejsze, że sport jest ważny, czas drogocenny, bieda jest występkiem, bogactwo zasługą, cnota połową powodzenia, a wiara w siebie całkowitym powodzeniem.
*
– I co, Tomuś, zdechniem tu z głodu, czy pojedziem do tej Hameryki spróbować żyć, jak ludzie żyją? – oczy małżonki pana Tomasza błyszczały podnieceniem i nadzieją.
– Ano, tak sobie myślem, Julka, że trza się będzie ruszyć. Tu niczego nie zwojujem – Tomasz Kiecal, chociaż chudy i niewielkiego wzrostu, był człowiekiem przedsiębiorczym i pełnym energii.
Kiecalowie zabrali więc ze sobą wspomnienia rodzinnej wsi, wiejską gwarę, religię, kilka ludowych pieśni i tańców, spakowali pomięty, uszyty na ojczystą modłę strój weselny, trochę rzeczy osobistych, nieco narzędzi rolniczych, krzyż, jakąś tandetną pamiątkę z napisem „Kalwaria Zebrzydowska” lub „Jasna Góra” i w początkach lat osiemdziesiątych XIX wieku wyjechali. Tłoczyli się wraz z tłumem innych na peronach kolejowych, w oczekiwaniu na jadące na północ pociągi. Gdzieś w Hamburgu, Gdańsku, Rydze czy Bremerhaven wsiedli na pokład parowca i gnani nadzieją polepszenia nędznego bytu, odpłynęli przez Ocean ku swemu przeznaczeniu.
Do amerykańskiego raju trzeba było jednakże przedostać się przez istny czyściec. Było nim pomieszczenie zwane steerage, usytuowane pomiędzy pokładami, w rufie statku nad sterem. Pomiędzy Murzynami, których importowano dawniej do Ameryki, a zaopatrzonymi w „szyfkarty” imigrantami z najbiedniejszych krajów istniała ta różnica, że tym drugim nie nakładano łańcuchów. W steerage panował wielki ścisk i przykry zaduch. Płacz kobiet i dzieci, przekleństwa mężczyzn oraz morska choroba dopełniały obrazu nędzy. Tych podróżnych nieczęsto i niechętnie wypuszczano na pokład. Obawiano się, że swym wyglądem zepsują apetyt pasażerom I klasy.
Polacy należeli w tym czasie do największej biedoty. Zgodnie z informacjami podanymi przez amerykański urząd imigracyjny, przybysz z Polski przywoził ze sobą przeciętnie 13 dolarów. Czech – 28, Anglik – 571, Francuz – 82, Niemiec – 43. Tylko Ukraińcy i Litwini byli od nas biedniejsi.
Kilka tygodni później Kiecalowie byli już na kontynencie amerykańskim, w miejscu zwanym Ellis Island.
*
Nazwa ta dziś jeszcze brzmi ponuro. Prawdziwe oblicze tej małej, położonej w zatoce nowojorskiej wyspy, pokazał między innymi głośny film Elii Kazana Ameryka, Ameryka. Właśnie tutaj przez półtora wieku miały swoją siedzibę federalne urzędy imigracyjne na całe Wschodnie Wybrzeże. W ciągu tego okresu przeszło przez nie ponad 12 milionów emigrantów. Przodkowie czterech z dziesięciu współczesnych Amerykanów tamtędy właśnie przybyli do Stanów Zjednoczonych. W olbrzymiej większości przywozili ze sobą wszelkie nieszczęścia i nędzę starego świata, całą przemoc i bunt, jakie zgotował im zły los w Europie bądź gdzie indziej. Niektórzy byli uciekinierami, inni zdecydowali się na ten krok, gdyż byli młodzi, ambitni i szukali lepszych perspektyw. Stawiali stopę na kontynencie amerykańskim w nadziei pozbycia się owych nieszczęść, nędzy i przemocy, ale czekało ich wkrótce srogie rozczarowanie.
Tuż po wylądowaniu oddawali pokłon Statui Wolności, na cokole której umieszczona była tabliczka z wyrytymi słowami żydowskiej poetki Emmy Lazarus:
…Oddajcie mi swych zmęczonych, swych biedaków, niezliczone masy tych, którzy tęsknią za wolnością.
Nieszczęśników, którym odmówiliście miejsca na swych bogatych wybrzeżach.
Ja uniosę swój znicz nad złotymi wrotami!2
Na Ellis Island emigranci napotykali jednak taką samą, albo nawet jeszcze gorszą biurokrację niż w krajach, z których przybyli. Tu był kopniak, tam przekleństwo, nikt nie patyczkował się z biedakami. Nikt ich tutaj solą i chlebem nie witał. Natychmiast odczuwali absolutną władzę urzędników. Była to istotnie oszałamiająca władza. Administracja Ellis Island miała za zadanie wyławianie i odsyłanie z powrotem osób uznanych za niepożądane, do których zaliczano między innymi: skazanych wyrokiem sądu, nędzarzy, lunatyków, Chińczyków (od 1882 r.), cierpiących na choroby zakaźne, praktykujących poligamię, prostytutki i anarchistów. Wszystkich imigrantów poddawano długotrwałym, uciążliwym przesłuchaniom i badaniu, a tysiące z nich przed przyjęciem do amerykańskiej „Ziemi Obiecanej” było przez wiele tygodni przetrzymywanych na wyspie w warunkach wprost koszmarnych.
Wchodzili jeden po drugim do wielkiej sali, przechodząc wzdłuż żelaznych balustrad zwanych „zagrodami”. Przyglądali się im lekarze, starając się wykryć niesprawności lub wady. Tym, u których je wykryto, wypisywano na plecach litery oznaczające poszczególne dolegliwości. Następnie badano ich pod kątem chorób zakaźnych. Najczęstszym powodem dyskwalifikacji była jaglica prowadząca do ślepoty. Większość zdyskwalifikowanych wydała już prawie wszystkie pieniądze na podróż, a teraz odsyłano ich z powrotem bez grosza.
Potem, w obecności tłumacza, następowała rejestracja. Zdenerwowanie i analfabetyzm przybyszów były przyczyną częstych pomyłek urzędniczych. Wielu ludzi opuściło Wyspę Ellisa ze zmienionymi danymi. Pewien Niemiec na przykład był tak przestraszony, że gdy zapytano go o imię, wyjąkał: Ich vergesse (zapomniałem). Zapisano mu więc nazwisko Fergusson. Cały proces był bardzo krępujący i ponury, dlatego też potocznie nazywano Ellis „wyspą łez”.
Wreszcie wychodzili na ulice i natychmiast wchłaniały ich slumsy. Nowojorczycy gardzili nimi, bo byli brudni, najczęściej nie umieli pisać ani czytać. Cuchnęli rybą i czosnkiem. Nie znali pojęcia honoru i pracowali za byle jaką zapłatę. Upijali się, kradli i mordowali się nawzajem z najbłahszych powodów. Najbardziej nienawidzili ich Irlandczycy, Amerykanie w drugim zaledwie pokoleniu, których ojcowie mieli na sumieniu jeszcze gorsze grzechy. Irlandzkie wyrostki ciągnęły Żydów za brody i przewracały na ziemię stragany włoskich przekupniów.
Amerykanie coraz bardziej niespokojnie oglądali się na rosnące stale szeregi napływającej z zagranicy ludności. Między rokiem 1880 a 1914 Stany Zjednoczone zalała prawdziwa fala sztormowa emigrantów, ponad 25 milionów ludzi. Tym razem nie byli to przybysze z północno-zachodniej Europy, lecz Słowianie, ludy romańskie, Żydzi, Grecy, emigranci z Austro-Węgier, Serbowie, Bułgarzy, Rumuni, Turcy i wielu innych. Zwykły plebs o bardzo niskim poziomie życia, w większości pochodzenia chłopskiego, na ogół katolicki, prawosławny lub żydowski. Cała poprzednia równowaga etniczna uległa przez to radykalnej zmianie. Masowy napływ nowych cudzoziemców, mówiących w niezrozumiałych językach i hołdujących nieznanym zwyczajom, rodził u tych, którzy przebywali w Ameryce już od lat przekonanie, że ich społeczeństwo radykalnie zmienia się na gorsze.
Wielu „rdzennych” Amerykanów bardzo wątpiło, czy narody tak od nich odmienne będą w stanie się zasymilować, a obawy te i uprzedzenia znajdowały wyraz w coraz powszechniejszych nastrojach nacjonalistycznych. Niepokojono się również o utratę dominacji przez kościoły protestanckie. Coraz większy procent imigrantów katolickich, szybki rozwój katolickich szkół parafialnych i rosnące wpływy katolickich Irlandczyków w polityce doprowadziły do założenia w roku 1886 Amerykańskiego Stowarzyszenia Obronnego – APA (American Protective Association), którego jednym z głównych zadań była obrona systemu szkół publicznych i ograniczanie wpływów katolickich. Szerzące się pogłoski o „papieskim spisku” mającym na celu zdobycie władzy nad światem podkręcały tylko tę antykatolicką histerię. Rosła również wrogość do innej grupy „nowych”, mianowicie Żydów. W popularnej prasie pojawiały się złośliwe dowcipy i komiksy antyżydowskie, „starozakonnym” utrudniano też bądź uniemożliwiano wstęp do klubów, hoteli i prywatnych szkół. (Wszystko na próżno, synowie narodu wybranego są dziś najbardziej wpływową grupą w Stanach Zjednoczonych).
W roku 1894 na czele ruchu antyimigracyjnego stanęła założona przez grupę bostońskich patrycjuszy Liga Ograniczenia Imigracji – IRL (Immigration Restriction League). Jej żądania drastycznego ograniczenia napływu cudzoziemców popierały szeroko związki zawodowe, które w niskich oczekiwaniach materialnych przybyszów widziały zagrożenie dla amerykańskich robotników. Powszechnie sądzono, że przyjezdni zostali zwerbowani przez fabrykantów w celu łamania strajków i utrzymywania niskiego poziomu płac.
Zaraz po przybyciu na miejsce Kiecalowie zostali rozdzieleni, mężczyzn i kobiety umieszczono w osobnych barakach. Następnego dnia, po przejściu badań lekarskich i odpowiedzeniu przy pomocy tłumacza na szereg idiotycznych pytań w rodzaju: „gdybyś znalazł się na małej łódce na morzu i musiał ją odciążyć, co wyrzuciłbyś za burtę, chleb czy pieniądze?”, panu Tomaszowi udzielono zezwolenia na pobyt i pozwolono wraz z żoną opuścić obóz.
– OK – powiedział egzaminator, kanciasty mężczyzna o ostrych rysach, z wyraźnie odcinającym się na szyi jabłkiem Adama, wręczając Kiecalowi jakieś dokumenty. Tłumacz natychmiast przetłumaczył jego słowa. Miał głos przypominający zgrzyt starych, nienaoliwionych drzwi. – Po wymienić piniądz pokaż pan to urzędnik od imigrejszyn, a on wydać ci karta registracyjna. Potem dostaniesz papier o wjeździe. Jak przez pinć lat nie popełnisz pan żaden krajm, to znaczy te, no, przestępstwo, i na koniec zdasz prosty egzamin z czytać i pisać, wystąpić o przyznać ci pełne obywatelstwo Stany Zjednoczone będziesz mógł. Good luck!
*
Po przejściu przez piekło Ellis Island, Kiecalowie osiedlili się na przedmieściach Grand Rapids, niewielkiego miasta w stanie Michigan, gdzie pan Tomasz znalazł pracę w fabryce mebli. Stan Michigan ma ogromną powierzchnię. Detroit oddalone jest od Ironwood na granicy z Wisconsin o ponad 700 mil. Większości osób kojarzy się z samochodami (których wówczas naturalnie jeszcze nie było) i przemysłem ciężkim. W opisywanym czasie większą uwagę zwracały jego wspaniałe warunki naturalne; plaże, wydmy i klify, a także ciągnące się wzdłuż 3200 mil dwa odmienne półwyspy, graniczące z czterema z pięciu Wielkich Jezior. Swoim pięknem okolice te dorównywały niejednemu stanowi położonemu nad oceanem.
Francuskim podróżnikom przybyłym tu w połowie XVII wieku udało się nawiązać kontakty handlowe z Indianami Chippewa z Ontario oraz z innymi szczepami indiańskimi. To właśnie z języka Chippewa wzięła się nazwa jeziora, a potem stanu – Michigan, czyli „wielka woda”. W roku 1701 badacz Antoine de la Monthe Cadillac założył nad przesmykiem wodnym łączącym jeziora Erie i Huron miejscowość o nazwie Fort Pontchartrain – dzisiejsze Detroit (francuskie słowo detroit oznacza cieśninę).
Zupełnie inaczej zachowali się Brytyjczycy, którzy przejeli te tereny po 1763 roku. Angielski gubernator Henry Hamilton przeszedł do historii jako „łowca skalpów z Detroit”, ponieważ zamiast brać jeńców, wolał zdzierać z nich skalpy. Spowodowało to wybuch powstania indiańskiego pod wodzą Pontiaca, które jednak – podobnie jak wszystkie inne indiańskie powstania – utopione zostało w morzu krwi. Traktat paryski z roku 1783 przyznał Michigan Stanom Zjednoczonym.
W XVIII wieku rozwinął się tu handel futrami, drewnem i miedzią. Od tego też czasu datuje się rozwój gospodarczy Michigan. Dzięki szybkiemu wzrostowi gospodarczemu stan uplasował się na jednym z czołowych miejsc w USA, a na tempo rozwoju niemały wpływ miały bogactwa naturalne, zdolności produkcyjne, dobre połączenia transportowe oraz genialni przemysłowcy, jak chociażby Henry Ford.
Grand Rapids – położone w centralno-zachodniej części Michigan, zwane Furniture City (miastem mebli), zostało założone w 1826 roku przez pochodzącego z Detroit Louisa Campau, który przybył na te tereny handlować z Indianami. Do 1 maja 1850 roku, kiedy to otrzymało oficjalnie prawa miejskie, było właściwie niewielką wsią, zamieszkiwaną przez dokładnie 2686 obywateli. (Obecnie liczy sobie 197 000 mieszkańców). Wcześniej jeszcze, bo w roku 1847 niejaki Hezekiah Smith, wyzwolony murzyński niewolnik, kupił tu solidny kawał gruntu, na którym zaplanował założenie specjalnej kolonii dla innych wolnych Murzynów.
Zdecydowany opór miejscowej ludności doprowadził po trzech latach do „wyniesienia się czarnuchów tam, gdzie ich miejsce”. Gdzie jest to ich miejsce, nikt na dobrą sprawę nie wiedział, ale ważne było, że po prostu się stąd wynieśli.
W drugiej połowie XIX wieku, głównie za sprawą przedsiębiorczych imigrantów z Holandii, rozwinęła się w nim na dużą skalę produkcja mebli.
Wraz z Kiecalami do Michigan i Grand Rapids pojechała również spora grupa polskiej ludności. Wśród imigrantów istniała bardzo silna potrzeba zachowania własnej tożsamości i znalezienia poczucia bezpieczeństwa w tym kompletnie obcym dla nich świecie, a najłatwiej o to było wśród swoich. Z tego powodu w całych Stanach poszczególne grupy etniczne osiedlały się w tym czasie w oddzielnych miejscach i przenosiły w inne z chwilą pojawienia się „obcych”. Tak powstawały wsie polskie, niemieckie, serbskie czy włoskie, a w miastach dzielnice określane nazwami Jackowo, Mała Turcja czy Kleindeutschland3.
Jeżeli chodzi o polską społeczność Grand Rapids, to jedną z najbardziej prominentnych postaci była pani Waleria Lipczyńska, pierwsza kobieta wybrana do Polish National Alliance Board of Directors (Polskiego Narodowego Związku Komisji Dyrektorów). Pani Lipczyńska była również założycielką Wairus Society – pierwszej polskiej organizacji w zachodnim Michigan oraz osobą, dzięki której w Grand Rapids powstały aż trzy katolickie kościoły: Świętej Marii, Świętego Adalberta i Świętego Izydora. W ciągu swego długiego i bogobojnego życia Waleria oraz jej małżonek John sponsorowali również ponad 40 biednych rodzin polskich, które osiedliły się w mieście.
Tych biednych było niestety sporo, w Ameryce bowiem złoto wcale nie leżało na chodnikach, jak opowiadali niektórzy. Większość imigrantów, skuszona relatywnie wysokimi stawkami oferowanymi w fabrykach, kopalniach i innychzakładach przemysłowych, osiedlała się w miastach, które błyskawicznie rozrastały się w aglomeracje przemysłowe. Czekały ich nie bezkresne pola, z których każdy mógł wykroić sobie tyle ziemi, ile zdołał uprawić, ale zbiorowa harówka przy budowie linii kolejowych, w smrodzie rzeźni, w niebezpiecznych czeluściach kopalń i żarze hut. Z pewnością istniała tu demokracja, ale z panującym królem, którym był jego wysokość dolar. A zresztą jedyną naprawdę demokratyczną rzeczą, którą wymyślono w Stanach Zjednoczonych, są dżinsy. Do dziś te same spodnie noszą i czarni, i biali, i żółci, bogaci i biedni, konserwatyści i liberałowie, republikanie i demokraci, kobiety i mężczyźni, bandyci i policjanci, wykształceni i analfabeci, kaci i ofiary, szefowie i podwładni, katolicy, protestanci i mahometanie.
Jakkolwiek amerykańska rzeczywistość znacznie odbiegała od pierwotnych wyobrażeń, ludzie fala za falą opuszczali nędzne wioski. Do wybuchu I wojny światowej za ocean wywędrowało parę milionów samych tylko Polaków. Wielu z nich, po mozolnym uskładaniu większej czy mniejszej (najczęściej mniejszej) kwoty, wracało na ojczystą ziemię. Ci, którzy pozostali na obczyźnie, a była to zdecydowana większość, utrzymywali kontakt z pozostałymi na ojcowiźnie familiantami, przysyłając od czasu do czasu kilka lub kilkanaście dolarów, ale przede wszystkim śląc wieści o swoim życiu. Obraz ten kształtowany był na ogół zgodnie z amerykańskimi normami, wymagającymi poczucia pewności siebie i zadowolenia. W ten właśnie sposób „Hameryka” stawała się symbolem sukcesu i zamożności, a przy okazji także swobody dla najszerszych warstw społecznych.
Jest oczywiste, że nowi przybysze stanowili najnędzniejszą, najbardziej eksploatowaną i najgorzej wynagradzaną siłę roboczą, zmuszaną do wykonywania najcięższych, najbrudniejszych i najhaniebniejszych prac, jakie można sobie było wyobrazić. Chłopskie pochodzenie, brak kwalifikacji, nieznajomość angielskiego oraz fakt, że nie byli protestantami – wszystko to zrażało do nich ludność już osiadłą i zamykało drzwi do społeczeństwa, które nie miało ochoty wchłaniać obcych, napływowych elementów.
Zycie Kiecalów nie było lekkie, ale pracowali i stopniowo dorabiali się. Rodziły im się dzieci, jeden za drugim sami synowie: Stanisław, Artur, Aleksander, Jan i Leon. To stwarzało dodatkowe kłopoty: wykarmienie pięciu wieczne głodnych gąb, ubranie dzieci we flanelową bieliznę na całą zimę, a była ona tutaj mroźna i długa… Tym niemniej ciężko harując, powoli stawali na nogi. Wcielali w życie swe marzenia i nadzieje. Wierzyli, że – jak mawiano w Sulmierzycach – ciężką pracą ludzie się bogacą. Szczególnie pani Julia przekonana była święcie, że wszystko, co los im zsyła, trzeba przyjmować z dobrą miną, zwłaszcza w obecności sąsiadów.
– Niech nikt nigdy nie słyszy, że narzekamy – mawiała do męża. Nie znosiła, by ktoś się nad nią litował. – Nie, nawet gdybyśmy mieli pójść z torbami i zbierać bawełnę po całym okręgu, nikomu nie damy okazji do patrzenia na nas z góry.
Tę jej wielką dumę odziedziczył w genach pierworodny syn Kiecalów, który pojawił się na tym świecie 14 września 1886 roku. Na cześć świętego Stanisława Kostki nadano mu imię Stanisław. W Urzędzie Stanu Cywilnego w Grand Rapids został zarejestrowany jako Stanislaus Kiecal.
Zgodnie ze starą tradycją, przed niemowlęciem położono różaniec, książkę, kilka monet i kieliszek. Rzecz, po którą dziecko instynktownie sięgnie, miała określać jego przyszłość. Gdyby złapało różaniec, znaczyłoby to, że będzie duchownym, książka wieszczyła życie uczonego, pieniądze dawały nadzieję na szczęśliwą rękę do interesów, a kieliszek… wiadomo, co może oznaczać kieliszek. Mały Staszek uśmiechnął się radośnie i ku wielkiemu rozczarowaniu rodziny, bez wahania chwycił szkło.
– Może… on się pomylił? – zapytała nieśmiało pani Julia.
– Diabła tam, pomylił – rozwiał wątpliwości któryś z zaproszonych sąsiadów. – Pijak z niego będzie i tyle.
– Zabierzcie mu to szkło, bo się jeszcze pokaleczy – zawołał pan Tomasz, a widząc, że nikt nie reaguje, sam sięgnął do kołyski.
Zadanie jednak wcale nie okazało się proste. Malec zaciskał palce na kieliszku tak mocno, że ojciec zmuszony był użyć sporej siły, by mu go odebrać. Kiedy w końcu już się to udało, Staszek wyrżnął go lewą piąstką w twarz, podbijając oko.
– Oto, co z niego wyrośnie – zawołał pan Tomasz, pocierając bolący narząd wzroku – Bokserem pewnie zostanie.
– Albo chuliganem – mruknął cichutko sąsiad, bardziej do siebie niż do innych zgromadzonych.
Tak czy inaczej, wróżba okazała się prawdziwa. Stanisław Kiecal urodził się, by walczyć. Amerykanie mówią o takich ludziach born to fight.
– To niedopuszczalne, panie Kiecal, to ab – so – lut – nie nie – do – pusz – czal – ne. – Stojący przed panem Tomaszem sąsiad podkreślał dzieleniem na sylaby wagę swoich słów. Nazywał się obecnie John Ball, choć jeszcze do niedawna jego nazwisko brzmiało Jan Kula, wobec czego rozmowa toczyła się w znanym świetnie obu panom dialekcie nadwiślańskim. – Mój syn ma rozbity nos i wybite dwa zęby. Ten pański chłopak to prawdziwy łobuz. Łobuz. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu pobił syna tych Szkotów, tych MacCośtam, a teraz znowu dobrał się do mojego Mateusza. Stanowczo żądam położenia kresu tym chuligańskim wybrykom! Sta – now – czo!
– Tak, tak, oczywiście ma pan rację – tłumaczył się równie poirytowany Tomasz Kiecal. – Już ja draniowi pokażę, niech no ino się w chałupie zjawi, ancymon jeden. Już ja mu paskiem z głowy te bójki wybiję raz na zawsze.
– Tym MacCośtam powiedział pan w zeszłym tygodniu to samo – powątpiewał w jego słowa mister Ball. – I nic jakoś nie pomogło. A jeszcze wcześniej to samo mówił pan Wojtusiakom i Bednarzom, i temu staremu makaroniarzowi z Elm Street, jakżeż to on się nazywa – Pantalucci, Fantucci, czy jakoś tak podobnie i…
– Może mi pan wierzyć, że za każdym razem Staszek dostawał takie wciry, że aż ręka mnie bolała – Tomasz Kiecal wzruszył bezradnie ramionami. – Ale w tym chłopaku jakiś diabeł siedzi.
– Żadne diabły mnie nie interesują, panie Kiecal. Nie in – te – re – su – ją! Ma pan coś zrobić i już, bo jak nie, to zajmie się tym policja. Ostatecznie za to płacę podatki.
– Pan Ball zdążył już przyswoić sobie obowiązujący w Ameryce styl życia. – Policja, słyszy pan? Po – lic – ja!
Spuśćmy litościwie zasłonę milczenia na to, co zdarzyło się w domu państwa Kiecalów, kiedy umorusany Staszek wrócił wieczorem na łono rodziny. Opisy bicia latorośli skórzanym paskiem nie są obecnie, w dobie szerzącej się w rodzinach przemocy mile widziane. Pan Tomasz Kiecal, chociaż chudy i wzrostu niewielkiego, miał w rzeczywistości krzepę potężną i po kilkunastu razach tylna część ciała przyszłego mistrza świata przedstawiała widok zaiste pożałowania godny.
– Czy ty Tomuś aby na pewno dobrze robisz? – zapytała go w jakiś czas potem nieśmiało pani Julia. – Przecież Stachu mówił, że to tamten go zaczepił i mały Wicek Kociuba to przyświadczył. A poza tym Stach ma tylko jedenaście lat, a syn Kuli skończył już piętnaście roków.
– Cicho bądźże, babo, bo i tobie się oberwie. Już ja tam wiem, co robię – pan Tomasz nie znosił kwestionowania jego statusu głowy rodziny, ale kiedy tylko żona wyniosła się do kuchni i emocje trochę opadły, zawołał syna z powrotem do siebie.
– To mówisz, Stachu, że młody Kula nazwał cię palantem i dlatego musiałeś mu dać łupnia?
– Tak, tato. On w ogóle już od dawna się mnie czepiał, wyzywał… i w ogóle. Myślał, że jak jest parę lat starszy, to wszystko mu wolno.
– A ten syn od Wojtusiaków to co, też się ciebie czepiał? Hę?
– On powiedział na mnie bumfucker4, tato.
– A cóż to takiego ten bumfucker?
– Bumfucker to… to bardzo brzydko. Nawet nie mogę powtórzyć.
– Mówisz, że to bardzo brzydko, hę? I on też jest dużo starszy od ciebie co?
– Ma skończone czternaście lat, a ja dopiero jedenaście.
– Wiem, ile masz lat, więc mnie nie pouczaj.
– Dobrze, tato.
– Słuchaj, Stachu, tego tam…
– Słucham, tato.
– Masz tu „kłoterkę”5 i idź sobie jutro do sklepu kupić cukierków. Tych czekoladowych, wiesz, no tych, co je tak bardzo lubisz.
– Dziękuję – uśmiechnięty Staszek wsunął do kieszeni metalowy pieniążek i odwróciwszy się na pięcie, pomaszerował do drugiego pokoju.
– Stach! – głos ojca osadził go na miejscu.
– Tak, tato.
– A jak dalej będziesz bił kolegów, to ci spuszczę takie lanie, o jakim ci się jeszcze nie śniło.
*
Obok tłuczenia innych urwisów, życie młodego Stanisława Kiecala upływało na chodzeniu do miejscowej szkoły, za czym nie przepadał, na pomocy rodzicom w gospodarstwie, czego szczerze nienawidził, i na czytaniu książek, co czynić wprost uwielbiał. Jim Tully, autor książki o życiu amerykańskich trampów, znający Kiecala od najmłodszych lat napisał, że Stach był jednym z największych „czytaczy”, jakich w życiu poznał. Wszędzie: na kolejowym szlaku, w górach, w lesie, Kiecal zawsze miał ze sobą jakąś książkę, pożyczoną w publicznej bibliotece w jakimś małym miasteczku gdzieś po drodze, czy kupioną za kilka centów na wyprzedaży. Gdy był już gwiazdą kwadratowego ringu, przygotowując się do kolejnych ważnych pojedynków woził ze sobą do obozów treningowych całe ich stosy.
W wieku lat dziesięciu dokonał wielkiego odkrycia. W centrum Grand Rapids znalazł miejską bibliotekę. Wcześniej Staszek nawet nie marzył o tym, że w ogóle istnieje coś takiego, jak biblioteka publiczna, budynek mieszczący tysiące książek, gdzie każdą z nich można bezpłatnie pożyczyć. Długo nie mógł uwierzyć, że tyle książek jest na świecie. W bibliotece spotkał po raz pierwszy w życiu wykształconą kobietę, która, dostrzegłszy błysk w oczach jasnowłosego chłopca, skierowała go natychmiast do półki z bajkami. Szybko jednak panna Flora Ruskind zorientowała się, że bajki mały Polak ma w głębokiej pogardzie, a najbardziej spragniony jest opisów podróży oraz przygód i odtąd zawsze już podsuwała mu książki tego rodzaju. A dzieciak pochłaniał je żarłocznie, czytał w łóżku, przy stole, na kiblu, idąc do szkoły i w drodze powrotnej.
Z wypiekami na twarzy mały Staszek czytał o dzielnych szeryfach – niestrudzonych łowcach przestępców, o „Czerwonej Chmurze”, „Siedzącym Byku”, „Szalonym Koniu” i innych czerwonoskórych wojownikach, o traperach i kowbojach, o Jessie Jamesie i jego bandzie, o słynnych rewolwerowcach Dzikiego Zachodu szybszych niż błyskawice, którzy zawsze umierali w butach. Wzbijał się z radością do góry na skrzydłach cudzych uniesień i pogrążał w otchłani rozpaczy, gdy bohaterowie, z którymi się utożsamiał, cierpieli lub ponosili klęskę.
Szczególnym pietyzmem darzył mistrza rewolweru, Dzikiego Billa Hickoka. Pomięta i poplamiona od wielokrotnego czytania książka o Wild Billu pod tytułem Nieustraszony szeryf, stanowiła jego największy skarb. Często i z podziwem patrzył na kolorową okładkę, przedstawiającą szczupłego człowieka z rozwianymi na wietrze długimi włosami, mierzącego do niewidzialnego przeciwnika z czarno oksydowanego remingtona kaliber 44. Najbardziej fascynował go twardy jak stal wzrok słynnego rewolwerowca. Czasami, kiedy nikt nie widział, Stach stawał przed lustrem i ćwiczył to zimne spojrzenie, w którym jakby czaiła się śmierć.
James Buttler Hickok, opiewany w dziesiątkach westernów Dziki Bill, był najprawdopodobniej najszybszym gunmanem spośród wszystkich ludzi, którzy włóczyli się po wojnie secesyjnej po miastach i miasteczkach Starego Zachodu. Do zabijania przeciwników używał głównie coltów navy z inkrustowaną kością słoniową kolbą. Ubrany w strój preriowy, nosił broń w kaburach przy pasie. W mieście przebierał się zwykle w czarny żakiet z długimi połami, a rewolwery zatykał za czerwoną szarfę owiniętą na biodrach. Był strzelcem instynktownym, talentem, jaki pojawia się raz na wiele lat. Jak sam opowiadał, zabił w sumie ponad setkę ludzi, chociaż pod koniec życia wyznał, że załatwił „tylko” trzydziestu siedmiu.
Urodził się 27 maja 1837 roku w Troy Grove, stan Illinois. W dzieciństwie pracował na farmach sąsiadów i pomagał ojcu ukrywać zbiegłych niewolników. W 1856 roku opuścił dom rodzinny, by zająć się uprawą roli w Kansas. Zaangażował się tam w antyniewolniczy Ruch na rzecz Wolnego Stanu (Free State Movement). Potem został szeryfem w miasteczku Monticello. Szczupły dwudziestoletni młokos nie cieszył się początkowo zbyt dużym szacunkiem mieszkańców, ale zaczęto nań patrzyć zupełnie inaczej, gdy w 1858 roku na ulicy w Laevenworth rozłożył pięciu naraz rzezimieszków.
Dwa lata później rozpoczął pracę jako woźnica i strażnik w sławnej firmie transportowej Russel, Major & Waddell. Następnie awansował na szefa stacji dyliżansów Pony Express, otwartej 3 kwietnia 1860 roku transkontynentalnej poczty konnej, łączącej Sacramento w Kalifornii i St. Joseph w Missouri. Przewożone przez konnych kurierów przez Kalifornię, Nevadę, Utah, Wyoming, Nebraskę, Kansas i Missouri listy szły tylko 10 dni. Na trasie liczącej 1840 mil założono 157 stacji, w których czekało 400 koni dla kurierów. Na stacji kurier zeskakiwał z konia, przekładał pocztę na innego, wskakiwał na siodło i pędził dalej.
W 1861 roku Wild Bill ugruntował swą sławę w Nebrasce, na postoju dyliżansów w Rock Creek. Zjawił się tam budzący powszechny strach awanturnik David McCanles i zażądał pieniędzy należących mu się od firmy przewozowej. Hickok odparł, że wypłata nie leży w jego kompetencjach i że należy się udać do dyrekcji. Co było dalej, tego nigdy nie wyjaśniono, chociaż po pogrzebie McCanlesa i jego „goryla” Hickok stanął przed sądem, oskarżony o podwójne morderstwo. Mówiono, że rozwścieczony odmową McCanles zaczął lżyć Hickoka, a wówczas nerwy Billa „eksplodowały”. Uniewinniono go, bo działał w obronie własnej.
Kilka miesięcy później historia dała mu kolejną szansę powiększenia sławy – rozpoczęła się wojna secesyjna. Hickok został partyzantem i zwiadowcą po stronie Unii. Rychło zyskał opinię niedościgłego strzelca wyborowego. Dokładna liczba jego ofiar nie jest znana, według niektórych źródeł przekroczyła 400, w tym wielu wysokich rangą oficerów. Był też świetnym szpiegiem, wielokrotnie dostarczał cennych informacji zza linii wroga. Kiedy poznał plany ataku na Fort Leavenworth, postanowił ostrzec unionistów. Wyjechał na linię frontu pod ostrzał obydwu wojsk. Żeby się przebić, musiał zabić podejrzliwego sierżanta konfederatów i pod ostrzałem przepłynąć rzekę.
Pod koniec wojny wziął udział w jednym z najkrwawszych jej fragmentów, kampanii w Wilderness, gdzie zaprzyjaźnił się z generałem George’em Custerem, tym samym, którego w czerwcu 1876 roku wykończył Szalony Koń w sławetnej bitwie nad rzeką Little Bighorn.
Po kilku latach takiego życia żądny przygód młodzik był już weteranem o żelaznym spojrzeniu. Przezywano go Dziki Bill. Nie wiadomo, skąd wzięło się to przezwisko, ale pasowało do niego i stało się częścią otaczającej go legendy.
Najgłośniejszym echem odbił się pojedynek Dzikiego Billa z głośnym rewolwerowcem Dawidem Tuttem, który odbył się 21 lipca 1865 roku na głównym placu Springfield. Cała historia zaczęła się dzień wcześniej. Hickok, jak wielu innych mężczyzn w tych czasach, uwielbiał grę w pokera i był prawdziwym mistrzem wspomnianej gry. Tego wieczoru jednak przegrał do Tutta nie tylko wszystkie pieniądze, jakie miał przy sobie, ale na dodatek jeszcze zakończył grę z długiem w wysokości 35 dolarów, za który Tutt zażądał złotego zegarka należącego do Hickoka.
Zachowane do dzisiaj akta sądowe wskazują, że walczyli o dług karciany, jednak powszechnie sądzono, że musiało pójść o coś innego. Podobno pokłócili się o jedną z prostytutek, którą Dziki Bill miał jakoby odbić Tuttowi. Niektórzy uważają też, że do głosu doszła wrogość z okresu wojny secesyjnej, w której walczyli po przeciwnych stronach.
Zegarek był więc tylko pretekstem. Poszło raczej o ratowanie męskiego honoru niż o głupie kilka dolarów. Kiedy Tutt odchodził, Hickok kazał mu oddać czasomierz i zagroził przykrymi konsekwencjami.
O szóstej po południu zadawniona bądź powstała dopiero w Springfield niechęć sprowadziła obu mężczyzn na środek placu. Hickok ostrzegł, że nie ustąpi, dopóki nie odzyska swojej własności. Prawdopodobnie Tutt pierwszy sięgnął po broń. Hickok zareagował błyskawicznie. Wystrzelił i nie sprawdził nawet, czy trafił. Nie musiał. Nigdy nie pudłował i dlatego jeszcze żył. Kula tkwiła w samym sercu przeciwnika.
Niektórzy uważali śmierć Tutta za morderstwo, w mieście zaczęto mówić o linczu. Dwa tygodnie później sąd uznał jednak, że Hickok działał w obronie własnej. Jego rewolwerowa i karciana reputacja podskoczyła o kolejnych kilka punktów.
Ci, którzy stawali mu na drodze, odchodzili ze świata z piorunującą szybkością, jak pewien szuler w kasynie w Julesberg (Colorado) i trzech zabijaków w Jefferson County (Missouri). W końcu dowiedzieli się o nim wszyscy i od tej pory wszędzie, gdzie tylko się pojawił, robiło się spokojnie. Gdy przyjął posadę szeryfa w żyjącym bezprawiem miasteczku Hays City w stanie Kansas, modne stało się wjeżdżanie do tego miasta bez broni. Tak po prostu, żeby nie kusić licha. Przybyszom pokazywano tam na dzień dobry słup telegraficzny, w który Hickok wsadził 6 kul, strzelając z galopującego konia. Co najdziwniejsze, Dziki Bill był budzącym grozę zabójcą, a jednocześnie wszystkie relacje opisują go jako człowieka o ujmującym sposobie bycia i miłej powierzchowności.
W Hays City nie brakowało jednak ludzi, którzy chcieli zdobyć sławę, pokonując Wild Billa. Jego legenda pomagała mu utrzymać w ryzach kowbojów i awanturników, ale jednocześnie przyciągała rozmaitych napaleńców i świrów. Któregoś razu, kiedy siedział w miejscowym saloonie, zaatakowała go grupa pijanych żołnierzy z pobliskiego fortu. Dwóch kawalerzystów zaszło szeryfa od tyłu. Jeden pochwycił go za szyję i obalił na ziemię, drugi zaś wyciągnął rewolwer remington, przystawił mu lufę do ucha i pociągnął za spust…
Każdemu, nawet najlepszym, potrzeba od czasu do czasu trochę szczęścia. W tym wypadku szczęściem Dzikiego Billa okazała się zła jakość rewolweru. Broń nie wystrzeliła, dając mu jeszcze jedną szansę. Nie mogąc się w pełni oswobodzić, sięgnął po swój rewolwer i strzelił w kolano facetowi, który go trzymał. Żołnierz z głośnym wyciem runął na podłogę, a Hickok wystrzelił do drugiego napastnika, kładąc go trupem na miejscu. Wkrótce wyjechał z miasta, chcąc uniknąć zemsty innych kawalerzystów.
Wiosną 1871 roku znowu założył gwiazdę szeryfa w straszliwie niespokojnym Abilene w Kansas, nad Smoky Hill River, gdzie ściągały męty z całego Zachodu. Abilene miało 32 saloony, 64 domy gry i niezliczone burdele. Poprzedni przedstawiciel prawa, Tom Smith, został przez nieznanych sprawców bestialsko zamordowany. Teksańscy kowboje wielokrotnie próbowali stawić czoła i nowemu szeryfowi, ale z wszystkich pojedynków, zasadzek i burd
Hickok wychodził cało dzięki swym niesamowitym umiejętnościom, nieprawdopodobnie silnym nerwom i szczęściu.
Niestety, pewnego dnia to szczęście go opuściło. W Abilene doszło do tragedii. Hickokowi nie spodobał się pornograficzny znak wiszący nad wejściem do saloonu i zażądał jego zdjęcia. Właściciel przybytku, szuler z Teksasu Phil Coe nie usłuchał, wobec czego Bill zestrzelił ów herb kilkoma celnymi pociskami z rewolweru. Nocą doszło do rewanżu. Coe usiłował z pomocą kilku kumpli „odstrzelić Hickokowi jaja” – jak ad verbum wyraził się w swoim saloonie po wypiciu kilku szklaneczek whisky. Szeryfowi pomagał przyjaciel, Mike Williams. Rozdzielili się. Hickok pierwszy natrafił na Coe’a i zabił go. Nagle usłyszał, że ktoś biegnie ulicą w jego kierunku. Sądząc, że to kompan szulera, odwrócił się błyskawicznie i instynktownie strzelił. Znowu celnie. Podszedł do trupa i ujrzał z przerażeniem, że przez pomyłkę zastrzelił druha. Nikt jeszcze nie wiedział, że największy z rewolwerowców zaczyna ślepnąć.
Tym nieszczęsnym strzałem Wild Bill wyrwał potężną dziurę we własnej legendzie. Zastrzelenie przyjaciela bardzo go zmieniło. Od tego momentu coraz niechętniej sięgał po broń. Mike Williams był prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, którego zabił. Ciągle męczyły go wyrzuty sumienia. Podobno nawet chował włosy pod kapeluszem i nie pozwalał nikomu używać swego dawnego przezwiska. Jego życie rozleciało się jak domek z kart, zupełnie stracił pewność siebie. Przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze i bynajmniej nie podobało mu się to, co tam widział.
W grudniu 1871 roku rada miasta odwołała Hickoka ze stanowiska szeryfa. Nie miał dokąd pójść. Stróż prawa z opinią mordercy nie był już nikomu potrzebny.
Zdjąwszy gwiazdę, leczył jaskrę w Cheyenne, był jednak wciąż na tyle sprawny, że w latach 1872-1874 mógł popisywać się celnością strzałów w słynnym cyrku Buffalo Billa, swego przyjaciela jeszcze z czasów Pony Express. Prezentowane sztuki charakteryzowały się strasznie niską jakością artystyczną, ale udział w nich prawdziwych sław Old Westu ściągał tłumy. Hickok nie bardzo jednak potrafił przystosować się do wymogów teatru. W końcu któregoś wieczoru zszedł w trakcie spektaklu ze sceny, by nigdy już na nią nie wrócić.
Jako znakomity pokerzysta zaczął zarabiać grą w karty. Ponownie rozpoczął wędrówkę po miastach, miasteczkach i obozach Old Westu. Przebywając w Cheyenne, w stanie Wyoming, spotkał swoją dawną wielbicielkę, jeszcze z Abilene, Agnes Lake, artystkę cyrkową i aktorkę.
5 marca 1876 roku wzięli ślub. Na miesiąc miodowy państwo Hickok wyjechali do Cincinnati, ale już po dwóch tygodniach Bill miał dosyć małżeńskiego życia. Wprawdzie wyznał Agnes dozgonną miłość, ale bardziej widać kochał Pogranicze. Zdjął więc obrączkę i ruszył do Deadwood, metropolii „Najbogatszych Stu Mil Kwadratowych Świata” w Górach Czarnych, gdzie właśnie odkryto pokłady złota.
Hickok nie zamierzał oczywiście kopać kruszcu, zamierzał natomiast poprawić swe finanse przy zielonym stoliku.
2 sierpnia 1876 roku siedział jak zwykle z kartami w ręku w „Saloonie Nr 10”. Tego dnia karta nie szła mu wyjątkowo. W dodatku kumpel Billa, Charlie Rich, zajął jego ulubione miejsce tyłem do ściany, Hickok usiadł więc plecami do wejścia. Był to prawdopodobnie największy, a zarazem ostatni błąd w jego pełnym niebezpieczeństw życiu. Oprócz nich w „Saloonie Nr 10” siedzieli jeszcze Carl Mann i kapitan William Massey, pilot statku parowego na Missouri. Pochłonięty grą Dziki Bill nie zauważył skradającego się z tyłu faceta nazwiskiem Jack McCall. Chwilę później ów McCall posłał mu w głowę ołowiany pocisk kalibru 0,45 cala. Kula, przebiwszy głowę ofiary, wyszła przez prawy policzek i utkwiła w lewym ramieniu Masseya.
Pochowano go w Deadwood, na cmentarzu Mount Moriah. Układ kart, który Hickok trzymał w tym momencie w ręku, dwa asy i dwie ósemki, zwany jest przez pokerzystów w Ameryce dead’s man hand – ręką trupa.
Płakała po Dzikim Billu tylko jedna osoba w Deadwood, Martha Jane Cannaray-Burke, znana jako Calamity Jane. (Angielskie słowo calamity oznacza nieszczęście, klęskę bądź niedolę). Przezwisko to nie było ani trochę przesadzone, bowiem nieszczęście rzeczywiście spotykało zwykle osobników stających jej na drodze. Ubierała się po męsku, toteż ci, którzy jej nie znali, brali ją za niebezpiecznego rewolwerowca i - pomijając płeć – mieli zupełną rację. Strzelała celniej niż większość mężczyzn i potrafiła wypić więcej niż oni. Z mistrzowską wprawą prowadziła powóz, żuła tytoń, a klęła tak, że zapewne niejeden szewc zapadłby się ze wstydu pod ziemię. Jej prawdziwe (i zmyślone) przygody stały się przedmiotem wielu legend.
Urodziła się 1 maja 1852 roku w Princeton w Missouri. Jej matka była prostytutką, ojciec farmerem, który poślubił „upadłą dziewczynę”, aby ją – jak oświadczył – „zreformować”. Nie wiadomo, czy chwalebna misja młodego rolnika zakończyła się powodzeniem. W 1865 roku państwo Cannaray wraz z Marthą i jej młodszym rodzeństwem (dwóch braci i trzy siostry) przeprowadzili się do Virginia City w Montanie, gdzie rok później matka Marthy zmarła na zapalenie opon mózgowych. Po kilku miesiącach na łono Abrahama przeniósł się również ojciec.
Aby przeżyć i utrzymać rodzeństwo, Martha przeprowadziła się do Wyoming, gdzie imała się przez następne lata najprzeróżniejszych zawodów. Była kucharką, tancerką i woźnicą. Jako szesnastoletnia dziewczyna zaczęła pracować dla niejakiej Madame Moustache w charakterze prostytutki. W 1875 roku służyła w penetrującej Black Hills armii generała Crooka w Południowej Dakocie. Czasami konwojowała dyliżanse, a czasami na nie napadała, bo tak samo jak Hickok nie znosiła monotonii.
Wiosną 1876 roku zjawiła się w Deadwood i zajęła się dostarczaniem towarów do obozów poszukiwaczy złota. Widywano ją i respektowano w saloonach o tak zszarganej opinii, że porządni obywatele omijali je z daleka. Ale kiedy w 1878 roku w mieście wybuchła epidemia czarnej ospy i porządni obywatele zostali bez żadnej pomocy – Martha Jane była jedyną osobą, która ulitowała się nad nimi, pielęgnując chorych za zwykłe „dziękuję”.
Brała sobie licznych kochanków, ale jej serce należało tylko do jednego. Do Wild Billa Hickoka. Według niepotwierdzonej wersji wzięli nawet ślub 1 września 1875 roku i mieli córkę (Jean Hickok McCormick, urodzoną 25 września 1875 roku – oddaną później do adopcji).
Po śmierci arcymistrza rewolweru powoziła dyliżansami na trasie z Rapid City do Fort Pierre. W ciągu następnych lat pracowała w Green River (Wyoming) i Blackfoot (Montana) jako prostytutka. W 1885 roku wyszła w El Paso za mąż, za woźnicę nazwiskiem Clinton Burke. Dwa lata później (28 października 1887) urodziła córkę, ale jej małżeństwo rozpadło się w roku 1895. Po rozwodzie popisywała się strzelaniem i jazdą konną w cyrkach i rewiach na Wschodnim Wybrzeżu, odwiedziła nawet z trupą artystów Anglię. W 1901 roku wystąpiła na Wszechamerykańskiej Wystawie w Buffalo, lecz wyrzuconą ją stamtąd za pijaństwo. W sierpniu tego roku wylądowała w domu pomocy społecznej w Bozeman w Montanie. Na koniec wróciła do Deadwood, gdzie prowadziła saloon, przez który złoto przepływało jak rzeka.
Przeżyła swego ukochanego Dzikiego Billa o 27 lat. Zmarła na zapalenie płuc 1 sierpnia 1903 roku w hotelu Terry koło Deadwood, ledwie przekroczywszy pięćdziesiątkę. Jej ostatnim życzeniem było, żeby ją pochować obok Hickoka. Pamiętając poświęcenie Calamity Jane podczas zarazy, mieszkańcy spełnili prośbę i do dzisiaj dwa okazałe grobowce z kamieni polnych sąsiadują ze sobą w cieniu wysokich drzew na tamtejszym Mount Moriah Cemetery.
*
Książki o Dzikim Billu i Calamity Jane Stach nie pożyczyłby nikomu za żadne skarby. No, może niezupełnie nikomu. „Kuba” Desland mógł ją wziąć do domu na jakiś czas, ale „Kuba” sam miał sporo fajnych książek i chętnie dawał je Kiecalowi do czytania, choćby tę o białowłosym generale Custerze. Trzy lata starszy „Kuba” był najlepszym przyjacielem Staszka w Grand Rapids i w rzeczywistości miał na imię Tommy, ale przez pewien czas mieszkał z rodzicami w Hawanie, skąd wzięło się jego przezwisko. Z okresu przebywania na Gorącej Wyspie „Kuba” w rzeczywistości niewiele pamiętał, ale potrafił godzinami snuć niekończące się opowieści o egzotycznym kraju, o białych domach, błękitnym oceanie, o wysokich palmach pod granatowym niebem, ognistych dziewczętach i mocnym rumie. Szczególnie o tych dwóch ostatnich rzeczach nie miał nawet bladego pojęcia, co nie przeszkadzało mu jednak pięknie o tym opowiadać.
„Kuby” gawędy o Kubie bardzo imponowały Staszkowi, który jak na razie najdalej był z rodzicami w Detroit. A poza tym, stolica stanu Michigan, szczerze mówiąc, bardzo go rozczarowała. Ulice i place, przez które przejeżdżali, były ciche, prawie zupełnie wyludnione z powodu panującego tego dnia nieznośnego upału. Tam i tu, co prawda, ożywiały je okna wystawowe sklepów z zegarkami, gramofonami, koralami, zabawkami i tysiącem innych fascynujących towarów, ale to Staszka zupełnie nie zadowalało. Obiecywał sobie przecież zobaczyć tłumy spacerujących po ulicach pięknie ubranych ludzi i usłyszeć grające przed kawiarniami orkiestry. O poznaniu świata mały Polak marzył bardziej niż o czymkolwiek innym.
Tę tęsknotę potęgował w nim bezwiednie również ojciec. Pan Tomasz był prawdziwym twardzielem. Musiał nim być, inaczej nie miałby czego szukać w Ameryce. Tutaj nie było miejsca dla ludzi słabych. Z zapartym tchem słuchał Staszek jego opowieści o początkach życia rodziny Kiecalów w Stanach Zjednoczonych. Oczyma wyobraźni widział wędrówkę rodziców do Michigan, groźne postacie obszarpanych poszukiwaczy złota i ojca obejmującego chłodną rękojeść colta. Wtedy nie można było inaczej. Tylko lufa rewolweru potrafiła powstrzymać w przyzwoitej odległości przybyłych z całego świata włóczęgów, którzy uważali cały kraj za swoją własność. Potem przyszły inne czasy. Gdy Staszek ujrzał światło dzienne, rządy objęło oficjalne prawo, mające poparcie potężnego aparatu państwa. Mały Kiecal straszliwie żałował, że nie urodził się kilkanaście lat wcześniej.
– Pamiętaj też – powiedział mu kiedyś, dawno temu ojciec – że w tym kraju jesteś tylko gościem. Twoja prawdziwa ojczyzna jest tam – wskazał szarzejące w oddali pasmo.
– W górach? – zapytał zdumiony chłopiec.
– Nie – pokiwał głową pan Tomasz. – Daleko poza nimi, bardzo, bardzo daleko. Głos mu niespodziewanie zadrżał, a oczy dziwnie zwilgotniały.
Wtedy po raz pierwszy Staszek dowiedział się, że jest Polakiem. Zrozumiał, dlaczego, rozmawiając z rodzicami, używa innego języka od tego, którym posługiwał się w rozmowach z wieloma ludźmi z otoczenia. Słowa ojca odmalowały leżącą tysiące mil od Michigan piękną, zakutą w pęta niewoli ojczyznę. Rozpaliły we wrażliwej duszy dziecka miłość do nieznanego, dalekiego kraju. Nie dane mu było go zobaczyć.
Obok „Kuby” w Grand Rapids był jeszcze ktoś, kto w niezwykły sposób podniecał wyobraźnię polskiego chłopca. Marysia Tokarska mieszkała z rodzicami na sąsiedniej ulicy. Była od niego dwa lata starsza, miała ogniście rude włosy zawiązane w śmieszne kucyki i wielkie zielone oczy, a jej smukła sylwetka zaczynała właśnie nabierać apetycznych wypukłości i krągłości. W dwunastoletnim Staszku zaczynało się budzić zainteresowanie płcią przeciwną, chociaż – co oczywiste – nie zdawał sobie jeszcze z tego w pełni sprawy.
Główny problem tkwił jednak w tym, że Marysia zupełnie nie zwracała na niego uwagi. Szczebiotała wesoło w gronie koleżanek, czasami odprowadzał ją do domu jakiś starszy kolega. Staszkowi na ten widok aż skręcały się wnętrzności. Często przechadzał się pod jej domem, licząc, że natknie się na wychodzącą Marysię, ale kiedy tak się działo, zupełnie nie wiedział, co począć i mijali się bez słowa.
W końcu nadarzyła się okazja. Podczas jakiejś sprzeczki któryś z chłopców nazwał Marysię paskudną wiewiórą. Staszek wyrósł nagle jak spod ziemi.
– Powtórz gnojku jeszcze raz te słowa – powiedział z groźnym błyskiem w oku.
Autor powyższego określenia spojrzał na niego pogardliwie, zupełnie jakby Kiecal był wyplutą pestką śliwki albo rzuconym na ulicę niedopałkiem papierosa. Przerastał Stacha co najmniej o głowę i nie przewidywał ze strony chudego dwunastolatka najmniejszego zagrożenia.
– Zmiataj, frajerze, bo ci tak przefasuję gębę, że rodzona mamusia cię nie pozna – warknął, popierając wagę swoich słów silnym pchnięciem rękoma w pierś oponenta.
– Obraziłeś kobietę – syknął Staszek. – Odszczekaj to, albo zapłacisz krwią. – Czuł instynktownie, że to wyjątkowo głupi tekst, ale tak właśnie wyraził się kiedyś sam Bill Hickok w przeczytanej przez niego powieści.
– Co takiego? – zdumienie przeciwnika przerosło chyba jego irytację. – Gdzieś ty się konusie nauczył takiej głupiej gadki?
– Teraz obraziłeś również mnie – powiedział Kiecal z pozornym spokojem, chociaż wszystko w nim wewnątrz aż się gotowało. Nie bardzo rozumiał również znaczenie słowa „konus”, ale domyślił się, że ten wyraz ma z całą pewnością zdecydowanie ujemne zabarwienie uczuciowe.
Wyższy chłopak nie zamierzał kontynuować dalszej wymiany epitetów. Zbytnia pobłażliwość dla szczeniaka mogła narazić na szwank jego reputację wśród stojących obok rówieśników. Niespodziewanie – tak mu się przynajmniej zdawało – wystartował w kierunku Polaka prawym zamachowym. Ale Kiecal tego właśnie oczekiwał. Pochylił nisko głowę, przepuszczając uderzenie nad sobą. Nie trafiwszy w cel, pięść przeciwnika przeorała powietrze, a on sam zatoczył się pod wpływem siły ciosu. Zanim zdołał odzyskać równowagę, Staszek skoczył mu gwałtownie na plecy, obalając na ziemię. A potem tłukł z całej siły jego głową o kamienne płyty chodnika tak długo, dopóki wokół nie rozległy się przeraźliwe krzyki:
– Przestań, przecież go zabijesz!
Jeżeli Staszek liczył, że rudowłosa Marysia wpadnie w zachwyt z powodu jego bohaterskiej interwencji, to srodze się zawiódł. Panna Tokarska wydawała się bardziej zła na niego, niż na tego gnojka, który ją obraził.
– Mogłeś go zabić – powiedziała z wyraźną pretensją w głosie. To nie były bynajmniej słowa podziękowania, jakich oczekiwał, ale przynajmniej po raz pierwszy zwróciła na niego uwagę. Nieważne jak, ale przynajmniej odezwała się. Przestał być dla niej powietrzem, a samo to warte było największych poświęceń.
– On cię obraził – wydukał.
– A ty o mało nie roztrzaskałeś mu za to czaszki – skrzywiła się. – Tak nie można.
– Był dużo starszy i większy ode mnie – podjął próbę usprawiedliwienia się. – Musiałem załatwić go na amen, bo jakby wstał, to on zrobiłby ze mnie miazgę. Kątem oka dostrzegł, że jego niedawny rywal podniósł się przy pomocy kolegów z ziemi. Jego twarz przypominała krwawą miazgę. Instynktownie napiął mięśnie, ale chłopak nie miał najmniejszej ochoty na dalsze pranie i chyłkiem umknął za róg ulicy.
– Nie cierpię bójek – Marysia wylała mu na głowę kolejny kubeł zimnej wody. – Jeżeli chcesz być moim obrońcą, to obiecaj, że nikomu już nie zrobisz krzywdy.
– Jak mogę być twoim obrońcą i nie robić nikomu krzywdy? – zapytał. Ale fragment: „jeżeli chcesz być moim obrońcą”, zabrzmiał całkiem zachęcająco. – W porządku – zgodził się – obiecuję.
Gdyby dziewczyna nieco lepiej znała Staszka Kiecala, wiedziałaby, że te słowa mają taką samą wartość jak przyrzeczenie nałogowego alkoholika, że już nigdy nie tknie butelki. Na szczęście nikt już potem Marysi nie obrażał i Stach nie miał okazji do wykazania swoich umiejętności obrońcy bez robienia komuś krzywdy.
*