Urodzony by walczyć. Opowieść o Stanleyu Kiecalu - Przemysław Słowiński - ebook

Urodzony by walczyć. Opowieść o Stanleyu Kiecalu ebook

Przemysław Słowiński

0,0

Opis

Pasjonująca biografia legendarnego boksera, który w latach 1908 - 1910 był zawodowym mistrzem świata wagi średniej. Syn polskich emigrantów dorastał w niewielkim mieście w stanie Michigan i z czasem stał się niezwyciężonym królem ringu. Stojąc u szczytu sławy, zginął w dramatycznych okolicznościach, mając zaledwie 24 lata. Jego krótkie życie obfitowało romanse, podróże i sensacyjne wydarzenia. Opowieść o tym niezwykłym człowieku może zainteresować nie tylko miłośników boksu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Rok wydania: 2014

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cja i ko­rek­ta

Elż­bie­ta Spa­dziń­ska-Żak

Pro­jekt okład­ki

Ma­rek J. Piw­ko

Re­dak­cja tech­nicz­na

Da­mian Wa­la­sek

Skład i ła­ma­nie

Ewa Mierz­wa

Wy­ko­rzy­sta­ne w książ­ce zdję­cia po­cho­dzą z: ar­chi­wum Au­to­ra, ar­chi­wum

Wy­daw­nic­twa i z za­so­bów in­ter­ne­to­wych.

Wy­da­nie I, Cho­rzów 2012

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-500 Cho­rzów, Ale­ja Har­cer­ska 3c

tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35

fax 32-348-31-25

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

01-942 War­sza­wa, ul. Ka­ba­re­to­wa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów 2012

ISBN 978-83-7835-080-4

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Vi­tae bre­vis cur­sus glo­riae sem­pi­ter­nus

(Ży­cie jest krót­kie, sła­wa nie­śmier­tel­na)

Cy­ce­ro

Wstęp

Któż nie sły­szał ta­kich na­zwisk jak Pie­trzy­kow­ski, Ku­lej, Dro­gosz, Ka­sprzyk, Paź­dzior, Szcze­pań­ski, Śred­nic­ki, Chy­chła czy Ry­bic­ki. Wy­mie­nie­ni pa­no­wie przy­wieź­li z igrzysk olim­pij­skich, mi­strzostw świa­ta czy Eu­ro­py wo­rek zło­tych me­da­li i becz­kę srebr­nych. Roz­sła­wi­li imię na­sze­go kra­ju na wszyst­kich kon­ty­nen­tach, od Rzy­mu po To­kio i od Mont­re­alu po Mek­syk.

Kie­dy pol­ski boks ama­tor­ski umarł, za­czę­li­śmy się pa­sjo­no­wać suk­ce­sa­mi na­szych za­wo­do­wych mi­strzów pię­ści. Tu­taj wy­mie­nić moż­na już je­dy­nie dwa na­zwi­ska zna­ne nie tyl­ko nad Wi­słą, ale rów­nież nad Re­nem, Ta­mi­zą, Se­kwa­ną, Woł­gą i od Rio Gran­de po Ju­kon. To oczy­wi­ście pa­no­wie Mi­chal­czew­ski i Go­ło­ta. Zna­ją ich nie tyl­ko fani bok­su, ale rów­nież ci wszy­scy, któ­rzy cho­ciaż od cza­su do cza­su czy­ta­ją ga­ze­tę lub oglą­da­ją te­le­wi­zję. Ostat­nio na bok­ser­skie szczy­ty wdar­li się To­masz Ada­mek oraz Krzysz­tof Wło­dar­czyk, ale praw­dzi­wie wiel­ka, świa­to­wa sła­wa jesz­cze przed nimi – miej­my na­dzie­ję.

Nie­ste­ty, tyl­ko nie­licz­ni, naj­bar­dziej za­go­rza­li sym­pa­ty­cy pię­ściar­stwa wie­dzą, że był w dzie­jach tego spor­tu Po­lak, o któ­rym le­gen­dy do dziś jesz­cze krą­żą mię­dzy Atlan­ty­kiem a Pa­cy­fi­kiem. Zna­ny jest jak świat dłu­gi i sze­ro­ki pod na­zwi­skiem Stan­ley Ket­chel i był za­wo­do­wym mi­strzem świa­ta wagi śred­niej w la­tach 1908-1910. Na­praw­dę na­zy­wał się Sta­ni­sław Kie­cal i przez więk­szość eks­per­tów zgod­nie uzna­wa­ny jest za naj­lep­sze­go „śred­nie­go” w już po­nad­stu­let­niej hi­sto­rii no­wo­żyt­ne­go bok­su. Na li­stach naj­wy­bit­niej­szych pię­ścia­rzy, ukła­da­nych bez wzglę­du na re­pre­zen­to­wa­ną ka­te­go­rię wa­go­wą, za­wsze zaj­mu­je wy­so­kie miej­sca. Bert Ran­dolph Su­gar, je­den z naj­bar­dziej zna­nych hi­sto­ry­ków bok­su, zwa­ny „Guru”, na opu­bli­ko­wa­nej li­ście stu naj­więk­szych pię­ścia­rzy wszech cza­sów umie­ścił Ket­che­la na 21. miej­scu. W an­kie­cie roz­pi­sa­nej wśród dzien­ni­ka­rzy ca­łe­go świa­ta przez po­pu­lar­ny ame­ry­kań­ski mie­sięcz­nik „The Ring” Stan­ley Ket­chel – po zli­cze­niu wszyst­kich gło­sów – zna­lazł się na miej­scu 13. W roku 2004 bok­ser­scy fa­chow­cy uzna­li go na ła­mach tego sa­me­go ma­ga­zy­nu za szó­ste­go w dzie­jach pię­ściar­stwa pun­che­ra, czy­li naj­sil­niej bi­ją­ce­go za­wod­ni­ka.

Da­le­ko w tyle po­zo­sta­ją w tych kla­sy­fi­ka­cjach ta­kie bok­ser­skie gwiaz­dy jak Ar­chie Mo­ore, „Su­gar” Ray Le­onard, Joe Fra­zier, Bob Fo­ster, Geo­r­ges Car­pen­tier, Ja­mes Jef­fries, Ma­rvin Ha­gler, Wil­fre­do Go­mez, Oscar de la Hoya i wie­lu, wie­lu in­nych. Sła­wa Go­ło­ty i Mi­chal­czew­skie­go bled­nie przy osią­gnię­ciach Sta­ni­sła­wa Kie­ca­la.

Czy Sta­ni­sław Kie­cal był Po­la­kiem? Uro­dził się prze­cież na zie­mi ame­ry­kań­skiej jako oby­wa­tel Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ry­ki Pół­noc­nej. Pro­blem to de­li­kat­ny i wiel­ce skom­pli­ko­wa­ny. Czło­wiek jest zwy­kle tym, kim się czu­je.

*

Czy Sta­ni­sław Kie­cal czuł się Po­la­kiem? Do­stęp­ne ma­te­ria­ły po­ka­zu­ją, że tak. Nie mo­że­my już jed­nak za­py­tać go o to oso­bi­ście. Tak jak nie mo­że­my za­py­tać, czy czuł się Po­la­kiem Mi­ko­łaj Ko­per­nik. Znał ję­zyk pol­ski, ale po­cho­dził z ro­dzi­ny, któ­rej po­wią­za­nia na Ślą­sku, a tak­że ko­nek­sje wśród miesz­czan pięt­na­sto­wiecz­ne­go Kra­ko­wa, To­ru­nia i From­bor­ka wska­zu­ją ra­czej na związ­ki z ele­men­tem nie­miec­ko­ję­zycz­nym. Nig­dy nie przy­znał się do żad­nej na­ro­do­wo­ści, był za to lo­kal­nym pa­trio­tą. W cza­sach Ko­per­ni­ka za­rów­no on, jak i jego współ­cze­śni na ogół nie przy­wią­zy­wa­li żad­nej wagi do kwe­stii na­ro­do­wo­ści.

Od lat już to­czy się z bez­sen­sow­ną pa­sją spór po­mię­dzy Po­la­ka­mi i Niem­ca­mi o przy­na­leż­ność Mi­ko­ła­ja do jed­nej czy dru­giej na­cji. Czło­wiek to nie ka­wa­łek tor­tu, któ­ry je­śli ktoś od­gry­zie, to dla dru­gie­go już nic nie zo­sta­nie. Po co się więc spie­rać? Ko­per­nik nie był ani Po­la­kiem ani Niem­cem, bę­dąc jed­no­cze­śnie za­rów­no jed­nym, jak i dru­gim. Mo­że­my być z nie­go dum­ni tak samo jak i Niem­cy.

Po­dob­nie – w pew­nym sen­sie – było z Da­riu­szem Mi­chal­czew­skim. „Ty­grys” uro­dził się w Pol­sce, tu się wy­cho­wał i tu od­no­sił swo­je pierw­sze rin­go­we suk­ce­sy. Po­tem zo­stał oby­wa­te­lem nie­miec­kim i za­miesz­kał w Ham­bur­gu. Gdy­by nie ta de­cy­zja, nig­dy przy­pusz­czal­nie nie zo­stał­by mi­strzem świa­ta. Nie za bar­dzo nam się po­do­ba­ło, kie­dy przy­stę­pu­ją­ce­mu do ko­lej­nej obro­ny ty­tu­łu czem­pio­na WBO wagi pół­cięż­kiej panu Dar­ko­wi gra­no za­miast Ma­zur­ka Dą­brow­skie­go inną, do­brze zna­ną me­lo­dię. Ale i Niem­com chy­ba nie przy­pa­dło spe­cjal­nie do gu­stu, gdy po kil­ku la­tach suk­ce­sów pod czar­no-czer­wo­no-żół­tą fla­gą Mi­chal­czew­ski oświad­czył na­gle, że od­tąd zno­wu jest Po­la­kiem.

Kim więc był Kie­cal? Stan­ley Ket­chel był Ame­ry­ka­ni­nem, uro­dził się i miesz­kał w Sta­nach. Sta­ni­sław Kie­cal był Po­la­kiem. Oby­dwo­je jego ro­dzi­ce byli Po­la­ka­mi. Stan­ley Kie­cal był Po­la­kiem w ta­kim sa­mym stop­niu jak Jo­achim Le­le­wel, któ­re­go ro­dzi­na po­cho­dzi­ła z Nie­miec. W ta­kim sa­mym stop­niu jak Fry­de­ryk Cho­pin, któ­re­go oj­ciec był Fran­cu­zem i któ­ry wpraw­dzie uro­dził się w Że­la­zo­wej Woli, ale więk­szość do­ro­słe­go ży­cia spę­dził w Pa­ry­żu. Tak samo, jak wiel­ki po­eta pol­ski Adam Mic­kie­wicz, któ­ry pi­sał: „Li­two, Oj­czy­zno moja”. Po­dob­nie jak ge­ne­rał Hen­ryk Dą­brow­ski (ten od Ma­zur­ka), któ­re­go na­zy­wa­no „Sta­rym Sa­sem” i któ­ry źle mó­wił po pol­sku. Po­dob­nie jak wiel­ki król pol­ski Ste­fan Ba­to­ry, ksią­żę sied­mio­grodz­ki, twór­ca Try­bu­na­łu Ko­ron­ne­go i pie­cho­ty wy­bra­niec­kiej, za­ło­ży­ciel Aka­de­mii Wi­leń­skiej, któ­ry ode­brał dla nas Mo­skwie Inf­lan­ty.

Je­że­li cho­dzi o Ket­che­la, to pol­skie po­cho­dze­nie wiel­kie­go czem­pio­na jest po­wszech­nie zna­ne w Ame­ry­ce i na świe­cie – wszyst­kie en­cy­klo­pe­die i al­ma­na­chy bok­ser­skie pa­mię­ta­ją o tym fak­cie, do­da­jąc w na­wia­sie przy na­zwi­sku Stan­ley Ket­chel: Sta­ni­slaus Kie­cal.

Wła­śnie o nim jest ta opo­wieść. O tym nie­zwy­kłym czło­wie­ku, któ­re­go le­gen­da wciąż jest żywa we wszyst­kich sta­nach od Ma­ine po Ha­wa­je i od Ala­ski po Flo­ry­dę. O czło­wie­ku, o któ­rym nie­któ­rzy dziś jesz­cze opo­wia­da­ją, że miał po­nad dwa me­try wzro­stu, 130 kilo wagi, że strach było na nie­go pa­trzeć i że jed­nym szarp­nię­ciem prze­dzie­rał no­wo­jor­skie książ­ki te­le­fo­nicz­ne na pół. Od­dziel­my jed­nak praw­dę hi­sto­rycz­ną od mniej lub bar­dziej praw­do­po­dob­nych he­ro­icz­nych opo­wie­ści o czy­nach, zwy­cię­stwach i prze­wa­gach, aby nie zna­lazł w pol­skiej hi­sto­rii miej­sca gdzieś po­mię­dzy kró­lem Po­pie­lem a wa­wel­skim smo­kiem. I tak zo­sta­nie jesz­cze wie­le ma­te­ria­łu na sen­sa­cyj­ną hi­sto­rię. Cho­ciaż… sam nie mam nic prze­ciw­ko baj­kom. Bez nich świat był­by nud­ny i sza­ry jak kurt­ka po­li­cjan­ta. Oso­bi­ście na­wet zde­cy­do­wa­nie bar­dziej wolę wie­rzyć w kra­sno­lud­ki niż w pro­to­ny. Ani jed­nych, ani dru­gich nig­dy nie wi­dzia­łem, ale kra­sno­lud­ki wy­da­ją mi się o wie­le sym­pa­tycz­niej­sze.

RUN­DA IOd Sul­mie­rzyc do Mi­chi­gan

Obok Ir­lan­dii i Sy­cy­lii, zie­mie pol­skie mają nie­pro­por­cjo­nal­nie duży udział w za­si­la­niu sze­re­gów eu­ro­pej­skiej emi­gra­cji. Po­wi­kła­ne i tra­gicz­ne dzie­je na­sze­go na­ro­du spra­wi­ły, że za gra­ni­cą miesz­ka nie­mal jed­na trze­cia ogó­łu Po­la­ków. Pol­ską dia­spo­rę ob­li­cza się obec­nie na 12-15 mi­lio­nów.

Emi­gra­cję moż­na po­dzie­lić na dwie głów­ne ka­te­go­rie: po­li­tycz­ną i eko­no­micz­ną. Jest wpraw­dzie jesz­cze i trze­cia ka­te­go­ria, obej­mu­ją­ca mi­lio­no­we rze­sze Po­la­ków, ale tych, któ­rych wy­sa­dza­no z sań czy ki­bi­tek w taj­gach Sy­be­rii, bądź z by­dlę­cych wa­go­nów gdzieś wśród su­chych ste­pów Ka­zach­sta­nu, trud­no na­zwać emi­gran­ta­mi. Trud­no okre­ślić tą na­zwą rów­nież tych, któ­rzy pew­ne­go dnia obu­dzi­li się we wła­snym łóż­ku, we wła­snym domu i z prze­ra­że­niem do­wie­dzie­li się, że to łóż­ko i ten dom nie znaj­du­ją się już w Pol­sce, lecz w kra­ju na­zy­wa­nym Związ­kiem So­cja­li­stycz­nych Re­pu­blik Ra­dziec­kich.

Po­li­tycz­na emi­gra­cja roz­po­czę­ła się w la­tach trzy­dzie­stych XVIII wie­ku, a jej pierw­szym wy­bit­nym przed­sta­wi­cie­lem był Sta­ni­sław Lesz­czyń­ski (1677-1766), król pol­ski w la­tach 1704-1709 oraz 1733-1736. Wy­bra­ny na tron przy po­par­ciu Szwe­dów, po ich klę­sce opu­ścił kraj. W 1733 roku z po­mo­cą kró­la fran­cu­skie­go Lu­dwi­ka XV po­now­nie wło­żył na gło­wę ko­ro­nę. Po woj­nie suk­ce­syj­nej i wpro­wa­dze­niu na tron pol­ski pod osło­ną ro­syj­skich ba­gne­tów Au­gu­sta III wy­emi­gro­wał do Fran­cji, gdzie do śmier­ci za­rzą­dzał księ­stwem Lo­ta­ryn­gii.

Po­tem ru­szy­ło już na do­bre. Nie­ko­rzyst­ny ob­rót koła po­li­tycz­nej for­tu­ny wy­pę­dzał z oj­czy­zny co­raz to nowe, nie­zli­czo­ne rze­sze Po­la­ków. Po klę­sce kon­fe­de­ra­cji bar­skiej w 1772 roku wie­lu tych, któ­rzy „z kró­la­mi nie chcie­li być w alian­sach” mu­sia­ło wy­je­chać do Fran­cji. Głów­nie do Lip­ska i Dre­zna po­dą­ży­li do­wód­cy i po­li­ty­cy z obo­zu re­form po prze­gra­nej woj­nie z Ro­sją w 1792 roku i dru­gim roz­bio­rze. Upa­dek in­su­rek­cji ko­ściusz­kow­skiej oraz trze­ci roz­biór w 1795 roku spo­wo­do­wa­ły opusz­cze­nie kra­ju przez ko­lej­ną falę emi­gran­tów.

W sze­re­gach Wiel­kiej Emi­gra­cji z roku 1831 – po klę­sce po­wsta­nia li­sto­pa­do­we­go – zna­la­zła się cała nie­mal eli­ta po­li­tycz­na Kró­le­stwa Kon­gre­so­we­go, a tak­że znacz­ny pro­cent wy­bit­nych przed­sta­wi­cie­li świa­ta na­uki i sztu­ki. Po­tem na­pły­nę­li we­te­ra­ni z po­wsta­nia ga­li­cyj­skie­go w 1846 roku, mie­ro­sław­czy­cy z po­wsta­nia wiel­ko­pol­skie­go w 1848, żoł­nie­rze Bema z kam­pa­nii wę­gier­skiej i żoł­nie­rze pol­scy z le­gio­nu Ga­ri­bal­die­go. Tra­dy­cję Wiel­kiej Emi­gra­cji pod­ję­ła tak zwa­na mło­da emi­gra­cja, któ­ra po­ja­wi­ła się na Za­cho­dzie, głów­nie we Fran­cji i w Bel­gii, po upad­ku po­wsta­nia stycz­nio­we­go w roku 1863.

W la­tach: 1905, 1939 i 1944 – prze­gra­ne woj­ny i po­wsta­nia po­wo­do­wa­ły exo­dus wciąż no­wych i no­wych po­ko­leń bun­tow­ni­czych pa­trio­tów. Na­stęp­nie był rok 1956, po­tem 1968, i wresz­cie 1981.

Emi­gra­cja eko­no­micz­na roz­po­czę­ła się w la­tach czter­dzie­stych XIX wie­ku. W dru­giej po­ło­wie stu­le­cia roz­ro­sła się do roz­mia­rów po­to­pu i trwa wła­ści­wie nie­prze­rwa­nie aż do dzi­siaj. We­dług ofi­cjal­nych da­nych, przez wy­spę El­lis, głów­ne cen­trum przyj­mo­wa­nia imi­gran­tów w USA, w la­tach 1899-1931 prze­szło po­nad pół­to­ra mi­lio­na Po­la­ków. W tym sa­mym cza­sie lud­ność za­bo­ru pru­skie­go, głów­nie z Gór­ne­go Ślą­ska i Wiel­ko­pol­ski, wy­je­cha­ła do West­fa­lii, gdzie w tam­tej­szych ko­pal­niach moż­na było zna­leźć pra­cę.

In­nym waż­nym ośrod­kiem emi­gra­cji była tra­dy­cyj­nie Fran­cja, w la­tach trzy­dzie­stych XX wie­ku miesz­ka­ło tam ponad pół mi­lio­na oby­wa­te­li pol­skich, głów­nie w re­jo­nie Nord-Pas-de-Ca­la­is.

Jest rze­czą na­tu­ral­ną – i wy­so­ce dla na­sze­go kra­ju szko­dli­wą – że wśród emi­gran­tów znaj­do­wał się duży pro­cent lu­dzi wy­bit­nych, wy­kształ­co­nych, uta­len­to­wa­nych i ak­tyw­nych, któ­rzy swój ro­zum i zdol­no­ści mu­sie­li sprze­da­wać ob­cym. Sir Pa­weł Ed­mund Strze­lec­ki (1797-1873) wy­ko­nał pierw­szą mapę au­stra­lij­skie­go in­te­rio­ru i uży­czył swo­je­go na­zwi­ska naj­wyż­sze­mu szczy­to­wi gór­skie­mu tego kon­ty­nen­tu. Mau­ry­cy Be­niow­ski (1746-1786) pod­bił z ra­mie­nia Fran­cji Ma­da­ga­skar. Bro­ni­sław Pił­sud­ski (1865-1918) ode­grał pio­nier­ską rolę w na­uko­wych ba­da­niach lu­dów Sy­be­rii, Azji Środ­ko­wej i pół­noc­ne­go Pa­cy­fi­ku. Mi­chał Czaj­kow­ski (1804-1886), zna­ny jako Sa­dyk Pa­sza, za­ło­żył w Kon­stan­ty­no­po­lu w 1841 roku agen­tu­rę Ho­te­lu Lam­bert, a w 1850 w ar­mii tu­rec­kiej stwo­rzył tak zwa­ny pułk ko­za­ków ot­to­mań­skich, okry­wa­jąc się nie­śmier­tel­ną chwa­łą w woj­nie krym­skiej. Ka­rol Ro­low-Mia­łow­ski (1842-1907) jako ge­ne­rał-in­spek­tor wojsk ku­bań­skich wal­czył dziel­nie o nie­pod­le­głość „Go­rą­cej Wy­spy” w la­tach 1869-1898, a na­stęp­nie ob­jął tekę mi­ni­stra skar­bu. Imie­niem Igna­ce­go Do­mey­ki (1802-1889) – pro­fe­so­ra Uni­wer­sy­te­tu w San­tia­go – na­zwa­no pa­smo gór­skie w An­dach Chi­lij­skich. Er­nest Ma­li­now­ski (1808-1899) wy­bu­do­wał w Peru naj­wy­żej po­ło­żo­ną li­nię ko­le­jo­wą na świe­cie. Ma­ria Cu­rie-Skło­dow­ska (1867-1934) od­kry­ła rad i po­lon. Jo­seph Con­rad (Jó­zef Kon­rad Ko­rze­niow­ski, 1857-1924), au­tor Smu­gi cie­nia, zdo­był sła­wę jako an­giel­ski po­wie­ścio­pi­sarz, a Apo­li­na­ry Ko­stro­wic­ki (Gu­il­lau­me Apol­li­na­ire, 1880-1918) jako fran­cu­ski po­eta.

Li­sta ta jest bar­dzo, bar­dzo dłu­ga: pia­ni­ści Igna­cy Jan Pa­de­rew­ski (1860-1941) i Ar­tur Ru­bin­ste­in (1886-1982), dy­ry­gent Le­opold Sto­kow­ski, bio­che­mik Ka­zi­mierz (Ca­si­mir) Funk (1884-1967), an­tro­po­log Bro­ni­sław Ma­li­now­ski (1884-1942), ma­te­ma­tyk Sta­ni­sław Ulam (1904-1984), gwiaz­dy spor­tu: Ray­mond Ko­pa­czew­ski (Kopa), An­to­ni Flo­rian Za­łę­ski (Tony Zale), Guy Drut, czy ekra­nu: Pola Ne­gri (Apo­lo­nia Cha­łu­piec), Ma­rion Da­vis, Ro­man Po­lań­ski.

Nie ma na ziem­skim glo­bie miej­sca, gdzie nie miesz­ka­li­by Po­la­cy. Je­ro­zo­li­ma jest jed­nym z wie­lu miast na świe­cie, gdzie przy­bysz mó­wią­cy po pol­sku nie musi się oba­wiać, że nie od­naj­dzie dro­gi. Wiel­kie sku­pi­ska Po­lo­nii znaj­du­ją się w Ka­na­dzie (Mont­re­al, Qu­ebec oraz pro­win­cje: On­ta­rio, Ma­ni­to­ba i Ko­lum­bia Bry­tyj­ska), Bra­zy­lii (pro­win­cje: Pa­ra­na, San­ta Ca­ta­ri­na i Rio Gran­de do Sul), Au­stra­lii (Syd­ney, Mel­bo­ur­ne, Can­ber­ra, Bris­ba­ne), Ro­sji – gdzie los se­tek ty­się­cy pol­skiej lud­no­ści cy­wil­nej de­por­to­wa­nej w la­tach 1939-1940 oraz dzie­siąt­ków ty­się­cy żoł­nie­rzy Ar­mii Kra­jo­wej uwię­zio­nych w la­tach 1944-1946 – wciąż jesz­cze nie jest do­kład­nie zna­ny.

W Eu­ro­pie emi­gra­cja jest naj­licz­niej­sza we Fran­cji, Bel­gii, Niem­czech i na Wy­spach Bry­tyj­skich. Spo­ro Po­la­ków za­miesz­ku­je rów­nież Ita­lię, Szwaj­ca­rię i Ho­lan­dię. Dużą gru­pę two­rzą po­zo­sta­ło­ści pol­skiej i spo­lo­ni­zo­wa­nej lud­no­ści, któ­ra od wie­ków za­miesz­ki­wa­ła Li­twę, Bia­ło­ruś i Ukra­inę.

Pierw­szym miej­scem szczy­ci się jed­nak­że Po­lo­nia ame­ry­kań­ska. Oko­ło 6,5 mi­lio­na pol­skich Ame­ry­ka­nów two­rzy nie tyl­ko naj­więk­szą pol­ską wspól­no­tę ży­ją­cą poza gra­ni­ca­mi kra­ju, ale tak­że jed­ną z naj­licz­niej­szych mniej­szo­ści et­nicz­nych na te­re­nie USA. Na­zwisk pio­nie­rów na­le­ży szu­kać na pierw­szych stro­nach hi­sto­rii ame­ry­kań­skiej ko­lo­ni­za­cji. We­dług nie­któ­rych źró­deł, Po­lak, ka­per gdań­ski i ka­pi­tan jed­no­stek pły­wa­ją­cych w służ­bie kró­la duń­skie­go Chri­stia­na I - Jan z Kol­na alias Jo­han­nes Scol­nus Po­lo­nus do­tarł do wy­brze­ży Ame­ry­ki w 1476 roku. Szes­na­ście lat przed Ko­lum­bem! Po­dob­no słyn­ny Ge­nu­eń­czyk był człon­kiem tej wy­pra­wy do­wo­dzo­nej przez Jana, w związ­ku z czym po­now­ne od­kry­cie Ame­ry­ki nie przed­sta­wia­ło już dla nie­go pro­ble­mu. Pi­sał o tym mię­dzy in­ny­mi w swej Hi­sto­rii po­wszech­nej świa­ta z roku 1570 fran­cu­ski hi­sto­ryk Fran­co­is de Bel­le­fo­rest:

(…) Aby się nie zda­wa­ło, że zbyt po­chle­biam swo­im ro­da­kom, trze­ba po­krót­ce uka­zać, komu na­le­ży się sła­wa od­kry­cia tego kra­ju bo­re­al­ne­go [Pół­wy­spu La­bra­dor­skie­go]; nie przy­słu­gu­je ona Hisz­pa­no­wi, Por­tu­gal­czy­ko­wi ani Fran­cu­zo­wi, gdyż to Po­lak, Jan Scol­nus, do­tarł tam już w Roku Pań­skim 1476 – ów pol­ski pan, prze­pły­nąw­szy Mo­rze Nor­we­skie oraz Wy­spy Gren­landz­kie, Thu­le i inne nie­zna­ne, do­tarł do cie­śni­ny, któ­ra zwie się Cie­śni­ną Ark­tycz­ną.

Przez ni­ko­go nie­kwe­stio­no­wa­nym fak­tem jest na­to­miast, że w paź­dzier­ni­ku 1608 roku sta­tek o na­zwie „Mary and Mar­ga­ret” przy­wiózł na swo­im po­kła­dzie pierw­szych pol­skich osad­ni­ków do Ja­me­stown w sta­nie Vir­gi­nia. 12 lat wcze­śniej, za­nim do brze­gów dzi­siej­sze­go Mas­sa­chus­setts przy­bił słyn­ny „May­flo­wer”! I nie byli to prze­stęp­cy i awan­tur­ni­cy, lecz spo­koj­ni lu­dzie pra­cy. Zo­sta­li spro­wa­dze­ni przez an­giel­skie to­wa­rzy­stwo ko­lo­ni­za­cyj­ne Vir­gi­nia Com­pa­ny of Lon­don jako wy­kwa­li­fi­ko­wa­ni rze­mieśl­ni­cy, któ­rzy zna­li się przede wszyst­kim na pro­duk­cji smo­ły, dzieg­ciu i in­nych pro­duk­tów. W sta­rych do­ku­men­tach prze­cho­wa­ły się na­zwi­ska uczest­ni­ków tej wy­pra­wy: Mi­chał Ło­wic­ki – ku­piec, Zbi­gniew Ste­fań­ski z Wło­cław­ka – dmu­chacz szkła, Jan Mata z Kra­ko­wa – my­dlarz, Sta­ni­sław Sa­dow­ski z Ra­do­mia – bu­dow­ni­czy mły­nów oraz Jan Bog­dan z Ko­ło­myi – cie­śla okrę­to­wy. Stwo­rzy­li pierw­szą hutę szkła, uru­cho­mi­li my­dlar­nię, roz­po­czę­li upra­wę lnu oraz ko­no­pi i trud­ni­li się wy­ro­bem mio­du pit­ne­go.

Wie­my o nich, że bra­li udział w wal­kach z oko­licz­ny­mi In­dia­na­mi i że ura­to­wa­li ży­cie sto­ją­ce­mu na cze­le osa­dy ka­pi­ta­no­wi Joh­no­wi Smi­tho­wi. Po­nie­waż w roku 1619 nie do­pusz­czo­no ich do udzia­łu w gło­so­wa­niu w wy­bo­rach Zgro­ma­dze­nia Oby­wa­tel­skie­go, peł­nią­ce­go w wir­gi­nij­skiej ko­lo­nii funk­cje usta­wo­daw­cze, zbun­to­wa­li się prze­ciw­ko dys­kry­mi­na­cji. Ogło­si­li strajk i zwy­cię­ży­li w pierw­szej wal­ce o swo­bo­dy de­mo­kra­tycz­ne na zie­mi ame­ry­kań­skiej. Uzy­ska li nie tyl­ko pra­wo gło­su, ale rów­nież pra­wo do po­sia­da­nia wła­sno­ści. Dzie­więć lat póź­niej, z ra­cji upra­wia­nia przez nich gry w pa­lan­ta, pol­skich rze­mieśl­ni­ków z Ja­me­stown obar­czo­no od­po­wie­dzial­no­ścią za wy­na­le­zie­nie bejs­bo­lu. Od tego cza­su Po­la­cy bra­li udział we wszyst­kich waż­nych wy­da­rze­niach w hi­sto­rii Ame­ry­ki.

W woj­nie o nie­pod­le­głość, poza Ta­de­uszem Ko­ściusz­ką i Ka­zi­mie­rzem Pu­ła­skim, któ­rych czy­ny zna­ne są każ­de­mu ucznio­wi pod­sta­wów­ki, uczest­ni­czy­li rów­nież nasi ro­da­cy tej mia­ry, co Ka­rol Blasz­ko­wicz, kar­to­graf mor­ski, któ­ry wal­czył po stro­nie lo­ja­li­stów, czy bi­ją­cy się po stro­nie re­wo­lu­cji ka­pi­tan kor­sar­skie­go stat­ku z No­wej An­glii Fe­liks Mi­kla­sze­wicz. W woj­nie do­mo­wej uczest­ni­czy­li tacy Po­la­cy jak: ge­ne­rał Kac­per Toch­man z Wir­gi­nii, we­te­ran po­wsta­nia li­sto­pa­do­we­go, peł­nią­cy służ­bę w szta­bie głów­nym kon­fe­de­ra­tów, czy słu­żą­cy spra­wie unii po­zna­niak, ge­ne­rał Wło­dzi­mierz Krzy­ża­now­ski. Może nie prze­gra­li­by­śmy tylu wo­jen o wła­sną nie­pod­le­głość, gdy­by pol­scy ge­ne­ra­ło­wie nie byli przez stu­le­cia jed­nym z na­szych naj­lep­szych to­wa­rów eks­por­to­wych.

An­to­ni Sa­dow­ski, han­dlarz fu­ter z Fi­la­del­fii, do­ko­nał w XVIII wie­ku od­kry­cia do­li­ny Ohio. Chi­rurg z kor­pu­su me­dycz­ne­go ar­mii ame­ry­kań­skiej, dok­tor Fe­liks Pa­weł Wierz­bic­ki, uro­dzo­ny we wsi Czer­niaw­ka na Wo­ły­niu, zwie­dził Ka­li­for­nię, gdy jesz­cze na­le­ża­ła do Mek­sy­ku. W roku 1848 wy­dał w San Fran­ci­sco książ­kę, któ­ra wstrzą­snę­ła kon­ty­nen­tem. Jego Ca­li­for­nia as it is, or as it may be, or a Gu­ide to the Gold Re­gion (Ka­li­for­nia taka jaką jest, albo jaką mo­gła­by być, czy­li prze­wod­nik po Re­jo­nie Zło­ta) była pierw­szą książ­ką wy­dru­ko­wa­ną na za­chód od Gór Ska­li­stych i sta­ła się stan­dar­do­wym prze­wod­ni­kiem dla ty­się­cy za­ra­żo­nych go­rącz­ką po­szu­ki­wa­czy zło­ta.

Alek­san­der Ho­łyń­ski (1816-1887) zba­dał Po­łu­dnio­wą Ka­li­for­nię i był jed­nym z ini­cja­to­rów bu­do­wy Ka­na­łu Pa­nam­skie­go. Na prze­ło­mie wie­ków ak­tor­ka He­le­na Mo­dje­ska (Mo­drze­jew­ska, 1840-1909) była za­pew­ne pierw­szą emi­grant­ką pol­ską, któ­rej na­zwi­sko zna­la­zło się w na­głów­kach ga­zet. Jej sy­no­wi Ral­fo­wi Mo­dje­skie­mu (1861-1940) Sta­ny za­wdzię­cza­ją most Ben­ja­mi­na Fran­kli­na. Inny ar­chi­tekt, Sir Ka­zi­mierz Gzow­ski (1813-1898) za­pro­jek­to­wał most nad Nia­ga­rą. Pola Ne­gri (Apo­lo­nia Cha­łu­piec, 1897-1987) była w la­tach dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych obiek­tem ero­tycz­nych ma­rzeń mi­lio­nów Ame­ry­ka­nów płci mę­skiej, w tym sa­me­go Ru­dol­fa Va­len­ti­no.

Pro­du­cent fil­mo­wy Sa­mu­el Gol­dwyn (Zyd z War­sza­wy, któ­re­go praw­dzi­we na­zwi­sko brzmia­ło Gold­fisch). Kor­czak Ziół­kow­ski, któ­re­go dziad – hra­bia Igna­cy Ziół­kow­ski wy­wę­dro­wał w XIX wie­ku do Sta­nów z Kra­ko­wa – zwa­ny „Sza­lo­nym Po­la­kiem” (Cra­zy Po­lack), twór­ca naj­więk­szej rzeź­by świa­ta, wy­ko­na­nej dy­na­mi­tem z góry Mo­unt Thun­der­he­ad syl­wet­ki in­diań­skie­go wo­dza Cra­zy Hor­se’a. Pi­sarz Je­rzy Ko­siń­ski, se­na­tor Ed­mund Mu­skie, ar­cy­bi­skup Fi­la­del­fii John Król, pro­fe­sor Zbi­gniew Brze­ziń­ski… Do­syć! Po­la­cy w Ame­ry­ce to te­mat na gru­bą, wie­lo­to­mo­wą en­cy­klo­pe­dię.

*

Wśród mi­lio­nów po­dob­nych po­szu­ki­wa­czy szczę­ścia zna­lazł się w Ame­ry­ce rów­nież To­masz Kie­cal wraz ze swą świe­żo po­ślu­bio­ną żoną, mło­dziut­ką Ju­lią, z domu Ni­szew­ską1, któ­rej ro­dzi­na wy­wo­dzi­ła się z miej­sco­wo­ści Pińsk. To­masz po­cho­dził ze wsi Sul­mie­rzy­ce, le­żą­cej w po­wie­cie no­wo­ra­dom­skim, w daw­nej gu­ber­ni piotr­kow­skiej, w za­bo­rze car­skim. Do opusz­cze­nia ro­dzin­nej za­gro­dy zmu­si­ły pań­stwa Kie­ca­lów te same czyn­ni­ki, co chło­pów ze Ślą­ska, Pod­ha­la czy Ma­ło­pol­ski. Wzra­sta­ją­ce prze­lud­nie­nie wsi, do­kucz­li­wa nę­dza, upa­dek opar­tej na rol­nic­twie daw­nej go­spo­dar­ki, re­wo­lu­cja prze­my­sło­wa. Mimo uwłasz­cze­nia chło­pów, rol­nic­two za­bo­ru ro­syj­skie­go roz­wi­ja­ło się sła­bo. Go­spo­dar­stwa chłop­skie były nie­wiel­kie, czę­sto kar­ło­wa­te i ogrom­nie za­nie­dba­ne. Plo­ny były wpraw­dzie wyż­sze niż w Ga­li­cji, ale da­le­ko od­bie­ga­ły od tego, co uzy­ski­wa­no z zie­mi w Wiel­ko­pol­sce. „Pra­ca u pod­staw” na­tra­fia­ła na wsi na nie da­ją­ce się prze­zwy­cię­żyć trud­no­ści.

Ter­ror za­bor­ców sta­wał się co­raz bar­dziej do­kucz­li­wy. Po klę­sce po­wsta­nia stycz­nio­we­go gu­ber­na­tor Pri­wi­slin­skie­go Kra­ju uzy­skał ogrom­ną i nie­mal ni­czym nie­ogra­ni­czo­ną wła­dzę. Z po­mi­nię­ciem są­dów mógł ska­zy­wać na zsył­kę lub wię­zie­nie, na­ka­zać re­pre­sje lub ich za­nie­chać, wzmóc lub roz­luź­nić ucisk. Szcze­gól­nie tra­gicz­nie zro­bi­ło się za rzą­dów ge­ne­ra­ła-gu­ber­na­to­ra Jo­si­fa Hur­ki, któ­ry bru­tal­nie ru­sy­fi­ko­wał szko­ły, ję­zyk pol­ski po­zo­sta­wia­jąc je­dy­nie w na­ucza­niu re­li­gii.

Kie­dy po śmier­ci Alek­san­dra II, za­mor­do­wa­ne­go w 1881 roku przez Igna­ce­go Hry­nie­wiec­kie­go, na tron wstą­pił tępy i but­ny Alek­san­der III, re­pre­sje wo­bec Po­la­ków jesz­cze bar­dziej się na­si­li­ły. Nie oszczę­dza­no zwłasz­cza szlach­ty i Ko­ścio­ła, ale prze­śla­do­wa­nia do­tknę­ły tak­że i ro­dzi­nę Kie­ca­lów. Lu­dwik Kie­cal, oj­ciec To­ma­sza, na­le­żał do tej czę­ści pa­trio­tycz­ne­go chłop­stwa, któ­ra po­słu­chaw­szy ma­ni­fe­stu Tym­cza­so­we­go Rzą­du Na­ro­do­we­go z 22 stycz­nia 1863 roku, wzy­wa­ją­ce­go na­ród do po­wsta­nia, na­da­ją­ce­go chło­pom zie­mię oraz zno­szą­ce­go wszel­kie po­win­no­ści i czyn­sze, pod­ję­ła z za­bor­cą wal­kę zbroj­ną. Nie­wie­lu ich było i nic w tym dziw­ne­go. Dla tych, któ­rzy po­wsta­nie wy­wo­ła­li, li­czy­ła się wpraw­dzie mi­łość do oj­czy­zny, ale pań­ska jeno, szla­chec­ka, ba­ta­mi od chłop­skiej od­gro­dzo­na.

Losy rzu­ci­ły Lu­dwi­ka Kie­ca­la w Kie­lec­kie, gdzie przy­stą­pił do od­dzia­łu Lan­gie­wi­cza. Po krwa­wej bi­twie pod Ma­ło­gosz­czą cof­nął się ra­zem z ge­ne­ra­łem ku gra­ni­cy Ga­li­cji i, wy­my­ka­jąc się z po­wo­dze­niem przez dłu­gi czas or­ga­ni­zo­wa­nym przez woj­ska ro­syj­skie ob­ła­wom, ką­sał je bo­le­śnie, kie­dy tyl­ko nada­rzy­ła się ku temu oka­zja.

Siły były jed­nak nie­rów­ne i opór po­wstań­ców słabł nie­mal z każ­dym mie­sią­cem. Do wal­ki z nimi Ro­sja an­ga­żo­wa­ła co­raz więk­szą licz­bę woj­ska. W kwiet­niu 1863 roku siły ro­syj­skie wal­czą­ce prze­ciw po­wstań­com oce­nia­no na 270 ty­się­cy żoł­nie­rzy, a w lip­cu te­goż roku – na 340 ty­się­cy, co sta­no­wi­ło oko­ło po­ło­wy sta­nu ów­cze­snej ar­mii ro­syj­skiej. Po stro­nie pol­skiej wal­czy­ło w le­cie 1863 roku oko­ło 30 ty­się­cy sła­bo uzbro­jo­nych po­wstań­ców.

Po roz­bi­ciu od­dzia­łu, Lu­dwik Kie­cal prze­do­stał się do War­sza­wy, gdzie 5 sierp­nia 1864 roku wraz z tłu­mem po­grą­żo­nych w ża­ło­bie miesz­kań­ców sto­li­cy śpie­wał bła­gal­ną mo­dli­twę Świę­ty Boże, świę­ty moc­ny, kie­dy na sto­kach Cy­ta­de­li wie­sza­no Ro­mu­al­da Trau­gut­ta. Umie­ra­jąc w 1876 roku, zo­sta­wił je­dy­ne­mu sy­no­wi w spad­ku tyl­ko ma­leń­ką cha­łu­pę w Sul­mie­rzy­cach i go­rą­ce umi­ło­wa­nie oj­czy­zny. Ale to było za mało, by prze­żyć.

Zo­sta­jąc w ro­dzin­nej wio­sce, To­masz i Ju­lia Kie­ca­lo­wie mo­gli li­czyć je­dy­nie na nę­dzę i brak ja­kich­kol­wiek per­spek­tyw. A tym­cza­sem wiel­ki świat ku­sił moż­li­wo­ścią zdo­by­cia nie­prze­bra­nych bo­gactw. W dru­giej po­ło­wie XIX wie­ku wie­ści o wiel­kim i bo­ga­tym za­mor­skim kra­ju sil­nie od­dzia­ły­wa­ły na wy­obraź­nię ludu. „Ame­ry­kań­ska go­rącz­ka” jak praw­dzi­wa cho­ro­ba ogar­nia­ła całą Eu­ro­pę, po­czy­na­jąc od Ir­lan­dii, któ­ra opu­sto­sza­ła w lęku przed klę­ską gło­du, a na Ślą­sku i Wiel­ko­pol­sce koń­cząc. Już w 1855 roku kil­ku­set­oso­bo­wa gro­ma­da chło­pów ze Ślą­ska, z krzy­żem pa­ra­fial­nym, dzwo­nem i pro­bosz­czem, za­cnym a go­spo­dar­nym księ­dzem Le­opol­dem Mo­czy­gem­bą, do­tar­ła wraz z in­ny­mi pod­da­ny­mi pru­ski­mi do Tek­sa­su, da­jąc po­czą­tek pol­skiej od­mia­nie „ame­ry­kań­skiej go­rącz­ki”. W po­bli­żu złą­cze­nia rzek Ci­bo­lo i San An­to­nio za­ło­ży­li pierw­szą, do dzi­siaj ist­nie­ją­cą osa­dę pol­ską – Pan­na Ma­ria, zbu­do­wa­li pierw­szy pol­ski ko­ściół i pol­ską szko­łę. Za nimi wy­ru­szy­li inni. Wkrót­ce jak grzy­by po desz­czu za­czę­ły po­wsta­wać sku­pi­ska o wy­mow­nych na­zwach: Czę­sto­cho­wa, Świę­ta Ja­dwi­ga, Ko­ściusz­ko czy Po­lo­nia. W 1870 roku było w Sta­nach oko­ło 50 ty­się­cy Po­la­ków. Pięć lat póź­niej – 200 ty­się­cy, a w roku 1900 – 2 mi­lio­ny. O kwit­ną­cym tam do­bro­by­cie świad­czy­ły przy­cho­dzą­ce zza oce­anu pie­nią­dze i li­sty:

Tam ci w Ame­ry­ce mo­żesz brać grun­tu, ile ci po­trze­ba. Ro­bisz co chcesz, nikt cię nie pil­nu­je. Psze­ni­ca i inne zbo­że ro­dzi się dwa razy do roku. Roli na­wo­zić ani upra­wiać nie trze­ba. Na­wóz się pali, albo wy­rzu­ca do wody. Zło­to się tam ko­pie jak u nas kar­to­fle. Za­ją­ce są tam ogrom­ne i czło­wie­ka się nie boją. Mo­żesz mieć mię­sa, ile tyl­ko ze­chcesz. Świ­nie, by­dło i ko­nie same się w la­sach i na polu cho­wa­ją. Tra­wy są dużo więk­sze od czło­wie­ka. Żaby ci są tam ta­kie, jak u nas kro­wy. Jak jest na dro­dze, to się musi ją ob­je­chać, żeby nie wy­wró­ci­ła wozu. Na wszyst­kich drze­wach ro­sną owo­ce i każ­dy może rwać, ile mu się po­do­ba. (Win­cen­ty Wi­tos, Jed­na wieś, Chi­ca­go 1955).

Lu­dzie bez za­strze­żeń wie­rzy­li, że Ame­ry­ka jest kra­jem Pana Boga, a Nowy Jork jest mia­stem cu­dów, że wszy­scy Ame­ry­ka­nie są zdro­wi a Ame­ry­kan­ki naj­pięk­niej­sze, że sport jest waż­ny, czas dro­go­cen­ny, bie­da jest wy­stęp­kiem, bo­gac­two za­słu­gą, cno­ta po­ło­wą po­wo­dze­nia, a wia­ra w sie­bie cał­ko­wi­tym po­wo­dze­niem.

*

– I co, To­muś, zdech­niem tu z gło­du, czy po­je­dziem do tej Ha­me­ry­ki spró­bo­wać żyć, jak lu­dzie żyją? – oczy mał­żon­ki pana To­ma­sza błysz­cza­ły pod­nie­ce­niem i na­dzie­ją.

– Ano, tak so­bie my­ślem, Jul­ka, że trza się bę­dzie ru­szyć. Tu ni­cze­go nie zwo­ju­jem – To­masz Kie­cal, cho­ciaż chu­dy i nie­wiel­kie­go wzro­stu, był czło­wie­kiem przed­się­bior­czym i peł­nym ener­gii.

Kie­ca­lo­wie za­bra­li więc ze sobą wspo­mnie­nia ro­dzin­nej wsi, wiej­ską gwa­rę, re­li­gię, kil­ka lu­do­wych pie­śni i tań­ców, spa­ko­wa­li po­mię­ty, uszy­ty na oj­czy­stą mo­dłę strój we­sel­ny, tro­chę rze­czy oso­bi­stych, nie­co na­rzę­dzi rol­ni­czych, krzyż, ja­kąś tan­det­ną pa­miąt­kę z na­pi­sem „Kal­wa­ria Ze­brzy­dow­ska” lub „Ja­sna Góra” i w po­cząt­kach lat osiem­dzie­sią­tych XIX wie­ku wy­je­cha­li. Tło­czy­li się wraz z tłu­mem in­nych na pe­ro­nach ko­le­jo­wych, w ocze­ki­wa­niu na ja­dą­ce na pół­noc po­cią­gi. Gdzieś w Ham­bur­gu, Gdań­sku, Ry­dze czy Bre­mer­ha­ven wsie­dli na po­kład pa­row­ca i gna­ni na­dzie­ją po­lep­sze­nia nędz­ne­go bytu, od­pły­nę­li przez Oce­an ku swe­mu prze­zna­cze­niu.

Do ame­ry­kań­skie­go raju trze­ba było jed­nak­że prze­do­stać się przez ist­ny czy­ściec. Było nim po­miesz­cze­nie zwa­ne ste­era­ge, usy­tu­owa­ne po­mię­dzy po­kła­da­mi, w ru­fie stat­ku nad ste­rem. Po­mię­dzy Mu­rzy­na­mi, któ­rych im­por­to­wa­no daw­niej do Ame­ry­ki, a za­opa­trzo­ny­mi w „szyf­kar­ty” imi­gran­ta­mi z naj­bied­niej­szych kra­jów ist­nia­ła ta róż­ni­ca, że tym dru­gim nie na­kła­da­no łań­cu­chów. W ste­era­ge pa­no­wał wiel­ki ścisk i przy­kry za­duch. Płacz ko­biet i dzie­ci, prze­kleń­stwa męż­czyzn oraz mor­ska cho­ro­ba do­peł­nia­ły ob­ra­zu nę­dzy. Tych po­dróż­nych nie­czę­sto i nie­chęt­nie wy­pusz­cza­no na po­kład. Oba­wia­no się, że swym wy­glą­dem ze­psu­ją ape­tyt pa­sa­że­rom I kla­sy.

Po­la­cy na­le­że­li w tym cza­sie do naj­więk­szej bie­do­ty. Zgod­nie z in­for­ma­cja­mi po­da­ny­mi przez ame­ry­kań­ski urząd imi­gra­cyj­ny, przy­bysz z Pol­ski przy­wo­ził ze sobą prze­cięt­nie 13 do­la­rów. Czech – 28, An­glik – 571, Fran­cuz – 82, Nie­miec – 43. Tyl­ko Ukra­iń­cy i Li­twi­ni byli od nas bied­niej­si.

Kil­ka ty­go­dni póź­niej Kie­ca­lo­wie byli już na kon­ty­nen­cie ame­ry­kań­skim, w miej­scu zwa­nym El­lis Is­land.

*

Na­zwa ta dziś jesz­cze brzmi po­nu­ro. Praw­dzi­we ob­li­cze tej ma­łej, po­ło­żo­nej w za­to­ce no­wo­jor­skiej wy­spy, po­ka­zał mię­dzy in­ny­mi gło­śny film Elii Ka­za­na Ame­ry­ka, Ame­ry­ka. Wła­śnie tu­taj przez pół­to­ra wie­ku mia­ły swo­ją sie­dzi­bę fe­de­ral­ne urzę­dy imi­gra­cyj­ne na całe Wschod­nie Wy­brze­że. W cią­gu tego okre­su prze­szło przez nie po­nad 12 mi­lio­nów emi­gran­tów. Przod­ko­wie czte­rech z dzie­się­ciu współ­cze­snych Ame­ry­ka­nów tam­tę­dy wła­śnie przy­by­li do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. W ol­brzy­miej więk­szo­ści przy­wo­zi­li ze sobą wszel­kie nie­szczę­ścia i nę­dzę sta­re­go świa­ta, całą prze­moc i bunt, ja­kie zgo­to­wał im zły los w Eu­ro­pie bądź gdzie in­dziej. Nie­któ­rzy byli ucie­ki­nie­ra­mi, inni zde­cy­do­wa­li się na ten krok, gdyż byli mło­dzi, am­bit­ni i szu­ka­li lep­szych per­spek­tyw. Sta­wia­li sto­pę na kon­ty­nen­cie ame­ry­kań­skim w na­dziei po­zby­cia się owych nie­szczęść, nę­dzy i prze­mo­cy, ale cze­ka­ło ich wkrót­ce sro­gie roz­cza­ro­wa­nie.

Tuż po wy­lą­do­wa­niu od­da­wa­li po­kłon Sta­tui Wol­no­ści, na co­ko­le któ­rej umiesz­czo­na była ta­blicz­ka z wy­ry­ty­mi sło­wa­mi ży­dow­skiej po­et­ki Emmy La­za­rus:

…Od­daj­cie mi swych zmę­czo­nych,   swych bie­da­ków,   nie­zli­czo­ne masy tych, któ­rzy   tę­sk­nią za wol­no­ścią.

Nie­szczę­śni­ków, któ­rym   od­mó­wi­li­ście miej­sca   na swych bo­ga­tych wy­brze­żach.

Ja unio­sę swój znicz   nad zło­ty­mi wro­ta­mi!2

Na El­lis Is­land emi­gran­ci na­po­ty­ka­li jed­nak taką samą, albo na­wet jesz­cze gor­szą biu­ro­kra­cję niż w kra­jach, z któ­rych przy­by­li. Tu był kop­niak, tam prze­kleń­stwo, nikt nie pa­tycz­ko­wał się z bie­da­ka­mi. Nikt ich tu­taj solą i chle­bem nie wi­tał. Na­tych­miast od­czu­wa­li ab­so­lut­ną wła­dzę urzęd­ni­ków. Była to istot­nie osza­ła­mia­ją­ca wła­dza. Ad­mi­ni­stra­cja El­lis Is­land mia­ła za za­da­nie wy­ła­wia­nie i od­sy­ła­nie z po­wro­tem osób uzna­nych za nie­po­żą­da­ne, do któ­rych za­li­cza­no mię­dzy in­ny­mi: ska­za­nych wy­ro­kiem sądu, nę­dza­rzy, lu­na­ty­ków, Chiń­czy­ków (od 1882 r.), cier­pią­cych na cho­ro­by za­kaź­ne, prak­ty­ku­ją­cych po­li­ga­mię, pro­sty­tut­ki i anar­chi­stów. Wszyst­kich imi­gran­tów pod­da­wa­no dłu­go­trwa­łym, uciąż­li­wym prze­słu­cha­niom i ba­da­niu, a ty­sią­ce z nich przed przy­ję­ciem do ame­ry­kań­skiej „Zie­mi Obie­ca­nej” było przez wie­le ty­go­dni prze­trzy­my­wa­nych na wy­spie w wa­run­kach wprost kosz­mar­nych.

Wcho­dzi­li je­den po dru­gim do wiel­kiej sali, prze­cho­dząc wzdłuż że­la­znych ba­lu­strad zwa­nych „za­gro­da­mi”. Przy­glą­da­li się im le­ka­rze, sta­ra­jąc się wy­kryć nie­spraw­no­ści lub wady. Tym, u któ­rych je wy­kry­to, wy­pi­sy­wa­no na ple­cach li­te­ry ozna­cza­ją­ce po­szcze­gól­ne do­le­gli­wo­ści. Na­stęp­nie ba­da­no ich pod ką­tem cho­rób za­kaź­nych. Naj­częst­szym po­wo­dem dys­kwa­li­fi­ka­cji była ja­gli­ca pro­wa­dzą­ca do śle­po­ty. Więk­szość zdys­kwa­li­fi­ko­wa­nych wy­da­ła już pra­wie wszyst­kie pie­nią­dze na po­dróż, a te­raz od­sy­ła­no ich z po­wro­tem bez gro­sza.

Po­tem, w obec­no­ści tłu­ma­cza, na­stę­po­wa­ła re­je­stra­cja. Zde­ner­wo­wa­nie i anal­fa­be­tyzm przy­by­szów były przy­czy­ną czę­stych po­my­łek urzęd­ni­czych. Wie­lu lu­dzi opu­ści­ło Wy­spę El­li­sa ze zmie­nio­ny­mi da­ny­mi. Pe­wien Nie­miec na przy­kład był tak prze­stra­szo­ny, że gdy za­py­ta­no go o imię, wy­ją­kał: Ich ver­ges­se (za­po­mnia­łem). Za­pi­sa­no mu więc na­zwi­sko Fer­gus­son. Cały pro­ces był bar­dzo krę­pu­ją­cy i po­nu­ry, dla­te­go też po­tocz­nie na­zy­wa­no El­lis „wy­spą łez”.

Wresz­cie wy­cho­dzi­li na uli­ce i na­tych­miast wchła­nia­ły ich slum­sy. No­wo­jor­czy­cy gar­dzi­li nimi, bo byli brud­ni, naj­czę­ściej nie umie­li pi­sać ani czy­tać. Cuch­nę­li rybą i czosn­kiem. Nie zna­li po­ję­cia ho­no­ru i pra­co­wa­li za byle jaką za­pła­tę. Upi­ja­li się, kra­dli i mor­do­wa­li się na­wza­jem z naj­błah­szych po­wo­dów. Naj­bar­dziej nie­na­wi­dzi­li ich Ir­land­czy­cy, Ame­ry­ka­nie w dru­gim za­le­d­wie po­ko­le­niu, któ­rych oj­co­wie mie­li na su­mie­niu jesz­cze gor­sze grze­chy. Ir­landz­kie wy­rost­ki cią­gnę­ły Ży­dów za bro­dy i prze­wra­ca­ły na zie­mię stra­ga­ny wło­skich prze­kup­niów.

Ame­ry­ka­nie co­raz bar­dziej nie­spo­koj­nie oglą­da­li się na ro­sną­ce sta­le sze­re­gi na­pły­wa­ją­cej z za­gra­ni­cy lud­no­ści. Mię­dzy ro­kiem 1880 a 1914 Sta­ny Zjed­no­czo­ne za­la­ła praw­dzi­wa fala sztor­mo­wa emi­gran­tów, po­nad 25 mi­lio­nów lu­dzi. Tym ra­zem nie byli to przy­by­sze z pół­noc­no-za­chod­niej Eu­ro­py, lecz Sło­wia­nie, ludy ro­mań­skie, Ży­dzi, Gre­cy, emi­gran­ci z Au­stro-Wę­gier, Ser­bo­wie, Buł­ga­rzy, Ru­mu­ni, Tur­cy i wie­lu in­nych. Zwy­kły plebs o bar­dzo ni­skim po­zio­mie ży­cia, w więk­szo­ści po­cho­dze­nia chłop­skie­go, na ogół ka­to­lic­ki, pra­wo­sław­ny lub ży­dow­ski. Cała po­przed­nia rów­no­wa­ga et­nicz­na ule­gła przez to ra­dy­kal­nej zmia­nie. Ma­so­wy na­pływ no­wych cu­dzo­ziem­ców, mó­wią­cych w nie­zro­zu­mia­łych ję­zy­kach i hoł­du­ją­cych nie­zna­nym zwy­cza­jom, ro­dził u tych, któ­rzy prze­by­wa­li w Ame­ry­ce już od lat prze­ko­na­nie, że ich spo­łe­czeń­stwo ra­dy­kal­nie zmie­nia się na gor­sze.

Wie­lu „rdzen­nych” Ame­ry­ka­nów bar­dzo wąt­pi­ło, czy na­ro­dy tak od nich od­mien­ne będą w sta­nie się za­sy­mi­lo­wać, a oba­wy te i uprze­dze­nia znaj­do­wa­ły wy­raz w co­raz po­wszech­niej­szych na­stro­jach na­cjo­na­li­stycz­nych. Nie­po­ko­jo­no się rów­nież o utra­tę do­mi­na­cji przez ko­ścio­ły pro­te­stanc­kie. Co­raz więk­szy pro­cent imi­gran­tów ka­to­lic­kich, szyb­ki roz­wój ka­to­lic­kich szkół pa­ra­fial­nych i ro­sną­ce wpły­wy ka­to­lic­kich Ir­land­czy­ków w po­li­ty­ce do­pro­wa­dzi­ły do za­ło­że­nia w roku 1886 Ame­ry­kań­skie­go Sto­wa­rzy­sze­nia Obron­ne­go – APA (Ame­ri­can Pro­tec­ti­ve As­so­cia­tion), któ­re­go jed­nym z głów­nych za­dań była obro­na sys­te­mu szkół pu­blicz­nych i ogra­ni­cza­nie wpły­wów ka­to­lic­kich. Sze­rzą­ce się po­gło­ski o „pa­pie­skim spi­sku” ma­ją­cym na celu zdo­by­cie wła­dzy nad świa­tem pod­krę­ca­ły tyl­ko tę an­ty­ka­to­lic­ką hi­ste­rię. Ro­sła rów­nież wro­gość do in­nej gru­py „no­wych”, mia­no­wi­cie Ży­dów. W po­pu­lar­nej pra­sie po­ja­wia­ły się zło­śli­we dow­ci­py i ko­mik­sy an­ty­ży­dow­skie, „sta­ro­za­kon­nym” utrud­nia­no też bądź unie­moż­li­wia­no wstęp do klu­bów, ho­te­li i pry­wat­nych szkół. (Wszyst­ko na próż­no, sy­no­wie na­ro­du wy­bra­ne­go są dziś naj­bar­dziej wpły­wo­wą gru­pą w Sta­nach Zjed­no­czo­nych).

W roku 1894 na cze­le ru­chu an­ty­imi­gra­cyj­ne­go sta­nę­ła za­ło­żo­na przez gru­pę bo­stoń­skich pa­try­cju­szy Liga Ogra­ni­cze­nia Imi­gra­cji – IRL (Im­mi­gra­tion Re­stric­tion Le­ague). Jej żą­da­nia dra­stycz­ne­go ogra­ni­cze­nia na­pły­wu cu­dzo­ziem­ców po­pie­ra­ły sze­ro­ko związ­ki za­wo­do­we, któ­re w ni­skich ocze­ki­wa­niach ma­te­rial­nych przy­by­szów wi­dzia­ły za­gro­że­nie dla ame­ry­kań­skich ro­bot­ni­ków. Po­wszech­nie są­dzo­no, że przy­jezd­ni zo­sta­li zwer­bo­wa­ni przez fa­bry­kan­tów w celu ła­ma­nia straj­ków i utrzy­my­wa­nia ni­skie­go po­zio­mu płac.

Za­raz po przy­by­ciu na miej­sce Kie­ca­lo­wie zo­sta­li roz­dzie­le­ni, męż­czyzn i ko­bie­ty umiesz­czo­no w osob­nych ba­ra­kach. Na­stęp­ne­go dnia, po przej­ściu ba­dań le­kar­skich i od­po­wie­dze­niu przy po­mo­cy tłu­ma­cza na sze­reg idio­tycz­nych py­tań w ro­dza­ju: „gdy­byś zna­lazł się na ma­łej łód­ce na mo­rzu i mu­siał ją od­cią­żyć, co wy­rzu­cił­byś za bur­tę, chleb czy pie­nią­dze?”, panu To­ma­szo­wi udzie­lo­no ze­zwo­le­nia na po­byt i po­zwo­lo­no wraz z żoną opu­ścić obóz.

– OK – po­wie­dział eg­za­mi­na­tor, kan­cia­sty męż­czy­zna o ostrych ry­sach, z wy­raź­nie od­ci­na­ją­cym się na szyi jabł­kiem Ada­ma, wrę­cza­jąc Kie­ca­lo­wi ja­kieś do­ku­men­ty. Tłu­macz na­tych­miast prze­tłu­ma­czył jego sło­wa. Miał głos przy­po­mi­na­ją­cy zgrzyt sta­rych, nie­na­oli­wio­nych drzwi. – Po wy­mie­nić pi­niądz po­każ pan to urzęd­nik od imi­grej­szyn, a on wy­dać ci kar­ta re­gi­stra­cyj­na. Po­tem do­sta­niesz pa­pier o wjeź­dzie. Jak przez pinć lat nie po­peł­nisz pan ża­den krajm, to zna­czy te, no, prze­stęp­stwo, i na ko­niec zdasz pro­sty eg­za­min z czy­tać i pi­sać, wy­stą­pić o przy­znać ci peł­ne oby­wa­tel­stwo Sta­ny Zjed­no­czo­ne bę­dziesz mógł. Good luck!

*

Po przej­ściu przez pie­kło El­lis Is­land, Kie­ca­lo­wie osie­dli­li się na przed­mie­ściach Grand Ra­pids, nie­wiel­kie­go mia­sta w sta­nie Mi­chi­gan, gdzie pan To­masz zna­lazł pra­cę w fa­bry­ce me­bli. Stan Mi­chi­gan ma ogrom­ną po­wierzch­nię. De­tro­it od­da­lo­ne jest od Iron­wo­od na gra­ni­cy z Wi­scon­sin o po­nad 700 mil. Więk­szo­ści osób ko­ja­rzy się z sa­mo­cho­da­mi (któ­rych wów­czas na­tu­ral­nie jesz­cze nie było) i prze­my­słem cięż­kim. W opi­sy­wa­nym cza­sie więk­szą uwa­gę zwra­ca­ły jego wspa­nia­łe wa­run­ki na­tu­ral­ne; pla­że, wy­dmy i kli­fy, a tak­że cią­gną­ce się wzdłuż 3200 mil dwa od­mien­ne pół­wy­spy, gra­ni­czą­ce z czte­re­ma z pię­ciu Wiel­kich Je­zior. Swo­im pięk­nem oko­li­ce te do­rów­ny­wa­ły nie­jed­ne­mu sta­no­wi po­ło­żo­ne­mu nad oce­anem.

Fran­cu­skim po­dróż­ni­kom przy­by­łym tu w po­ło­wie XVII wie­ku uda­ło się na­wią­zać kon­tak­ty han­dlo­we z In­dia­na­mi Chip­pe­wa z On­ta­rio oraz z in­ny­mi szcze­pa­mi in­diań­ski­mi. To wła­śnie z ję­zy­ka Chip­pe­wa wzię­ła się na­zwa je­zio­ra, a po­tem sta­nu – Mi­chi­gan, czy­li „wiel­ka woda”. W roku 1701 ba­dacz An­to­ine de la Mon­the Ca­dil­lac za­ło­żył nad prze­smy­kiem wod­nym łą­czą­cym je­zio­ra Erie i Hu­ron miej­sco­wość o na­zwie Fort Pont­char­tra­in – dzi­siej­sze De­tro­it (fran­cu­skie sło­wo de­tro­it ozna­cza cie­śni­nę).

Zu­peł­nie in­a­czej za­cho­wa­li się Bry­tyj­czy­cy, któ­rzy prze­je­li te te­re­ny po 1763 roku. An­giel­ski gu­ber­na­tor Hen­ry Ha­mil­ton prze­szedł do hi­sto­rii jako „łow­ca skal­pów z De­tro­it”, po­nie­waż za­miast brać jeń­ców, wo­lał zdzie­rać z nich skal­py. Spo­wo­do­wa­ło to wy­buch po­wsta­nia in­diań­skie­go pod wo­dzą Pon­tia­ca, któ­re jed­nak – po­dob­nie jak wszyst­kie inne in­diań­skie po­wsta­nia – uto­pio­ne zo­sta­ło w mo­rzu krwi. Trak­tat pa­ry­ski z roku 1783 przy­znał Mi­chi­gan Sta­nom Zjed­no­czo­nym.

W XVIII wie­ku roz­wi­nął się tu han­del fu­tra­mi, drew­nem i mie­dzią. Od tego też cza­su da­tu­je się roz­wój go­spo­dar­czy Mi­chi­gan. Dzię­ki szyb­kie­mu wzro­sto­wi go­spo­dar­cze­mu stan upla­so­wał się na jed­nym z czo­ło­wych miejsc w USA, a na tem­po roz­wo­ju nie­ma­ły wpływ mia­ły bo­gac­twa na­tu­ral­ne, zdol­no­ści pro­duk­cyj­ne, do­bre po­łą­cze­nia trans­por­to­we oraz ge­nial­ni prze­my­słow­cy, jak cho­ciaż­by Hen­ry Ford.

Grand Ra­pids – po­ło­żo­ne w cen­tral­no-za­chod­niej czę­ści Mi­chi­gan, zwa­ne Fur­ni­tu­re City (mia­stem me­bli), zo­sta­ło za­ło­żo­ne w 1826 roku przez po­cho­dzą­ce­go z De­tro­it Lo­uisa Cam­pau, któ­ry przy­był na te te­re­ny han­dlo­wać z In­dia­na­mi. Do 1 maja 1850 roku, kie­dy to otrzy­ma­ło ofi­cjal­nie pra­wa miej­skie, było wła­ści­wie nie­wiel­ką wsią, za­miesz­ki­wa­ną przez do­kład­nie 2686 oby­wa­te­li. (Obec­nie li­czy so­bie 197 000 miesz­kań­ców). Wcze­śniej jesz­cze, bo w roku 1847 nie­ja­ki He­ze­kiah Smith, wy­zwo­lo­ny mu­rzyń­ski nie­wol­nik, ku­pił tu so­lid­ny ka­wał grun­tu, na któ­rym za­pla­no­wał za­ło­że­nie spe­cjal­nej ko­lo­nii dla in­nych wol­nych Mu­rzy­nów.

Zde­cy­do­wa­ny opór miej­sco­wej lud­no­ści do­pro­wa­dził po trzech la­tach do „wy­nie­sie­nia się czar­nu­chów tam, gdzie ich miej­sce”. Gdzie jest to ich miej­sce, nikt na do­brą spra­wę nie wie­dział, ale waż­ne było, że po pro­stu się stąd wy­nie­śli.

W dru­giej po­ło­wie XIX wie­ku, głów­nie za spra­wą przed­się­bior­czych imi­gran­tów z Ho­lan­dii, roz­wi­nę­ła się w nim na dużą ska­lę pro­duk­cja me­bli.

Wraz z Kie­ca­la­mi do Mi­chi­gan i Grand Ra­pids po­je­cha­ła rów­nież spo­ra gru­pa pol­skiej lud­no­ści. Wśród imi­gran­tów ist­nia­ła bar­dzo sil­na po­trze­ba za­cho­wa­nia wła­snej toż­sa­mo­ści i zna­le­zie­nia po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa w tym kom­plet­nie ob­cym dla nich świe­cie, a naj­ła­twiej o to było wśród swo­ich. Z tego po­wo­du w ca­łych Sta­nach po­szcze­gól­ne gru­py et­nicz­ne osie­dla­ły się w tym cza­sie w od­dziel­nych miej­scach i prze­no­si­ły w inne z chwi­lą po­ja­wie­nia się „ob­cych”. Tak po­wsta­wa­ły wsie pol­skie, nie­miec­kie, serb­skie czy wło­skie, a w mia­stach dziel­ni­ce okre­śla­ne na­zwa­mi Jac­ko­wo, Mała Tur­cja czy Kle­in­deutsch­land3.

Je­że­li cho­dzi o pol­ską spo­łecz­ność Grand Ra­pids, to jed­ną z naj­bar­dziej pro­mi­nent­nych po­sta­ci była pani Wa­le­ria Lip­czyń­ska, pierw­sza ko­bie­ta wy­bra­na do Po­lish Na­tio­nal Al­lian­ce Bo­ard of Di­rec­tors (Pol­skie­go Na­ro­do­we­go Związ­ku Ko­mi­sji Dy­rek­to­rów). Pani Lip­czyń­ska była rów­nież za­ło­ży­ciel­ką Wa­irus So­cie­ty – pierw­szej pol­skiej or­ga­ni­za­cji w za­chod­nim Mi­chi­gan oraz oso­bą, dzię­ki któ­rej w Grand Ra­pids po­wsta­ły aż trzy ka­to­lic­kie ko­ścio­ły: Świę­tej Ma­rii, Świę­te­go Adal­ber­ta i Świę­te­go Izy­do­ra. W cią­gu swe­go dłu­gie­go i bo­go­boj­ne­go ży­cia Wa­le­ria oraz jej mał­żo­nek John spon­so­ro­wa­li rów­nież po­nad 40 bied­nych ro­dzin pol­skich, któ­re osie­dli­ły się w mie­ście.

Tych bied­nych było nie­ste­ty spo­ro, w Ame­ry­ce bo­wiem zło­to wca­le nie le­ża­ło na chod­ni­kach, jak opo­wia­da­li nie­któ­rzy. Więk­szość imi­gran­tów, sku­szo­na re­la­tyw­nie wy­so­ki­mi staw­ka­mi ofe­ro­wa­ny­mi w fa­bry­kach, ko­pal­niach i in­nych­za­kła­dach prze­my­sło­wych, osie­dla­ła się w mia­stach, któ­re bły­ska­wicz­nie roz­ra­sta­ły się w aglo­me­ra­cje prze­my­sło­we. Cze­ka­ły ich nie bez­kre­sne pola, z któ­rych każ­dy mógł wy­kro­ić so­bie tyle zie­mi, ile zdo­łał upra­wić, ale zbio­ro­wa ha­rów­ka przy bu­do­wie li­nii ko­le­jo­wych, w smro­dzie rzeź­ni, w nie­bez­piecz­nych cze­lu­ściach ko­palń i ża­rze hut. Z pew­no­ścią ist­nia­ła tu de­mo­kra­cja, ale z pa­nu­ją­cym kró­lem, któ­rym był jego wy­so­kość do­lar. A zresz­tą je­dy­ną na­praw­dę de­mo­kra­tycz­ną rze­czą, któ­rą wy­my­ślo­no w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, są dżin­sy. Do dziś te same spodnie no­szą i czar­ni, i bia­li, i żół­ci, bo­ga­ci i bied­ni, kon­ser­wa­ty­ści i li­be­ra­ło­wie, re­pu­bli­ka­nie i de­mo­kra­ci, ko­bie­ty i męż­czyź­ni, ban­dy­ci i po­li­cjan­ci, wy­kształ­ce­ni i anal­fa­be­ci, kaci i ofia­ry, sze­fo­wie i pod­wład­ni, ka­to­li­cy, pro­te­stan­ci i ma­ho­me­ta­nie.

Jak­kol­wiek ame­ry­kań­ska rze­czy­wi­stość znacz­nie od­bie­ga­ła od pier­wot­nych wy­obra­żeń, lu­dzie fala za falą opusz­cza­li nędz­ne wio­ski. Do wy­bu­chu I woj­ny świa­to­wej za oce­an wy­wę­dro­wa­ło parę mi­lio­nów sa­mych tyl­ko Po­la­ków. Wie­lu z nich, po mo­zol­nym uskła­da­niu więk­szej czy mniej­szej (naj­czę­ściej mniej­szej) kwo­ty, wra­ca­ło na oj­czy­stą zie­mię. Ci, któ­rzy po­zo­sta­li na ob­czyź­nie, a była to zde­cy­do­wa­na więk­szość, utrzy­my­wa­li kon­takt z po­zo­sta­ły­mi na oj­co­wiź­nie fa­mi­lian­ta­mi, przy­sy­ła­jąc od cza­su do cza­su kil­ka lub kil­ka­na­ście do­la­rów, ale przede wszyst­kim śląc wie­ści o swo­im ży­ciu. Ob­raz ten kształ­to­wa­ny był na ogół zgod­nie z ame­ry­kań­ski­mi nor­ma­mi, wy­ma­ga­ją­cy­mi po­czu­cia pew­no­ści sie­bie i za­do­wo­le­nia. W ten wła­śnie spo­sób „Ha­me­ry­ka” sta­wa­ła się sym­bo­lem suk­ce­su i za­moż­no­ści, a przy oka­zji tak­że swo­bo­dy dla naj­szer­szych warstw spo­łecz­nych.

Jest oczy­wi­ste, że nowi przy­by­sze sta­no­wi­li naj­nędz­niej­szą, naj­bar­dziej eks­plo­ato­wa­ną i naj­go­rzej wy­na­gra­dza­ną siłę ro­bo­czą, zmu­sza­ną do wy­ko­ny­wa­nia naj­cięż­szych, naj­brud­niej­szych i naj­ha­nieb­niej­szych prac, ja­kie moż­na so­bie było wy­obra­zić. Chłop­skie po­cho­dze­nie, brak kwa­li­fi­ka­cji, nie­zna­jo­mość an­giel­skie­go oraz fakt, że nie byli pro­te­stan­ta­mi – wszyst­ko to zra­ża­ło do nich lud­ność już osia­dłą i za­my­ka­ło drzwi do spo­łe­czeń­stwa, któ­re nie mia­ło ocho­ty wchła­niać ob­cych, na­pły­wo­wych ele­men­tów.

Zy­cie Kie­ca­lów nie było lek­kie, ale pra­co­wa­li i stop­nio­wo do­ra­bia­li się. Ro­dzi­ły im się dzie­ci, je­den za dru­gim sami sy­no­wie: Sta­ni­sław, Ar­tur, Alek­san­der, Jan i Leon. To stwa­rza­ło do­dat­ko­we kło­po­ty: wy­kar­mie­nie pię­ciu wiecz­ne głod­nych gąb, ubra­nie dzie­ci we fla­ne­lo­wą bie­li­znę na całą zimę, a była ona tu­taj mroź­na i dłu­ga… Tym nie­mniej cięż­ko ha­ru­jąc, po­wo­li sta­wa­li na nogi. Wcie­la­li w ży­cie swe ma­rze­nia i na­dzie­je. Wie­rzy­li, że – jak ma­wia­no w Sul­mie­rzy­cach – cięż­ką pra­cą lu­dzie się bo­ga­cą. Szcze­gól­nie pani Ju­lia prze­ko­na­na była świę­cie, że wszyst­ko, co los im zsy­ła, trze­ba przyj­mo­wać z do­brą miną, zwłasz­cza w obec­no­ści są­sia­dów.

– Niech nikt nig­dy nie sły­szy, że na­rze­ka­my – ma­wia­ła do męża. Nie zno­si­ła, by ktoś się nad nią li­to­wał. – Nie, na­wet gdy­by­śmy mie­li pójść z tor­ba­mi i zbie­rać ba­weł­nę po ca­łym okrę­gu, ni­ko­mu nie damy oka­zji do pa­trze­nia na nas z góry.

Tę jej wiel­ką dumę odzie­dzi­czył w ge­nach pier­wo­rod­ny syn Kie­ca­lów, któ­ry po­ja­wił się na tym świe­cie 14 wrze­śnia 1886 roku. Na cześć świę­te­go Sta­ni­sła­wa Kost­ki nada­no mu imię Sta­ni­sław. W Urzę­dzie Sta­nu Cy­wil­ne­go w Grand Ra­pids zo­stał za­re­je­stro­wa­ny jako Sta­ni­slaus Kie­cal.

Zgod­nie ze sta­rą tra­dy­cją, przed nie­mow­lę­ciem po­ło­żo­no ró­ża­niec, książ­kę, kil­ka mo­net i kie­li­szek. Rzecz, po któ­rą dziec­ko in­stynk­tow­nie się­gnie, mia­ła okre­ślać jego przy­szłość. Gdy­by zła­pa­ło ró­ża­niec, zna­czy­ło­by to, że bę­dzie du­chow­nym, książ­ka wiesz­czy­ła ży­cie uczo­ne­go, pie­nią­dze da­wa­ły na­dzie­ję na szczę­śli­wą rękę do in­te­re­sów, a kie­li­szek… wia­do­mo, co może ozna­czać kie­li­szek. Mały Sta­szek uśmiech­nął się ra­do­śnie i ku wiel­kie­mu roz­cza­ro­wa­niu ro­dzi­ny, bez wa­ha­nia chwy­cił szkło.

– Może… on się po­my­lił? – za­py­ta­ła nie­śmia­ło pani Ju­lia.

– Dia­bła tam, po­my­lił – roz­wiał wąt­pli­wo­ści któ­ryś z za­pro­szo­nych są­sia­dów. – Pi­jak z nie­go bę­dzie i tyle.

– Za­bierz­cie mu to szkło, bo się jesz­cze po­ka­le­czy – za­wo­łał pan To­masz, a wi­dząc, że nikt nie re­agu­je, sam się­gnął do ko­ły­ski.

Za­da­nie jed­nak wca­le nie oka­za­ło się pro­ste. Ma­lec za­ci­skał pal­ce na kie­lisz­ku tak moc­no, że oj­ciec zmu­szo­ny był użyć spo­rej siły, by mu go ode­brać. Kie­dy w koń­cu już się to uda­ło, Sta­szek wy­rżnął go lewą piąst­ką w twarz, pod­bi­ja­jąc oko.

– Oto, co z nie­go wy­ro­śnie – za­wo­łał pan To­masz, po­cie­ra­jąc bo­lą­cy na­rząd wzro­ku – Bok­se­rem pew­nie zo­sta­nie.

– Albo chu­li­ga­nem – mruk­nął ci­chut­ko są­siad, bar­dziej do sie­bie niż do in­nych zgro­ma­dzo­nych.

Tak czy in­a­czej, wróż­ba oka­za­ła się praw­dzi­wa. Sta­ni­sław Kie­cal uro­dził się, by wal­czyć. Ame­ry­ka­nie mó­wią o ta­kich lu­dziach born to fi­ght.

RUN­DA IIOd Mi­chi­gan do „wiel­kie­go świa­ta”

– To nie­do­pusz­czal­ne, pa­nie Kie­cal, to ab – so – lut – nie nie – do – pusz – czal – ne. – Sto­ją­cy przed pa­nem To­ma­szem są­siad pod­kre­ślał dzie­le­niem na sy­la­by wagę swo­ich słów. Na­zy­wał się obec­nie John Ball, choć jesz­cze do nie­daw­na jego na­zwi­sko brzmia­ło Jan Kula, wo­bec cze­go roz­mo­wa to­czy­ła się w zna­nym świet­nie obu pa­nom dia­lek­cie nad­wi­ślań­skim. – Mój syn ma roz­bi­ty nos i wy­bi­te dwa zęby. Ten pań­ski chło­pak to praw­dzi­wy ło­buz. Ło­buz. Nie da­lej jak w ze­szłym ty­go­dniu po­bił syna tych Szko­tów, tych Mac­Coś­tam, a te­raz zno­wu do­brał się do mo­je­go Ma­te­usza. Sta­now­czo żą­dam po­ło­że­nia kre­su tym chu­li­gań­skim wy­bry­kom! Sta – now – czo!

– Tak, tak, oczy­wi­ście ma pan ra­cję – tłu­ma­czył się rów­nie po­iry­to­wa­ny To­masz Kie­cal. – Już ja dra­nio­wi po­ka­żę, niech no ino się w cha­łu­pie zja­wi, an­cy­mon je­den. Już ja mu pa­skiem z gło­wy te bój­ki wy­bi­ję raz na za­wsze.

– Tym Mac­Coś­tam po­wie­dział pan w ze­szłym ty­go­dniu to samo – po­wąt­pie­wał w jego sło­wa mi­ster Ball. – I nic ja­koś nie po­mo­gło. A jesz­cze wcze­śniej to samo mó­wił pan Woj­tu­sia­kom i Bed­na­rzom, i temu sta­re­mu ma­ka­ro­nia­rzo­wi z Elm Stre­et, jak­żeż to on się na­zy­wa – Pan­ta­luc­ci, Fan­tuc­ci, czy ja­koś tak po­dob­nie i…

– Może mi pan wie­rzyć, że za każ­dym ra­zem Sta­szek do­sta­wał ta­kie wci­ry, że aż ręka mnie bo­la­ła – To­masz Kie­cal wzru­szył bez­rad­nie ra­mio­na­mi. – Ale w tym chło­pa­ku ja­kiś dia­beł sie­dzi.

– Żad­ne dia­bły mnie nie in­te­re­su­ją, pa­nie Kie­cal. Nie in – te – re – su – ją! Ma pan coś zro­bić i już, bo jak nie, to zaj­mie się tym po­li­cja. Osta­tecz­nie za to pła­cę po­dat­ki.

– Pan Ball zdą­żył już przy­swo­ić so­bie obo­wią­zu­ją­cy w Ame­ry­ce styl ży­cia. – Po­li­cja, sły­szy pan? Po – lic – ja!

Spu­ść­my li­to­ści­wie za­sło­nę mil­cze­nia na to, co zda­rzy­ło się w domu pań­stwa Kie­ca­lów, kie­dy umo­ru­sa­ny Sta­szek wró­cił wie­czo­rem na łono ro­dzi­ny. Opi­sy bi­cia la­to­ro­śli skó­rza­nym pa­skiem nie są obec­nie, w do­bie sze­rzą­cej się w ro­dzi­nach prze­mo­cy mile wi­dzia­ne. Pan To­masz Kie­cal, cho­ciaż chu­dy i wzro­stu nie­wiel­kie­go, miał w rze­czy­wi­sto­ści krze­pę po­tęż­ną i po kil­ku­na­stu ra­zach tyl­na część cia­ła przy­szłe­go mi­strza świa­ta przed­sta­wia­ła wi­dok za­iste po­ża­ło­wa­nia god­ny.

– Czy ty To­muś aby na pew­no do­brze ro­bisz? – za­py­ta­ła go w ja­kiś czas po­tem nie­śmia­ło pani Ju­lia. – Prze­cież Sta­chu mó­wił, że to tam­ten go za­cze­pił i mały Wi­cek Ko­ciu­ba to przy­świad­czył. A poza tym Stach ma tyl­ko je­de­na­ście lat, a syn Kuli skoń­czył już pięt­na­ście ro­ków.

– Ci­cho bądź­że, babo, bo i to­bie się obe­rwie. Już ja tam wiem, co ro­bię – pan To­masz nie zno­sił kwe­stio­no­wa­nia jego sta­tu­su gło­wy ro­dzi­ny, ale kie­dy tyl­ko żona wy­nio­sła się do kuch­ni i emo­cje tro­chę opa­dły, za­wo­łał syna z po­wro­tem do sie­bie.

– To mó­wisz, Sta­chu, że mło­dy Kula na­zwał cię pa­lan­tem i dla­te­go mu­sia­łeś mu dać łup­nia?

– Tak, tato. On w ogó­le już od daw­na się mnie cze­piał, wy­zy­wał… i w ogó­le. My­ślał, że jak jest parę lat star­szy, to wszyst­ko mu wol­no.

– A ten syn od Woj­tu­sia­ków to co, też się cie­bie cze­piał? Hę?

– On po­wie­dział na mnie bum­fuc­ker4, tato.

– A cóż to ta­kie­go ten bum­fuc­ker?

– Bum­fuc­ker to… to bar­dzo brzyd­ko. Na­wet nie mogę po­wtó­rzyć.

– Mó­wisz, że to bar­dzo brzyd­ko, hę? I on też jest dużo star­szy od cie­bie co?

– Ma skoń­czo­ne czter­na­ście lat, a ja do­pie­ro je­de­na­ście.

– Wiem, ile masz lat, więc mnie nie po­uczaj.

– Do­brze, tato.

– Słu­chaj, Sta­chu, tego tam…

– Słu­cham, tato.

– Masz tu „kło­ter­kę”5 i idź so­bie ju­tro do skle­pu ku­pić cu­kier­ków. Tych cze­ko­la­do­wych, wiesz, no tych, co je tak bar­dzo lu­bisz.

– Dzię­ku­ję – uśmiech­nię­ty Sta­szek wsu­nął do kie­sze­ni me­ta­lo­wy pie­nią­żek i od­wró­ciw­szy się na pię­cie, po­ma­sze­ro­wał do dru­gie­go po­ko­ju.

– Stach! – głos ojca osa­dził go na miej­scu.

– Tak, tato.

– A jak da­lej bę­dziesz bił ko­le­gów, to ci spusz­czę ta­kie la­nie, o ja­kim ci się jesz­cze nie śni­ło.

*

Obok tłu­cze­nia in­nych urwi­sów, ży­cie mło­de­go Sta­ni­sła­wa Kie­ca­la upły­wa­ło na cho­dze­niu do miej­sco­wej szko­ły, za czym nie prze­pa­dał, na po­mo­cy ro­dzi­com w go­spo­dar­stwie, cze­go szcze­rze nie­na­wi­dził, i na czy­ta­niu ksią­żek, co czy­nić wprost uwiel­biał. Jim Tul­ly, au­tor książ­ki o ży­ciu ame­ry­kań­skich tram­pów, zna­ją­cy Kie­ca­la od naj­młod­szych lat na­pi­sał, że Stach był jed­nym z naj­więk­szych „czy­ta­czy”, ja­kich w ży­ciu po­znał. Wszę­dzie: na ko­le­jo­wym szla­ku, w gó­rach, w le­sie, Kie­cal za­wsze miał ze sobą ja­kąś książ­kę, po­ży­czo­ną w pu­blicz­nej bi­blio­te­ce w ja­kimś ma­łym mia­stecz­ku gdzieś po dro­dze, czy ku­pio­ną za kil­ka cen­tów na wy­prze­da­ży. Gdy był już gwiaz­dą kwa­dra­to­we­go rin­gu, przy­go­to­wu­jąc się do ko­lej­nych waż­nych po­je­dyn­ków wo­ził ze sobą do obo­zów tre­nin­go­wych całe ich sto­sy.

W wie­ku lat dzie­się­ciu do­ko­nał wiel­kie­go od­kry­cia. W cen­trum Grand Ra­pids zna­lazł miej­ską bi­blio­te­kę. Wcze­śniej Sta­szek na­wet nie ma­rzył o tym, że w ogó­le ist­nie­je coś ta­kie­go, jak bi­blio­te­ka pu­blicz­na, bu­dy­nek miesz­czą­cy ty­sią­ce ksią­żek, gdzie każ­dą z nich moż­na bez­płat­nie po­ży­czyć. Dłu­go nie mógł uwie­rzyć, że tyle ksią­żek jest na świe­cie. W bi­blio­te­ce spo­tkał po raz pierw­szy w ży­ciu wy­kształ­co­ną ko­bie­tę, któ­ra, do­strze­gł­szy błysk w oczach ja­sno­wło­se­go chłop­ca, skie­ro­wa­ła go na­tych­miast do pół­ki z baj­ka­mi. Szyb­ko jed­nak pan­na Flo­ra Ru­skind zo­rien­to­wa­ła się, że baj­ki mały Po­lak ma w głę­bo­kiej po­gar­dzie, a naj­bar­dziej spra­gnio­ny jest opi­sów po­dró­ży oraz przy­gód i od­tąd za­wsze już pod­su­wa­ła mu książ­ki tego ro­dza­ju. A dzie­ciak po­chła­niał je żar­łocz­nie, czy­tał w łóż­ku, przy sto­le, na ki­blu, idąc do szko­ły i w dro­dze po­wrot­nej.

Z wy­pie­ka­mi na twa­rzy mały Sta­szek czy­tał o dziel­nych sze­ry­fach – nie­stru­dzo­nych łow­cach prze­stęp­ców, o „Czer­wo­nej Chmu­rze”, „Sie­dzą­cym Byku”, „Sza­lo­nym Ko­niu” i in­nych czer­wo­no­skó­rych wo­jow­ni­kach, o tra­pe­rach i kow­bo­jach, o Jes­sie Ja­me­sie i jego ban­dzie, o słyn­nych re­wol­we­row­cach Dzi­kie­go Za­cho­du szyb­szych niż bły­ska­wi­ce, któ­rzy za­wsze umie­ra­li w bu­tach. Wzbi­jał się z ra­do­ścią do góry na skrzy­dłach cu­dzych unie­sień i po­grą­żał w ot­chła­ni roz­pa­czy, gdy bo­ha­te­ro­wie, z któ­ry­mi się utoż­sa­miał, cier­pie­li lub po­no­si­li klę­skę.

Szcze­gól­nym pie­ty­zmem da­rzył mi­strza re­wol­we­ru, Dzi­kie­go Bil­la Hic­ko­ka. Po­mię­ta i po­pla­mio­na od wie­lo­krot­ne­go czy­ta­nia książ­ka o Wild Bil­lu pod ty­tu­łem Nie­ustra­szo­ny sze­ryf, sta­no­wi­ła jego naj­więk­szy skarb. Czę­sto i z po­dzi­wem pa­trzył na ko­lo­ro­wą okład­kę, przed­sta­wia­ją­cą szczu­płe­go czło­wie­ka z roz­wia­ny­mi na wie­trze dłu­gi­mi wło­sa­mi, mie­rzą­ce­go do nie­wi­dzial­ne­go prze­ciw­ni­ka z czar­no oksy­do­wa­ne­go re­ming­to­na ka­li­ber 44. Naj­bar­dziej fa­scy­no­wał go twar­dy jak stal wzrok słyn­ne­go re­wol­we­row­ca. Cza­sa­mi, kie­dy nikt nie wi­dział, Stach sta­wał przed lu­strem i ćwi­czył to zim­ne spoj­rze­nie, w któ­rym jak­by cza­iła się śmierć.

Ja­mes But­tler Hic­kok, opie­wa­ny w dzie­siąt­kach we­ster­nów Dzi­ki Bill, był naj­praw­do­po­dob­niej naj­szyb­szym gun­ma­nem spo­śród wszyst­kich lu­dzi, któ­rzy włó­czy­li się po woj­nie se­ce­syj­nej po mia­stach i mia­stecz­kach Sta­re­go Za­cho­du. Do za­bi­ja­nia prze­ciw­ni­ków uży­wał głów­nie col­tów navy z in­kru­sto­wa­ną ko­ścią sło­nio­wą kol­bą. Ubra­ny w strój pre­rio­wy, no­sił broń w ka­bu­rach przy pa­sie. W mie­ście prze­bie­rał się zwy­kle w czar­ny ża­kiet z dłu­gi­mi po­ła­mi, a re­wol­we­ry za­ty­kał za czer­wo­ną szar­fę owi­nię­tą na bio­drach. Był strzel­cem in­stynk­tow­nym, ta­len­tem, jaki po­ja­wia się raz na wie­le lat. Jak sam opo­wia­dał, za­bił w su­mie po­nad set­kę lu­dzi, cho­ciaż pod ko­niec ży­cia wy­znał, że za­ła­twił „tyl­ko” trzy­dzie­stu sied­miu.

Uro­dził się 27 maja 1837 roku w Troy Gro­ve, stan Il­li­no­is. W dzie­ciń­stwie pra­co­wał na far­mach są­sia­dów i po­ma­gał ojcu ukry­wać zbie­głych nie­wol­ni­ków. W 1856 roku opu­ścił dom ro­dzin­ny, by za­jąć się upra­wą roli w Kan­sas. Za­an­ga­żo­wał się tam w an­ty­nie­wol­ni­czy Ruch na rzecz Wol­ne­go Sta­nu (Free Sta­te Mo­ve­ment). Po­tem zo­stał sze­ry­fem w mia­stecz­ku Mon­ti­cel­lo. Szczu­pły dwu­dzie­sto­let­ni mło­kos nie cie­szył się po­cząt­ko­wo zbyt du­żym sza­cun­kiem miesz­kań­ców, ale za­czę­to nań pa­trzyć zu­peł­nie in­a­czej, gdy w 1858 roku na uli­cy w La­even­worth roz­ło­żył pię­ciu na­raz rze­zi­miesz­ków.

Dwa lata póź­niej roz­po­czął pra­cę jako woź­ni­ca i straż­nik w sław­nej fir­mie trans­por­to­wej Rus­sel, Ma­jor & Wad­dell. Na­stęp­nie awan­so­wał na sze­fa sta­cji dy­li­żan­sów Pony Express, otwar­tej 3 kwiet­nia 1860 roku trans­kon­ty­nen­tal­nej pocz­ty kon­nej, łą­czą­cej Sa­cra­men­to w Ka­li­for­nii i St. Jo­seph w Mis­so­uri. Prze­wo­żo­ne przez kon­nych ku­rie­rów przez Ka­li­for­nię, Ne­va­dę, Utah, Wy­oming, Ne­bra­skę, Kan­sas i Mis­so­uri li­sty szły tyl­ko 10 dni. Na tra­sie li­czą­cej 1840 mil za­ło­żo­no 157 sta­cji, w któ­rych cze­ka­ło 400 koni dla ku­rie­rów. Na sta­cji ku­rier ze­ska­ki­wał z ko­nia, prze­kła­dał pocz­tę na in­ne­go, wska­ki­wał na sio­dło i pę­dził da­lej.

W 1861 roku Wild Bill ugrun­to­wał swą sła­wę w Ne­bra­sce, na po­sto­ju dy­li­żan­sów w Rock Cre­ek. Zja­wił się tam bu­dzą­cy po­wszech­ny strach awan­tur­nik Da­vid McCan­les i za­żą­dał pie­nię­dzy na­le­żą­cych mu się od fir­my prze­wo­zo­wej. Hic­kok od­parł, że wy­pła­ta nie leży w jego kom­pe­ten­cjach i że na­le­ży się udać do dy­rek­cji. Co było da­lej, tego nig­dy nie wy­ja­śnio­no, cho­ciaż po po­grze­bie McCan­le­sa i jego „go­ry­la” Hic­kok sta­nął przed są­dem, oskar­żo­ny o po­dwój­ne mor­der­stwo. Mó­wio­no, że roz­wście­czo­ny od­mo­wą McCan­les za­czął lżyć Hic­ko­ka, a wów­czas ner­wy Bil­la „eks­plo­do­wa­ły”. Unie­win­nio­no go, bo dzia­łał w obro­nie wła­snej.

Kil­ka mie­się­cy póź­niej hi­sto­ria dała mu ko­lej­ną szan­sę po­więk­sze­nia sła­wy – roz­po­czę­ła się woj­na se­ce­syj­na. Hic­kok zo­stał par­ty­zan­tem i zwia­dow­cą po stro­nie Unii. Ry­chło zy­skał opi­nię nie­do­ści­głe­go strzel­ca wy­bo­ro­we­go. Do­kład­na licz­ba jego ofiar nie jest zna­na, we­dług nie­któ­rych źró­deł prze­kro­czy­ła 400, w tym wie­lu wy­so­kich ran­gą ofi­ce­rów. Był też świet­nym szpie­giem, wie­lo­krot­nie do­star­czał cen­nych in­for­ma­cji zza li­nii wro­ga. Kie­dy po­znał pla­ny ata­ku na Fort Le­aven­worth, po­sta­no­wił ostrzec unio­ni­stów. Wy­je­chał na li­nię fron­tu pod ostrzał oby­dwu wojsk. Żeby się prze­bić, mu­siał za­bić po­dejrz­li­we­go sier­żan­ta kon­fe­de­ra­tów i pod ostrza­łem prze­pły­nąć rze­kę.

Pod ko­niec woj­ny wziął udział w jed­nym z naj­krwaw­szych jej frag­men­tów, kam­pa­nii w Wil­der­ness, gdzie za­przy­jaź­nił się z ge­ne­ra­łem Geo­r­ge’em Cu­ste­rem, tym sa­mym, któ­re­go w czerw­cu 1876 roku wy­koń­czył Sza­lo­ny Koń w sła­wet­nej bi­twie nad rze­ką Lit­tle Bi­ghorn.

Po kil­ku la­tach ta­kie­go ży­cia żąd­ny przy­gód mło­dzik był już we­te­ra­nem o że­la­znym spoj­rze­niu. Prze­zy­wa­no go Dzi­ki Bill. Nie wia­do­mo, skąd wzię­ło się to prze­zwi­sko, ale pa­so­wa­ło do nie­go i sta­ło się czę­ścią ota­cza­ją­cej go le­gen­dy.

Naj­gło­śniej­szym echem od­bił się po­je­dy­nek Dzi­kie­go Bil­la z gło­śnym re­wol­we­row­cem Da­wi­dem Tut­tem, któ­ry od­był się 21 lip­ca 1865 roku na głów­nym pla­cu Spring­field. Cała hi­sto­ria za­czę­ła się dzień wcze­śniej. Hic­kok, jak wie­lu in­nych męż­czyzn w tych cza­sach, uwiel­biał grę w po­ke­ra i był praw­dzi­wym mi­strzem wspo­mnia­nej gry. Tego wie­czo­ru jed­nak prze­grał do Tut­ta nie tyl­ko wszyst­kie pie­nią­dze, ja­kie miał przy so­bie, ale na do­da­tek jesz­cze za­koń­czył grę z dłu­giem w wy­so­ko­ści 35 do­la­rów, za któ­ry Tutt za­żą­dał zło­te­go ze­gar­ka na­le­żą­ce­go do Hic­ko­ka.

Za­cho­wa­ne do dzi­siaj akta są­do­we wska­zu­ją, że wal­czy­li o dług kar­cia­ny, jed­nak po­wszech­nie są­dzo­no, że mu­sia­ło pójść o coś in­ne­go. Po­dob­no po­kłó­ci­li się o jed­ną z pro­sty­tu­tek, któ­rą Dzi­ki Bill miał ja­ko­by od­bić Tut­to­wi. Nie­któ­rzy uwa­ża­ją też, że do gło­su do­szła wro­gość z okre­su woj­ny se­ce­syj­nej, w któ­rej wal­czy­li po prze­ciw­nych stro­nach.

Ze­ga­rek był więc tyl­ko pre­tek­stem. Po­szło ra­czej o ra­to­wa­nie mę­skie­go ho­no­ru niż o głu­pie kil­ka do­la­rów. Kie­dy Tutt od­cho­dził, Hic­kok ka­zał mu od­dać cza­so­mierz i za­gro­ził przy­kry­mi kon­se­kwen­cja­mi.

O szó­stej po po­łu­dniu za­daw­nio­na bądź po­wsta­ła do­pie­ro w Spring­field nie­chęć spro­wa­dzi­ła obu męż­czyzn na śro­dek pla­cu. Hic­kok ostrzegł, że nie ustą­pi, do­pó­ki nie od­zy­ska swo­jej wła­sno­ści. Praw­do­po­dob­nie Tutt pierw­szy się­gnął po broń. Hic­kok za­re­ago­wał bły­ska­wicz­nie. Wy­strze­lił i nie spraw­dził na­wet, czy tra­fił. Nie mu­siał. Nig­dy nie pu­dło­wał i dla­te­go jesz­cze żył. Kula tkwi­ła w sa­mym ser­cu prze­ciw­ni­ka.

Nie­któ­rzy uwa­ża­li śmierć Tut­ta za mor­der­stwo, w mie­ście za­czę­to mó­wić o lin­czu. Dwa ty­go­dnie póź­niej sąd uznał jed­nak, że Hic­kok dzia­łał w obro­nie wła­snej. Jego re­wol­we­ro­wa i kar­cia­na re­pu­ta­cja pod­sko­czy­ła o ko­lej­nych kil­ka punk­tów.

Ci, któ­rzy sta­wa­li mu na dro­dze, od­cho­dzi­li ze świa­ta z pio­ru­nu­ją­cą szyb­ko­ścią, jak pe­wien szu­ler w ka­sy­nie w Ju­les­berg (Co­lo­ra­do) i trzech za­bi­ja­ków w Jef­fer­son Co­un­ty (Mis­so­uri). W koń­cu do­wie­dzie­li się o nim wszy­scy i od tej pory wszę­dzie, gdzie tyl­ko się po­ja­wił, ro­bi­ło się spo­koj­nie. Gdy przy­jął po­sa­dę sze­ry­fa w ży­ją­cym bez­pra­wiem mia­stecz­ku Hays City w sta­nie Kan­sas, mod­ne sta­ło się wjeż­dża­nie do tego mia­sta bez bro­ni. Tak po pro­stu, żeby nie ku­sić li­cha. Przy­by­szom po­ka­zy­wa­no tam na dzień do­bry słup te­le­gra­ficz­ny, w któ­ry Hic­kok wsa­dził 6 kul, strze­la­jąc z ga­lo­pu­ją­ce­go ko­nia. Co naj­dziw­niej­sze, Dzi­ki Bill był bu­dzą­cym gro­zę za­bój­cą, a jed­no­cze­śnie wszyst­kie re­la­cje opi­su­ją go jako czło­wie­ka o uj­mu­ją­cym spo­so­bie by­cia i mi­łej po­wierz­chow­no­ści.

W Hays City nie bra­ko­wa­ło jed­nak lu­dzi, któ­rzy chcie­li zdo­być sła­wę, po­ko­nu­jąc Wild Bil­la. Jego le­gen­da po­ma­ga­ła mu utrzy­mać w ry­zach kow­bo­jów i awan­tur­ni­ków, ale jed­no­cze­śnie przy­cią­ga­ła roz­ma­itych na­pa­leń­ców i świ­rów. Któ­re­goś razu, kie­dy sie­dział w miej­sco­wym sa­lo­onie, za­ata­ko­wa­ła go gru­pa pi­ja­nych żoł­nie­rzy z po­bli­skie­go for­tu. Dwóch ka­wa­le­rzy­stów za­szło sze­ry­fa od tyłu. Je­den po­chwy­cił go za szy­ję i oba­lił na zie­mię, dru­gi zaś wy­cią­gnął re­wol­wer re­ming­ton, przy­sta­wił mu lufę do ucha i po­cią­gnął za spust…

Każ­de­mu, na­wet naj­lep­szym, po­trze­ba od cza­su do cza­su tro­chę szczę­ścia. W tym wy­pad­ku szczę­ściem Dzi­kie­go Bil­la oka­za­ła się zła ja­kość re­wol­we­ru. Broń nie wy­strze­li­ła, da­jąc mu jesz­cze jed­ną szan­sę. Nie mo­gąc się w peł­ni oswo­bo­dzić, się­gnął po swój re­wol­wer i strze­lił w ko­la­no fa­ce­to­wi, któ­ry go trzy­mał. Żoł­nierz z gło­śnym wy­ciem ru­nął na pod­ło­gę, a Hic­kok wy­strze­lił do dru­gie­go na­past­ni­ka, kła­dąc go tru­pem na miej­scu. Wkrót­ce wy­je­chał z mia­sta, chcąc unik­nąć ze­msty in­nych ka­wa­le­rzy­stów.

Wio­sną 1871 roku zno­wu za­ło­żył gwiaz­dę sze­ry­fa w strasz­li­wie nie­spo­koj­nym Abi­le­ne w Kan­sas, nad Smo­ky Hill Ri­ver, gdzie ścią­ga­ły męty z ca­łe­go Za­cho­du. Abi­le­ne mia­ło 32 sa­lo­ony, 64 domy gry i nie­zli­czo­ne bur­de­le. Po­przed­ni przed­sta­wi­ciel pra­wa, Tom Smith, zo­stał przez nie­zna­nych spraw­ców be­stial­sko za­mor­do­wa­ny. Tek­sań­scy kow­bo­je wie­lo­krot­nie pró­bo­wa­li sta­wić czo­ła i no­we­mu sze­ry­fo­wi, ale z wszyst­kich po­je­dyn­ków, za­sa­dzek i burd

Hic­kok wy­cho­dził cało dzię­ki swym nie­sa­mo­wi­tym umie­jęt­no­ściom, nie­praw­do­po­dob­nie sil­nym ner­wom i szczę­ściu.

Nie­ste­ty, pew­ne­go dnia to szczę­ście go opu­ści­ło. W Abi­le­ne do­szło do tra­ge­dii. Hic­ko­ko­wi nie spodo­bał się por­no­gra­ficz­ny znak wi­szą­cy nad wej­ściem do sa­lo­onu i za­żą­dał jego zdję­cia. Wła­ści­ciel przy­byt­ku, szu­ler z Tek­sa­su Phil Coe nie usłu­chał, wo­bec cze­go Bill ze­strze­lił ów herb kil­ko­ma cel­ny­mi po­ci­ska­mi z re­wol­we­ru. Nocą do­szło do re­wan­żu. Coe usi­ło­wał z po­mo­cą kil­ku kum­pli „od­strze­lić Hic­ko­ko­wi jaja” – jak ad ver­bum wy­ra­ził się w swo­im sa­lo­onie po wy­pi­ciu kil­ku szkla­ne­czek whi­sky. Sze­ry­fo­wi po­ma­gał przy­ja­ciel, Mike Wil­liams. Roz­dzie­li­li się. Hic­kok pierw­szy na­tra­fił na Coe’a i za­bił go. Na­gle usły­szał, że ktoś bie­gnie uli­cą w jego kie­run­ku. Są­dząc, że to kom­pan szu­le­ra, od­wró­cił się bły­ska­wicz­nie i in­stynk­tow­nie strze­lił. Zno­wu cel­nie. Pod­szedł do tru­pa i uj­rzał z prze­ra­że­niem, że przez po­mył­kę za­strze­lił dru­ha. Nikt jesz­cze nie wie­dział, że naj­więk­szy z re­wol­we­row­ców za­czy­na ślep­nąć.

Tym nie­szczę­snym strza­łem Wild Bill wy­rwał po­tęż­ną dziu­rę we wła­snej le­gen­dzie. Za­strze­le­nie przy­ja­cie­la bar­dzo go zmie­ni­ło. Od tego mo­men­tu co­raz nie­chęt­niej się­gał po broń. Mike Wil­liams był praw­do­po­dob­nie ostat­nim czło­wie­kiem, któ­re­go za­bił. Cią­gle mę­czy­ły go wy­rzu­ty su­mie­nia. Po­dob­no na­wet cho­wał wło­sy pod ka­pe­lu­szem i nie po­zwa­lał ni­ko­mu uży­wać swe­go daw­ne­go prze­zwi­ska. Jego ży­cie roz­le­cia­ło się jak do­mek z kart, zu­peł­nie stra­cił pew­ność sie­bie. Przy­glą­dał się swo­je­mu od­bi­ciu w lu­strze i by­najm­niej nie po­do­ba­ło mu się to, co tam wi­dział.

W grud­niu 1871 roku rada mia­sta od­wo­ła­ła Hic­ko­ka ze sta­no­wi­ska sze­ry­fa. Nie miał do­kąd pójść. Stróż pra­wa z opi­nią mor­der­cy nie był już ni­ko­mu po­trzeb­ny.

Zdjąw­szy gwiaz­dę, le­czył ja­skrę w Chey­en­ne, był jed­nak wciąż na tyle spraw­ny, że w la­tach 1872-1874 mógł po­pi­sy­wać się cel­no­ścią strza­łów w słyn­nym cyr­ku Buf­fa­lo Bil­la, swe­go przy­ja­cie­la jesz­cze z cza­sów Pony Express. Pre­zen­to­wa­ne sztu­ki cha­rak­te­ry­zo­wa­ły się strasz­nie ni­ską ja­ko­ścią ar­ty­stycz­ną, ale udział w nich praw­dzi­wych sław Old We­stu ścią­gał tłu­my. Hic­kok nie bar­dzo jed­nak po­tra­fił przy­sto­so­wać się do wy­mo­gów te­atru. W koń­cu któ­re­goś wie­czo­ru zszedł w trak­cie spek­ta­klu ze sce­ny, by nig­dy już na nią nie wró­cić.

Jako zna­ko­mi­ty po­ke­rzy­sta za­czął za­ra­biać grą w kar­ty. Po­now­nie roz­po­czął wę­drów­kę po mia­stach, mia­stecz­kach i obo­zach Old We­stu. Prze­by­wa­jąc w Chey­en­ne, w sta­nie Wy­oming, spo­tkał swo­ją daw­ną wiel­bi­ciel­kę, jesz­cze z Abi­le­ne, Agnes Lake, ar­tyst­kę cyr­ko­wą i ak­tor­kę.

5 mar­ca 1876 roku wzię­li ślub. Na mie­siąc mio­do­wy pań­stwo Hic­kok wy­je­cha­li do Cin­cin­na­ti, ale już po dwóch ty­go­dniach Bill miał do­syć mał­żeń­skie­go ży­cia. Wpraw­dzie wy­znał Agnes do­zgon­ną mi­łość, ale bar­dziej wi­dać ko­chał Po­gra­ni­cze. Zdjął więc ob­rącz­kę i ru­szył do De­adwo­od, me­tro­po­lii „Naj­bo­gat­szych Stu Mil Kwa­dra­to­wych Świa­ta” w Gó­rach Czar­nych, gdzie wła­śnie od­kry­to po­kła­dy zło­ta.

Hic­kok nie za­mie­rzał oczy­wi­ście ko­pać krusz­cu, za­mie­rzał na­to­miast po­pra­wić swe fi­nan­se przy zie­lo­nym sto­li­ku.

2 sierp­nia 1876 roku sie­dział jak zwy­kle z kar­ta­mi w ręku w „Sa­lo­onie Nr 10”. Tego dnia kar­ta nie szła mu wy­jąt­ko­wo. W do­dat­ku kum­pel Bil­la, Char­lie Rich, za­jął jego ulu­bio­ne miej­sce ty­łem do ścia­ny, Hic­kok usiadł więc ple­ca­mi do wej­ścia. Był to praw­do­po­dob­nie naj­więk­szy, a za­ra­zem ostat­ni błąd w jego peł­nym nie­bez­pie­czeństw ży­ciu. Oprócz nich w „Sa­lo­onie Nr 10” sie­dzie­li jesz­cze Carl Mann i ka­pi­tan Wil­liam Mas­sey, pi­lot stat­ku pa­ro­we­go na Mis­so­uri. Po­chło­nię­ty grą Dzi­ki Bill nie za­uwa­żył skra­da­ją­ce­go się z tyłu fa­ce­ta na­zwi­skiem Jack McCall. Chwi­lę póź­niej ów McCall po­słał mu w gło­wę oło­wia­ny po­cisk ka­li­bru 0,45 cala. Kula, prze­biw­szy gło­wę ofia­ry, wy­szła przez pra­wy po­li­czek i utkwi­ła w le­wym ra­mie­niu Mas­seya.

Po­cho­wa­no go w De­adwo­od, na cmen­ta­rzu Mo­unt Mo­riah. Układ kart, któ­ry Hic­kok trzy­mał w tym mo­men­cie w ręku, dwa asy i dwie ósem­ki, zwa­ny jest przez po­ke­rzy­stów w Ame­ry­ce dead’s man hand – ręką tru­pa.

Pła­ka­ła po Dzi­kim Bil­lu tyl­ko jed­na oso­ba w De­adwo­od, Mar­tha Jane Can­na­ray-Bur­ke, zna­na jako Ca­la­mi­ty Jane. (An­giel­skie sło­wo ca­la­mi­ty ozna­cza nie­szczę­ście, klę­skę bądź nie­do­lę). Prze­zwi­sko to nie było ani tro­chę prze­sa­dzo­ne, bo­wiem nie­szczę­ście rze­czy­wi­ście spo­ty­ka­ło zwy­kle osob­ni­ków sta­ją­cych jej na dro­dze. Ubie­ra­ła się po mę­sku, to­też ci, któ­rzy jej nie zna­li, bra­li ją za nie­bez­piecz­ne­go re­wol­we­row­ca i - po­mi­ja­jąc płeć – mie­li zu­peł­ną ra­cję. Strze­la­ła cel­niej niż więk­szość męż­czyzn i po­tra­fi­ła wy­pić wię­cej niż oni. Z mi­strzow­ską wpra­wą pro­wa­dzi­ła po­wóz, żuła ty­toń, a klę­ła tak, że za­pew­ne nie­je­den szewc za­padł­by się ze wsty­du pod zie­mię. Jej praw­dzi­we (i zmy­ślo­ne) przy­go­dy sta­ły się przed­mio­tem wie­lu le­gend.

Uro­dzi­ła się 1 maja 1852 roku w Prin­ce­ton w Mis­so­uri. Jej mat­ka była pro­sty­tut­ką, oj­ciec far­me­rem, któ­ry po­ślu­bił „upa­dłą dziew­czy­nę”, aby ją – jak oświad­czył – „zre­for­mo­wać”. Nie wia­do­mo, czy chwa­leb­na mi­sja mło­de­go rol­ni­ka za­koń­czy­ła się po­wo­dze­niem. W 1865 roku pań­stwo Can­na­ray wraz z Mar­thą i jej młod­szym ro­dzeń­stwem (dwóch bra­ci i trzy sio­stry) prze­pro­wa­dzi­li się do Vir­gi­nia City w Mon­ta­nie, gdzie rok póź­niej mat­ka Mar­thy zmar­ła na za­pa­le­nie opon mó­zgo­wych. Po kil­ku mie­sią­cach na łono Abra­ha­ma prze­niósł się rów­nież oj­ciec.

Aby prze­żyć i utrzy­mać ro­dzeń­stwo, Mar­tha prze­pro­wa­dzi­ła się do Wy­oming, gdzie ima­ła się przez na­stęp­ne lata naj­prze­róż­niej­szych za­wo­dów. Była ku­char­ką, tan­cer­ką i woź­ni­cą. Jako szes­na­sto­let­nia dziew­czy­na za­czę­ła pra­co­wać dla nie­ja­kiej Ma­da­me Mo­usta­che w cha­rak­te­rze pro­sty­tut­ki. W 1875 roku słu­ży­ła w pe­ne­tru­ją­cej Black Hills ar­mii ge­ne­ra­ła Cro­oka w Po­łu­dnio­wej Da­ko­cie. Cza­sa­mi kon­wo­jo­wa­ła dy­li­żan­se, a cza­sa­mi na nie na­pa­da­ła, bo tak samo jak Hic­kok nie zno­si­ła mo­no­to­nii.

Wio­sną 1876 roku zja­wi­ła się w De­adwo­od i za­ję­ła się do­star­cza­niem to­wa­rów do obo­zów po­szu­ki­wa­czy zło­ta. Wi­dy­wa­no ją i re­spek­to­wa­no w sa­lo­onach o tak zszar­ga­nej opi­nii, że po­rząd­ni oby­wa­te­le omi­ja­li je z da­le­ka. Ale kie­dy w 1878 roku w mie­ście wy­bu­chła epi­de­mia czar­nej ospy i po­rząd­ni oby­wa­te­le zo­sta­li bez żad­nej po­mo­cy – Mar­tha Jane była je­dy­ną oso­bą, któ­ra uli­to­wa­ła się nad nimi, pie­lę­gnu­jąc cho­rych za zwy­kłe „dzię­ku­ję”.

Bra­ła so­bie licz­nych ko­chan­ków, ale jej ser­ce na­le­ża­ło tyl­ko do jed­ne­go. Do Wild Bil­la Hic­ko­ka. We­dług nie­po­twier­dzo­nej wer­sji wzię­li na­wet ślub 1 wrze­śnia 1875 roku i mie­li cór­kę (Jean Hic­kok McCor­mick, uro­dzo­ną 25 wrze­śnia 1875 roku – od­da­ną póź­niej do ad­op­cji).

Po śmier­ci ar­cy­mi­strza re­wol­we­ru po­wo­zi­ła dy­li­żan­sa­mi na tra­sie z Ra­pid City do Fort Pier­re. W cią­gu na­stęp­nych lat pra­co­wa­ła w Gre­en Ri­ver (Wy­oming) i Black­fo­ot (Mon­ta­na) jako pro­sty­tut­ka. W 1885 roku wy­szła w El Paso za mąż, za woź­ni­cę na­zwi­skiem Clin­ton Bur­ke. Dwa lata póź­niej (28 paź­dzier­ni­ka 1887) uro­dzi­ła cór­kę, ale jej mał­żeń­stwo roz­pa­dło się w roku 1895. Po roz­wo­dzie po­pi­sy­wa­ła się strze­la­niem i jaz­dą kon­ną w cyr­kach i re­wiach na Wschod­nim Wy­brze­żu, od­wie­dzi­ła na­wet z tru­pą ar­ty­stów An­glię. W 1901 roku wy­stą­pi­ła na Wszech­a­me­ry­kań­skiej Wy­sta­wie w Buf­fa­lo, lecz wy­rzu­co­ną ją stam­tąd za pi­jań­stwo. W sierp­niu tego roku wy­lą­do­wa­ła w domu po­mo­cy spo­łecz­nej w Bo­ze­man w Mon­ta­nie. Na ko­niec wró­ci­ła do De­adwo­od, gdzie pro­wa­dzi­ła sa­lo­on, przez któ­ry zło­to prze­pły­wa­ło jak rze­ka.

Prze­ży­ła swe­go uko­cha­ne­go Dzi­kie­go Bil­la o 27 lat. Zmar­ła na za­pa­le­nie płuc 1 sierp­nia 1903 roku w ho­te­lu Ter­ry koło De­adwo­od, le­d­wie prze­kro­czyw­szy pięć­dzie­siąt­kę. Jej ostat­nim ży­cze­niem było, żeby ją po­cho­wać obok Hic­ko­ka. Pa­mię­ta­jąc po­świę­ce­nie Ca­la­mi­ty Jane pod­czas za­ra­zy, miesz­kań­cy speł­ni­li proś­bę i do dzi­siaj dwa oka­za­łe gro­bow­ce z ka­mie­ni po­lnych są­sia­du­ją ze sobą w cie­niu wy­so­kich drzew na tam­tej­szym Mo­unt Mo­riah Ce­me­te­ry.

*

Książ­ki o Dzi­kim Bil­lu i Ca­la­mi­ty Jane Stach nie po­ży­czył­by ni­ko­mu za żad­ne skar­by. No, może nie­zu­peł­nie ni­ko­mu. „Kuba” De­sland mógł ją wziąć do domu na ja­kiś czas, ale „Kuba” sam miał spo­ro faj­nych ksią­żek i chęt­nie da­wał je Kie­ca­lo­wi do czy­ta­nia, choć­by tę o bia­ło­wło­sym ge­ne­ra­le Cu­ste­rze. Trzy lata star­szy „Kuba” był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Stasz­ka w Grand Ra­pids i w rze­czy­wi­sto­ści miał na imię Tom­my, ale przez pe­wien czas miesz­kał z ro­dzi­ca­mi w Ha­wa­nie, skąd wzię­ło się jego prze­zwi­sko. Z okre­su prze­by­wa­nia na Go­rą­cej Wy­spie „Kuba” w rze­czy­wi­sto­ści nie­wie­le pa­mię­tał, ale po­tra­fił go­dzi­na­mi snuć nie­koń­czą­ce się opo­wie­ści o eg­zo­tycz­nym kra­ju, o bia­łych do­mach, błę­kit­nym oce­anie, o wy­so­kich pal­mach pod gra­na­to­wym nie­bem, ogni­stych dziew­czę­tach i moc­nym ru­mie. Szcze­gól­nie o tych dwóch ostat­nich rze­czach nie miał na­wet bla­de­go po­ję­cia, co nie prze­szka­dza­ło mu jed­nak pięk­nie o tym opo­wia­dać.

„Kuby” ga­wę­dy o Ku­bie bar­dzo im­po­no­wa­ły Stasz­ko­wi, któ­ry jak na ra­zie naj­da­lej był z ro­dzi­ca­mi w De­tro­it. A poza tym, sto­li­ca sta­nu Mi­chi­gan, szcze­rze mó­wiąc, bar­dzo go roz­cza­ro­wa­ła. Uli­ce i pla­ce, przez któ­re prze­jeż­dża­li, były ci­che, pra­wie zu­peł­nie wy­lud­nio­ne z po­wo­du pa­nu­ją­ce­go tego dnia nie­zno­śne­go upa­łu. Tam i tu, co praw­da, oży­wia­ły je okna wy­sta­wo­we skle­pów z ze­gar­ka­mi, gra­mo­fo­na­mi, ko­ra­la­mi, za­baw­ka­mi i ty­sią­cem in­nych fa­scy­nu­ją­cych to­wa­rów, ale to Stasz­ka zu­peł­nie nie za­do­wa­la­ło. Obie­cy­wał so­bie prze­cież zo­ba­czyć tłu­my spa­ce­ru­ją­cych po uli­cach pięk­nie ubra­nych lu­dzi i usły­szeć gra­ją­ce przed ka­wiar­nia­mi or­kie­stry. O po­zna­niu świa­ta mały Po­lak ma­rzył bar­dziej niż o czym­kol­wiek in­nym.

Tę tę­sk­no­tę po­tę­go­wał w nim bez­wied­nie rów­nież oj­ciec. Pan To­masz był praw­dzi­wym twar­dzie­lem. Mu­siał nim być, in­a­czej nie miał­by cze­go szu­kać w Ame­ry­ce. Tu­taj nie było miej­sca dla lu­dzi sła­bych. Z za­par­tym tchem słu­chał Sta­szek jego opo­wie­ści o po­cząt­kach ży­cia ro­dzi­ny Kie­ca­lów w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Oczy­ma wy­obraź­ni wi­dział wę­drów­kę ro­dzi­ców do Mi­chi­gan, groź­ne po­sta­cie ob­szar­pa­nych po­szu­ki­wa­czy zło­ta i ojca obej­mu­ją­ce­go chłod­ną rę­ko­jeść col­ta. Wte­dy nie moż­na było in­a­czej. Tyl­ko lufa re­wol­we­ru po­tra­fi­ła po­wstrzy­mać w przy­zwo­itej od­le­gło­ści przy­by­łych z ca­łe­go świa­ta włó­czę­gów, któ­rzy uwa­ża­li cały kraj za swo­ją wła­sność. Po­tem przy­szły inne cza­sy. Gdy Sta­szek uj­rzał świa­tło dzien­ne, rzą­dy ob­ję­ło ofi­cjal­ne pra­wo, ma­ją­ce po­par­cie po­tęż­ne­go apa­ra­tu pań­stwa. Mały Kie­cal strasz­li­wie ża­ło­wał, że nie uro­dził się kil­ka­na­ście lat wcze­śniej.

– Pa­mię­taj też – po­wie­dział mu kie­dyś, daw­no temu oj­ciec – że w tym kra­ju je­steś tyl­ko go­ściem. Two­ja praw­dzi­wa oj­czy­zna jest tam – wska­zał sza­rze­ją­ce w od­da­li pa­smo.

– W gó­rach? – za­py­tał zdu­mio­ny chło­piec.

– Nie – po­ki­wał gło­wą pan To­masz. – Da­le­ko poza nimi, bar­dzo, bar­dzo da­le­ko. Głos mu nie­spo­dzie­wa­nie za­drżał, a oczy dziw­nie zwil­got­nia­ły.

Wte­dy po raz pierw­szy Sta­szek do­wie­dział się, że jest Po­la­kiem. Zro­zu­miał, dla­cze­go, roz­ma­wia­jąc z ro­dzi­ca­mi, uży­wa in­ne­go ję­zy­ka od tego, któ­rym po­słu­gi­wał się w roz­mo­wach z wie­lo­ma ludź­mi z oto­cze­nia. Sło­wa ojca od­ma­lo­wa­ły le­żą­cą ty­sią­ce mil od Mi­chi­gan pięk­ną, za­ku­tą w pęta nie­wo­li oj­czy­znę. Roz­pa­li­ły we wraż­li­wej du­szy dziec­ka mi­łość do nie­zna­ne­go, da­le­kie­go kra­ju. Nie dane mu było go zo­ba­czyć.

Obok „Kuby” w Grand Ra­pids był jesz­cze ktoś, kto w nie­zwy­kły spo­sób pod­nie­cał wy­obraź­nię pol­skie­go chłop­ca. Ma­ry­sia To­kar­ska miesz­ka­ła z ro­dzi­ca­mi na są­sied­niej uli­cy. Była od nie­go dwa lata star­sza, mia­ła ogni­ście rude wło­sy za­wią­za­ne w śmiesz­ne ku­cy­ki i wiel­kie zie­lo­ne oczy, a jej smu­kła syl­wet­ka za­czy­na­ła wła­śnie na­bie­rać ape­tycz­nych wy­pu­kło­ści i krą­gło­ści. W dwu­na­sto­let­nim Stasz­ku za­czy­na­ło się bu­dzić za­in­te­re­so­wa­nie płcią prze­ciw­ną, cho­ciaż – co oczy­wi­ste – nie zda­wał so­bie jesz­cze z tego w peł­ni spra­wy.

Głów­ny pro­blem tkwił jed­nak w tym, że Ma­ry­sia zu­peł­nie nie zwra­ca­ła na nie­go uwa­gi. Szcze­bio­ta­ła we­so­ło w gro­nie ko­le­ża­nek, cza­sa­mi od­pro­wa­dzał ją do domu ja­kiś star­szy ko­le­ga. Stasz­ko­wi na ten wi­dok aż skrę­ca­ły się wnętrz­no­ści. Czę­sto prze­cha­dzał się pod jej do­mem, li­cząc, że na­tknie się na wy­cho­dzą­cą Ma­ry­się, ale kie­dy tak się dzia­ło, zu­peł­nie nie wie­dział, co po­cząć i mi­ja­li się bez sło­wa.

W koń­cu nada­rzy­ła się oka­zja. Pod­czas ja­kiejś sprzecz­ki któ­ryś z chłop­ców na­zwał Ma­ry­się pa­skud­ną wie­wió­rą. Sta­szek wy­rósł na­gle jak spod zie­mi.

– Po­wtórz gnoj­ku jesz­cze raz te sło­wa – po­wie­dział z groź­nym bły­skiem w oku.

Au­tor po­wyż­sze­go okre­śle­nia spoj­rzał na nie­go po­gar­dli­wie, zu­peł­nie jak­by Kie­cal był wy­plu­tą pest­ką śliw­ki albo rzu­co­nym na uli­cę nie­do­pał­kiem pa­pie­ro­sa. Prze­ra­stał Sta­cha co naj­mniej o gło­wę i nie prze­wi­dy­wał ze stro­ny chu­de­go dwu­na­sto­lat­ka naj­mniej­sze­go za­gro­że­nia.

– Zmia­taj, fra­je­rze, bo ci tak prze­fa­su­ję gębę, że ro­dzo­na ma­mu­sia cię nie po­zna – wark­nął, po­pie­ra­jąc wagę swo­ich słów sil­nym pchnię­ciem rę­ko­ma w pierś opo­nen­ta.

– Ob­ra­zi­łeś ko­bie­tę – syk­nął Sta­szek. – Od­szcze­kaj to, albo za­pła­cisz krwią. – Czuł in­stynk­tow­nie, że to wy­jąt­ko­wo głu­pi tekst, ale tak wła­śnie wy­ra­ził się kie­dyś sam Bill Hic­kok w prze­czy­ta­nej przez nie­go po­wie­ści.

– Co ta­kie­go? – zdu­mie­nie prze­ciw­ni­ka prze­ro­sło chy­ba jego iry­ta­cję. – Gdzieś ty się ko­nu­sie na­uczył ta­kiej głu­piej gad­ki?

– Te­raz ob­ra­zi­łeś rów­nież mnie – po­wie­dział Kie­cal z po­zor­nym spo­ko­jem, cho­ciaż wszyst­ko w nim we­wnątrz aż się go­to­wa­ło. Nie bar­dzo ro­zu­miał rów­nież zna­cze­nie sło­wa „ko­nus”, ale do­my­ślił się, że ten wy­raz ma z całą pew­no­ścią zde­cy­do­wa­nie ujem­ne za­bar­wie­nie uczu­cio­we.

Wyż­szy chło­pak nie za­mie­rzał kon­ty­nu­ować dal­szej wy­mia­ny epi­te­tów. Zbyt­nia po­błaż­li­wość dla szcze­nia­ka mo­gła na­ra­zić na szwank jego re­pu­ta­cję wśród sto­ją­cych obok ró­wie­śni­ków. Nie­spo­dzie­wa­nie – tak mu się przy­najm­niej zda­wa­ło – wy­star­to­wał w kie­run­ku Po­la­ka pra­wym za­ma­cho­wym. Ale Kie­cal tego wła­śnie ocze­ki­wał. Po­chy­lił ni­sko gło­wę, prze­pusz­cza­jąc ude­rze­nie nad sobą. Nie tra­fiw­szy w cel, pięść prze­ciw­ni­ka prze­ora­ła po­wie­trze, a on sam za­to­czył się pod wpły­wem siły cio­su. Za­nim zdo­łał od­zy­skać rów­no­wa­gę, Sta­szek sko­czył mu gwał­tow­nie na ple­cy, oba­la­jąc na zie­mię. A po­tem tłukł z ca­łej siły jego gło­wą o ka­mien­ne pły­ty chod­ni­ka tak dłu­go, do­pó­ki wo­kół nie roz­le­gły się prze­raź­li­we krzy­ki:

– Prze­stań, prze­cież go za­bi­jesz!

Je­że­li Sta­szek li­czył, że ru­do­wło­sa Ma­ry­sia wpad­nie w za­chwyt z po­wo­du jego bo­ha­ter­skiej in­ter­wen­cji, to sro­dze się za­wiódł. Pan­na To­kar­ska wy­da­wa­ła się bar­dziej zła na nie­go, niż na tego gnoj­ka, któ­ry ją ob­ra­ził.

– Mo­głeś go za­bić – po­wie­dzia­ła z wy­raź­ną pre­ten­sją w gło­sie. To nie były by­najm­niej sło­wa po­dzię­ko­wa­nia, ja­kich ocze­ki­wał, ale przy­najm­niej po raz pierw­szy zwró­ci­ła na nie­go uwa­gę. Nie­waż­ne jak, ale przy­najm­niej ode­zwa­ła się. Prze­stał być dla niej po­wie­trzem, a samo to war­te było naj­więk­szych po­świę­ceń.

– On cię ob­ra­ził – wy­du­kał.

– A ty o mało nie roz­trza­ska­łeś mu za to czasz­ki – skrzy­wi­ła się. – Tak nie moż­na.

– Był dużo star­szy i więk­szy ode mnie – pod­jął pró­bę uspra­wie­dli­wie­nia się. – Mu­sia­łem za­ła­twić go na amen, bo jak­by wstał, to on zro­bił­by ze mnie mia­zgę. Ką­tem oka do­strzegł, że jego nie­daw­ny ry­wal pod­niósł się przy po­mo­cy ko­le­gów z zie­mi. Jego twarz przy­po­mi­na­ła krwa­wą mia­zgę. In­stynk­tow­nie na­piął mię­śnie, ale chło­pak nie miał naj­mniej­szej ocho­ty na dal­sze pra­nie i chył­kiem umknął za róg uli­cy.

– Nie cier­pię bó­jek – Ma­ry­sia wy­la­ła mu na gło­wę ko­lej­ny ku­beł zim­nej wody. – Je­że­li chcesz być moim obroń­cą, to obie­caj, że ni­ko­mu już nie zro­bisz krzyw­dy.

– Jak mogę być two­im obroń­cą i nie ro­bić ni­ko­mu krzyw­dy? – za­py­tał. Ale frag­ment: „je­że­li chcesz być moim obroń­cą”, za­brzmiał cał­kiem za­chę­ca­ją­co. – W po­rząd­ku – zgo­dził się – obie­cu­ję.

Gdy­by dziew­czy­na nie­co le­piej zna­ła Stasz­ka Kie­ca­la, wie­dzia­ła­by, że te sło­wa mają taką samą war­tość jak przy­rze­cze­nie na­ło­go­we­go al­ko­ho­li­ka, że już nig­dy nie tknie bu­tel­ki. Na szczę­ście nikt już po­tem Ma­ry­si nie ob­ra­żał i Stach nie miał oka­zji do wy­ka­za­nia swo­ich umie­jęt­no­ści obroń­cy bez ro­bie­nia ko­muś krzyw­dy.

*