Upadek Lewiatana. Cykl Expanse. Tom 9 - James S.A. Corey - ebook

Upadek Lewiatana. Cykl Expanse. Tom 9 ebook

James S.A. Corey

4,7

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Najlepszy cykl science-fiction ostatniej dekady osiąga niesamowite zwieńczenie w dziewiątym, ostatnim tomie będącej laureatką nagrody Hugo space opery Jamesa S.A. Coreya, która zainspirowała serię Amazon Prime Original.

Zdobywca nagrody Hugo dla najlepszego cyklu.

Imperium lakońskie upadło, uwalniając 1300 układów spod rządów Winstona Duarte. Jednak starożytny wróg, który zabił budowniczych bram, obudził się i na nowo podjął wojnę przeciwko naszemu wszechświatowi.

W martwym układzie Ardo Elvi Okoye kieruje desperacją misją naukową mającą na celu zrozumienie tego, kim byli budowniczowie wrót i co ich zniszczyło, nawet jeśli ceną jest złamanie własnych zasad i narażenie na wpół obcych dzieci, na których barki spadł ciężar badań. Pośród zasiedlonych przez ludzkość gwiezdnych układów pułkownik Aliana Tanaka poluje na zaginioną córkę Duarte... oraz samego imperatora. A na Rosynancie James Holden i jego załoga walczą o zapewnienie ludzkości przyszłości pośród strzępów i odłamków tego, co nastało wcześniej.

Gdy niemal niewyobrażalne siły przygotowują się do wymazania całego ludzkiego życia, Holden i grupa niespodziewanych sojuszników odkrywają ostatnią, desperacką szansę na zjednoczenie całej ludzkości, która w razie wygranej obiecuje stworzenie potężnej galaktycznej cywilizacji wolnej od wojen, kłamstw i tajemnic.

Jednak cena zwycięstwa może być większa od kosztu przegranej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 656

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (209 ocen)
154
43
11
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ursus040666

Dobrze spędzony czas

ten kto przebrnie przez pierwszych100 stron potem się nie oderwie. Polecam
20
m4ximus13

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
Agaban18

Nie oderwiesz się od lektury

Genialne... Petarda....
00
mausel

Nie oderwiesz się od lektury

malgus13

Dobrze spędzony czas

polecam, świetne zakończenie serii
00

Popularność




Pro­log

Naj­pierw był czło­wiek nazy­wa­jący się Win­ston Duarte. A potem prze­stał być.

Ostat­nie chwile były zwy­czajne. Sie­dział na sofie w swoim gabi­ne­cie w sercu Budynku Rzą­do­wego. Ekran na biurku – z lakoń­skiego drzewa desz­czo­wego, o ziar­nie jak w ska­łach osa­do­wych – wyświe­tlał tysiąc kon­ku­ru­ją­cych o jego uwagę rapor­tów. Zegar impe­rium powoli obra­cał try­bami, z każ­dym obro­tem koła czy­niąc mecha­nizm odro­binę gład­szym i pre­cy­zyj­niej­szym. Prze­glą­dał doty­czące bez­pie­czeń­stwa raporty z Aube­ronu, gdzie w reak­cji na prze­moc sepa­ra­ty­stów guber­na­tor zaczął rekru­to­wać miej­sco­wych do ukła­do­wych sił ochrony. Jego córka Teresa wybrała się na jedną z nie­le­gal­nych przy­gód poza teren budynku. Samotna natura wycie­czek, o któ­rych sądziła, że umy­kają czuj­nemu oku lakoń­skiej ochrony, była bar­dzo ważna dla jej roz­woju, a on trak­to­wał je nie tylko z łaska­wo­ścią, ale i z dumą. Dopiero nie­dawno powie­dział jej o zwią­za­nych z nią swo­ich pla­nach: miała do niego dołą­czyć jako druga pacjentka Paola Cor­ta­zara, by roz­sze­rzyć i pogłę­bić jej świa­do­mość podob­nie jak jego, zapew­nia­jąc życie może nie wieczne, ale przy­naj­mniej bar­dzo dłu­gie. Za sto lat wciąż będą prze­wo­dzić impe­rium ludz­ko­ści. Za tysiąc. Dzie­sięć tysięcy.

Jeśli.

Tutaj kryła się potworna pre­sja. Wszech­po­tężne „jeśli”. Jeśli zwal­czy powszechne wśród ludzi samo­za­do­wo­le­nie. Jeśli prze­kona olbrzy­mią, nie­spójną masę ludz­ko­ści, że muszą pod­jąć dzia­ła­nia, by unik­nąć losu poprzed­ni­ków. Albo zro­bią, co będzie konieczne do zro­zu­mie­nia i poko­na­nia ciem­no­ści po trze­ciej stro­nie pier­ścieni wrót, albo zginą z jej ręki.

Eks­pe­ry­menty w ukła­dzie Tecoma były takie same jak wszel­kie kry­tyczne kroki w całych dzie­jach ludz­ko­ści, od kiedy tylko pierw­szy ssak posta­no­wił sta­nąć na tyl­nych nogach, by wysu­nąć głowę ponad trawę. Jeśli się uda, znowu wszystko zmieni. Wszystko zmie­niało wszystko, co było wcze­śniej. I była to naj­mniej zaska­ku­jąca rzecz w życiu.

W swo­ich ostat­nich chwi­lach się­gał po her­batę, ale dzięki jed­nemu z nowych zmy­słów otrzy­ma­nych od dok­tora Cor­ta­zara dostrzegł, że dzba­nek już wystygł. Świa­do­mość wibra­cji mole­ku­lar­nych była ana­lo­giem fizycz­nego uczu­cia cie­pła – reje­stro­wała tę samą mate­rialną rze­czy­wi­stość – ale zwy­kły ludzki zmysł był jak dziecko gra­jące na pisz­czałce w porów­na­niu z potężną, sym­fo­niczną świa­do­mo­ścią Duarte.

Nad­szedł ostatni moment.

W jed­nej chwili, mię­dzy decy­zją o wezwa­niu poko­jo­wego ze świe­żym dzban­kiem her­baty i się­gnię­ciem do przy­ci­sku inter­komu, umysł Win­stona Duarte został zdmuch­nięty jak stóg słomy w hura­ga­nie.

Był tam ból – mnó­stwo bólu – i strach. Ale nie został nikt, kto mógłby je czuć, więc szybko wyga­sły. Nie było świa­do­mo­ści, żad­nego wzoru, nikogo, kto mógłby myśleć myślami, które wzbie­rały i przy­ga­sały. Coś deli­kat­niej­szego – wdzięcz­niej­szego, bar­dziej wyszu­ka­nego – zgi­nę­łoby. Stru­mień nar­ra­cyjny uwa­ża­jący się za Win­stona Duarte został roze­rwany na strzępy, ale nie stało się tak z gosz­czą­cym go cia­łem. Deli­katne prze­pływy ener­gii w ciele wpa­dły w burzę nie­wi­docz­nych tur­bu­len­cji, która roze­rwała ich spój­ność. A potem, nie­zau­wa­żone przez nikogo, zaczęły powoli zwal­niać i się uspo­ka­jać.

Trzy­dzie­ści bilio­nów komó­rek jego ciała wciąż pobie­rało tlen ze zło­żo­nego płynu nazy­wa­nego krwią. Struk­tury będące neu­ro­nami odtwa­rzały powią­za­nia ze sobą, jak kum­ple od kie­li­cha w pod­świa­do­mej syn­chro­ni­za­cji razem uno­szący kufle. Było coś, czego nie było. Nie to co poprzed­nio, ale w pozo­sta­wio­nej pustej prze­strzeni zaczęło osia­dać coś nowego. Taniec, nie tan­cerz. Wir, nie woda. Nie osoba. Nie umysł. Ale coś.

Kiedy świa­do­mość wró­ciła, naj­pierw poja­wiła się w kolo­rach. Nie­bie­ski, choć bez słowa na nie­bie­skość. Potem czer­wień. Potem biel, która rów­nież coś zna­czyła. Frag­ment poję­cia. Śnieg.

Poja­wiła się radość i utrzy­mała się dłu­żej niż strach. Głę­bo­kie, pul­su­jące uczu­cie zachwytu nio­sło się bez niczego, co mogłoby je nieść. Wzory poja­wiały się i gasły, zbie­rały się i roz­pa­dały. Nie­liczne, które roz­pa­dały się wol­niej, cza­sami wcho­dziły w rela­cje ze sobą i cza­sami dzięki temu utrzy­my­wały się dłu­żej.

Jak dziecko powoli mapu­jące dotyk, wzrok i kine­ste­zję w coś, czego nie nazy­wano jesz­cze „stopą”, strzępki świa­do­mo­ści doty­ka­jące świata zaczęły się for­mo­wać coś w rodzaju zro­zu­mie­nia. Coś poczuło wła­sną nie­mra­wość, bru­talną fizycz­ność wpy­cha­jącą che­mi­ka­lia w olbrzy­mie prze­strze­nie mię­dzy komór­kami. Czuło surowe, otwarte wibra­cje ota­cza­jące łączące światy pier­ście­nie wrót i myślało o nich jak o otar­ciach i wrzo­dach. Coś czuło. Coś myślało. Przy­po­mniało sobie, jak pamię­tać, a potem zapo­mniało.

Był jakiś powód, jakiś cel. Coś uza­sad­niało potwor­no­ści, by unik­nąć jesz­cze gor­szych. Zdra­dził swój naród. Spi­sko­wał prze­ciwko miliar­dom. Ska­zał na śmierć lojal­nych wzglę­dem sie­bie ludzi. Był powód. Przy­po­mniał go sobie. Zapo­mniał. Na nowo odkrył wspa­niały blask żółci i poświę­cił się czy­stemu doświad­cza­niu go.

Sły­szał głosy i sym­fo­nie. Odbie­rał je jak kwa­ka­nie. Zasko­czyło go odkry­cie ist­nie­nia i że to on. Było coś, co powi­nien zro­bić. Ura­to­wać ludz­kość. Coś nie­do­rzecz­nie wiel­kiego w tym stylu.

Zapo­mniał.

„Wróć. Tatu­siu, wróć do mnie”.

Jak kiedy była nie­mow­lę­ciem i spała u jego boku, sku­pił się na niej z przy­zwy­cza­je­nia. Jego córka zakwi­liła, a on pod­niósł się, by nie musiała tego robić żona. Trzy­mała dłoń w jego dłoni. Coś powie­działa. Nie pamię­tał słów, więc cof­nął się w cza­sie do chwili, gdy je wypo­wia­dała. „Dok­tor Cor­ta­zar? On mnie zabije”.

To nie wyda­wało się wła­ściwe. Nie wie­dział dla­czego. Burza w innym miej­scu była gło­śna i cicha, i gło­śna. To było powią­zane. Miał ich ura­to­wać przed czymś kry­ją­cym się w tej burzy, przed czymś, co było burzą. Albo przed ich wła­sną, zbyt ludzką naturą. Ale jego córka była tutaj i była inte­re­su­jąca. Widział cier­pie­nie prze­pły­wa­jące przez jej mózg, przez całe ciało. Ból w jej krwi roz­no­sił się wonią w powie­trzu wokół niej i chciał. Chciał ją uspo­koić, pocie­szyć. Chciał napra­wić wszystko, co było z nią nie tak. Jed­nakże dużo cie­kaw­sze było to, że pierw­szy raz chciał.

Dziwne wra­że­nie czu­cia takich rze­czy pobu­dziło jego uwagę i się roz­pro­szył. Trzy­mał jej dłoń i błą­dził. Kiedy wró­cił, wciąż trzy­mał jej dłoń, ale była kimś innym. „Musimy pana tylko zeska­no­wać, sir. To nie będzie bolało”.

Przy­po­mniał sobie dok­tora Cor­ta­zara. „On mnie zabije”. Ode­słał Cor­ta­zara, pcha­jąc puste miej­sca mię­dzy dro­bin­kami two­rzą­cymi jego fizyczny byt, a czło­wiek zawi­ro­wał jak pył. Pro­szę. Pro­blem roz­wią­zany. Wysi­łek zmę­czył go i spra­wił, że ciało zabo­lało. Pozwo­lił sobie odpły­nąć, choć zauwa­żył, że odpły­nął mniej. Jego układ ner­wowy został strza­skany, ale upar­cie się odtwa­rzał. Ciało upie­rało się, że nawet jeśli nie mógł ist­nieć, mógł ist­nieć. Podzi­wiał tę upartą odmowę pod­da­nia się śmierci, jakby to było coś nie­za­leż­nego od niego. Czy­sta bez­myśl­ność i fizyczny impuls par­cia dalej, deter­mi­na­cja każ­dej komórki do dal­szego funk­cjo­no­wa­nia, zatwar­działa potrzeba kon­ty­nu­acji egzy­sten­cji, która nawet nie wyma­gała woli. To wszystko coś zna­czyło. Było ważne. Musiał tylko przy­po­mnieć sobie jak. Miało to coś wspól­nego z jego córką. Miało jakiś zwią­zek z zapew­nie­niem jej bez­pie­czeń­stwa.

Przy­po­mniał sobie. Przy­po­mniał sobie bycie czło­wie­kiem kocha­ją­cym swoje dziecko, więc przy­po­mniał sobie bycie czło­wie­kiem. Co było liną sil­niej­szą niż ambi­cja, która zbu­do­wała impe­rium. Przy­po­mniał sobie, że uczy­nił się czymś innym niż czło­wiek. Czymś wię­cej. I zro­zu­miał, jak jego obca siła rów­nież go osła­biła. Jak pry­mi­tywna i nie­ape­tyczna glina ciała powstrzy­mała go przed ani­hi­la­cją. Miecz, który ściął miliardy anio­łów, tylko nie­znacz­nie prze­szko­dził naczel­nym w ich bań­kach metalu i powie­trza. A czło­wiek zwany Win­ston Duarte, w pół drogi mię­dzy anio­łem a małpą, został roz­bity, ale nie zabity. Odłamki odna­la­zły drogę powrotną.

Był też ktoś inny. Czło­wiek z wyschnię­tymi stru­mie­niami w umy­śle. Jesz­cze jeden zmie­niony czło­wiek. James Hol­den, wróg dzie­lący z nim wroga, jesz­cze zanim Win­ston Duarte został roz­bity, a dzięki roz­bi­ciu stał się.

Z nie­skoń­czo­nym wysił­kiem i sta­ra­niem ścią­gał nie­moż­liwy bez­miar i zło­żo­ność swo­jej świa­do­mo­ści w coraz mniej­szy obszar, sku­pia­jąc się w to, czym był. Nie­bie­ski wyblakł w kolor znany mu, gdy był czło­wie­kiem. Przy­ga­sło uczu­cie sza­le­ją­cej tuż po dru­giej stro­nie burzy, prze­mocy i zagro­że­nia. Poczuł cie­płe, pach­nące żela­zem mięso swo­jej dłoni, która niczego nie trzy­mała. Otwo­rzył oczy, zwró­cił się do ste­ro­wa­nia inter­ko­mem i otwo­rzył połą­cze­nie.

– Kelly – powie­dział. – Czy możesz przy­nieść mi świeży dzba­nek her­baty?

Cisza trwała kró­cej, niż można się było spo­dzie­wać, wziąw­szy pod uwagę oko­licz­no­ści.

– Tak jest, sir – odpo­wie­dział Kelly.

– Dzię­kuję. – Duarte się roz­łą­czył.

W jego gabi­ne­cie umiesz­czono łóżko medyczne z napo­wie­trza­nym mate­ra­cem pian­ko­wym zapo­bie­ga­ją­cym odle­ży­nom, ale sie­dział przy biurku, jakby ni­gdy go nie opusz­czał. Skon­tro­lo­wał swoje ciało, zauwa­ża­jąc jego sła­bość. Wychu­dze­nie mię­śni. Wstał, zaci­snął ręce za ple­cami i ruszył w stronę okna by spraw­dzić, czy zdoła do niego dotrzeć. Zdo­łał.

Na zewnątrz padał lekki, stu­ka­jący w szyby deszcz. Na chod­ni­kach powsta­wały kałuże, a trawa była jasna i czy­sta. Się­gnął do Teresy i ją zna­lazł. Nie było jej w pobliżu, ale nie czuła się zagro­żona. Jakby znowu obser­wo­wał ją, jak włó­czy się po oko­licy, tylko tym razem bez sztucz­nych socze­wek kamer. Odczu­wał do niej wielką miłość i sła­bość. Oce­aniczną. Ale to nie było pilne. Naj­czyst­szym wyra­zem jego miło­ści była praca, więc zwró­cił się do niej, jakby to był każdy zwy­kły dzień.

Jak zawsze na początku każ­dego dnia, Duarte wywo­łał pod­su­mo­wa­nie naj­waż­niej­szych infor­ma­cji. Zwy­kle miało jedną stronę, tym razem był to wielki tom. Prze­sor­to­wał kate­go­rie, wycią­ga­jąc wątki doty­czące sta­tusu ruchu przez prze­strzeń wrót.

Ujmu­jąc to łagod­nie, pod jego nie­obec­ność nie działo się naj­le­piej. Naukowe raporty z utraty sta­cji Medyna i Cyklona. Ana­lizy woj­skowe oblę­że­nia Lako­nii i utraty plat­form kon­struk­cyj­nych. Pod­su­mo­wa­nia wywia­dow­cze nasi­la­ją­cej się opo­zy­cji pośród sze­roko roz­pro­szo­nych ukła­dów zaję­tych przez ludz­kość i wysił­ków admi­rała Trejo mają­cych na celu utrzy­ma­nie impe­rium bez niego.

Nie­długo po śmierci jej mamy był taki moment, gdy Teresa posta­no­wiła zro­bić mu śnia­da­nie. Była młoda i tak nie­zdarna, zatem zawio­dła. Pamię­tał skórkę chleba z wielką stertą dżemu i kawał­kiem nie­sto­pio­nego masła na wierz­chu. Połą­cze­nie ambi­cji, uczu­cia i tra­gi­zmu było na swój spo­sób piękne. Był to rodzaj wspo­mnie­nia, które prze­trwało, bo miłość i zawsty­dze­nie tak dosko­nale do sie­bie paso­wały. Teraz było podob­nie.

W tej chwili dys­po­no­wał jasną świa­do­mo­ścią prze­strzeni wrót. Sły­szał jej echa w mate­rii rze­czy­wi­sto­ści, jakby przy­kła­dał ucho do pokładu statku, by poznać stan sil­nika. Furia wroga była teraz dla niego tak oczy­wi­sta, jakby mógł sły­szeć jego głos. Wrza­ski roz­dzie­ra­jące coś nie­bę­dą­cego powie­trzem w czymś, co nie było cza­sem.

– Admi­rale Trejo – ode­zwał się, a Anton drgnął.

***

To był piąty tydzień połą­czo­nego tournée pra­so­wego i ponow­nego pod­boju układu Sol. Sie­dział w swo­jej kabi­nie zmę­czony po całym dniu ści­ska­nia dłoni i roz­mów z lokal­nymi przy­wód­cami i urzęd­ni­kami. Był widoczną twa­rzą pra­wie oba­lo­nego impe­rium i pil­no­wał, by nikt nie zorien­to­wał się, jak bli­sko zna­leźli się utraty wszyst­kiego. Po dłu­gich tygo­dniach lotu z dużym cią­giem z Lako­nii było to wyczer­pu­jące. Pra­gnął jedy­nie moc­nego drinka i ośmiu godzin w łóżku. Albo dwu­dzie­stu. Zamiast tego pro­wa­dził roz­mowę wideo z sekre­ta­rzem gene­ral­nym Duche­tem i jego mar­sjań­skim odpo­wied­ni­kiem: obaj byli na Lunie, dosta­tecz­nie bli­sko, by opóź­nie­nie świa­tła nie prze­szka­dzało w roz­mo­wie. Poli­tycy kła­mali z sze­ro­kimi uśmie­chami, Trejo z rów­nie sze­ro­kim uśmie­chem gro­ził.

– Oczy­wi­ście rozu­miemy koniecz­ność jak naj­szyb­szego uru­cho­mie­nia stoczni orbi­tal­nych. Odbu­dowa naszej wspól­nej obrony jest klu­czowa – powie­dział Duchet. – Jed­nakże, bio­rąc pod uwagę bez­pra­wie, jakie zapa­no­wało po ostat­nim ataku na Lako­nię, naszym głów­nym prio­ry­te­tem jest zapew­nie­nie bez­pie­czeń­stwa tym pla­ców­kom. Potrze­bu­jemy jakiejś gwa­ran­cji, że pań­skie okręty będą w sta­nie ochro­nić te cenne aktywa. Nie chcemy malo­wać na sobie wiel­kich tarcz, do któ­rych będzie mogło strze­lać pod­zie­mie.

Wła­śnie sko­pali wam tyłek, znisz­czyli fabryki i stra­ci­li­ście dwa naj­po­tęż­niej­sze okręty bojowe, a teraz sta­ra­cie się utrzy­mać impe­rium w cało­ści. Czy macie dość jed­no­stek, by zmu­sić nas do pracy dla was?

– To prawda, że odnie­śli­śmy pewne straty – Trejo prze­cią­gał słowa, jak robił to cza­sem w gnie­wie. – Ale nie ma powodu do nie­po­koju. Mamy wię­cej, niż trzeba, nisz­czy­cieli klasy Pul­sar, by zapew­nić pełne bez­pie­czeń­stwo w ukła­dzie Sol.

Wła­śnie pod­bi­łem was na nowo z dwiema dzie­siąt­kami tych okrę­tów i mam od groma wię­cej takich, które mogę tu ścią­gnąć, jeśli będzie potrzeba, więc, do cho­lery, rób­cie, co wam każę.

– Miło mi to sły­szeć – odpo­wie­dział mar­sjań­ski pre­mier. – Pro­szę prze­ka­zać wyso­kiemu kon­su­lowi, że doło­żymy wszel­kich sta­rań, by dotrzy­mać har­mo­no­gramu pro­duk­cji.

Pro­szę nie robić nalo­tów dywa­no­wych na nasze mia­sta.

– Prze­każę mu – zapew­nił Trejo. – Wysoki kon­sul bar­dzo sobie ceni wasze wspar­cie i lojal­ność.

Duarte to śli­niący się idiota, ale jeśli dacie mi okręty do utrzy­ma­nia impe­rium w cało­ści, nie będę musiał nisz­czyć waszych cho­ler­nych pla­net i może wszy­scy wygramy.

Trejo zamknął połą­cze­nie i odchy­lił się na krze­śle. Wzy­wała go cze­ka­jąca w szafce butelka whi­sky, choć łóżko było dużo gło­śniej­sze. Nie miał czasu na żadne z nich. Pod­zie­mie wciąż spra­wiało kło­poty w tysiąc trzy­stu ukła­dach gwiezd­nych. A to tylko ludzki pro­blem. Do tego docho­dziły wrota i coś w nich, co cią­gle wyłą­czało ludz­kie umy­sły w całych ukła­dach jed­no­cze­śnie i szu­kało spo­so­bów na znisz­cze­nie ludz­ko­ści.

Nie ma spo­czynku dla nik­czem­nych. Ani pokoju dla pra­wych.

– Połącz mnie z przed­sta­wi­cie­lem Sto­wa­rzy­sze­nia Świa­tów w ukła­dzie Sol. Nie pamię­tam jej nazwi­ska – powie­dział. Usły­szał go tylko sta­tek.

ŁĄCZĘ, bły­snęło na ekra­nie.

Czas na kolejne kłam­stwa z uśmie­chem. Kolejne zawo­alo­wane groźby. Wię­cej – użył tego słowa jak prze­kleń­stwa – dyplo­ma­cji.

– Admi­rale Trejo – roz­legł się głos za jego ple­cami.

Był zna­jomy, ale tak nie­spo­dzie­wany, że jego umysł miał pro­blem z przy­pi­sa­niem go do osoby. Na moment opa­dło go irra­cjo­nalne prze­ko­na­nie, że to jego adiu­tant sie­dział przez cały czas ukryty w tym pokoju i dopiero teraz posta­no­wił się ujaw­nić.

– Anton. – Teraz głos był niż­szy i pobrzmie­wał w nim przy­ja­ciel­ski ton.

Trejo odwró­cił się na krze­śle twa­rzą do pokoju. Koło łóżka stał Win­ston Duarte, z rękami zło­żo­nymi za ple­cami. Miał na sobie luźną koszulę, czarne spodnie i był boso. Włosy miał zmierz­wione, jakby dopiero przed chwilą się obu­dził. I wyglą­dał, jakby fak­tycz­nie tam był.

– Alarm bez­pie­czeń­stwa – rzu­cił Trejo. – Ten pokój. Pełna kon­trola.

Duarte zro­bił zbo­lałą minę.

– Anton – powtó­rzył.

Sta­tek w ciągu mili­se­kund prze­świe­tlił każdy mili­metr jego kabiny, szu­ka­jąc kogo­kol­wiek lub cze­go­kol­wiek, czego nie powinno tam być. Ekran zgło­sił, że w pomiesz­cze­niu nie ma żad­nych urzą­dzeń pod­słu­cho­wych, nie­bez­piecz­nych che­mi­ka­liów ani nie­au­to­ry­zo­wa­nej tech­no­lo­gii. Był jedyną osobą w środku. Sta­tek zapy­tał, czy chce wezwać uzbro­jony per­so­nel.

– Czy mam udar? – zapy­tał zjawę.

– Nie – zapew­nił Duarte. – Choć pew­nie powi­nie­neś tro­chę wię­cej sypiać. – Duch w jego pokoju nie­mal prze­pra­sza­jąco wzru­szył ramio­nami. – Słu­chaj, Anton. Zro­bi­łeś wszystko, o co mógł­bym cię pro­sić, by utrzy­mać impe­rium w cało­ści. Czy­ta­łem raporty. Wiem, jak trudna była ta praca.

– Cie­bie tu nie ma – oświad­czył Trejo, wspie­ra­jąc się na jedy­nej moż­li­wej rze­czy­wi­sto­ści wobec kłamstw zgła­sza­nych mu przez zmy­sły.

– Zna­cze­nie słowa „tutaj” stało się dla mnie dziw­nie ela­styczne – zgo­dził się Duarte. – I choć bar­dzo doce­niam twoją pracę, możesz teraz odpo­cząć.

– Nie, to jesz­cze nie koniec. Ja wciąż wal­czę, by utrzy­mać impe­rium w cało­ści.

– I naprawdę to doce­niam. Bar­dzo. Ale wybra­li­śmy nie­wła­ściwą drogę. Potrze­buję tro­chę spo­koju, żeby to sobie prze­my­śleć, i teraz wszystko widzę wyraź­niej. Wszystko będzie dobrze.

Potrzeba usły­sze­nia tych słów – uwie­rze­nia w nie – zalała Trejo jak powódź. Uczu­cie było potęż­niej­sze, niż gdy pierw­szy raz poca­ło­wała go kochanka.

Duarte pokrę­cił głową z roz­ba­wio­nym i melan­cho­lij­nym uśmie­chem.

– Stwo­rzy­li­śmy razem impe­rium obej­mu­jące galak­tykę. Kto by pomy­ślał, że mie­li­śmy zbyt cia­sną wizję?

Obraz, złu­dze­nie, pro­jek­cja… Cokol­wiek to było, znik­nęło nagle jak pomi­nięta klatka w fil­mie.

– Ożeż kurwa! – rzu­cił w pustkę Trejo. Na ekra­nie jego biurka wciąż bły­skał alarm bez­pie­czeń­stwa. Ude­rzył dło­nią w przy­cisk łącz­no­ści.

– Sir – zare­ago­wał ofi­cer dyżurny. – Mamy aktywny alarm z pań­skiej kajuty. Czy chce pan…?

– Macie pięć minut na przy­go­to­wa­nie mak­sy­mal­nego ciągu do wrót.

– Sir?

– Włą­czyć alarm – rzu­cił Trejo. – I umieść­cie wszyst­kich na pry­czach. Musimy wró­cić na Lako­nię. Natych­miast.

Roz­dział pierw­szy

Jim

– Namie­rzył nas – powie­dział Aleks. Zro­bił to lek­kim, nie­mal śpiew­nym gło­sem, zna­czą­cym, że jego zda­niem było już po nich.

Sie­dzący na mostku z mapą tak­tyczną układu Kro­nosa na ekra­nie i ser­cem biją­cym w przy­śpie­szo­nym tem­pie Jim pró­bo­wał się z nim nie zgo­dzić.

– To, że puka, nie zna­czy, że wie, kto sie­dzi w domu. Zacho­wujmy się dalej tak, jak się zacho­wu­jemy.

Rosy­nant uda­wał mały frach­to­wiec, klasę stat­ków, któ­rych w ukła­dzie Kro­nosa było cał­kiem sporo. Naomi prze­stro­iła Epste­ina do nie­opty­mal­nego dzia­ła­nia aku­rat na tyle, by zmie­nić cha­rak­te­ry­stykę ich sil­nika bez gene­ro­wa­nia zbyt dużej ilo­ści reszt­ko­wego cie­pła. Zestaw dodat­ko­wych płyt przy­spa­wa­nych do kadłuba w stoczni ruchu oporu w ukła­dzie Har­risa zmie­nił ich syl­wetkę, a strużka cie­kłego wodoru pom­po­wa­nego powoli przez górną część statku zmie­niała ich pro­fil ter­miczny. Gdy Naomi oma­wiała z nim plan kamu­flażu, wyda­wał się wszech­stronny. Nie­stety przy groź­bie prze­mocy Jim czuł się nagi.

Fre­gata prze­ciw­nika nazy­wała się Czarna kania. Choć mniej­sza od nisz­czy­cieli klasy Burza, i tak była dobrze uzbro­jona i dys­po­no­wała samo­na­pra­wia­ją­cym się kadłu­bem, dzięki któ­remu lakoń­skie statki były trudne do znisz­cze­nia. Sta­no­wiła ele­ment grupy prze­szu­ku­ją­cej wszyst­kie zamiesz­kane układy za Teresą Duarte, zbie­głą córką wyso­kiego kon­sula Win­stona Duarte, dzie­dziczką impe­rium i, chwi­lowo, prak­ty­kantką mecha­nika na Rosy­nan­cie.

Nie był to pierw­szy raz, gdy fre­gata poja­wiła się w oko­licy.

– Robią coś wię­cej? – zapy­tał Jim.

– Tylko sygnał z lidaru – odpo­wie­dział Aleks. – Myślisz, że powi­nie­nem roz­grzać pukawkę, tak na wszelki wypa­dek?

„Tak, zróbmy to”, chciał już powie­dzieć Jim, gdy zamiast niego odpo­wie­działa Naomi.

– Nie. Są dowody na to, że ich czuj­niki naj­now­szej gene­ra­cji mogą roz­po­zna­wać kon­den­sa­tory dział szy­no­wych.

– To nie­spra­wie­dliwe – sko­men­to­wał Jim. – To, co załoga robi z kon­den­sa­to­rem swo­jego działa szy­no­wego w pry­wat­no­ści wła­snego statku, nie powinno nikogo obcho­dzić.

W gło­sie Naomi usły­szał uśmiech.

– Choć zga­dzam się co do zasady, zostawmy broń wyłą­czoną do czasu, aż będzie potrzebna.

– Potwier­dzam – rzu­cił Aleks.

– Wciąż żad­nego dal­szego kon­taktu? – zapy­tał Jim, choć miał dostęp do tych samych dzien­ni­ków co Aleks.

– Żad­nej łącz­no­ści.

Kro­nos nie był do końca mar­twym ukła­dem. Tutej­sza gwiazda była duża i szybko się spa­lała. Kie­dyś w jej eko­stre­fie znaj­do­wała się życio­dajna pla­neta – przy­naj­mniej miała dość życia, by pro­to­mo­le­kuła zdo­łała prze­jąć bio­masę potrzebną do zbu­do­wa­nia pier­ście­nia wrót. Jed­nakże w dziw­nych tysiąc­le­ciach, jakie upły­nęły od ich powsta­nia do odkry­cia przez ludz­kość, eko­strefa się prze­mie­ściła. Ory­gi­nalna pla­neta z miej­sco­wym życiem nie została jesz­cze do końca pochło­nięta przez gwiazdę, ale jej oce­any wygo­to­wały się w pustkę i odle­ciały razem z atmos­ferą. Jedyne miej­scowe życie w ukła­dzie Kro­nosa tliło się na mokrym księ­życu zewnętrz­nego gazo­wego olbrzyma, ale skła­dało się w zasa­dzie wyłącz­nie z zaja­dle ze sobą kon­ku­ru­ją­cych połaci ple­śni wiel­ko­ści kon­ty­nen­tów.

Ze strony ludz­ko­ści w ukła­dzie miesz­kało około dzie­się­ciu tysięcy gór­ni­ków roz­pro­szo­nych mię­dzy trzy­dzie­ści dwa aktywne ośrodki. Kor­po­ra­cje, spon­so­ro­wane przez rządy grupy inte­re­sów, nie­za­leżni skocz­ko­wie skalni i bluź­nier­cze prawne hybrydy ich wszyst­kich zbie­rały pal­lad z boga­tych w niego aste­roid i wysy­łały go do każ­dego, kto wciąż budo­wał wymien­niki powie­trza lub pra­co­wał przy pro­jek­tach ter­ra­for­ma­cji.

Czyli do każ­dego.

W daw­nych cza­sach Kro­nos znaj­do­wał się na zadu­piu Związku Trans­por­to­wego, potem na zadu­piu Impe­rium Lakoń­skiego, a teraz nikt tak na prawdę nie wie­dział, czym był. W całej sieci wrót były setki podob­nych mu ukła­dów: miej­sca jesz­cze nie­zdolne do samo­dziel­nego utrzy­ma­nia się lub wcale tego nie­pla­nu­jące, sku­pione raczej na wyko­pa­niu sobie wła­snej eko­no­micz­nej niszy niż two­rze­niu jakiejś szer­szej koali­cji. W tego typu ukła­dach pod­zie­mie zwy­kle mogło ukry­wać i napra­wiać swoje statki, pla­nu­jąc, co robić dalej. Na mapie tak­tycz­nej wokół gniew­nej gwiazdy niczym pyłki na wio­snę wiro­wały aste­ro­idy ozna­czone orbi­tami, pozio­mem zba­da­nia, skła­dem i sta­nem praw­nym. Statki dzie­siąt­kami sku­piały się w oko­li­cach ośrod­ków wydo­byw­czych i pomia­ro­wych, a do tego cał­kiem sporo leciało samot­nie mię­dzy pla­ców­kami lub z misją zebra­nia wody na masę odrzu­tową i osłonę prze­ciw pro­mie­nio­wa­niu.

Czarna kania prze­le­ciała przez wrota trzy dni wcze­śniej, stor­pe­do­wała prze­kaź­nik radiowy ruchu oporu na powierzchni wrót, a potem utrzy­my­wała łagodny ciąg, by pozo­stać w miej­scu jak bram­karz przed pre­ten­sjo­nal­nym noc­nym klu­bem. Pier­ście­nie wrót nie tyle orbi­to­wały wokół gwiazd, ile utrzy­my­wały się w sta­łej pozy­cji, jakby zawie­szono je na hakach w próżni. Co nie było ich naj­dziw­niej­szą cechą. Jim pozwo­lił sobie na nadzieję, że znisz­cze­nie pod­ziem­nego prze­kaź­nika okaże się całym dzia­ła­niem Kani. Że wróg zakoń­czy swój akt drob­nego wan­da­li­zmu i odpie­przy się, żeby odciąć meta­fo­ryczne druty tele­grafu w jakimś innym ukła­dzie.

Został, ska­nu­jąc układ. Szu­ka­jąc ich. Szu­ka­jąc Teresy.

I Naomi, prak­tycz­nej przy­wód­czyni pod­zie­mia. Oraz jego.

Na ekra­nie łącz­no­ści poja­wiła się zie­lona kon­tro­lka nad­cho­dzą­cej trans­mi­sji i Jima ści­snęło w żołądku. Przy obec­nej odle­gło­ści bitwa nie nade­szłaby jesz­cze przez wiele godzin, ale ude­rze­nie adre­na­liny zadzia­łało, jakby ktoś wystrze­lił z pisto­letu. Strach był tak silny i prze­możny, że nie dostrzegł niczego dziw­nego.

– Trans­mi­sja sze­ro­ko­pa­smowa – zauwa­żył Aleks przez inter­kom z pokładu wyżej. – Dziwne, że to nie wiązka kie­run­kowa… Chyba nie mówi do nas.

Jim otwo­rzył kanał.

W gło­sie kobiety pobrzmie­wał pozba­wiony emo­cji for­ma­lizm, będący odpo­wied­ni­kiem akcentu lakoń­skich sił zbroj­nych.

– …Dzia­ła­nie ofen­sywne i sto­sow­nie potrak­to­wana. Wia­do­mość będzie powta­rzana. Mówi Czarna kania do zare­je­stro­wa­nego frach­towca Nie­trwały zbiór. Z roz­kazu lakoń­skich sił zbroj­nych wyłącz­cie sil­nik i przy­go­tuj­cie się do wej­ścia na pokład i inspek­cji. Odmowa wyko­na­nia pole­ce­nia zosta­nie uznana za dzia­ła­nie ofen­sywne i sto­sow­nie potrak­to­wana. Wia­do­mość będzie powta­rzana…

Jim prze­fil­tro­wał mapę tak­tyczną. Nie­trwały zbiór znaj­do­wał się około trzy­dzie­stu stopni w stronę kie­runku obrotu wzglę­dem Rosa i leciał w kie­runku roz­le­głego, gniew­nego słońca. Jeśli ode­brali wia­do­mość, jesz­cze nie wyko­nali pole­ce­nia.

– Czy to jeden z naszych? – zapy­tał Jim.

– Nie – odpo­wie­działa Naomi. – Jest opi­sany jako wła­sność Davida Cal­ras­siego z Bara Gaon. Nic o nim nie wiem.

Przy aktu­al­nym opóź­nie­niu świa­tła powinni byli ode­brać roz­kazy Czar­nej kani dzie­sięć minut wcze­śniej niż Rosy­nant. Jim wyobra­ził sobie jakieś inne załogi pani­ku­jące z powodu ode­bra­nia nie­chcia­nej wia­do­mo­ści. Cokol­wiek się teraz sta­nie, Rosy­nant przy­naj­mniej na razie zszedł z celow­nika. Chciałby móc poczuć tro­chę głęb­szą ulgę.

Jim odpiął się od pry­czy prze­cią­że­nio­wej i odwró­cił. Łoży­ska zasy­czały, prze­su­wa­jąc się pod jego masą.

– Idę na chwilę do kam­buza – rzu­cił.

– Mi też przy­nieś kawę – popro­sił Aleks.

– O nie, nie kawę. Może tro­chę rumianku albo cie­płego mleka. Potrze­buję cze­goś łago­dzą­cego i nie­agre­syw­nego.

– Brzmi nie­źle – sko­men­to­wał Aleks. – Ale kiedy zmie­nisz zda­nie i weź­miesz kawę, to weź też jedną dla mnie.

W win­dzie Jim oparł się o ścianę i cze­kał, by jego serce prze­stało sza­leć. Tak wła­śnie zaczy­nały się ataki serca, prawda? Puls przy­śpie­sza­jący coraz bar­dziej i bar­dziej, aż pękało coś klu­czo­wego. Pew­nie nie miał racji, ale tak wła­śnie się czuł. I to cały czas.

Było już lepiej. Łatwiej. Auto­ma­tyczny lekarz był w sta­nie nad­zo­ro­wać odrasta­nie bra­ku­ją­cych zębów. Poza upo­ko­rze­niem wyni­ka­ją­cym z koniecz­no­ści mem­ła­nia dzią­słami jak nie­mowlę to poszło cał­kiem dobrze. Kosz­mary były już jego sta­rymi zna­jo­mymi. Zaczęły się jesz­cze na Lako­nii, gdy wciąż był więź­niem wyso­kiego kon­sula Duarte. Spo­dzie­wał się, że po uwol­nie­niu zaczną wyga­sać, ale tak naprawdę się nasi­lały. Naj­now­szą wer­sją było bycie pogrze­ba­nym żyw­cem, choć czę­ściej kosz­mary pole­gały na uko­cha­nej oso­bie mor­do­wa­nej w sąsied­nim pokoju, pod­czas gdy on nie potra­fił wpi­sać kodu do zamka dość szybko, bo ją ura­to­wać. Albo miał pod skórą paso­żyta i pró­bo­wał zna­leźć spo­sób na wycię­cie go. Albo lakoń­scy straż­nicy przy­cho­dzili go bić i znowu wybi­jali mu zęby. Jak w rze­czy­wi­sto­ści.

Z dru­giej strony przy­naj­mniej z reper­tu­aru wypa­dły stare sny o zapo­mnie­niu ubra­nia się albo nie­przy­go­to­wa­niu się do testu. Jego dziw­nie mściwe życie senne nie było jedy­nym złem.

Wciąż zda­rzały się dni, gdy nie potra­fił się pozbyć poczu­cia zagro­że­nia. Cza­sami frag­ment jego umy­słu uty­kał w nie­uza­sad­nio­nej i irra­cjo­nal­nej pew­no­ści, że grupa tor­tu­ru­ją­cych go Lakoń­czy­ków za chwilę znowu go odnaj­dzie. Kiedy indziej bywał to mniej irra­cjo­nalny lęk przed rze­czami poza wro­tami. Przed apo­ka­lipsą, która znisz­czyła twór­ców pro­to­mo­le­kuły i szu­kała spo­sobu na znisz­cze­nie ludz­ko­ści.

Jeśli spoj­rzeć na to z tej per­spek­tywy, może to nie on był zepsu­tym ele­men­tem rów­na­nia. Może szer­sza sytu­acja była na tyle zła, że obja­wem sza­leń­stwa byłoby czu­cie się całym i przy zdro­wych zmy­słach, jak czło­wiek sprzed uwię­zie­nia przez Lakoń­czy­ków. Mimo wszystko wolałby móc odróż­nić, czy fale drże­nia były efek­tem rezo­nansu roz­stro­jo­nego sil­nika, czy wzbu­dzały się tylko w nim.

Winda się zatrzy­mała i wyszedł z niej, zwra­ca­jąc się w stronę kam­buza. Ciche, ryt­miczne ude­rze­nia psiego ogona o pokład zdra­dziły mu, że była tam już Teresa i Piż­mak. Zastał też Amosa – czar­no­okiego, sza­ro­skó­rego i przy­wró­co­nego z mar­twych – sie­dzą­cego przy stole ze swoim zwy­kłym, nic nie­zna­czą­cym uśmie­chem. Jim nie widział, jak zastrze­lono go na Lako­nii, ale wie­dział o dro­nach, które zabrały czę­ści ludz­kiego ciała i połą­czyły je na nowo. Naomi wciąż nie potra­fiła zde­cy­do­wać, czy to coś, co nazy­wało się Amo­sem, wciąż było mecha­ni­kiem, z któ­rym latali przez tak wiele lat, czy też stało się obcym mecha­ni­zmem, który tylko uwa­żał się za Amosa, bo zro­biono go z jego ciała i mózgu. Jim uznał, że nawet jeśli wyglą­dał ina­czej, nawet jeśli cza­sem wie­dział rze­czy będące okru­chami sta­ro­żyt­nego świata obcych, Amos był Amo­sem. Nie miał dość ener­gii na zby­ciu, by zasta­na­wiać się nad tym jakoś głę­biej.

Zresztą pies go lubił. Co nie było dosko­na­łym wyznacz­ni­kiem, ale może naj­mniej niedosko­na­łym.

Sie­dząca przy sto­pach Teresy Piż­mak popa­trzyła na Jima z nadzieją i znowu zaczęła ude­rzać ogo­nem o pokład.

– Nie mam kieł­ba­ski – powie­dział Jim, patrząc w brą­zowe oczy. – Będą ci musiały wystar­czyć chrupki, jak pozo­sta­łym.

– Roz­pu­ści­łeś ją – sko­men­to­wała Teresa. – Ni­gdy nie pozwoli ci o tym zapo­mnieć.

– Jeśli pójdę do nieba, niech to będzie zasługą roz­pusz­cza­nia psów i dzieci – odparł Jim i ruszył do auto­matu. Odru­chowo wystu­kał bańkę kawy, a potem, uświa­da­mia­jąc sobie, co zro­bił, dodał drugą dla Aleksa.

Teresa Duarte wzru­szyła ramio­nami i zwró­ciła uwagę z powro­tem na tubę grzy­bów, aro­ma­tów i błon­nika tra­wien­nego, które skła­dały się na jej śnia­da­nie. Włosy ścią­gnęła w ciemny kucyk, a na jej ustach ryso­wał się trwale gosz­czący tam lekki gry­mas, który musiał być jakimś efek­tem budowy jej ciała albo cha­rak­teru. Jim obser­wo­wał, jak w Budynku Rzą­do­wym na Lako­nii wyra­sta z wiel­bio­nego dziecka na zbun­to­waną nasto­latkę. Miała teraz pięt­na­ście lat i otrzeź­wia­jąco dzia­łało na niego przy­po­mnie­nie sobie, kim sam był w jej wieku: ciem­no­wło­sym chłop­cem z Mon­tany bez żad­nych szcze­gól­nych ambi­cji poza świa­do­mo­ścią, że jeśli nie trafi się nic innego, będzie mógł wstą­pić do floty. Teresa wyda­wała się star­sza od Jima w jej wieku, zarówno mając więk­szą wie­dzę o świe­cie, jak i wię­cej gniewu na niego. Może te rze­czy były ze sobą powią­zane.

Kiedy był więź­niem jej ojca, bała się go. Teraz, gdy miesz­kała na statku Jima, strach chyba wypa­ro­wał. Wtedy był jej wro­giem, ale wcale nie miał pew­no­ści, że prze­szedł do kate­go­rii przy­ja­ciół. Emo­cjo­nalna zło­żo­ność nasto­latki dora­sta­ją­cej w izo­la­cji była zapewne dużo więk­sza, niż kie­dy­kol­wiek mógłby zro­zu­mieć.

Auto­mat skoń­czył dozo­wa­nie baniek dla niego i Aleksa, więc Jim wziął je, doce­nia­jąc cie­pło w dło­niach. Drże­nie już pra­wie prze­szło, a gorycz kawy zadzia­łała bar­dziej uspo­ka­ja­jąco, niż mogła to zro­bić her­bata.

– Nie­długo będziemy potrze­bo­wali uzu­peł­nie­nia zapa­sów – ode­zwał się Amos.

– Naprawdę?

– Wody mamy dość, ale przy­da­łoby się uzu­peł­nić peletki pali­wowe. A wymien­niki nie dzia­łają już tak dobrze, jak kie­dyś.

– Bar­dzo jest źle?

– Wystar­czy nam na jesz­cze kilka tygo­dni – odparł Amos.

Jim kiw­nął głową. Jego pierw­szym odru­chem było odło­żyć to jako pro­blem na inny dzień, ale to nie było dobre podej­ście. „Pie­przyć, jeśli to nie pro­blem na teraz” było rodza­jem myśle­nia kry­zy­so­wego i jeśli nie zdoła się z niego otrzą­snąć, dopro­wa­dzi to tylko do kry­zysu nieco póź­niej.

– Poroz­ma­wiam z Naomi – stwier­dził. – Coś wymy­ślimy.

Zakła­da­jąc, że nie znajdą nas Lakoń­czycy. Zakła­da­jąc, że nie zabiją nas istoty we wro­tach. Zakła­da­jąc, że zanim będzie to miało zna­cze­nie, nie zabije nas żadna z tysiąca innych kata­strof, o któ­rych nawet nie pomy­śla­łem.

Napił się jesz­cze tro­chę kawy.

– Jak się trzy­masz, kapi­ta­nie? – zapy­tał Amos. – Wyda­jesz się tro­chę ner­wowy.

– W porządku – rzu­cił Jim. – Po pro­stu ukry­wam pod lek­kim humo­rem nie­mal nie­ustanną panikę, jak każdy.

Amosa dopa­dła chwila bez­ru­chu – jedna z cha­rak­te­ry­stycz­nych cech jego nowej osoby – a potem uśmiech­nął się tro­chę sze­rzej.

– To w porządku.

Przez inter­kom statku ode­zwał się Aleks.

– Mamy coś.

– Coś dobrego?

– Coś – powie­dział Aleks. – Nie­trwały zbiór wła­śnie wyrzu­cił jakie­goś rodzaju płyn i zaczął ucie­kać peł­nym cią­giem w stronę dużej sta­cji han­dlo­wej w zewnętrz­nym Pasie.

– Potwier­dzam – odpo­wie­działa Naomi, rów­nież przez inter­kom, z nowym, twar­dym spo­ko­jem, który Jim zaczął w duchu okre­ślać gło­sem koman­dor Nagaty. – Fak­tycz­nie.

– A Czarna kania? – zapy­tał Jim, patrząc na ścianę.

Przez chwilę pano­wała cisza, a potem odpo­wie­dział Aleks.

– Wygląda na to, że lecą za nimi.

– Odda­lają się od pier­ście­nia wrót?

– Ow­szem – potwier­dził Aleks z bar­dzo wyraźną satys­fak­cją w gło­sie.

Jim poczuł falę ulgi, ale nie trwała zbyt długo. Od razu zaczął się zasta­na­wiać nad spo­so­bami, na jakie mogła to być pułapka. Jeśli Ros za szybko ruszy w stronę pier­ście­nia, ścią­gnie to na nich uwagę. Nawet jeśli zdo­łają umknąć Czar­nej kani, kolejna lakoń­ska jed­nostka może ryzy­ko­wać, cza­jąc się w prze­strzeni wrót, gotowa na prze­chwy­ce­nie jed­no­stek ucie­ka­ją­cych z układu.

– Czemu ucie­kają? – zapy­tała Teresa. – Chyba nie spo­dzie­wają się, że uda im się wymknąć, prawda? Bo to byłoby głu­pie.

– Nie pró­bują ura­to­wać statku – wyja­śnił Amos. Mówił takim samym cier­pli­wym, nie­mal filo­zo­ficz­nym tonem, jakiego uży­wał pod­czas wyja­śnia­nia, jak wyko­nać dobry spaw w nie­waż­ko­ści albo spraw­dzić uszczelkę rury. Był to głos nauczy­ciela prze­pro­wa­dza­ją­cego ucznia przez lek­cję doty­czącą spo­sobu dzia­ła­nia świata. – Cokol­wiek mieli na tym statku, co wku­rzy­łoby Lako­nię, nie zdo­ła­liby tego ukryć. Nie w ukła­dzie tak mało zalud­nio­nym jak ten. Nie ma też mowy, żeby wymknęli się, zmie­nia­jąc trans­pon­der, więc ich sta­tek już prze­padł. Sta­cja han­dlowa jest na tyle duża, że może im się udać wypro­wa­dzić załogę i roz­mie­ścić ją pota­jem­nie na innych jed­nost­kach, albo uda­wać, że cały czas byli na sta­cji.

– Ucie­kają tam, gdzie mogą się ukryć – powie­działa Teresa.

– A im więk­szą będą mieli prze­wagę na star­cie, tym więk­sza szansa, że uda im się ukryć – potwier­dził Amos.

To mogli­śmy być my, pomy­ślał Jim. Gdyby Czarna kania uznała, że wyglą­damy tro­chę bar­dziej podej­rza­nie od Nie­trwa­łego zbioru, to my poświę­ca­li­by­śmy Rosa w nadziei, że uda się nam gdzieś scho­wać.

Tylko że to nie było prawdą. W ukła­dzie Kro­nosa ani ni­gdzie indziej nie było takiego miej­sca, któ­rego Lako­nia by nie prze­szu­kała. Ich naj­więk­szą szansą było ukry­wa­nie się na widoku, bo plan B ozna­czał prze­moc.

Nie sądził, żeby powie­dział coś na głos albo żeby wydał jakiś dźwięk zdra­dza­jący jego wewnętrzny nie­po­kój, ale może to zro­bił, bo Teresa popa­trzyła na niego z wyra­zem twa­rzy gdzieś w pół drogi mię­dzy iry­ta­cją a współ­czu­ciem.

– Wiesz, że nie pozwolę im was skrzyw­dzić.

– Wiem, że spró­bu­jesz – odparł Jim.

– Wciąż jestem córką wyso­kiego kon­sula – przy­po­mniała. – I w prze­szło­ści wycią­ga­łam was z kło­po­tów.

– Nie zamie­rzam pole­gać na tej sztuczce. – Jim odpo­wie­dział ostrzej, niż zamie­rzał.

Piż­mak poru­szyła się i dźwi­gnęła na nogi, po czym z nie­po­ko­jem popa­trzyła na Jima, Teresę i z powro­tem. Spoj­rze­nie Teresy stward­niało.

– Wydaje mi się, że kapi­tan chce powie­dzieć, że uży­cie cie­bie jako tar­czy nie jest czymś, co mu wewnętrz­nie odpo­wiada – wtrą­cił się Amos. – Nie, że ty byś tego nie zro­biła, bo już tak było. Ale ludzie z pal­cem na spu­ście tej broni? Nie znamy ich, mogą nie być bar­dzo solidni, i im mniej będziemy musieli na nich pole­gać, tym lepiej.

Teresa na­dal marsz­czyła czoło, ale sła­biej.

– Tak – potwier­dził Jim. – To było dużo bar­dziej elo­kwentne.

– Cza­sami mi to wycho­dzi – stwier­dził Amos, i mógł to być żart, ale nie musiał. – Mamy przy­go­to­wać sta­tek do szyb­kiego startu? Masy odrzu­to­wej wystar­czy nam na przy­zwo­ity ciąg.

– Myśla­łem, że potrze­bu­jemy pele­tek pali­wo­wych.

– Potrze­bu­jemy, ale możemy je zużyć na wydo­sta­nie się z Kro­nosa, dodać wodę do listy zaku­pów i uznać, że jest w porządku. Tak naprawdę czyn­ni­kiem ogra­ni­cza­ją­cym będą wymien­niki.

Myśli cią­gnęły moc­niej od cią­że­nia. Włą­czyć sil­nik, skie­ro­wać dziób w stronę pier­ście­nia wrót i wynieść się stąd w cho­lerę, zanim wróg zdoła ich zła­pać. Jim świa­do­mym wysił­kiem polu­zo­wał dło­nie zaci­śnięte na bań­kach.

– Naomi. Co o tym myślisz?

Chwila ciszy.

– Prze­pra­szam, nie słu­cha­łam. Jak brzmiało pyta­nie?

– Czy powin­ni­śmy przy­go­to­wać Rosa do sza­lo­nej ucieczki stąd? Mogli­by­śmy zwiać, gdy tylko Czarna kania tro­chę bar­dziej się roz­pę­dzi.

– Nie – odpo­wie­działa, czego się spo­dzie­wał. – Nie ziden­ty­fi­ko­wali nas, ale jeśli ruszymy za szybko, nabiorą podej­rzeń. Lepiej wyglą­dać na zwy­kłych gapiów. Aleks? Wykreśl lot na spo­tka­nie z Bia­łym dębem. To ten duży lodow­co­wiec przy dru­gim gazo­wym olbrzy­mie.

– Mam go – potwier­dził Aleks.

Amos poru­szył się na ławce.

– Kapi­ta­nie?

– Wszystko w porządku.

– Jeśli będziemy musieli ucie­kać, uciek­niemy – ode­zwała się Naomi.

Zawsze musimy ucie­kać. Już ni­gdy nie odpocznę, pomy­ślał Jim. Ale uznał, że nie warto tego mówić na głos.

Roz­dział drugi

Tanaka

Aliana wci­snęła przy­cisk na wapo­ry­za­to­rze i zacią­gnęła się głę­boko.

Mgiełka sma­ko­wała wani­lią i wypeł­niła jej płuca jak miękka cie­pła chmura. Niko­tyna i tetra­hy­dro­kan­na­bi­nol zmie­szane z odro­biną cze­goś bar­dziej egzo­tycz­nego. Cze­goś, co zmie­niało sen­ność THC na bar­dzo jaskrawą świa­do­mość oto­cze­nia. Zasłony w oknach były zacią­gnięte, ale świa­tło na ich brze­gach zmie­niało dro­binki kurzu w tęczę iskier. Poru­szyła jedną nogą, a jedwabne okry­cie pogła­skało ją niczym tysiąc maleń­kich kochan­ków.

Tri­stan spał obok niej, z musku­lar­nymi poślad­kami przy­ci­śnię­tymi do jej bio­dra. Pochra­py­wał łagod­nie, cza­sami drga­jąc przy tym i wzdy­cha­jąc. Aliana zda­wała sobie sprawę, że uznaje dźwięk za uro­czy i słodki, bo była na haju i krótko po sek­sie. Gdy tylko chra­pa­nie zacznie ją iry­to­wać, Tri­stan prze­sta­nie być tu mile widziany.

Według niej były tylko dwa spo­soby na pro­spe­ro­wa­nie w sztyw­nym, auto­ry­tar­nym reżi­mie. Pierw­szy, po który się­gała więk­szość ludzi, pole­gał na sta­niu się tym, czego ocze­ki­wała od nich wła­dza. Mars chciał lojal­nych żoł­nie­rzy, więc pro­du­ko­wali ich, jakby dru­ko­wali czę­ści do maszyn. Wie­działa, bo była dość stara, by być jedną z nich. Widziała, jak jej kohorta pró­bo­wała wydu­sić lub wymę­czyć ze zbio­ro­wych dusz wszystko, co nie było dosta­tecz­nie mar­sjań­skie, i cza­sami im się to uda­wało.

Drugi spo­sób prze­trwa­nia pole­gał na posia­da­niu tajem­nic. Cie­sze­niu się z wła­dzy wyglą­da­nia na kogoś, pod­czas gdy naprawdę było się kimś innym. I sta­niu się w tym dobrą. Było to rodza­jem per­wer­sji sek­su­al­nej, nawet gdy nie wią­zało się z pie­prze­niem z młod­szymi ofi­ce­rami. Dresz­czyk świa­do­mo­ści, że jedno nie­wła­ściwe słowo lub nie­ocze­ki­wana pomyłka mogły dopro­wa­dzić do kuli w tył głowy, był dla niej waż­niej­szy od fak­tycz­nego seksu.

Libe­ralne, otwarte spo­łe­czeń­stwo, w któ­rym mogłaby robić to samo bez obawy o kon­se­kwen­cje, dopro­wa­dzi­łoby ją do sza­leń­stwa. Od samego początku uwiel­biała bycie czę­ścią lakoń­skiego eks­pe­ry­mentu, ponie­waż wizja Duarte – naj­pierw naj­cięż­sza zbrod­nia prze­ciwko Mar­sowi, potem utrzy­mu­jące się nie­ustanne zagro­że­nie – pod­sy­cała jej per­wer­sje. Nie czuła z tego powodu wstydu. Wie­działa, kim jest.

– Obudź się – powie­działa, naci­ska­jąc pal­cami plecy mło­dego męż­czy­zny.

– Śpię – wymam­ro­tał Tri­stan.

– Wiem. A teraz się obudź. – Znowu go dźgnęła. Spę­dzała dzie­sięć godzin tygo­dniowo na bok­sie i zapa­sach. Gdy usztyw­niła palce, robiły się jak sta­lowe pręty.

– Do dia­ska – rzu­cił Tri­stan, a potem prze­to­czył się na drugi bok. Posłał jej roze­spany uśmiech. Jego zmierz­wione blond włosy i gładko ogo­lona twarz z głę­bo­kimi dołecz­kami nada­wały mu wygląd che­ru­bina z kla­sycz­nego obrazu. Jed­nego z putto Rafa­ela.

Aliana jesz­cze raz zacią­gnęła się dymem z wapo­ry­za­tora i pod­su­nęła go męż­czyź­nie. Pokrę­cił głową.

– Czemu mnie obu­dzi­łaś?

Prze­cią­gnęła się z lubo­ścią pod miękką pościelą, z dłu­gim cia­łem led­wie miesz­czą­cym się na nie­ma­łym łóżku.

– Jestem naćpana. Chcę się pie­przyć.

Tri­stan padł na plecy z teatral­nym wes­tchnię­ciem.

– Pra­wie nie zostały mi żadne płyny, Allie.

– To idź po szklankę wody, weź tabletkę z solami i wra­caj do łóżka.

– Tak jest, puł­kow­niku – odpo­wie­dział ze śmie­chem Tri­stan.

Śmiech zmie­nił się w ostry krzyk bólu, gdy prze­to­czyła się na niego i gwał­tow­nie opa­dła mu na brzuch, kost­kami i stopą zacze­pia­jąc się o brzegi łóżka, a dłońmi chwy­ta­jąc jego nad­garstki. Popa­trzył na nią z dołu zasko­czony, a potem, sądząc, że to wstęp do seksu, zaczął się opie­rać. Jego ręce i klatka pier­siowa były ład­nie umię­śnione, ale mięk­kie, bar­dziej jak u zdro­wego nasto­latka niż męż­czy­zny dobrze po dwu­dzie­stce. Jej ręce były szczu­płe i żyla­ste, z mię­śniami bie­gaczki dłu­go­dy­stan­so­wej, przez nie­ustanny wysi­łek spro­wa­dzone do samej esen­cji, mocne jak sta­lowe sprę­żyny. Gdy spró­bo­wał się poru­szyć, z łatwo­ścią pchnęła go z powro­tem, ści­ska­jąc dłońmi, aż kości w jego nad­garst­kach strze­liły, i krzyk­nął.

– Allie, ty… – zaczął, ale ści­snęła jesz­cze raz i zamilkł. Była zła i wresz­cie to zoba­czył. Podo­bało jej się, że się zło­ści. Podo­bało jej się, że to widzi.

– W tym pokoju jestem Aliana. A ty Tri­stan – powie­działa powoli, pil­nu­jąc, by dzia­ła­nie nar­ko­tyku nie znie­kształ­ciło jej słów. – Za tymi drzwiami jesteś kapra­lem Reevsem, a ja puł­kow­nik Tanaką. Tych dwóch kwe­stii nie powinno się mylić.

– Wiem – odpo­wie­dział Tri­stan. – Tylko żar­to­wa­łem.

– Żad­nego żar­to­wa­nia. Żad­nych dow­ci­pów. Żad­nych pomy­łek. Jeśli popeł­nisz błąd, jeśli zapo­mnisz o sztyw­nej dys­cy­pli­nie, która pozwala na ist­nie­nie tego tutaj, w naj­lep­szym razie zostanę zwol­niona dys­cy­pli­nar­nie.

– Ni­gdy bym nie…

– A tobie… – Aliana kon­ty­nu­owała, jakby się nie ode­zwał – …nie spodoba się wer­sja mnie, która wtedy po cie­bie przyj­dzie.

Patrzyła na Tri­stana przez chwilę wyzy­wa­jąco, cze­ka­jąc, aż jego nagły strach zmieni się w zro­zu­mie­nie. Potem puściła nad­garstki męż­czy­zny i z powro­tem poło­żyła się po swo­jej stro­nie łóżka.

– Mnie też przy­nieś tro­chę wody, dobrze?

Tri­stan nie odpo­wie­dział, tylko wstał i wyszedł z pokoju. Aliana przy­glą­dała się mu, cie­sząc się z widoku napię­tych ud i poślad­ków oraz łagod­nego trój­kąta ple­ców i ramion. Był bar­dzo, bar­dzo ładny. Będzie go jej bra­ko­wać, gdy ich rela­cja nie­uchron­nie dobie­gnie końca. Zawsze dotąd tak było, to sta­no­wiło ele­ment przy­jem­no­ści.

Po krót­kiej chwili Tri­stan wró­cił, nio­sąc dwie szklanki z wodą. Zatrzy­mał się przy łóżku z nie­pew­nym wyra­zem twa­rzy. Aliana pokle­pała pościel obok sie­bie.

– Prze­pra­szam, że cię skrzyw­dzi­łam – powie­działa.

– Nic nie szko­dzi – odparł, a potem podał jej szklankę i usiadł. – Prze­pra­szam za mój błąd. Wciąż chcesz się pie­przyć?

– Za chwilę.

Jakiś czas oboje powoli pili wodę.

– Zoba­czę cię jesz­cze? – zapy­tał w końcu.

Aliana poczuła satys­fak­cję z tonu nadziei w jego gło­sie.

– Tym razem powin­nam być na Lako­nii tro­chę dłu­żej – odpo­wie­działa. – I chcę się znowu z tobą spo­tkać. Po pro­stu musimy bar­dzo uwa­żać.

– Rozu­miem – zapew­nił.

Wie­działa, że mówi szcze­rze. Lubiła, gdy jej zabawki były dużo młod­sze i zna­cząco niż­szego stop­nia. Dzięki temu wszystko sta­wało się dużo prost­sze. Z dru­giej strony nie tra­ciła czasu na głu­pich męż­czyzn.

Po uga­sze­niu pra­gnie­nia cie­pło z jej płuc w bar­dzo przy­jemny spo­sób roze­szło się na brzuch. Poło­żyła dłoń na udzie Tri­stana.

– Chyba powin­ni­śmy…

Zadzwo­nił ter­mi­nal leżący na szafce noc­nej. Usta­wiła go na nie­prze­szka­dza­nie, co zna­czyło, że zda­niem urzą­dze­nia połą­cze­nie przy­cho­dzące było dość ważne, by zigno­ro­wać jej życze­nie. Miała je od dość dawna i dobrze je prze­szko­liła, więc pew­nie się nie myliło. Pod­nio­sła ter­mi­nal, by spraw­dzić połą­cze­nie. Dzwo­niono z Budynku Rzą­do­wego. Ode­brała bez obrazu.

– Mówi puł­kow­nik Tanaka.

Tri­stan zsu­nął się z łóżka i się­gnął po spodnie.

– Dzień dobry, pani puł­kow­nik. Mówi porucz­nik San­chez z działu pla­no­wa­nia i logi­styki. Za dwie godziny ma pani odprawę w Budynku Rzą­do­wym.

– Pierw­sze sły­szę – odparła, się­ga­jąc do szafki noc­nej i leków trzeź­wią­cych. – Może mi pan podać temat?

– Przy­kro mi, puł­kow­niku, ale nie mam do niego dostępu. Do listy uczest­ni­ków została pani dodana przez admi­rała Milana.

Koniec zabawy.

***

Kiedy dotarła do Budynku Rzą­do­wego, padał lekki deszcz. Drobne kro­pelki spra­wiały, że chod­nik był ciemny i lśniący. Niska góra tuż za tere­nem kom­pleksu wyglą­dała jak coś z antycz­nych drze­wo­ry­tów ukiyo-e. Yoshi­to­shi albo Hiro­shige. Cze­kał na nią attaché z dyrek­to­riatu nauko­wego z para­solką i kub­kiem kawy. Nie przy­jęła ani jed­nego, ani dru­giego.

Tanaka znała roz­kład Budynku Rzą­do­wego. Więk­szość zadań wyko­ny­wała w tere­nie, ale miała dość zna­jo­mych i powią­zań zawo­do­wych pośród naj­wyż­szych rang wła­dzy, by czę­sto odwie­dzać to miej­sce pod­czas poby­tów w sto­licy. Nie była tu od czasu oblę­że­nia Lako­nii, znisz­cze­nia plat­form kon­struk­cyj­nych i może porwa­nia, może auto­eman­cy­pa­cji Teresy Duarte. Fizycz­nie wiele się tu nie zmie­niło. Lany beton był rów­nie mocny jak zawsze, cięte kwiaty w wazo­nach rów­nie świeże. Straż­nicy w odpra­so­wa­nych na kant mun­du­rach byli pewni i spo­kojni. A jed­nak wszystko wyda­wało się kru­che.

Attaché zapro­wa­dził ją do biura, w któ­rym już bywała. Żółte ściany z lokal­nego drewna z nie­bie­skim her­bem Lako­nii, do tego dwie skromne sofy. Admi­rał Milan – peł­niący obo­wiązki naczel­nego dowódcy pod­czas odosob­nie­nia wyso­kiego kon­sula i pod nie­obec­ność admi­rała Trejo, prze­by­wa­ją­cego w ukła­dzie Sol – sie­dział przy wiel­kim biurku. Był masyw­nym męż­czy­zną, z sze­roką twa­rzą i krótko ścię­tymi siwie­ją­cymi wło­sami. A przy tym twar­dym sta­rym mary­na­rzem z Marsa, nie­zno­szą­cym bzdur i łatwo wybu­cha­ją­cym gnie­wem. Tanaka nie­zwy­kle go lubiła.

Przy jed­nej z sof stał porucz­nik z insy­gniami wywiadu na stan­dar­do­wym nie­bie­skim mun­du­rze lakoń­skiej floty, a obok niego sie­dział dok­tor Ochida z dyrek­to­riatu nauko­wego, ze sple­cio­nymi pal­cami dłoni spo­czy­wa­ją­cych na kola­nie. Przez chwilę pano­wała nie­zręczna cisza.

Pierw­szy ode­zwał się admi­rał Milan.

– Tro­chę nam się tu prze­cią­gnęło, puł­kow­niku. Pro­szę usiąść, zaraz skoń­czymy.

– Tak, sir – odpo­wie­działa Tanaka i usia­dła na dru­giej sofie.

Admi­rał popa­trzył na sto­ją­cego porucz­nika – Ros­sifa, sądząc po pla­kietce na mun­du­rze – i mach­nął pal­cem w powie­trzu. „Mów dalej”.

– Układ Gedara. Popu­la­cja tro­chę poni­żej dwu­stu tysięcy. Duże ilo­ści surow­ców roz­sz­cze­pial­nych w gór­nych war­stwach sko­rupy, więc już od kilku lat pró­bo­wali roz­krę­cić głę­bo­kie wydo­by­cie. Rol­nic­two ist­nieje, ale są jesz­cze o dzie­sięć lat od samo­wy­star­czal­no­ści.

– A inge­ren­cja? – zapy­tał Milan.

– Dwa­dzie­ścia trzy minuty, jede­na­ście sekund – odpo­wie­dział Ros­sif. – Cał­ko­wita utrata świa­do­mo­ści. Tro­chę przy­pad­ko­wych ofiar śmier­tel­nych, nieco uszko­dzeń infra­struk­tury. Głów­nie ludzie roz­bi­ja­jący pojazdy lub spa­da­jący z róż­nych rze­czy. A według reje­strów kilka sekund przed inge­ren­cją przez wrota prze­le­ciały dwa nie­pla­no­wane cięż­kie frach­towce i oba zagi­nęły.

Dr Ochida odchrząk­nął.

– Tym razem wyda­rzyło się tam coś dziw­nego.

– Coś dziw­niej­szego niż wyłą­cze­nie wszyst­kich mózgów na dwa­dzie­ścia minut? – zapy­tał Milan.

– Tak, admi­rale – potwier­dził Ochida. – Prze­gląd danych z urzą­dzeń pod­czas zda­rze­nia wyka­zał, że doszło rów­nież do innej utraty czasu.

– Pro­szę wyja­śnić.

– W skró­cie: świa­tło leciało szyb­ciej – oświad­czył Ochida.

Admi­rał Milan podra­pał się po szyi.

– Czy słowo „wyja­śnić” zmie­niło ostat­nio zna­cze­nie i nikt mi o tym nie powie­dział?

Tanaka stłu­miła śmiech.

– Mówiąc w uprosz­cze­niu, pręd­kość świa­tła jest funk­cją pod­sta­wo­wych wła­ści­wo­ści wszech­świata. Można to nazwać… naj­więk­szą szyb­ko­ścią, z jaką przy­czy­no­wość może prze­miesz­czać się w próżni – wyja­śnił Ochida. – Przez dwa­dzie­ścia parę minut w ukła­dzie Gedara natura cza­so­prze­strzeni zmie­niła się w spo­sób, który zmie­nił pręd­kość świa­tła. Spra­wiła, że leciało szyb­ciej. Opóź­nie­nie świa­tła ze stat­ków przy pier­ście­niu Gedary do pla­nety wyno­siło wtedy nie­całe czter­dzie­ści minut. Zapisy ze zda­rze­nia wska­zują, że pod­czas inge­ren­cji ten czas zmniej­szył się o pra­wie cztery tysiące nano­se­kund.

– Cztery tysiące nano­se­kund – powtó­rzył Milan.

– Natura cza­so­prze­strzeni zmie­niła się w tym ukła­dzie na dwa­dzie­ścia minut – powtó­rzył Ochida. Wyraź­nie cze­kał na reak­cję, któ­rej nie otrzy­mał. Wyglą­dał na zawie­dzio­nego.

– No cóż – rzu­cił Mialn. – Zde­cy­do­wa­nie będę musiał się nad tym zasta­no­wić. Dzię­kuję za raport, porucz­niku. Dok­to­rze. Może­cie odejść. Pani zostaje, puł­kow­niku.

– Tak jest, sir – odpo­wie­działa Tanaka.

Gdy gabi­net opu­sto­szał, Milan opadł na opar­cie fotela.

– Coś do picia? Mam wodę, kawę, bour­bon i jakieś gów­niane her­batki zio­łowe pite przez obu moich mężów, które sma­kują jak siano.

– Czy jestem w aktyw­nej służ­bie?

– Nie sądzę, żeby musiała się pani przej­mo­wać łama­niem zasad, jeśli o tym pani myśli.

– W takim razie bour­bon brzmi nie­źle, sir – odpo­wie­działa Tanaka.

Admi­rał Milan spę­dził minutę, grze­biąc w biurku, a potem wycią­gnął z niego rżniętą krysz­ta­łową szkla­neczkę, wypeł­nioną na dwa palce dym­no­brą­zo­wym pły­nem.

– Pań­skie zdro­wie – powie­działa Tanaka i wypiła odro­binę.

– No dobrze. – Milan usiadł z pod­świa­do­mym sap­nię­ciem sta­rego czło­wieka z mnó­stwem zuży­tych sta­wów. – Co pani zda­niem zna­czy to gówno z pręd­ko­ścią świa­tła?

– Nie mam poję­cia, sir. Jestem od strze­la­nia, nie od nauki.

– I dla­tego zawsze panią lubi­łem – odpo­wie­dział, a potem odchy­lił się na fotelu, spla­ta­jąc palce. Tym razem cisza była inna i Tanaka nie miała pew­no­ści, co ozna­cza. – To tak tylko mię­dzy nami, jak stary mary­narz do dru­giego… Czy jest coś, co chcia­łaby mi pani powie­dzieć?

Poczuła zastrzyk adre­na­liny, ale nie oka­zała tego. Miała zbyt dużo doświad­cze­nia w oszu­ki­wa­niu.

– Nie wiem, o czym pan mówi.

Prze­krzy­wił głowę i wes­tchnął.

– Ja też nie. Cała ta sprawa jest dla mnie cho­ler­nie tajem­ni­cza. A nie jestem już tak dobry w prze­ły­ka­niu cie­ka­wo­ści, jak byłem za młodu.

– Wciąż szcze­rze nie mam poję­cia, o czym roz­ma­wiamy. Czy ktoś miał mi powie­dzieć, czemu mnie pan do sie­bie wezwał?

– To nie ja panią wezwa­łem. Zro­bił to Trejo, każąc mi odwa­lić na pani rzecz tro­chę papier­ko­wej roboty.

Wycią­gnął z szu­flady czer­woną tek­tu­rową teczkę ze srebrną wstążką i podał ją jej. Wyda­wała się tak nie na miej­scu, że Tanaka poczuła się, jakby wrę­czono jej gli­nianą tabliczkę. Szybko wypiła resztę bour­bona i wzięła teczkę. Była lżej­sza, niż się spo­dzie­wała, a wstążka łatwo się roz­wią­zała. Wewnątrz zoba­czyła arkusz per­ga­minu z trzema war­stwami zabez­pie­czeń, z obwo­dami wery­fi­ka­cyj­nymi odci­na­ją­cymi się jak koronka. Było tam jej zdję­cie, pro­fil, imię i nazwi­sko, sto­pień oraz numery iden­ty­fi­ka­cyjne. Oraz krótki aka­pit z lakoń­skiego dyrek­to­riatu wywiadu, przy­dzie­la­jący jej sta­tus Omega na oso­bi­ste pole­ce­nie biura wyso­kiego kon­sula.

Nie byłaby bar­dziej zasko­czona, gdyby zoba­czyła odciętą głowę.

– To… – zaczęła.

– To nie żart. Admi­rał Trejo pole­cił, by prze­ka­zać pani klu­cze do kró­le­stwa. Ma pani wła­dzę odwo­łać lub zmie­nić wszyst­kie pro­wa­dzone dzia­ła­nia. Ma pani dostęp do wszyst­kich infor­ma­cji, nie­za­leż­nie od ich kla­sy­fi­ka­cji bez­pie­czeń­stwa. Wol­ność od potę­pie­nia i zarzu­tów na czas tego przy­działu. Słodki zestaw. Naprawdę twier­dzi pani, że nie wie, o co tu cho­dzi?

– Zakła­dam, że mam jakieś zada­nie?

– Zapewne, ale nie mam upo­waż­nie­nia, by je poznać. Pro­szę zostać na miej­scu, sam tra­fię do wyj­ścia.

Gdy admi­rał Milan zamknął za sobą drzwi, sys­tem biu­rowy zaczął odtwa­rzać na ekra­nie ścien­nym nagraną wia­do­mość. Poja­wił się tam admi­rał Trejo. Znała go chyba naj­dłu­żej ze wszyst­kich żyją­cych. Jego oczy wciąż miały nie­zwy­kłą zie­loną barwę, choć teraz pod nimi poja­wiły się sińce. Włosy mu rze­dły, a skóra nabrała nie­zdro­wego, wosko­wa­tego wyglądu. Spra­wiał wra­że­nie udrę­czo­nego.

– Puł­kow­nik Tanaka – zaczął. – Zwra­cam się do pani z misją o klu­czo­wym zada­niu dla impe­rium. W tej chwili mam prze­rwę od dużego przy­śpie­sze­nia w locie z układu Sol i gdyby mogło to pocze­kać do mojego powrotu na Lako­nię, przed­sta­wił­bym pani sprawę oso­bi­ście. Nie­stety nie może, więc będzie musiało wystar­czyć nagra­nie.

Popa­trzyła na swoją szkla­neczkę po bour­bo­nie. Była pusta, a butelka stała led­wie metr dalej, ale nagle stra­ciła wszelką ochotę na alko­hol. Poczuła, jak wyostrza się jej uwaga.

– Jestem pewien, że podob­nie jak wszy­scy inni w impe­rium zasta­na­wia się pani, co wła­ści­wie wysoki kon­sul robi w swoim odosob­nie­niu. Jak pro­wa­dzi walkę prze­ciwko siłom, które grożą nam z wnę­trza wrót. Wiem, że poja­wiły się spe­ku­la­cje suge­ru­jące, że został w jakiś spo­sób ranny lub obez­wład­niony. Zatem cał­kiem szcze­rze muszę pani wyznać, że gdy odla­ty­wa­łem do układu Sol, wysoki kon­sul był śli­nią­cym się kre­ty­nem z uszko­dzo­nym mózgiem, który nie potra­fił samo­dziel­nie jeść ani pode­trzeć sobie tyłka. Jest w takim sta­nie od czasu ataku, który znisz­czył Cyklona i sta­cję Medyna.

Tanaka głę­boko wcią­gnęła powie­trze i wypu­ściła je przez zęby.

– Dok­tor Cor­ta­zar zna­cząco zmie­nił bio­lo­gię wyso­kiego kon­sula, sto­su­jąc zmo­dy­fi­ko­wane tech­no­lo­gie pro­to­mo­le­kuły. Dało to wyso­kiemu kon­su­lowi pewne… zdol­no­ści, które nie zostały w pełni udo­ku­men­to­wane ani zba­dane przed śmier­cią dok­tora Cor­ta­zara. Któ­rego zresztą zabił sam Duarte. Mach­nął ręką i roz­ma­zał sza­lo­nego gnoja po poło­wie pokoju. Ni­gdy nie widzia­łem cze­goś takiego. W tej chwili jedyne osoby, które o tym wie­dzą, to pani, ja, dok­tor Okoye z dyrek­to­riatu nauko­wego oraz Teresa Duarte, która ucie­kła z siłami sztur­mo­wymi pod­zie­mia po tym, jak znisz­czyli nasze doki. Czyli zapewne wie­dzą wszy­scy pie­przeni wro­go­wie. Przy takich infor­ma­cjach wpro­wa­dza­ją­cych zro­zu­mie pani, jak wiel­kie poczu­łem zmie­sza­nie, gdy wysoki kon­sul poja­wił się osiem­dzie­siąt… osiem­dzie­siąt pięć godzin temu w moim biu­rze w ukła­dzie Sol. Nie zare­je­stro­wały go żadne czuj­niki, nie wszedł w inte­rak­cję z żad­nym obiek­tem fizycz­nym ani nie zosta­wił żad­nych dowo­dów swo­jej obec­no­ści, które mogłyby zostać zwe­ry­fi­ko­wane przez zewnętrz­nego obser­wa­tora. Ale był tu. I zanim rado­śnie pogrąży się pani w teo­rii zała­ma­nia ner­wo­wego Antona Trejo, są na to pewne zewnętrzne dowody. Nie tylko tu, w ukła­dzie Sol. Krótko po tym, gdy doświad­czy­łem tego, co opi­sa­łem, Duarte znik­nął z Budynku Rzą­do­wego. Ale nie mam na myśli roz­pły­nię­cia się w powie­trzu: wło­żył spodnie i czy­stą koszulę, wypił fili­żankę her­baty i poroz­ma­wiał uprzej­mie ze swoim poko­jo­wym, a potem wyszedł z budynku. Od tam­tej pory teren prze­szu­ki­wany jest przez wszyst­kie posia­dane przez nas czuj­niki pla­ne­tarne. Żaden go nie wykrył. Mamy ponad tysiąc sko­lo­ni­zo­wa­nych ukła­dów zasta­na­wia­ją­cych się, czy zostało coś z naszego rządu. Mamy poza­wy­mia­ro­wych wro­gów szu­ka­ją­cych eks­pe­ry­men­tal­nie spo­sobu na hur­towe zabi­cie nas. A ja jestem prze­ko­nany, że odpo­wie­dzią na oba te pro­blemy jest Win­ston Duarte albo cokol­wiek, w co się teraz zmie­nił. Znam panią od bar­dzo dawna i ufam pani. Pani zada­nie to odszu­ka­nie go i spro­wa­dze­nie z powro­tem. Sły­szała pani o czy­stej kar­cie, ale daję słowo, że ni­gdy jesz­cze nie widziała pani strony tak lśniąco bia­łej. Nie obcho­dzi mnie, jaki będzie koszt – w pie­nią­dzach, sprzę­cie lub ludz­kim życiu – o ile tylko spro­wa­dzi pani Win­stona Duarte z miej­sca, w któ­rym teraz prze­bywa. Jeśli nie zechce wró­cić, pro­szę go ład­nie popro­sić, ale to może się zakoń­czyć wyłącz­nie jego powro­tem. Dobrych łowów, puł­kow­niku!

Wia­do­mość się zakoń­czyła. Tanaka odchy­liła się na sofie, wycią­ga­jąc ręce na boki jak ptak roz­kła­da­jący skrzy­dła. Jej umysł już pra­co­wał. Dziw­ność tego wszyst­kiego, szo­ku­jąca prawda, poten­cjalne zagro­że­nie. Miała w sobie to wszystko. Czuła to. Jed­nak towa­rzy­szył temu też spo­kój zada­nia do wyko­na­nia i przy­jem­ność – głęb­sza, niż mogła się spo­dzie­wać – z otrzy­ma­nej wła­śnie wła­dzy.

Cicho otwo­rzyły się drzwi i do środka wró­cił admi­rał Milan.

– Wszystko w porządku? – zapy­tał.

Tanaka się roze­śmiała.

– Zde­cy­do­wa­nie nie.

Roz­dział trzeci

Naomi

Odcze­kali dość długo, by Czarna kania zna­la­zła się na tle daleko od pier­ście­nia wrót, by lot na prze­chwy­ce­nie stał się bar­dzo trudny, jeśli nie nie­moż­liwy. Potem pocze­kali jesz­cze tro­chę, żeby nie wyglą­dać podej­rza­nie przez roz­po­czę­cie lotu do przej­ścia w pierw­szej moż­li­wej chwili. A potem Naomi nie mogła już znieść dal­szego cze­ka­nia.

Trzy godziny póź­niej lakoń­ska fre­gata tra­fiła w nich wiązką kie­run­kową, bar­dzo urzę­do­wym języ­kiem i w ostrym tonie doma­ga­jąc się infor­ma­cji na temat tego, kim są i gdzie się wybie­rają.

– Tu Vin­cent Soo, nie­za­leżna fre­gata na kontr­ak­cie dla spółki Atmo­sphare z Ziemi. Prze­wo­zimy próbki rudy na potrzeby kon­troli jako­ści. Załą­czamy publiczne kon­trakty i pozwo­le­nia. Wia­do­mość będzie powta­rzana.

Głos został zsyn­te­ty­zo­wany z pró­bek dzie­się­ciu męż­czyzn i zmik­so­wany przez Rosa, więc nawet gdyby Lakoń­czycy odkryli, że jest fał­szywy, nie byliby w sta­nie prze­śle­dzić wzoru głosu do żad­nego fizycz­nego czło­wieka. Vin­cent Soo był praw­dzi­wym stat­kiem o sygna­tu­rze napędu i syl­wetce zbli­żo­nej do obec­nej, zmo­dy­fi­ko­wa­nej wer­sji Rosa, choć dotąd nie pra­co­wał poza ukła­dem Sol. Dołą­czone kon­trakty po spraw­dze­niu okażą się praw­dziwe, chyba żeby ktoś zaczął grze­bać naprawdę głę­boko. Była to maska tak wia­ry­godna, jaką tylko Naomi zdo­łała stwo­rzyć.

– Nie odpo­wia­dają – poin­for­mo­wał Aleks.

Oboje sie­dzieli na mostku. Oświe­tle­nie było przy­ga­szone, choć zauwa­żyła, że Aleks zaczął usta­wiać poziom przy­ga­sze­nia mniej­szy, niż kiedy oboje mieli młod­sze oczy.

– To może być dobry albo zły znak – sko­men­to­wała Naomi.

– Jasne, ale wolał­bym wie­dzieć, który to tym razem.

– Jeśli zaczną nas gonić, strze­la­jąc, to zły.

– No tak – przy­tak­nął Aleks. – To ma sens. Po pro­stu wolał­bym, żeby powie­dzieli „Hej, posta­no­wi­li­śmy was nie gonić i nie zabi­jać”. Tak z uprzej­mo­ści.

– Przy obec­nej odle­gło­ści będziemy mieć mnó­stwo czasu na obser­wo­wa­nie, jak kie­rują na nas swoje lufy. Niczego nie prze­ga­pisz.

– Cóż, Bogu dzięki.

Z każdą minutą, pod­czas któ­rej Czarna kania nie odpo­wia­dała i nie odwra­cała sil­nika w pościgu, Naomi czuła, jak przy­gasa strach przed schwy­ta­niem i znisz­cze­niem, a rośnie ten przed przej­ściem. Trudno było uwie­rzyć, że był taki czas, gdy jej życie nie toczyło się od jed­nej traumy do dru­giej, jak pod­czas spa­ceru po pły­tach chod­ni­ko­wych w ozdob­nym ogro­dzie. Były całe dzie­się­cio­le­cia, pod­czas któ­rych przej­ście przez pier­ście­nie wrót nie wią­zało się z niczym bar­dziej nie­przy­jem­nym niż lek­kie zawroty głowy. Ow­szem, w przy­padku dużego natę­że­nia ruchu sta­tek mógł prze­paść, zni­ka­jąc cicho z ist­nie­nia na rzecz jakie­goś nie­zna­nego miej­sca lub jego braku. Była to jed­nak taka sama skala zagro­że­nia jak cokol­wiek innego. Mogli tra­fić na mikro­me­teor, który znisz­czy sil­nik. Butelka magne­tyczna mogła wysiąść i roz­lać reak­cję fuzyjną na cały kadłub statku. Mogła dostać udaru.

Kie­dyś ist­niały prze­pisy regu­lu­jące zasady dzia­ła­nia wrót.

Opra­co­wane przez ludzi reguły prze­pusz­cza­nia stat­ków. Nie­ludz­kie zasady okre­śla­jące, ile mate­rii i ener­gii mogło prze­nieść się przez nie w okre­ślo­nym prze­dziale czasu bez roz­gnie­wa­nia mrocz­nych, poże­ra­ją­cych statki bogów.

Teraz wszystko prze­pa­dło.

– Jak myślisz, ile stat­ków nas szuka? – zapy­tał Aleks.

– Pytasz o to, ile w ogóle mają stat­ków, czy ile przy­dzie­lili do grup, któ­rych zada­niem jest zna­le­zie­nie nas?

Aleks zamilkł, a po jakimś cza­sie kla­snął cicho języ­kiem o pod­nie­bie­nie.

– Pew­nie nie spodoba mi się żadna z tych odpo­wie­dzi, prawda?

– Ile jesz­cze, zanim dole­cimy do wrót?

– Jeśli nie wyha­muję przed przej­ściem, to około osiem­na­stu godzin.

Naomi odpięła się od pry­czy prze­cią­że­nio­wej i wstała. Naparł na nią pokład z cią­że­niem ciągu nieco ponad pół g.

– Idę tro­chę odpo­cząć. Zawo­łaj mnie, jeśli ktoś posta­nowi nas zabić.

– Zrobi się – rzu­cił Aleks, gdy ruszała do windy. – Jak Jim? – zapy­tał po chwili.

Naomi się obej­rzała. Ekran pod­świe­tlał twarz Aleksa na nie­bie­sko. Rzadka biała szcze­cina wło­sów z boku i tyłu jego głowy przy­po­mniała jej zdję­cia śniegu na żyznej gle­bie, a łagod­ność spoj­rze­nia zdra­dziła, że tak naprawdę to wcale nie było pyta­nie.

– Tak, wiem – powie­działa. – Ale co mogę zro­bić?

Zje­chała na pokład zało­gowy, słu­cha­jąc uspo­ka­ja­ją­cego nuce­nia ota­cza­ją­cego ją statku. Po tak wielu latach bli­skiego towa­rzy­stwa z Rosem potra­fiła oce­nić stan zdro­wia jed­nostki po jej dźwię­kach. Nawet gdyby nie wie­działa jesz­cze, że napęd nie jest ide­al­nie nastro­jony, wykry­łaby to na pod­sta­wie spo­sobu, w jaki wibro­wał i stu­kał pokład.

Kiedy Jim został zła­pany i uwię­ziony na Lako­nii, opła­ki­wała go. Opła­ki­wała wer­sję sie­bie, która miała go przy boku. Gdy wbrew wszyst­kiemu wró­cił, tak naprawdę nie była na to gotowa. To było coś, na co nie pozwo­liła sobie mieć nadziei, i nie zasta­na­wiała się zbyt­nio, jak może to wyglą­dać.

Pry­czę prze­ro­biono dla dwojga, by mogli w niej spać razem. Przy dłu­gich lotach z dużym przy­śpie­sze­niem jedno z nich mogło prze­nieść się do któ­rejś z wol­nych kabin lub – znacz­nie czę­ściej – na pry­czę na mostku. Podwójną pry­czę przy­go­to­wano nie tyle z myślą o opty­mal­nym dzia­ła­niu, ile o jako­ści życia. Przy­jem­no­ści budze­nia się przy czy­imś boku. Intym­no­ści obser­wo­wa­nia, jak zasy­pia, czu­cia odde­chu dru­giej osoby. Się­ga­ją­cej poziomu komór­ko­wego świa­do­mo­ści, że nie jest się samemu.

Kiedy weszła do kabiny, Jim spał. Wciąż wyglą­dał na chud­szego, niż zapa­mię­tała go z cza­sów przed uwię­zie­niem. Przed swoją ucieczką na wygna­nie. Może był to tylko efekt bar­dziej siwych wło­sów, ale skóra jego powiek wyda­wała się ciem­niej­sza niż wcze­śniej, jakby został pobity. Nawet we śnie jego ciało miało w sobie jakąś sztyw­ność, jakby spi­nał się w ocze­ki­wa­niu na atak.

Prze­ko­ny­wała się, że docho­dzi do sie­bie, i praw­do­po­dob­nie było to prawdą. Czuła, jak mija­jące dni i tygo­dnie zmie­niają także ją. Powoli pozwa­lała sobie coraz bar­dziej wkra­czać w prze­strzeń, do któ­rej nie miała dostępu, kiedy byli z dala od sie­bie. Było ina­czej niż kie­dyś. Bob­bie ode­szła. Nie było już Cla­rissy. Amos został zmie­niony w spo­sób, od któ­rego mro­wiła ją skóra, jeśli pozwo­liła sobie za dużo o tym myśleć. I była tu Teresa z psem: na wpół stali pasa­że­ro­wie, na wpół zagro­że­nie. Mimo wszystko było to bliż­sze życia, niż miała prawo ocze­ki­wać. Jakaś wer­sja zebra­nej z powro­tem rodziny. Cza­sami dawało jej to kom­fort, cza­sami było tylko powo­dem do nostal­gii za tym, co nie wró­ciło.

Gdyby mogli się zatrzy­mać, dojść do sie­bie, roz­prę­żyć… Kto wie, co zdo­ła­liby ura­to­wać.

Poło­żyła się przy nim, opie­ra­jąc głowę w zgię­ciu ramie­nia. Jim poru­szył się, ziew­nął i otwo­rzył jedno oko. Jego uśmiech się nie zmie­nił: był chło­pięcy, jasny i zachwy­cony jej wido­kiem. Ten czas to dar, pomy­ślała. I odpo­wie­działa uśmie­chem.

– Cześć, sek­sowna – przy­wi­tał ją Jim. – Co mnie omi­nęło?

Lata, pomy­ślała. Omi­nęły cię całe lata. Uśmiech­nęła się, zamiast powie­dzieć prawdę.

– Nic klu­czo­wego – odparła.

***

– Naprawdę chciał­bym nas zwol­nić – rzu­cił Aleks.

Znaj­du­jąca się w kam­bu­zie Naomi wrzu­cała do recy­klera resztki posiłku. Wyłą­czyli ciąg i szum pompy odsy­sa­ją­cej luźne kawałki jedze­nia do sys­temu był nie­mal rów­nie gło­śny jak głos Aleksa dobie­ga­jący z inter­komu. Na ekra­nie ścien­nym pier­ścień wrót Kro­nosa wisiał na tle bez­kre­snego pola gwiazd, z dziwną ciemną, splą­taną masą na brzegu widoczną tylko dzięki wzmoc­nie­niu przez przy­rządy optyczne Rosa. Z każdą sekundą spa­dał poziom powięk­sze­nia. Pier­ścień miał tysiąc kilo­me­trów śred­nicy, przej­ście odli­czało w dół od dwu­na­stu minut, ale wciąż byłby nie­wi­doczny gołym okiem.

– Możesz wdep­nąć na hamu­lec, jeśli chcesz – odpo­wie­działa. – Ale jeśli po dru­giej stro­nie tra­fimy na jakieś nie­przy­jemne towa­rzy­stwo, będzie nas łatwiej tra­fić.

– Chciał­bym nała­do­wać działo szy­nowe – zare­ago­wał Aleks. – Ale mi nie pozwo­lisz, więc się uze­wnętrz­niam.

– Mógł­byś jesz­cze raz spraw­dzić tor­pedy i działka.

– Zajęli się tym już Amos i Teresa. Nie chcę spra­wiać wra­że­nia, że im nie ufam.

– Możesz uzbroić ładunki na pan­ce­rzu i być gotowy do odstrze­le­nia płyt masko­wa­nia.

Aleks mil­czał przez czas potrzebny na jeden powolny oddech. Sie­dzący przy stole Jim posłał jej gest kciuka skie­ro­wa­nego w górę.

– Tak, zro­bię to – powie­dział w końcu Aleks. – Ale naprawdę chciał­bym mieć działo szy­nowe.

– Po dru­giej stro­nie możesz je łado­wać, ile tylko chcesz – zgo­dziła się Naomi.

– Obie­canki cacanki. – Klik­nię­cie oznaj­miło roz­łą­cze­nie się Aleksa.

Powięk­sze­nie obrazu pier­ście­nia wrót wciąż spa­dało. Naomi wywo­łała małe dodat­kowe okno z wido­kiem z tyłu. Szum od smugi odrzutu spra­wiał, że obraz był roz­myty, ziar­ni­sty i jedy­nie przy­bli­żony, ale i tak widziała, że Czarna kania nie pró­bo­wała ich gonić.

– Nie widzę prze­kaź­nika – zauwa­żył Jim. – Wysa­dzili nasz, ale nie wygląda na to, żeby zosta­wili wła­sny.

– Tak, zauwa­ży­łam. Nie mar­twią się koor­dy­na­cją z kimś po dru­giej stro­nie. Czyli jest szansa, że nie lecimy pro­sto w pułapkę.

– Hura!

Zostało jesz­cze dzie­sięć minut.

– Gotowy? – zapy­tała Naomi. W odpo­wie­dzi Jim zła­pał uchwyt na ścia­nie i pchnął się w stronę cen­tral­nej windy. Naomi otwo­rzyła połą­cze­nie do Amosa. – Zaj­mu­jemy sta­no­wi­ska na mostku. Nie żeby­śmy się spo­dzie­wali jakichś kło­po­tów, ale jeśli się poja­wią…

– Sły­szę, sze­fowo. Pies sie­dzi już w trans­por­te­rze. Na wypa­dek gdyby zaczęło tro­chę rzu­cać.

„Gdyby zaczęło tro­chę rzu­cać” ozna­czało „uni­ka­nie wro­gich poci­sków”.

– A Teresa?

Zanim odpo­wie­dział, nastą­piła jedna z dziw­nych przerw, jakie czę­sto wpro­wa­dzał pod­czas roz­mów.

– Przy­pi­namy się w maszy­nowni. Powiedz, jeśli będziesz cze­goś potrze­bo­wać.

Naomi zamknęła połą­cze­nie i pole­ciała za Jimem. Winda była na dole szybu, zablo­ko­wana do czasu wezwa­nia, więc pole­cieli przez puste powie­trze szybu, aż dotarli na mostek. Zajęli swoje zwy­kłe miej­sca, zapięli pasy, prze­sta­wili ekrany na sys­temy, które mieli wyko­rzy­stać, gdyby przej­ście wrzu­ciło ich w jakąś nie­bez­pieczną sytu­ację. Połą­cze­nie stra­chu i rutyny zmie­niło wszystko w rodzaj rytu­ału, jak szo­ro­wa­nie zębów przed snem. Pier­ścień wisiał w miej­scu, ale na obra­zie tele­sko­po­wym ota­czało go teraz mniej gwiazd.

– Gotowi na mostku – oznaj­miła Naomi.

– Ste­rówka – rzu­cił Aleks.

– Tak – zgło­sił się Amos. – U nas w porządku. Rób, co trzeba.

Zegar dotarł do zera. Jim gwał­tow­nie wcią­gnął powie­trze. Wrota mignęły na ziar­ni­stym obra­zie z rufy – ta sama struk­tura, ale teraz już się odda­lała. W jed­nej chwili zga­sły wszyst­kie gwiazdy.

– I prze­szli­śmy – rzu­cił Aleks. – Na ile widzę, żad­nych zagro­żeń, ale, cho­lerny świat, jest tu zde­cy­do­wa­nie za dużo ludzi. Odwra­cam nas i wci­skam hamu­lec do czasu, aż wybie­rzemy jakiś kie­ru­nek.

Choć jesz­cze mówił, roz­le­gło się ostrze­że­nie o cią­że­niu ciągu, a po chwili przy­pra­wia­ją­cego o zawrót głowy zwrotu powró­ciły góra i dół. Na plecy Naomi naparł żel pry­czy. Zdą­żyła już wywo­łać mapę tak­tyczną.

Prze­strzeń wrót – kula, o któ­rej wciąż myśleli jako o powol­nej stre­fie, choć ogra­ni­cze­nie pręd­ko­ści nie obo­wią­zy­wało tam już, od kiedy Jim i pro­to­mo­le­ku­larne echo detek­tywa Mil­lera wyłą­czyli je dzie­się­cio­le­cia temu – była tro­chę mniej­sza od słońca w ukła­dzie Sol. W jej wnę­trzu zmie­ści­łoby się milion pla­net wiel­ko­ści Ziemi, ale teraz znaj­do­wały się tam tylko pier­ście­nie wrót, w licz­bie tysiąca trzy­stu sie­dem­dzie­się­ciu jeden sztuk, poje­dyn­cza enig­ma­tyczna sta­cja w samym środku i pięć­dzie­siąt dwa statki włącz­nie z Rosem, wszyst­kie w prze­lo­cie. Aleks miał rację, było ich za dużo. To było nie­bez­pieczne.

– Jak myślisz, ile stra­ci­li­śmy? – zapy­tał Jim.

Kiedy na niego spoj­rzała, miał przed sobą ten sam obraz.

– Tylko statki ruchu oporu?

– Nie, myśla­łem o tym więk­szym „my”. Wszy­scy. Lakoń­czycy, ruch oporu. Cywile pró­bu­jący po pro­stu dowieźć zaopa­trze­nie tam, gdzie jest potrzebne. Jak myślisz, ile stra­ci­li­śmy?

– Ni­gdy się nie dowiemy – stwier­dziła. – Nikt już tego nie śle­dzi. Toczy się wojna.

Pole­ciła Rosowi ziden­ty­fi­ko­wać statki na pod­sta­wie trans­pon­de­rów, sygna­tur sil­ni­ków, pro­fili ter­micz­nych i syl­we­tek oraz ozna­cze­nie wszel­kich nie­zgod­no­ści i jed­no­stek o zna­nych powią­za­niach z pod­zie­miem albo impe­rium lakoń­skim. Sys­tem okrętu potrze­bo­wał trzech sekund na skom­pi­lo­wa­nie listy z ety­kie­tami i inter­fej­sem nawi­ga­cyj­nym. Naomi zaczęła ją prze­glą­dać. Jed­nost­kami naj­moc­niej zwią­za­nymi z Lako­nią były frach­to­wiec Osiem zasad Buszido z bazą w Bara Gaon oraz jed­nostka badaw­cza dale­kiego zasięgu Lata­jący byk, z bazą w Sol, choć nale­żąca do sieci kor­po­ra­cyj­nej, która uznała wła­dzę Duarte tuż po pod­da­niu się przez Zie­mię i Marsa. Żadne z nich nie było okrę­tem bojo­wym i zda­niem Naomi stali się sojusz­ni­kami zwy­cięz­ców bar­dziej z wygody niż z powodu głę­bo­kiej wiary w sprawę Lako­nii. W każ­dym razie nie nale­żały do ofi­cjal­nych lakoń­skich struk­tur.

Jedy­nym stat­kiem o zna­nych powią­za­niach z pod­zie­miem był nie­za­leżny sko­czek skalny z Sol, lata­jący pod nazwą Wredna suka, choć w reje­strze figu­ro­wał jako Różowe mru­gnię­cie. Pew­nie kryła się w tym jakaś histo­ria, choć Naomi nie była pewna, czy chciała ją poznać.

Zna­la­zła się też jedna butelka z wia­do­mo­ścią.

– Jedna z two­ich? – zapy­tał Jim.

– Mam nadzieję – przy­znała Naomi. – Zoba­czymy.

Kie­dyś sieć łącz­no­ści ludz­ko­ści była czymś sto­sun­kowo spraw­nym. W ramach ukła­dów gwiezd­nych sygnały radiowe były wychwy­ty­wane przez wzmac­nia­cze przy pier­ście­niach wrót, które były dość potężne, by prze­krzy­czeć inter­fe­ren­cje wrót, lub fizycz­nie przez nie prze­ni­kały z prze­kaź­ni­kami po obu stro­nach. Znaj­du­jąca się w sercu prze­strzeni wrót sta­cja Medyna zaj­mo­wała się ich utrzy­ma­niem i moni­to­ro­wa­niem łącz­no­ści. Przez dekady wia­do­mość z Ziemi mogła dotrzeć do Bara Gaon i otrzy­mać odpo­wiedź w ciągu dnia, nawet jeśli kolejka wia­do­mo­ści była dość zatło­czona. Jed­nakże wraz ze znisz­cze­niem Medyny i powsta­niem ruchu oporu te czasy ode­szły.

Obec­nie tysiąc trzy­sta świa­tów poro­zu­mie­wało się za pomocą zmien­nej, mie­sza­nej sieci prze­kaź­ni­ków stat­ków prze­wo­żą­cych wia­do­mo­ści i zmo­dy­fi­ko­wa­nych tor­ped nazy­wa­nych przez nią butel­kami. Ta kon­kretna była dość zaawan­so­wa­nego typu, skon­fi­gu­ro­wana na cze­ka­nie, zbie­ra­nie skie­ro­wa­nych do niej przy­cho­dzą­cych wia­do­mo­ści od pod­zie­mia i prze­cho­wy­wa­nie ich do czasu akty­wa­cji. Sys­tem nie był dosko­nały i była pewna, że po dro­dze stra­ciła cał­kiem sporo bute­lek, ale łatwo było je zwe­ry­fi­ko­wać, trudno pod­ro­bić i jesz­cze trud­niej wyśle­dzić, o ile w ogóle było to moż­liwe.

Wywo­łała ste­ro­wa­nie napę­dem Epste­ina i zmie­niła jego pracę w swo­iście modu­lo­wany spo­sób. Dla każ­dego poza butelką zmiany byłyby bez zna­cze­nia, zde­cy­do­wa­nie miesz­cząc się w gra­ni­cach zwy­kłych fluk­tu­acji sil­nika, ale dla czuj­ni­ków na powierzchni butelki ozna­czały dopa­so­wa­nie do wzorca.

Fak­tycz­nie.

Butelka wyrzu­ciła z sie­bie gęstą emi­sję skom­pre­so­wa­nych danych w postaci trans­mi­sji sze­ro­ko­pa­smo­wej dostęp­nej dla wszyst­kich stat­ków w powol­nej stre­fie. Wiązka kie­run­kowa ozna­cza­łaby wska­za­nie pal­cem, gdyby kto­kol­wiek wychwy­cił jej odbi­cie. Ten pakiet mógł być prze­zna­czony dla dowol­nego z kil­ku­dzie­się­ciu stat­ków, które go usły­szały. A co jakiś czas pod­zie­mie usta­wiało fał­szywe butelki, wpro­wa­dza­jąc je do powol­nej strefy lub pod wrota, by emi­to­wały fał­szywe dane i zabu­rzały wzorce.

Sys­tem Rosa wessał trans­mi­sję radiową i cicho zajął się jej odszy­fro­wa­niem, pod­czas gdy na skraju prze­strzeni wrót butelka włą­czyła swój sil­nik i prze­mknęła przez jeden z pier­ścieni. Ruch oporu Naomi wie­dział, że należy moni­to­ro­wać ich wybu­chy i trak­to­wać je jako znak do umiesz­cze­nia nowej, gdy będzie to moż­liwe. Jeśli Lakoń­czycy je widzieli – nawet jeśli wie­dzieli, co ozna­czają – to i tak nie mogli nic w tej spra­wie zro­bić.

Wszystko było zor­ga­ni­zo­wane jak komórki SPZ w więk­szej skali, a zapro­jek­to­wała to Naomi. Wresz­cie dobre uży­cie grze­chów prze­szło­ści.

– Cóż, mogło pójść dużo gorzej – sko­men­to­wał Jim. – Pew­nie pod­sta­wowe pyta­nie teraz to: „dokąd powin­ni­śmy pole­cieć?”.

– To będzie zale­żało od tego, co jest w danych – zauwa­żyła Naomi. – Wola­ła­bym nie spę­dzać w prze­strzeni wrót wię­cej czasu niż to nie­zbędne.

– Też wolał­bym nie zostać pożarty przez siły spoza czasu i prze­strzeni, zanim przyj­dzie mój czas. – W jego sło­wach brzmiały od zawsze znane jej lek­kość i humor, ale kryła się za nimi pustka.

Nie nihi­lizm, pomy­ślała. Wyczer­pa­nie.

– Jeśli będzie trzeba… – zaczęła. – Zawsze można…

Prze­rwał jej głos Teresy na ogól­nym kanale statku.

– Potrze­buję pomocy. W warsz­ta­cie. I to już.

Jim odpiął się, zanim dziew­czyna skoń­czyła mówić. Wypa­ro­wało z niego całe zmę­cze­nie. Nie cze­kał na włą­cze­nie się windy, po pro­stu pomknął w dół, korzy­sta­jąc z uchwy­tów w szy­bie, jakby scho­dził po dra­bi­nie. Naomi była tuż za nim. Jakaś jej część nie­mal czuła ulgę, widząc, że znowu poru­szał się bez waha­nia. Jakby zła­pała prze­błysk Jima z daw­nych cza­sów. Nawet jeśli sporo w nim się ukry­wało, wciąż był tam w środku.

– Co się dzieje? – zapy­tał ze ste­rówki Aleks.

– Coś się dzieje z Amo­sem – wyja­śniła Teresa. Mówiła spo­koj­nym, lecz napię­tym gło­sem pra­cow­nika pogo­to­wia.

– Już idziemy – zapew­niła Naomi.

Jim w ogóle nie zare­ago­wał. Gdy dotarli do maszy­nowni, Naomi coś usły­szała.

Głos, głos Amosa, choć bez żad­nych słów. To był niski, mokry dźwięk, na wpół war­kot, na wpół char­cze­nie. Coś w nim sko­ja­rzyło się jej z topie­niem. Weszli do warsz­tatu równo z Jimem.

Teresa sie­działa na pokła­dzie ze skrzy­żo­wa­nymi nogami i trzy­mała na podołku dużą, łysą głowę Amosa, który szar­pał się i dygo­tał. Z jego ust wypły­wała jasna piana, a cał­ko­wi­cie czarne oczy były sze­roko otwarte i puste. Powie­trze wypeł­niała przy­pra­wia­jąca o mdło­ści woń, meta­liczna, a zara­zem orga­niczna.

– Ma atak padaczki – rzu­cił Jim.

– Czemu? – zapy­tała Teresa drżą­cym gło­sem. – Czemu to się dzieje?

Roz­dział czwarty

Elvi

– Wycią­gnij­cie ją – pole­ciła Elvi. – Koń­czymy to.

– Nie – zapro­te­sto­wała Cara. W jej gło­sie było sły­chać wyraźne drże­nie, ale mówiła wyraź­nie. – Pora­dzę sobie.